IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony257 101
  • Obserwuję204
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań148 576

Cooper Edmund - Zdobywca przestworzy

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :759.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Cooper Edmund - Zdobywca przestworzy.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Cooper Edmund
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 91 stron)

Edmund Cooper Zdobywca przestworzy (The Cloud Walker) Przełożyła Blanka Kuczborska „W latach 1811-1812 luddyści niszczyli maszyny trykotarskie, parowe krosna mechaniczne i postrzygarki w hrabstwach Nottingham, Derby, Leicester i York; ich ruch odrodził się jeszcze w roku 1916. Nazwa luddyści pochodzi od imienia Ned Ludd – był to niedorozwinięty chłopiec z hrabstwa Leicester, który nie mogąc jakoby złapać jednego ze swoich dręczycieli, w napadzie szału rozbił młotkiem maszynę włókienniczą (1779)”. Everyman’s Encyclopedia, 1958 Część pierwsza Uwiązany do ziemi Rozdział pierwszy Kiedy Kieron miał osiem lat, zachęcano go, żeby spędzał jak najwięcej czasu w towarzystwie swojej narzeczonej, Petriny. Później, gdy minie wiek niewinności, nie wolno im już będzie przebywać sam na sam aż do chwili, gdy Kieron osiągnie pełnoletność, wyzwoli się z terminu i będzie w stanie wywiązać się ze swoich kontraktowych obowiązków. Kieron terminował u malarza Hobarta. Już teraz czyścił pędzle, pomagał naciągać płótna i ucierać barwniki. Gdy skończy dziesięć lat, zamieszka u Hobarta i będzie przez cały czas do dyspozycji mistrza. Chłopiec oczekiwał tego z podnieceniem, ale i z niepokojem. Korciło go, żeby poznać sekrety malarstwa, prawa perspektywy, harmonii i właściwych proporcji, ale tak naprawdę w głębi serca nie chciał być malarzem. Chciał latać. Latać w powietrzu jak ptaki. A to poczytywano za herezję. Był już dość duży, aby rozumieć, co to znaczy, ale za mały, aby się bać. Nauczyciel, który go uczył, i nedyta, który dbał o jego rozwój duchowy, włożyli dużo wysiłku w podkreślanie diabelskiej natury niedozwolonych urządzeń mechanicznych. Nie wpoili jednak Kieronowi należnego lęku przed maszynami – a tylko skrytą fascynację. Już w wieku pięciu lat wiedział, że pewnego dnia będzie musiał zbudować zakazaną maszynę, żeby móc latać jak ptak. Petrina była miła – jak na dziewczynę. Jej ojcem był kowal Sholto. Ponieważ Kieron był z nią zaręczony, miał prawo obserwować Sholta przy pracy. Był to wielki przywilej. Chłopiec zdawał sobie sprawę, że kiedyś on sam będzie musiał umieć obrabiać metal. Będzie musiał to umieć, żeby wykuć niezbędne części do latającej maszyny. Zadawał Sholtowi wiele pytań. Kowal, wielki łagodny mężczyzna, który czerpał prawdziwą przyjemność ze swojej pracy, nie widział nic złego w rozmowie z malcem – zwłaszcza że był on związany kontraktem ślubnym z jego córką – i nie uważał tego za łamanie przysięgi milczenia złożonej przed Cechem Kowali. Niebawem Kieron posiadł zaczątki wiedzy o tym, jak hartować stal, nitować blachę, wyklepywać szyszaki, klamry, dzidy, lemiesze. – Chłopcze – mawiał dobrodusznie Sholto – wałkoń z ciebie, i tyle. Ołówek i pędzel powinny ci być w głowie, a nie klepanie blachy. Idź teraz i zajmij się szkicowaniem, bo inaczej mistrz Hobart przetrzepie ci skórę. Kieron był sprytny. Wiedział, kiedy kowal żartuje, a kiedy mówi poważnie; wiedział także, iż nie byłoby roztropnie chwalić się coraz to większą wiedzą o obróbce metali przed kimkolwiek,

a zwłaszcza przed własnym ojcem. Dni dzieciństwa są zarazem długie i krótkie. Kieron wstawał z rodzicami o pierwszym brzasku i jak oni wykonywał codzienne czynności, konieczne przed podjęciem właściwej pracy. Zbierał z warsztatu ojca wióry i odpadki drewna na podpałkę, matka przynosiła wodę ze studni i nastawiała owsiankę, a ojciec wychodził coś upolować lub ściąć drzewo na deski. Kiedy słońce do połowy wynurzało się na wschodnim krańcu świata, rodzina zasiadała razem do śniadania. Zawsze składało się ono z owsianki, chleba i tłuszczu, czasem dochodziły jajka i bekon w zależności od zasobów gospodarstwa. Po śniadaniu Kieron wraz z gromadą innych dzieci ze wzgórz senioratu szedł do nauczyciela na godzinną lekcję. Potem każdy z chłopców udawał się do domu swojego mistrza i służył mu do południa jako terminator. Kieron miał więcej szczęścia niż inni. Hobartowi dobrze się wiodło dzięki uznaniu, jakie znalazł w oczach Fitzalana, władcy senioratu Arundel. Artysta był dobrym portrecistą, a Fitzalan z Arundel próżnym mężczyzną mającym próżną żonę i trzy próżne córki. Wciąż nie tracił nadziei na syna, ale już same córki wystarczały, aby malarz miał pełne ręce roboty. Hobart mógł sobie pozwolić na pobłażliwość wobec Kierona i przymykanie oczu na jego eksperymenty z węglem drzewnym i cennym papierem. Sam nigdy się nie ożenił. A teraz bogaty, siwowłosy i samotny widział w Kieronie syna, którego mógłby mieć w swoim czasie. Toteż folgował chłopcu i rzadko go beształ. Dostrzegał u niego talent, jeśli chodzi o kreskę, ale brak mu było na razie wyczucia koloru. No cóż, może to przyjdzie później... Hobart lubił wyobrażać sobie, że kiedyś obrazy Kierona zawisną obok jego własnych w wielkim hallu zamku, czekając, aż osiądzie na nich kurz i dostojeństwo wieków... Dni dzieciństwa są zarazem długie i krótkie. Popołudnia po wypełnieniu obowiązków wobec mistrza Hobarta Kieron miał wolne. Taka wolność była luksusem, który skończy się w wieku dziesięciu lat, gdy zostanie pełnoprawnym terminatorem. A potem – dobrze o tym wiedział – wolność robienia co się chce skończy się raz na zawsze. Chyba że uda mu się zmienić los, który mu wybrano. Był dość młody, aby wierzyć, że to możliwe, lecz i dość dojrzały, aby zdawać sobie sprawę, że musiałby przeciwstawić się odwiecznej – niemal świętej – tradycji. W letnie popołudnia chodził z Petrina do lasu na wzgórzach, które wznosiły się jak zbudowana przez człowieka zapora dziesięć czy dwanaście kilometrów od morza. Tam, na terenie należącym do jeleni, bażantów i zajęcy, budowali swój baśniowy świat. Petrina była wielkooką, nerwową dziewczynką o płowych włosach koloru przejrzałej pszenicy. Pewnego dnia Kieron zostanie jej mężem, ojcem jej dzieci i dlatego chciała dobrze go poznać. Wiedziała już, że ma on jakieś tajemne marzenie, ale nie miała pojęcia jakie. Pewnego upalnego dnia trochę przypadkiem, a trochę celowo, dowiedziała się, co Kieron chciałby najbardziej na świecie robić. Zmęczyli się chodzeniem po drzewach, uganianiem za zwierzyną, zbieraniem polnych kwiatów i teraz odpoczywali na miękkiej, olśniewająco zielonej trawie pod rosłym bukiem, patrząc przez liście na niebo. – Kiedy już zostaniesz wielkim malarzem – powiedziała Petrina – będę mogła kupować sobie piękne materiały i szyć suknie, których mi pozazdroszczą wszystkie kobiety w senioracie. – Nigdy nie zostanę wielkim malarzem – odparł Kieron bez żalu. – Terminujesz u mistrza Hobarta, a on jest wielkim malarzem. Zdobędziesz jego umiejętności i dodasz do nich swoje własne. – Nigdy nie będę tak wielki jak mistrz Hobart. On poświęcił temu całe życie. Ja nie poświęcę. – Dlaczego? – Ponieważ chcę robić coś innego. – Nie możesz robić nic innego, Kieronie. Terminujesz u mistrza Hobarta, a ze mną jesteś związany kontraktem ślubnym. Takie jest twoje przeznaczenie. – Takie jest twoje przeznaczenie – przedrzeźniał ją Kieron. – Głupie gadanie. Gadanie małej dziewczynki. Chcę latać. – Nie chcesz mnie poślubić?

– Chcę latać. Petrina westchnęła. – Mamy się pobrać. I pobierzemy się. Ty będziesz wielkim mistrzem w swojej sztuce. I będziemy mieli troje dzieci. A twój największy obraz będzie przedstawiał straszną rybę, która miota ogniem na ludzi. To wszystko zostało przepowiedziane. I nic na to nie poradzisz. Kieron był zaintrygowany. – To zostało przepowiedziane? Petrina uśmiechnęła się. – W zeszłym roku sprowadzono na zamek astrologa Marcusa z Londynu. Senior Fitzalan chciał wiedzieć, czy jego żona urodzi mu jeszcze syna. – No i co? – Mojego ojca wezwano, aby zreperował łożysko w statywie lunety. Matka zamiast zapłaty uprosiła Marcusa o twój horoskop... Jak widzisz, Kieronie, przyszłość jest jasna. Ty będziesz mistrzem w swoim fachu, a ja urodzę troje dzieci... Posłuchaj, jak pszczoły brzęczą! Tańczą jak oszalałe. Chodźmy za nimi, to o zmierzchu będziemy mogli wrócić po miód. – Do diabła z pszczołami! – wybuchł Kieron. – Do diabła z astrologiem Marcusem! Sam będę decydował o swojej przyszłości. Skończę praktykę u mistrza Hobarta. Teraz nie mogę temu zaradzić. Poza tym to dobry człowiek, lepszy pan niż inni. I lubię rysować. Ale kiedy dorosnę, wszystko się zmieni. Sam będę swoim panem. Sam będę decydował o swojej przyszłości. I nauczę się latać. – Czy myślisz, że wyrosną ci skrzydła? – Zbuduję maszyną latającą. Petrina zbladła. – Maszynę latającą, Kieronie, uważaj. Ze mną możesz mówić o takich rzeczach, ja będę twoją żoną, urodzę ci dzieci. Ale nie mów o latających maszynach z nikim innym, zwłaszcza z nauczycielem czy naszym nedytą. Kieron ścisnął jej dłoń, położył się na trawie i patrzył w górę przez liście buka. – Nie jestem głupcem – powiedział. – Nauczyciel, podobnie jak i nedyta, jest niewolnikiem zasad i obyczajów. Ale to tylko niedołężny staruszek, podczas gdy nedyta... – Podczas gdy nedyta może cię posłać na stos – przerwała ostro Petrina. – Nie palą już teraz dzieci. Powinnaś o tym wiedzieć. – Ale palą dorosłych. A ty kiedyś będziesz dorosły. Dwie wiosny temu spalił farmera z Chichester za wynalezienie maszyny do żęcia pszenicy... Kieron, zrób to dla mnie i nie myśl już o latających maszynach. Takie myśli są zbyt niebezpieczne. Kieron westchnął głęboko. – Wszystko co ciekawe jest niebezpieczne... Spójrz przez te liście na niebo. Takie błękitne, takie piękne. Czy kiedy płyną po nim białe chmurki, nie masz ochoty sięgnąć w górę i dotknąć ich? Są jak wyspy, wielkie wyspy na niebie. Któregoś dnia pożegluję między tymi wyspami. Któregoś dnia wyciągnę rękę i dotknę przepływającej chmurki. Petrina zadrżała. – Aż mi się zimno robi od tych szalonych słów. Mnie też. Pierwsza Generacja ludzi miała latające maszyny, Petrino. Srebrne ptaki, które ryczały jak smoki i mknęły wysoko ponad chmurami. Nauczyciel nam mówił. Nawet nedyta temu nie zaprzecza. To historia. – Pierwsza Generacja sprowadziła na siebie zagładę – odparowała Petrina. Tak jak i Druga Generacja – dodał Kieron spokojnie. – Oni też mieli latające maszyny, chociaż chyba nie tak dobre jak Pierwsza Generacja. To musiało być cudowne, szybować z wielką szybkością po niebie, patrzeć na ziemię i widzieć w dole ludzi jak mrówki. – Ludzie to nie mrówki! – Z dużej wysokości wszystko co żywe musi wyglądać jak mrówki. – Pierwsza Generacja sprowadziła na siebie zagładę. Tak jak i Druga Generacja. To także jest historia. Nedyci mają rację. Maszyny to największe zło.

Kieron roześmiał się. – Maszyny nie wiedzą co to dobro a co zło. Maszyny nie myślą. Myślą tylko ludzie. – Wobec tego – rzekła Petrina – źle jest myśleć za dużo. Zwłaszcza na tematy niedozwolone. Kieron naraz poczuł się dziwnie dojrzale, dziwnie opiekuńczo. Powiedział: – Nie martw się, moja mała. Nie będę o tym myśleć za dużo. Zupełnie możliwe, że doczekasz się trójki dzieci, jak to przepowiedział astrolog... Widziałem tu niedaleko śliwę. Pójdziemy zobaczyć, czy ma jakieś dojrzałe śliwki. Petrina zerwała się na nogi. – A ja widziałam jabłoń. Jabłka na wyższych gałęziach są już czerwone. Kieron uśmiechnął się. – Jabłka i śliwki! Niech odpędzą od nas wszystkie złe myśli. Trzymając się za ręce odeszli z polanki w złotą poświatę popołudniowego letniego słońca. Rozdział drugi W dniu swoich dziesiątych urodzin Kieron zjadł pożegnalne śniadanie z całą powagą należną tej okazji. Później uścisnął rękę swojemu ojcu Gerardowi i raz jeszcze ucałował w oba policzki Kristen, swoją matkę. Było to pożegnanie jedynie rytualne, ponieważ rodzina nadal będzie się często widywać. Ale oznaczało symboliczny koniec dzieciństwa Kierona. Odtąd nie będzie już nocował w domu rodziców. Gerard przykazał mu: – Synu, masz być pomocny mistrzowi Hobartowi w każdej potrzebie. On ci przekaże swoje umiejętności. W przyszłości twoje obrazy ozdobią ściany zamku. Może zawisną też w wielkich domach Londynu, Bristolu, Brum. A wtedy okaże się, że twoja matka i ja nie żyliśmy na próżno. – Ojcze – odpowiedział Kieron, walcząc ze łzami, które bez żadnego wyraźnego powodu napłynęły mu do oczu – nauczę się od mistrza Hobarta wszystkiego, co zdołam. Postaram się was nie zawieść. Zastałbym stolarzem, jak ty, gdybyś sobie tego życzył. Ale ponieważ chciałeś, żebym robił podobizny, będę malował portrety, które nie przyniosą wstydu rodzicom Kierona, syna stolarza. Kristen mocno go przytuliła i powiedziała: – Masz tu trzy koszule, trzy podkoszulki i dwie pary getrów. Masz kożuch barani i mocne buty. Zapakowałam ci wszystko do skórzanego worka. Ubieraj się ciepło, synu, i jedz porządnie. Pamiętaj, że cię kochamy i będziemy śledzić twoje postępy. Domyślił się, że i ona czuje się nieszczęśliwa. Nie wiedział dlaczego. To przecież miała być ważna i radosna chwila dla nich wszystkich. – Niedługo się zobaczymy, matko. – Uśmiechnął się, chcąc samemu sobie dodać otuchy. – Tak, ale nie będziesz już spał w łóżku, które ojciec ci zrobił. Nie będziesz leżał na prześcieradle, które ci utkałam, i pod kołdrą, którą uszyłam, jak jeszcze ciebie nie było na świecie. – Dość już, Kristen – powiedział Gerard. – Gotowiśmy się przez ciebie popłakać jak dzieci. – Spojrzał na żonę i zobaczył siwe pasma w jej włosach, zmarszczki na twarzy. Skończyła dwadzieścia osiem lat, ale nadal miała proste plecy i jędrne piersi. Dobrze się trzymała. Kieron wziął worek z sarniej skóry. Naraz zrozumiał całą powagę i uroczystość chwili. – Do widzenia, ojcze, do widzenia, matko. Dziękuję, że daliście mi życie. Dziękuję, że żywiliście mnie tyle lat. Niech was Ludd błogosławi. Kristen uciekła z płaczem do kuchni. Gerard uniósł muskularną, owłosioną rękę do czoła, jak to często robił w warsztacie, i otarł pot, którego nie było. – Niech cię Ludd ma w swojej opiece, synu. Idź teraz do mistrza Hobarta. Ja jestem najlepszym stolarzem w promieniu pięćdziesięciu kilometrów, a ty będziesz najlepszym malarzem w promieniu tysiąca. – Ojcze, ja chciałbym... – Kieron zamilkł. Już miał na końcu języka wyznanie: – Nie chcę być malarzem, chcę latać. – Tak, Kieronie?

– Chciałbym okazać się ciebie godnym i przysporzyć ci chwały. Gerard roześmiał się i żartobliwie poklepał go po plecach. – Zmykaj już, sowizdrzale. Od dzisiaj będziesz miał lepsze jadło, niż my mogliśmy ci dać. – Wątpię, żeby mi lepiej smakowało. – Chciał powiedzieć coś więcej. O wiele więcej. Ale słowa utknęły mu w gardle. Kieron wyszedł z chaty i ruszył drogą wiodącą do Arundel. Nie obejrzał się za siebie, ale wiedział, że Gerard stoi w drzwiach i patrzy za nim. Nie obejrzał się, bo ogarnęła go nieprzeparta chęć, aby puścić się biegiem do ojca i wyznać mu, co naprawdę chciałby robić. Był piękny październikowy ranek. Niebo było błękitne, ale nad niziną ciągnącą się ku morzu wisiał gruby dywan mgły. Arundel leżało pod tym dywanem, lecz zamek o szarych murach, wilgotnych od rosy i lśniących w porannym świetle, stał na wzgórzu górując nad mgłą. Czarodziejski zamek, błyszczący, tajemniczy, pełen niewidzialnej siły. Kieron przypomniał sobie powiedzenie: „Ci, którzy żyją w cieniu zamku, wzbogacą się lub spłoną”. Mistrz Hobart miał dom pod samymi blankami. Należał do tych, co się wzbogacili, i Kieron miał nadzieję, że i jego spotka podobny los. Tylko głupiec mógłby ryzykować pójście na stos. Tylko głupiec mógłby chcieć zbudować latającą maszynę. Wysoko na niebie szybował wdzięcznie myszołów. Kieron położył worek i obserwował ptaka. Jakże lekko się porusza, jaką ma nieograniczoną wolność. Zazdrościł mu. Zazdrościł mu tej swobody i lekkości w powietrzu. – Któregoś dnia, myszołowie – powiedział Kieron – będę tam w górze razem z tobą. Będę wyżej niż ty. Będę patrzył na ciebie z góry. Zobaczysz, że człowiek znów zdobędzie przestworza. Na razie jednak nie był to odpowiedni moment, żeby wygłaszać mowy, których nikt nie słucha, tym bardziej zaś mowy, których nikt nie powinien słyszeć. Mistrz Hobart z pewnością już na niego czeka i niecierpliwi się. Kieron schylił się po worek. Zobaczył przekwitnięty dmuchawiec. Łodyżkę z główką pełną nasion. Zerwał go, podniósł do ust i dmuchnął. Nasionka poszybowały w spokojnym porannym powietrzu, podtrzymywane cienkimi jak pajęczyna nitkami, które nie dawały im opaść na ziemię. Kieron patrzył na to zafascynowany. Kilka ziarenek, porwanych prądem ciepłego powietrza, wzniosło się wysoko i zniknęło w promieniach porannego słońca. Nawet nasionka dmuchawca mogły tańczyć w powietrzu. To upokarzające, że człowiek jest uwiązany do ziemi. Kieron przypomniał sobie, że w tym szczególnym dniu Hobart czeka, aby uroczyście go powitać. Westchnął, podniósł skórzany worek i pomaszerował raźno w kierunku Arundel. Przed mm miesiące i lata, podczas których będzie musiał opanować wszystkie sekrety hobartowej sztuki. Ale kiedy już stanie się mężczyzną, kiedy z honorem skończy praktykę, wtedy przyjdzie czas na latanie. Tymczasem zaś zawsze znajdzie czas na marzenia. Rozdział trzeci Przyszła zima niosąc ze sobą surowość krajobrazu; pokryła ziemię szronem, utkała delikatny lodowy wzór na drzewach, trawie, żywopłotach i ścianach domów, skuła krą spokojną rzekę Arun, a powietrze stało się cierpkie jak angielski jabłecznik. Hobart w zimie dużo kaszlał i mało malował. Chłód wżarł mu się w kości, ściskał bólem piersi. Większość dnia spędzał przy kominku, okryty szalem lub skórą baranią, rozmyślając nad projektami, które zrealizuje na wiosnę: freskiem do głównego hallu i symboliczną pracą, zamówioną przez seniora Fitzalana, przedstawiającą upadek Pierwszej Generacji ku tym większej chwale Ludda i Kościoła Świętego Młotka. Wdowa Thatcher, gospodyni mistrza Hobarta, gotowała smaczne i pożywne potrawy z zajęcy, bażantów, jagniąt i wszelkiej dziczyzny z pasternakiem, grzybami, marchewką, ziemniakami i doskonałym czarnym pieprzem, za który senior Fitzalan płacił wygórowaną cenę kapitanom żaglowców pływających aż po Wyspy Korzenne. Mistrz Hobart przełykał zaledwie parę kęsów tych pieczołowicie przyrządzanych dań. Męczył go kaszel; zaraz też przysuwał się, drżąc, do kominka. Kieron, odczekawszy z należytym szacunkiem, aż jego pan się pożywi, objadał się, aż brzuch mu pękał, i szedł wybiegać się na oszronionych

łąkach. Chociaż Hobart sam niewiele pracował podczas tych ciemnych miesięcy, nie pozwalał próżnować młodemu terminatorowi. Uczył Kierona, jak z prostych wici wierzbowych robić dobry węgiel drzewny do rysowania i jak produkować papier z trzciny; wprowadzał go w tajniki drukowania tkanin i modnej ostatnio sztuki collage’u; przekazywał mu prastare sekrety utrwalania kolorów i gruntowania płócien. Nie żałował nawet cennego tranu wielorybiego do lamp, żeby podczas mrocznych popołudni Kieron miał dość światła do szkicowania krzeseł, stołów, mis z owocami, wiszących w kuchni bażantów a także protestującej wdowy Thatcher. Mistrz Hobart był siwowłosym starcem, zbliżającym się do sześćdziesiątki. Ból w piersiach ostrzegał go, że lata, jakie mu zostały, są już policzone. Niemniej był zdecydowany żyć jeszcze co najmniej przez te osiem lat, dzielących Kierona od skończenia terminu. Jeśli Ludd da, to nim jego ciało spocznie w kamienistej ziemi Sussexu, dopilnuje, aby chłopiec jako tako się urządził. Hobart pozwolił sobie na małą herezję – tak małą, że z pewnością Ludd mu wybaczy. Pozwolił sobie żywić sekretne złudzenie, że Kieron jest jego synem. Hobart nigdy nie interesował się kobietami. Sztuka mu wystarczała. Ale teraz czuł potrzebę ojcostwa, a Kieron, bystrooki i zdolny, był chłopcem, jakiego życzyłby sobie mieć za syna każdy mężczyzna. Toteż Kieron uniknął wielu surowych rygorów terminowania. Był dobrze karmiony, miał dużo wolnego czasu, a Hobart nierzadko wsuwał mu srebrnego pensa do sakiewki. Kieron zdawał sobie sprawę z uczuć, jakie staruszek do niego żywi. Kochał go i nie miał nic przeciwko posiadaniu drugiego ojca. Poza tym Hobart był niewyczerpanym źródłem wiedzy, wiedzy zaś Kieron pragnął jak niczego na świecie. Wieczorami, przed pójściem na wczesny spoczynek, Hobart siadywał wraz z Kieronem przy kominku i obaj wpatrywali się w płonące żagwie, snując wizje i marzenia, rozmawiając o tym i owym. Hobart jako lekarstwo na ból i kaszel pociągał łyk i drugi whisky, okowity lub eau de vie, w zależności od tego, jaka brygantyna zawinęła ostatnio do senioratu. Przy kieliszku gotów był poruszać tematy, których unikał wytrzeźwiawszy nazajutrz rano. Był gotów rozmawiać o Pierwszej i Drugiej Generacji. Był nawet gotów rozmawiać o maszynach. – Mistrzu Hobarcie, nauczyciel mówi, że Pierwsza Generacja udławiła się własną mądrością. Co to znaczy? – Uff! – Hobart pociągnął whisky i poczuł przyjemne ciepło rozlewające się po kościach. – Nauczyciel lepiej by się zajął pisaniem, rachowaniem i tajemnicami przyrody, a nie Pierwszą Generacją. – Wczoraj, kiedy rysowałem nasz dom u stóp zamku i udało mi się przedstawić szorstkość kamiennych ścian, powiedzieliście, że mądry ze mnie chłopak. Czy mądrość to coś złego? Czy ja się też nią udławię? – Poczekaj no, chłopcze. Daj mi pomyśleć. Coś mi się zdaje, że muszę nauczyć cię nie tylko zasad sztuki, ale i zasad rządzących światem, i prawidłowego myślenia. – Znów rozgrzewający łyk whisky i atak kaszlu. – Nauczyciel mówi prawdę. Pierwsza Generacja rzeczywiście udławiła się własną mądrością. Doprowadzili do tego, że powietrzem w ich miastach nie można było oddychać, a wody rzek i jezior nie nadawały się do picia; pokryli dobrą żyzną ziemię drogami z betonu i żelaza, czasem nawet morza pokrywała czerń. A wszystko z pomocą maszyn, które nieprzytomnie wielbili. I jakby jeszcze nie dość, wymyślili okropne maszyny, których jedynym celem było zabijanie ludzi, setkami, tysiącami, a nawet dziesiątkami tysięcy. Te maszyny nazywały się pociskami: mknęły po niebie z ładunkiem śmierci. Tak, nauczyciel ma rację. Udławili się własną mądrością... Ale twoja mądrość, Kieronie, to coś innego. Objawia się w uczciwej sztuce, a nie w miłości do maszyn, niszczących rękę, która je stworzyła. – Czy wszystkie maszyny muszą koniecznie być złe? – Tak, Kieronie, wszystkie maszyny są złe. Święty Chłopiec zrozumiał to już tysiąc lat temu, kiedy maszyny po raz pierwszy zaczęły demoralizować tę piękną ziemię. Dlatego właśnie zaatakował je młotkiem. Ale ludzie nie chcieli go słuchać, pojmali go i ukrzyżowali. Zapadła cisza, przerywana trzaskaniem drew w kominku i głośnym siorbaniem whisky. Po chwili Kieron znów nabrał odwagi:

– Podobno senior Fitzalan ma w zamku zegar. Zegar, który tyka, pokazuje godziny, minuty, a nawet sekundy. Zegar to przecież maszyna, prawda, mistrzu Hobarcie? Czy on też jest zły? Mistrz Hobart zaczynał już lekko bełkotać pod wpływem whisky. Minęła dłuższa chwila, zanim mógł odpowiedzieć: – Jak widzę ani nauczyciel, ani nedyta nie oświecili cię w tej mierze jak należy. To prawda, Kieronie, że zegar jest maszyną, ale dla możnych tego świata, którzy mają wiele spraw do załatwienia a mało czasu, jest to konieczna maszyna. Święty Kościół czyni wyraźne rozgraniczenie między koniecznymi maszynami, które są właściwe, a zbędnymi, które są niewłaściwe. Tak więc zegar seniora Fitzalana, który wielokrotnie widywałem i który jest czymś cudownym – mówią, że robił go najlepszy zegarmistrz w Paryżu – jest maszyną właściwą. W żadnych przekazach nie ma nic o tym, żeby Święty Chłopiec kiedykolwiek atakował zegary. Kieron spostrzegł, ile whisky ubyło w butelce, i wykrztusił pytanie, którego nie ośmieliłby się zadać w świetle trzeźwego poranka: – Mistrzu Hobarcie, a czy Święty Chłopiec atakował latające maszyny? – Latające maszyny? – Mistrz Hobart był zdumiony. – Nie ma latających maszyn. – Nie ma. Ale kiedyś były. – Kierona oblał pot. – Sam mi mówiłeś, panie o pociskach, a ja słyszałem też o skrzydlatych maszynach, które z wielką szybkością przenosiły ludzi w powietrzu, ponad morzami, z jednego lądu na drugi. Dlatego spytałem, czy Święty Chłopiec zaatakował kiedyś latającą maszynę. Niech nas Ludd ma w swojej opiece! – Mistrz Hobart podrapał się w głowę. – Latające maszyny! No mam za swoje. Ależ, Kieronie, drogi chłopcze, wynaleziono je, jak mi się zdaje, dopiero po śmierci Neda Ludda. Chyba właśnie wtedy, gdy Pierwsza Generacja ostatecznie zeszła z drogi cnoty. Myślę, że zaledwie jakieś sto lub dwieście lat przed wielką zagładą. Kieron spojrzał na poziom whisky w butelce z zielonego szkła i postanowił kuć żelazo póki gorące. – Podobno nawet Druga Generacja miała latające maszyny. Gdyby służyły nie do zabijania ludzi, ale do przewożenia ich z miejsca na miejsce, nie byłyby przecież takie złe? Mistrz Hobart zamrugał oczami, spróbował skupić je na jednym punkcie, nalał sobie następną szklaneczkę, znów bezskutecznie podjął walkę z błędnym wzrokiem. Podrapał się po głowie. – Byłyby złe, Kieronie. Cóż wzbrania ludziom podróżować konno lub pieszo? Cóż wzbrania im żeglować po oceanach? Nie ma żadnej potrzeby, żeby latali po niebie. Quod erat demonstrandum. Dlatego maszyny, które wznoszą ludzi w powietrze, są złe. Kieron wziął głęboki oddech. – Któregoś dnia zbuduję latającą maszynę. I nie użyję jej dla złych celów, tylko dla dobrych. Mistrz Hobart wstał, zachwiał się, spojrzał zamglonym wzrokiem na swojego terminatora. – Będziesz malarzem, Kieronie. Będziesz dobrym malarzem. Niech cię Ludd strzeże przed fantastycznymi mrzonkami. Zaprowadź mnie do sypialni. Rozdział czwarty Od czterystu już lat wyspy brytyjskie nie znały monarchii, parlamentu ani władzy centralnej. Kraj był podzielony na odrębne, rządzone feudalnie senioraty. Wielcy seniorzy, najwięksi właściciele ziemscy, zjeżdżali się od czasu do czasu na konwent do Londynu. Radzili głównie nad sprawami rolnictwa i handlu. Nie mieli prawa uchwalać podatków, zwoływać armii ani decydować o sprawach wagi państwowej. Każdy z seniorów odpowiadał za bezpieczeństwo swoich włości. Mógł na dowolnych warunkach zawierać przymierza z sąsiadami, często też poprzez związki małżeńskie poszczególne senioraty łączyły się lub powiększały. Taki był również zamiar seniora Fitzalana z Arundel, który chciał dzięki małżeństwu córki połączyć swoje ziemie z ziemiami Talbota z Chichester. A ponieważ wszystko wskazywało na to, że Talbot długo nie pożyje, oba senioraty zostałyby zjednoczone w sposób najbardziej korzystny dla Fitzalanów, Chociaż w Brytanii nie było centrum władzy świeckiej, istniało jednak centrum władzy duchownej: Kościół luddystów. Po tym jak Pierwsza i Druga Generacja, rzec można, własnymi rękami sprowadziły na

siebie zagładę poprzez niepohamowane używanie maszyn, luddyzm z niemal zapomnianej filozofii prostaczków przeistoczył się w nowo powstałą religię. Neda Ludda, niedorozwiniętego chłopca, który na początku rewolucji przemysłowej chciał młotkiem rozbić maszynę tkacką, z biegiem lat przyobleczono w płaszcz boskości. Wraz z upadkiem chrześcijaństwa następował rozkwit luddyzmu. Reprezentował on o wiele stosowniejszą filozofię. Jezus z Nazaretu, czy też Joshua ben Dawid, jak prawidłowo po hebrajsku brzmiało jego imię, nigdy nie musiał rozstrzygać problemów moralnych związanych z użyciem maszyn. Nawoływał głównie do powszechnego braterstwa i wypowiadał się przeciwko uciskowi. Jego światopogląd był już nieaktualny. O wiele ważniejsza niż powszechne braterstwo i brak ucisku okazała się kwestia przetrwania rasy ludzkiej. A ta już dwukrotnie usiłowała zgładzić się za pomocą maszyn. Z perspektywy czasu ten jedyny człowiek, który występował przeciwko maszynom, jawił się prawdziwym zbawcą ludzkości. Nedowi Luddowi, niedorozwiniętemu chłopcu z hrabstwa Leicester, przypisano boską moc. Odkryto, że dzieląc parę bochenków chleba nakarmił nimi tysiące. Odkryto, że chodził po powierzchni rzeki Trent utrzymując się na wodzie. Odkryto, że w wigilię swojego ukrzyżowania zamienił wodę w piwo. Toteż w Brytanii Kościół luddystów obrósł w siłę, a sprzeciw wobec mechanizmów przerodził się w religię, dość potężną, aby zakazać wszelkich wynalazków. Dość potężną, aby zmusić seniorów do przyznania, że każda nielegalna maszyna to wcielone zło. Kościół luddystów stanowił specyficzną cechę Wielkiej Brytanii, ale niechęć do maszyn była cechą uniwersalna.. Cały świat, podczas wieków barbarzyństwa, które nastąpiły po zagładzie drugiej opartej na maszynach cywilizacji, żył w niemal fanatycznym strachu przed potęgą maszyn. W niektórych krajach i narodach był on silniejszy niż w innych. W Rosji, Chinach, Afryce i Indiach, gdzie maszyny nigdy do końca nie zawładnęły życiem mieszkańców, ludzie wrócili na ogół do tradycji dawno zmarłych przodków. Orali ziemię drewnianą sochą zaprzęgniętą do wołu, muła lub konia. Młócili ziarno cepami. Zabijali zwierzynę dzidami lub strzałami. Przędli na kołowrotkach i w pocie czoła ręcznie tkali. Ale w Japonii, gdzie strachowi towarzyszyła niezdrowa fascynacja maszynami, wynaleziono już na nowo silnik parowy i zaczęto eksperymenty z jego zastosowaniem do napędu pojazdów i małych łodzi. Niemniej Japończycy powrócili do historycznej filozofii izolacjonizmu i zachowali swój silnik do własnego użytku. Silnik parowy wprowadzono także ponownie na kontynencie północnoamerykańskim, lecz głównie dla celów kolosalnego przedsięwzięcia przywrócenia komunikacji transkontynentalnej. Upłynie jeszcze wiele lat, nim statki amerykańskie, poruszane parą, szybciej przepłyną Ocean Atlantycki niż wielkie żaglowce. Tymczasem zaś Kościół luddystów w Wielkiej Brytanii, wyspie, która niegdyś była kolebką rewolucji przemysłowej, autorytatywnie utrzymywał, że wszystkie niepotrzebne maszyny – to znaczy maszyny uznane przez kościół za niepotrzebne – są wcieleniem zła. I tak Wielka Brytania została skazana na los jednego z najbardziej zacofanych krajów Europy. Rozdział piąty W wieku piętnastu lat Kieron był chłopcem, na którego przyjemnie było popatrzeć. Pobłażliwość mistrza Hobarta i obfita kuchnia wdowy Thatcher dały mu słuszny wzrost, szerokie ramiona i pewność siebie. Wyglądał bardziej na młodego farmera lub myśliwego niż na ucznia malarza. Na Festynie Nocy Letniej mierzył się w biegach, skokach i rzucie oszczepem z kwiatem młodzieży senioratu – chociaż mistrz Hobart krzywił się z niechęcią i pocieszał eau de vie widząc, jak Kieron skacze siedem metrów w dal i turla się po piasku lub słysząc głośne trzeszczenie stawów ręki uwięzionej w zapaśniczym uścisku. Nie tyle bał się, że Kieron skręci kark, ile że złamie palce. Cóż to za malarz z połamanymi palcami? Ale Kieron był dzieckiem szczęścia i wszystko mu się udawało. Coraz częściej Hobart myślał o nim jako o swoim naturalnym synu. A nawet, w przypływie głupoty, poszedł kiedyś do stolarza Gerarda i jego żony Kristen oferując im tysiąc szylingów za zrzeczenie się praw rodzicielskich.

Gerard poczerwieniał i odpowiedział mu głośniej i mniej uprzejmie, niżby należało człowiekowi, który miał wstęp do zamku i rozmawiał z seniorem. Kristen, jak to kobieta, wybuchła łzami, krzyknęła i rzuciła mu w twarz dziwne oskarżenia, za które Gerard kazał jej niezwłocznie gościa przeprosić. Hobart był bardzo zażenowany całą tą historią. Począł się też gęsto i rozwlekle tłumaczyć. W końcu uprosił Gerarda i Kristen – porządnych, uczciwych ludzi, dla których żywił najwyższy szacunek i tak dalej – żeby nie wspominali o niczym Kieronowi. Nazajutrz posłał Gerardowi sztylet z hiszpańskiej stali, a Kristen sztukę irlandzkiego płótna. Podarował im również obraz przedstawiający Neda Ludda wznoszącego swój nieśmiertelny młotek przeciwko maszynie tkackiej. Była to pierwsza w pełni satysfakcjonująca kompozycja olejna Kierona, podpisana „Kieron, ucz. Hobarta”, i stanowiła jedną z najcenniejszych rzeczy, jaką ten posiadał. Biorąc pod uwagę wiek chłopca pozostawało jedynie życzyć sobie, aby Kieron wykazał jeszcze zdolności artystyczne. Siła fizyczna też nie była bez znaczenia – Hobarta zdumiewała śmiałość i pewność jego kreski – ale chłopiec zaczął przejawiać również prawdziwe, autentyczne wyczucie koloru i materiału, co znamionuje wielkich malarzy. A nadto opanował świetnie technikę malarską. Potrafił mieszać olej z pigmentem dla uzyskania pięknych czystych barw. Wynalazł też samodzielnie dwie metody oczyszczania oleju z siemienia lnianego. Pierwsza była doskonale prosta: polegała tylko na czekaniu. Zlewało się olej do słojów i czekało, aż zanieczyszczenie osiądzie na dnie. Później jednak Kieron, wciąż niezadowolony z efektu, dodał jeszcze sody kaustycznej, która wytrąciła wszystkie pozostałe drobinki. W rezultacie otrzymywało się absolutnie czysty olej lniany: przejrzysty, ciepły, złocisty. Idealny dla malarza. Hobart nie mógł się nadziwić. Sam poprzednio używał oleju prosto od hodowców lnu, z maleńkimi cząsteczkami, które mąciły jego klarowność. Rafinowany olej Kierona, jak go nazwał, był z pewnością darem Ludda, gdyż nie zanieczyszczał barwników ani nie twardniał zbyt szybko na płótnie. Hobart był przekonany, że żaden malarz w całej Anglii nie ma lepszego oleju niż ten wynaleziony przez Kierona. Zapytał chłopca, w jaki sposób doszedł do takich metod oczyszczania. Odpowiedź nie była szczególna odkrywcza. – Zawsze narzekaliście na jakość farb, których używamy – powiedział Kieron. – Barwniki były dobre, najwyraźniej więc olej był nieodpowiedni. Nalałem go trochę do czystej butelki i przyjrzałem mu się. Nie zauważyłem nic specjalnego. Zostawiłem go i znów obejrzałem na drugi dzień. Dalej nie widziałem w nim nic złego, ale tym razem spostrzegłem, że dno butelki było pokryte małymi drobinkami. Zostawiłem go jeszcze na jakiś czas, a po siedmiu dniach na dnie zgromadził się osad, olej zaś był bardziej klarowny. Wtedy zrozumiałem, że trzeba uzbroić się w cierpliwość. – Ale ta soda kaustyczna. Skąd wiedziałeś, że soda kaustyczna da jeszcze większą klarowność? – Nie wiedziałem – uśmiechnął się Kieron. – Zdawało mi się, że proces oczyszczania mógł się jeszcze nie skończyć. Toteż eksperymentowałem. – Eksperymentowałeś? – Hobart był wstrząśnięty. Eksperymenty dzielił już tylko włos od herezji. Ale Kieron był niewzruszony: – Eksperymentowałem dodając sól, dodając ocet, dodając słabą sodę i silną sodę. Eksperymentowałbym i z innymi substancjami, gdyby można je było łatwiej dostać. – Chłopcze – rzekł Hobart – przerażasz mnie. Kieron roześmiał się. – Czasami przerażam sam siebie... Czy teraz olej wam odpowiada? – To wspaniały olej, Kieronie. Moglibyśmy zbić fortunę sprzedając go malarzom z całego kraju. – Mistrzu Hobarcie, nie sprzedawajcie lepiej mojego rafinowanego oleju. Malujcie nim sami i bądźcie największym malarzem naszych czasów. Hobartowi stanęły łzy w oczach. A nie był człowiekiem skłonnym do płaczu, z wyjątkiem chwil, kiedy wywoływały go ostre ataki kaszlu. – Naprawdę chcesz zatrzymać ten czysty olej tylko do mojego użytku? Kieron uśmiechnął się.

– Panie mój, nigdzie nie znalazłbym lepszego mistrza. Czy nie lepiej zdobyć zarówno sławę, jak i fortunę? Jeśli będziecie używali oleju rafinowanego, dopóki... dopóki zechcecie malować, zadziwicie kraj jak długi i szeroki czystością swoich kolorów. I wtedy, gdy waszej sławie nie zagrozi już żadna konkurencja, przyjdzie czas na sprzedawanie naszego oleju rafinowanego. Hobart rozkaszlał się, żeby ukryć łzy, których nie mógł już powstrzymać. – Chłopcze, widzę, że mnie kochasz, i jestem z tego dumny. Widzę też, że masz w sobie pierwiastek wielkości, i to również napawa mnie dumą, ale i strachem... Kieronie, posłuchaj starego człowieka. Twój olej rafinowany jest rzeczywiście wspaniały. Ale nie eksperymentuj nadto ryzykownie. Kościół... Kościół niezbyt lubi nowe pomysły. Zalecam ci ostrożność. – Jak sądzę, wszystkie eksperymenty są mniej lub bardziej ryzykowne – odpowiedział Kieron. – Mój umysł nie spocznie... Ale będę ostrożny. Nie chcę przynieść wstydu wam, panie, ani moim rodzicom. W owych dniach Kieron rzadko widywał Petrinę. Czasy, kiedy wolno im było we dwoje chodzić na wydmy, wydawały się bardzo odległe. Teraz spotykali się tylko przy specjalnych okazjach w towarzystwie starszych. Widywali się głównie w Kościele Świętego Młotka, na festynach czterech pór roku i podczas dni świątecznych, kiedy praca zamierała i ludzie w swoich najlepszych ubraniach szli w odwiedziny do krewnych lub przyjaciół albo spacerowali u podnóża zamku słuchając muzyków seniora Fitzalana. Czasem Kieron i Petrina spotykali się przypadkiem na ulicy, ale nie mogli ze sobą zbyt długo rozmawiać w obawie przed złymi językami. Przez te lata Kieron zmężniał, a Petrina wypiękniała – w każdym razie on tak uważał. Miała gruby, długi do pasa warkocz, w oczach igrały jej figlarne ogniki, a wargi były kusząco pełne. Piegi znikły, zniknęła chłopięca figura, którą przyozdabiały teraz nęcące kobiece okrągłości. Kieron, zwykle pewny siebie i śmiały, w jej obecności stawał się skrępowany i milczący. Ale nawet nie patrząc w jej stronę, zawsze wiedział, kiedy go obserwowała podczas zawodów, i ta świadomość w dziwny sposób dodawała mu sił. Za trzy lata Petrina zostanie jego żoną. Trzeba przyznać, że ojciec dobrze zrobił zawierając kontrakt z kowalem Sholto. Kieron szkicował Petrinę z pamięci i wieszał rysunki nad łóżkiem. Hobart oglądał je i nic nie mówił. Chłopiec puszczał wodze fantazji, kiedy szło o ten szczególny temat. Niemniej rezultaty były dziwnie ekscytujące i burzyły krew. Na jednym z obrazków dziewczyna wspinała się na drzewo, chyba na buka. Kieron zdołał przedstawić ją tak, że mimo sukienki wyglądała jak naga. Był to zaledwie szkic, ale robił wielkie wrażenie. Miał posmak herezji. Kościół nigdy nie aprobował nagości. A tu dziewczyna, choć w pełni ubrana, wyglądała na nagą. Hobart miał nadzieję, że nedyta nigdy nie zobaczy tego rysunku. Drapał się w głowę i rozważał, czyby nie wezwać astrologa, żeby odpędził złe duchy. Jednakże zapał, z jakim Kieron szkicował z wyobraźni Petrinę, nie przesłonił mu najważniejszej dla niego kwestii zdobycia przestworzy. Przez te wszystkie lata obserwował skrupulatnie rozmaite większe i mniejsze obiekty, które swobodnie fruwały: chmury, ptaki, owady, nasionka, a nawet jesienne liście. W sobotnie popołudnia, kiedy praca nie nagliła, a mistrz Hobart drzemał spokojnie na słońcu, Kieron leżał na plecach w słodko pachnącej trawie czując przyciąganie ziemi, elastyczną, niewidoczną siłę, która bezustannie próbowała przykuć go do centrum świata. I patrzył na białe chmurki sunące leniwie po niebie, na szybujące wysoko skowronki, na jaskółki przecinające powietrze magicznie niczym nożem, na motyle skaczące jakby z kamienia na kamień, na wiszące w powietrzu ważki. Wydawało mu się to absurdalne, że tak potężne stworzenie jak człowiek jest uwiązane do ziemi. Niegdyś, jak słyszał, człowiek stąpał nawet po powierzchni Księżyca. Kieron nie całkiem wierzył w tę legendę, ale ponad wszelką wątpliwość wiadomo było, że w przeszłości ludzie swobodnie podróżowali po niebie. I Kieron był pewien, że znów będą podróżować – czy to się spodoba kapłanom Ludda, czy nie. A tymczasem, mimo dręczącej pokusy, przyjemnie było obserwować gnane wiatrem chmury, wiedząc, że choć składają się z wody, która jest cięższa od powietrza, płyną bez trudu po lazurowym nieboskłonie. I mimo pokusy przyjemnie było obserwować drapieżnego ptaka, jak wisi w powietrzu, krąży, nieznacznym ruchem skrzydeł wznosi się coraz wyżej i wyżej, aż zostaje tylko

punkcik. Kieron porównywał ten lekki lot z zapamiętałymi wysiłkami pszczoły, która, aby utrzymać się w powietrzu, biła skrzydełkami tak szybko, że stawały się niewidzialne, chociaż dźwięk maleńkich membran przypominał chyba huk silników z zamierzchłych czasów. Rzeczywiście niezgłębione były tajemnice unoszenia się w powietrzu. Na pewno musi być wiele różnych sposobów na zdobycie nieba. Kieron zaczął eksperymenty z latawcami. Nedyci zezwalali na latawce. Nie uważano ich za maszyny, lecz za zabawki. Wiele dzieci w senioracie puszczało latawce. Nie brano tego za złe. Ale uważano to za dziwactwo ze strony piętnastoletniego młodego człowieka, któremu pozostały już tylko trzy lata do ukończenia terminu i który powinien myśleć o poważniejszych sprawach. Dorośli wznosili brwi widząc, jak Kieron stoi na łące podczas wietrznych jesiennych popołudni i odwija z powagą sznurek latawca, który buja wyżej, niż to bywało z innymi latawcami. Jednakże nie wysokość, jaką Kieron osiągał, ich dziwiła, lecz pobłażliwość mistrza Hobarta. Stary malarz musiał zdziecinnieć albo też senior Fitzalan jest niezadowolony z jego prac, bo inaczej z pewnością znalazłby jakąś robotę dla bezczynnych młodych rąk. Rówieśnicy Kierona nie byli tacy dyskretni w swoich reakcjach i głośno się z niego wyśmiewali, co on znosił cierpliwie. Uważali go za gamonia i przezywali „Kieronem z głową w chmurach”, bo wciąż wpatrywał się w niebo. Ale Alwin, terminator młynarza, posunął się za daleko. Alwin, mocno zbudowany, silny chłopak w wieku Kierona, zawsze mu zazdrościł i to aż z dwóch powodów. Alwin nigdy nie chciał być młynarzem. Od dzieciństwa fascynowało go rysowanie i malowanie. Niczego tak nie pragnął jak terminować u mistrza Hobarta. A ponadto dochodziła jeszcze sprawa Petriny. Alwin był związany kontraktem z Joan, córką siodlarza Lodowicka, dziewczyną, oględnie mówiąc, przysadzistą i bez wdzięku. To prawda, że była jakby stworzona do rodzenia dzieci i znała się na gospodarstwie, ale nie należała do dziewcząt, na których widok serce mężczyzny zabiłoby żywiej. Alwin wybaczyłby Kieronowi, że jest w terminie u mistrza Hobarta. Albo że jest związany kontraktem z Petriną. Ale nie mógł mu wybaczyć tych obu rzeczy na raz. Toteż pewnego popołudnia, kiedy nowo skonstruowany latawiec Kierona poszybował szczególnie wysoko, a ten niepomny prześmiewek kolegów starał się wzbić go jeszcze wyżej, Alwin na nic nie zważając podbiegł i przeciął sznurek. Wiał mocny wiatr. Latawiec zakołysał się gwałtownie i po chwili odfrunął na południe, w stronę morza. Kieron spojrzał na Alwina ze zdumieniem. – Dlaczego to zrobiłeś? – Bo jesteś głupcem. – Czy nie mam prawa być głupcem, jeśli taka moja wola? Alwin zdał sobie sprawę z własnej głupoty, ale nie było już odwrotu. – Nie. Powinieneś być taki jak my wszyscy. Puszczanie latawców jest dobre dla dzieci. My jesteśmy już na to za starzy. – Nie jesteś za stary na porządne lanie – powiedział Kieron. – Długo myślałem nad budową tego latawca. Zapłacisz mi za to. – Spróbuj tylko! – krzyknął Alwin. – Spróbuj tylko! – Ale nie czuł się zbyt pewnie. Wiedział, że jest silniejszy od Kierona, lecz Kieron miał giętkie ciało i giętki umysł. Groźna kombinacja. – Alwin – powiedział cicho Kieron – należy, ci się nauczka. Trudno. Stanęli twarzą w twarz, Alwin pełen wiary w swoją siłę, ale nie w taktykę, Kieron pełen wiary w swoją taktykę, ale nie w siłę. Alwin natarł. Jeśli uda mu się doprowadzić do zwarcia z Kieronem, to ma go w garści. Natarł, ale Kieron nie czekał, żeby odeprzeć atak. Odbił się od ziemi i dał potężnego susa przeskakując mu nad głową. Alwin zatrzymał się w pół kroku i odwrócił... nadstawiając twarz wprost pod stopy Kierona, które wymierzyły mu z powietrza potężnego kopniaka w szczękę. Alwin zobaczył wszystkie gwiazdy. Pociemniało mu w oczach i upadł na ziemię. Zaraz jednak odzyskał jasność widzenia, spojrzał w górę i zobaczył Kierona, który cierpliwie na niego czekał. Z okrzykiem wściekłości zerwał się na nogi i znów natarł na Kierona, tym razem przygotowany na

unik z jego strony. Ale się zawiódł. Wyglądało na to, że Kieron jest zdecydowany odeprzeć natarcie ramieniem, co wydawało się dość niemądre, zważywszy na większą wagę Alwina. Jednakże w ostatniej chwili, bezbłędnie odczekawszy na odpowiedni moment, Kieron się pochylił, Alwin nie zdążył się już zatrzymać i rozciągnął się jak długi na plecach Kierona. Wtedy Kieron się wyprostował, Alwin wykonał salto w powietrzu i wylądował z hukiem na ziemi. Chciał wstać, ale nie mógł. W głowie mu szumiało, dzwoniło w uszach i czuł się obolały na całym ciele. Kieron stanął nad nim. – Czy przeprosisz mnie, że przeciąłeś sznurek, Alwinie? – Niech cię diabli! – Spróbował chwycić go za nogę. Kieron stanął mu na ręce i przygwoździł ją do ziemi. – Przeproś! Alwin jęknął z bólu. – Idź do wszystkich diabłów. Nigdy cię nie przeproszę. Masz mistrza Hobarta i będziesz miał Petrinę.. Niech mnie Ludd pokara, jeśli... – Alwin zemdlał. Kiedy odzyskał przytomność, zobaczył, że Kieron klepie go delikatnie po twarzy. – Daj mi spokój. Nic mi nie jest i nie mam zamiaru cię przepraszać. Możesz mi połamać wszystkie kości, „Kieronie z głową w chmurach”, a i tak cię nie przeproszę. Przysięgam. Kieron posadził go ostrożnie, a sam przykucnął obok. – Dlaczego mówiłeś coś o mistrzu Hobarcie i Petrinie? Alwin spojrzał na niego z pobladłą twarzą. – Masz to wszystko, o czym zawsze marzyłem – zaniósł się szlochem. – A bawisz się jak małe dziecko! Nagle Kieron zrozumiał prawdę. – Chciałbyś malować? – Tak! Na Ludda, tak, chciałbym malować! A będę do końca życia mielił ziarno! – I chciałbyś mieć za żonę Petrinę? Twarz Alwina wykrzywił grymas. – Możesz się śmiać, ile dusza zapragnie. Wiesz, że jestem związany kontraktem z Joan. Kieron powiedział po prostu: – Wybacz. Nie wiedziałem, co cię do tego skłoniło. – Czego nie wiedziałeś? – Alwin popatrzył na niego nic nie rozumiejącym wzrokiem. – Nie wiedziałem, co cię skłoniło do przecięcia sznurka... Jeśli chodzi o Petrinę, to nie ma rady. Ja się z nią ożenię. Kocham ją. Ale może znajdziemy jakąś radę na tamto... – Nic się nie da zrobić – odparł Alwin. – Młynarz nie maluje obrazów, terminator młynarza też nie. I tyle. Kieron uśmiechnął się. – Czy to wbrew prawu? Czy senior Fitzalan wydał rozkaz, że wszyscy młynarze, którzy napaćkają coś na płótnie, mają zapłacić za to głową? – Szydzisz ze mnie... Poza tym kto by mnie uczył? Kto dałby mi płótno i farby? – Ja ci dam. Alwin otworzył ze zdumienia usta. Przemówił dopiero po dłuższej chwili: – Ty? Dlaczego? – Czy jest jakiś powód do nienawiści między nami, Alwinie? Musimy być wrogami z racji decyzji, które za nas podjęto? – Nie, ale... Posłuchaj więc. Chciałbym, żebyś został moim przyjacielem. Któregoś dnia mogę potrzebować przyjaciół. W sprawie Petriny nie mogę i nie chcę nic zrobić. Ale mistrz Hobart kocha mnie, a ja służę mu jak umiem najlepiej. Da mi płótna i farby i nie będzie zadawać niepotrzebnych pytań... Będę cię uczył, Alwinie. Przekażę ci wszystkie umiejętności, jakie sam nabędę. Czy to wystarczy? Alwin wyciągnął rękę i chwycił Kierona za przedramię. Kieron zrobił to samo, pieczętując odwieczny pakt wzajemnej lojalności. – Wystarczy – rzekł Alwin. – Na Młotek Ludda, to nawet znacznie więcej. Ale dlaczego to robisz?

– Połączyliśmy się węzłem braterstwa, tak czy nie? – Tak. – Mogę ci więc zdradzić swoją tajemnicę, Alwinie. Ty chciałbyś malować, ale jesteś skazany na zawód młynarza. Ja chciałbym budować latające maszyny, ale mam zostać malarzem. Osobno każdy z nas musi pogodzić się z losem, razem możemy go przezwyciężyć. Czy naprawdę chcesz się ze mną związać? – Na śmierć i życie. Ale, jak mówisz, młynarz może malować nie łamiąc prawa. Z drugiej strony, latające maszyny... wszelkie maszyny... są surowo zabronione. Czeka cię niewesoła przyszłość, „Kieronie z głową w chmurach”. Kieron uśmiechnął się na to przezwisko, które teraz nie kryło w sobie cienia złośliwości. – Prawa ustanawiają ludzie. I ludzie mogą je zmieniać... Latawiec, który odciąłeś, nie był wcale dziecinną zabawką, Alwinie. Stanowił eksperyment. Była to eksperymentalna konstrukcja do wznoszenia w górę ludzi. – Daj sobie z tym spokój. Nedyci spalą cię na stosie. – Posłuchaj. Jest pewien powód, dla którego w odpowiednim czasie Nedyci nic mi już nie zrobią. – Jaki to powód? – Konieczność historyczna – odparł Kieron. – Prędzej czy później człowiek znów będzie musiał wznieść się w powietrze. A na razie muszę pracować w tajemnicy, żeby być gotowym na właściwą chwilę. – Boję się o ciebie, Kieronie. – Ja też się boję, Alwinie. Ale dobiliśmy targu. I podzielę się z tobą moimi umiejętnościami, żebyś nie czuł się nieszczęśliwy. – Czego chcesz w zamian? – Jeszcze nie wiem. Naprawdę, nie wiem. Kiedyś w przyszłości niewątpliwie będę potrzebował twojej pomocy. I pewno przyjdzie ci wiele ryzykować. Może nawet życie. Ale postaram się do tego nie dopuścić. Alwin wstał. Kieron też. Raz jeszcze jeden drugiemu uścisnął przedramię na potwierdzenie zawartego braterstwa. – Lepiej być martwym malarzem niż żywym młynarzem – zażartował Alwin. – A jeszcze lepiej być żywym malarzem i żywym człowiekiem przestworzy – odparł Kieron. Rozdział szósty Jaśnie panienka Alyx Fitzalan była osóbką siedemnastoletnią i zmorą życia seniora Fitzalana. Za rok, Luddowi niech będą dzięki, miała poślubić młodego seniora Talbota z Chichester. Senior Fitzalan nie mógł się już tego doczekać. Życzył Talbotowi pociechy ze swej córki, ale sam bardzo wątpił, aby z tego związku mogła wyniknąć jakaś pociecha. Niemniej unia Talbotów z Fitzalanami stanowiła polityczną konieczność. Panowali razem nad większością południowego wybrzeża, co było wygodne w czasach pokoju i podwójnie korzystne w czasach wojny – przed czym niech Ludd broni. Alyx zdawała sobie sprawę, że przeznaczono ją do wyższych celów, i zachowywała się odpowiednio do tej roli. Jako najstarsza córka Fitzalana miała i tak wiele przywilejów. Teraz zaś, skoro trzymała w ręku klucz dający ojcu władzę nad dużym obszarem wybrzeża, wiedziała, że dopóki nie zamknie on w skarbcu odpisu ślubów małżeńskich, wolno jej żądać wszystkiego – w granicach rozsądku. I żądała. Domagała się rozrywek, uczt, balów. Powszechnie wiedziano, że Talbot z Chichester jest chorowitym młodzieńcem, któremu wiecznie cieknie krew z nosa. Alyx miała swoich szpiegów, którzy jej donieśli, że młody senior długo nie pożyje. Choć go nie cierpiała, miała nadzieję, że zdąży jednak się z nią ożenić i spłodzić syna. Marzyła, aby tym sposobem dorównać potęgą ojcu. A na razie trzymała go w szachu. Nie mógł pozwolić sobie na ryzyko, że córka odmówi pójścia do ślubu. Alyx była zapaloną amazonką. Konie stanowiły jej największą pasję. Cóż więc dziwnego, że

zapragnęła mieć swój portret na koniu pokonującym wysoką przeszkodę? Alyx miała już pięć portretów, dwa wisiały na zamku, jeden wysłano do Londynu, a dwa dostał Talbot. Wszystkie pięć malował Hobart i teraz na propozycję namalowania szóstego podniósł z przerażeniem w górę drżące ręce. – Wasza Wysokość, jakżeż zdołam uchwycić waszą córkę na koniu skaczącym przez przeszkodę? – Nie wiem, mistrzu Hobarcie, i to nie moje zmartwienie – odparł senior Fitzalan chłodno. – Ale jeśli to ma być cena za spokój, choćby na jakiś czas, jestem zdecydowany ją zapłacić. – Ale Wasza Wysokość... – Bez żadnych ale, mości malarzu. Zadbaj o ten portret. I zadbaj też, żeby koń miał tyleż gracji co jego pani. Mam piękną stajnię i chcę, żeby ci, którzy będą oglądać twój obraz, to wiedzieli. – Tak, Wasza Wysokość. – Uspokój się, człowieku! Trzęsiesz się jak liść osiki. Mam nadzieję, że kiedy trzymasz pędzel, ręka ci tak nie drży. – Nie, Wasza Wysokość – zapewnił szybko Hobart. – Teraz to tylko z podniecenia. Kiedy trzymam pędzel, mam rękę pewną jak ze stali. – Jeśli będzie dość pewna, żeby oddać należycie podobieństwo konia i jeźdźca, włożę ci w nią pięćset szylingów. – Dziękuję, Wasza Wysokość. Fitzalan zmarszczył brwi i wbił wzrok w staruszka. – Ale jeśli obraz mi się nie spodoba, wepchnę ci go do gardła. – Tak, Wasza Wysokość. Dziękuję, Wasza Wysokość. – Mistrz Hobart zaczął się wycofywać sprzed oblicza seniora, kłaniając się raz po raz ze złożonymi rękami (po części, żeby ukryć ich drżenie) jakby w geście wielkiej wdzięczności, niczym skazaniec, którego egzekucję właśnie wstrzymano – choćby na pewien czas. – Hobart! – Wasza Wysokość? – Jeszcze słowo. I przestań tak dygać, działa mi to na nerwy. – Proszę mi wybaczyć, Wasza Wysokość. – Hobart zamarł. – Ten obraz... Przystąp do niego jak najszybciej, ale się nie spiesz. Rozumiesz mnie? – Tak, Wasza Wysokość – odparł Hobart bez zastanowienia. Chociaż nic nie rozumiał. Fitzalan dodał: – Panienka Alyx jest posłuszną i kochającą córką, ale jest również, jak by to powiedzieć, nieco popędliwa i uparta. – Niewątpliwie, Wasza Wysokość. – Niewątpliwie, jakie niewątpliwie! Do licha! Czy nie rozumiesz, co mówię? – Rozumiem, Wasza Wysokość. W całym senioracie wiadomo, że panienka Alyx jest... – Hobart, jesteś starym głupcem i nic nie wiesz o kobietach. – Tak, Wasza Wysokość. Naraz senior Fitzalan uzmysłowił sobie, że Hobart rzeczywiście jest niemądrym staruszkiem, który nic nie wie o kobietach. – Wybacz, mój przyjacielu. Źle cię traktuję. – Wasza Wysokość jest dla mnie za dobry. Fitzalan uśmiechnął się. – Jesteśmy starymi przyjaciółmi, mogę ci więc zaufać. Panienka Alyx, niech ją Ludd ma w swojej opiece, miewa dziwne kaprysy. Potrzeba jej jakiegoś zajęcia, rozrywki. A rozrywki kobiet są rzeczą kosztowną, Hobarcie. Pomówmy teraz o tym obrazie. Czy mógłbyś namalować go w tydzień? – No cóż, Wasza Wysokość... – Tak czy nie? – Tak, Wasza Wysokość. – Otóż właśnie. Nie namalujesz go w tydzień. Nie namalujesz go nawet przez miesiąc. Zabierze ci to pewien czas, dużo czasu. Będziesz potrzebował wielu szkiców, wielu godzin pozowania i tak dalej. Wielu długich godzin pozowania. Czy mówię jasno?

– Tak, Wasza Wysokość. – Panienka Alyx będzie ci wymyślać. Ja ci będę wymyślać. Ale ty się nie będziesz spieszyć. Mówię jasno? – Tak, Wasza Wysokość. – Panienka Alyx cierpi na nadmiar czasu. Sama tego nie wie, ale tak jest. Dlatego też ty, niby niechcący, zajmiesz jej tego czasu jak najwięcej... Ten twój terminator... Ma nieco oleju w głowie? – Oczywiście, Wasza Wysokość. – Tutaj Hobart poczuł się na pewnym gruncie. – To naprawdę inteligentny i bystry chłopak, niezwykle uzdolniony do pędzla, kredy, ołówka, węgla... – Dobrze, dobrze, nie musisz mi deklamować wszystkich jego zalet. Widywałem go na zamku i w mieście. To przyjemny młody człowiek... Tak... przyjemny młody człowiek. Każ mu towarzyszyć panience Alyx. Niech jeździ z nią konno, niech z nią spaceruje, niech robi jak najwięcej tych, no... jakże je tam nazywasz? – Wstępne studia – podsunął Hobart. – Niech robi jak najwięcej wstępnych studiów, szkiców i co tam jeszcze, byleby przez dwa pełne miesiące zająć nieboraczce wszystkie przedpołudnia, a jeszcze lepiej i popołudnia. Czy to się da zrobić? – Ale co powie na to panienka Alyx, Wasza Wysokość? Jeśli znuży ją... – Pal licho panienkę Alyx! Kobiety się nie nużą, kiedy na nie patrzeć z adoracją i z oddaniem malować... Siedemset pięćdziesiąt szylingów, Hobarcie, i ani pensa więcej. Znasz moje warunki. Możesz odejść. Hobart znów ruszył ku drzwiom, z rękami ciasno splecionymi i z czołem zroszonym potem. Miał teraz dwa dodatkowe zmartwienia, które trzeba będzie topić w szkockich lub francuskich trunkach. Panienka Alyx była znana ze swoich humorów. A ponadto, uzmysłowił to sobie z przerażającą jasnością, konie nigdy nie stanowiły jego mocnej strony. Rozdział siódmy Panienka Alyx doprowadzała Kierona do szaleństwa. Była z niej nieobliczalna młoda dama. Nieobliczalna, piękna, władcza, znudzona. A także inteligentna. Na tyle inteligentna, iż zdawała sobie sprawę, że Kieron został jej przysłany na pożarcie w charakterze kozła ofiarnego, chłopca do bicia. Niemniej bawiło ją wymierzanie mu razów – słownych, emocjonalnych, fizycznych. Pierwszego dnia, kiedy Kieron pojawił się z węglem, papierem i rysownicą, dała się naszkicować prawiąc mu przy tym nieustanne złośliwości na temat jego wyglądu, ubrania, akcentu, pochodzenia, braku wykształcenia. Kieron rozłożył rysownicę i zabrał się do pracy. Ale już po kilku minutach ręce tak mu się trzęsły, że nie potrafił zrobić kreski. Widział to i Alyx też widziała. Mistrz Hobart ostrożnie i przepraszająco wytłumaczył Kieronowi jego misję. – Widzisz, mój synu – Hobartowi coraz częściej wyrywał się z ust ten zwrot – to zlecenie ma pewne aspekty dyplomatyczne. Senior Fitzalan wyraził się całkiem jasno. Życzy sobie, aby panienkę Alyx na jakiś czas czymś zająć. Ja już jestem na to za stary. Dlatego też... – Dlatego ją mam grać rolę tresowanej małpy – dokończył Kieron spokojnie. – Nie nazwałbym tego tak – Hobart usiłował udać oburzenie, ale bezskutecznie. – Masz za zadanie robić szkice, które będą bezcenne, kiedy przyjdzie nam podjąć decyzję co do ostatecznej kompozycji obrazu. – Małpa z węglem do rysowania – odparował Kieron. – Wy sami namalujecie obraz, mistrzu Hobarcie. Ja mam tylko opóźniać sprawę, dopóki wraz z seniorem Fitzalanem nie dojdziecie do wniosku, że już czas zabrać się do roboty. – Ależ nie, ależ nie, ależ skąd – zaprotestował Hobart. – To ty namalujesz ten portret. – Powierzylibyście mi takie zadanie? – Powierzyłbym ci swoje życie... Poza tym, spójrz na moje ręce, chłopcze. Spójrz tylko. Mistrz Hobart wyciągnął dłonie. Kieron spojrzał – trzęsły się jak galareta. Miały nabrzmiałe żyły, opuchnięte stawy, poskręcane palce. Te ręce już nigdy nie narysują równego koła.

– Tak mi przykro, mistrzu Hobarcie. Naprawdę mi przykro. Nie ma powodu do smutku, mój synu. Żadnego powodu. Mam ciebie. Senior Fitzalan nie wie, że skończyłem z malowaniem. – Ależ wcale nie skończyliście, mistrzu Hobarcie. – Posłuchaj, co ci powiem. Ten portret będzie nosił podpis „Hobart”. Już po raz ostatni położę swój podpis. Ale kiedy senior Fitzalan go zaakceptuje, dodam coś do tego podpisu. Będzie brzmiał: „Hobart, uczeń mistrza Kierona”. Czy to cię zadowala? Kieron sam się zdumiał poczuwszy na policzkach łzy. – Mistrzu Hobarcie, nie możecie tego zrobić. – Mogę i zrobię. Czy to cię zadowala? – To więcej, niż mógłbym marzyć. Znacznie więcej. – Ten jeden jedyny raz proszę cię, żebyś nazwał mnie ojcem. I proszę cię, żebyś pięknie namalował portret panienki Alyx i przysporzył nam obu chwały. – Ojcze, zrobię wszystko co w mojej mocy – obiecał Kieron. – Cieszę się. To zupełnie wystarczy... Senior Fitzalan przyrzekł zapłacić za udany portret siedemset pięćdziesiąt szylingów. – Siedemset pięćdziesiąt szylingów! – Nigdy dotąd mistrz Hobart nie mówił o pieniądzach. Wymieniona suma była ogromna. Zarobek Kierona wynosił dziesięć szylingów rocznie. – Ale zwracam ci uwagę, że ta zapłata pokrywa także stracony czas i pracę nad wstępnymi szkicami, które z Ludda pomocą mają przez najbliższe osiem tygodni zająć panience Alyx większą część dnia. Kieron prychnął. – Dam głowę, że płacą nam tu bardziej za rozrywkę, jaką mamy dostarczyć panience Alyx, niż za jej portret. – Mój synu, nie nam roztrząsać przyczyny szczodrości naszego seniora. A teraz posłuchaj uważnie. Widziałeś moje ręce. Musisz także wiedzieć, że maluję konie mniej, powiedzmy, udatnie, niż należałoby... Dziwna rzecz z tymi końmi. Ale każdy malarz ma swój słaby punkt. No nic, odszedłem od tematu. Rzecz w tym, że to ty wykonasz portret. Będzie na pewno dobry, to wiem. Ale jeśli chodzi o podpis, cały świat dowie się, że uczeń prześcignął mistrza. Wróćmy teraz do zapłaty. Gdy już senior obejrzy portret i zapłaci dwieście pięćdziesiąt szylingów zostanie przekazane mistrzowi Gerardowi na znak, że nasz wspólny syn, jego z urodzenia, a mój z ducha, osiągnął doskonałość w jednej postaci; dwieście pięćdziesiąt szylingów będzie czekało na ciebie do czasu twojej pełnoletności i ukończenia terminu, a pozostałe dwieście pięćdziesiąt szylingów zatrzymam sobie do własnej dyspozycji, jako zapłatę za to, czego cię nauczyłem... Czy taka umowa ci odpowiada? Kieron przez dłuższą chwilę stał oniemiały. Wreszcie powiedział: – Mistrzu Hobarcie, wasza dobroć mnie poraża. Przyjmuję wszystkie wasze hojne warunki, z wyjątkiem jednego. Podpisu. – Widziałeś moje ręce. Ja już nie będę malować. Mogę co prawda robić jeszcze różne proste rzeczy, mam dobre oko, jeśli chodzi o projekt i kompozycję, mogę wymyślić szkic na niezły fresk, ale malować już nie będę. – Nie zgadzam się na to! – krzyknął Kieron. Hobart był zdumiony. – Ależ mój synu, takie są fakty. – Mistrzu mój, podpiszecie płótno „Hobart” albo rzucam termin i będę żył ze sprzedaży oczyszczonego oleju lnianego. – Ale dlaczego? Dlaczego? – Hobart nie mógł zrozumieć, czemu Kieron odrzuca okazję do nagłej i szybkiej sławy. Kieron nie mógł znaleźć odpowiednich słów. Musiały wystarczyć te, które mu się nasunęły. – Dlatego, mój mistrzu, że mam szczęście służyć u wielkiego malarza i być jego uczniem. To przywilej, z którego cieszę się całym sercem. Nie umiem powiedzieć nic więcej. Hobart szybko rozkaszlał się, żeby ukryć wzruszenie. Kieron przyniósł mu butelkę whisky.

Kiedy pierwszego dnia służby przy panience Alyx szedł do zamku, padał ulewny deszcz. Co miało swoje dobre strony, bo chciał najpierw przemyśleć kilka problemów, zanim zacznie rysować konia w ruchu. Panienka Alyx w porannej toalecie z niebieskiego materiału, podciętej odrobinę za wysoko nad kostką i odrobinę za nisko na piersiach, przyjęła go w podłużnym pokoju, którego ściany pokrywały półki z książkami. Kieron nigdy jeszcze nie widział tylu książek. Patrzył na nie z otwartymi ustami i pożądaniem w oczach. Panienka Alyx, siedząca przy klawikordzie, obrzuciła przemoczonego młodzieńca pogardliwym wzrokiem. – Cóż to, chłopcze, przyszedłeś tu gapić się na książki czy zacząć robić moją podobiznę? – Przepraszam, panienko Alyx. Proszę o wybaczenie. Nigdy jeszcze nie widziałem tylu książek. – Kieron ruszył niezdarnie po grubym perskim dywanie, zostawiając za sobą ślady zabłoconych butów. – Ociekasz wodą gorzej niż praczka, ty cymbale. Zastanawiam się, czy nie kazać ludziom ojca wystawić cię za drzwi. – Wtedy będę ociekał jeszcze bardziej, panienko. Nie mogło ujść twojej uwagi, że niebiosa się rozwarły. – Nie popisuj się tu swoim nędznym dowcipem. Pamiętaj, że masz do czynienia z osobą wysoko urodzoną. – Raz jeszcze proszę o wybaczenie, panienko. Muszę się oswoić z wagą mojego zadania. – Przystępuj więc do tegoż zadania, chłopcze, i bądź cicho. – Tak, panienko. Czy mogłabyś łaskawie posiedzieć chwilę bez ruchu? – Kieron, któremu nie zaoferowano krzesła, przykucnął na dywanie i przypiął papier do rysownicy. – Jeśli zechcę się ruszać, to będę się ruszać – oświadczyła Alyx. – Masz za długie włosy i coś mi się zdaje, że cuchniesz. Nie sądzę, żebym potrafiła szczególnie cierpliwie znosić twoją... Kieron ugryzł się w język i wybrał z woreczka kawałek węgla. Zaczął szkicować panienkę Alyx. Ale ją spokój szybko znudził. Z dziecinnie złośliwą radością postanowiła wypuścić następną strzałę w kierunku swojej bezbronnej ofiary. – Jesteś zaręczony z tą, jak jej tam, Petriną, o ile wiem? – Tak, panienko. – Jest nawet całkiem niebrzydka, ale z ciebie istne straszydło. Biedne dziecko. My kobiety rzadko trafiamy szczęśliwie, jeśli chodzi o wybranych dla nas mężczyzn. – Tak, panienko. – Nie gadaj tyle, głupku. Pracuj lepiej. Kieron liczył zaledwie siedemnaście lat i choć był dojrzały, jak na swój wiek, nie miał właściwie żadnego doświadczenia z kobietami. Ponadto onieśmielał go bardzo wysoki stan dręczycielki. Toteż tym silniej reagował na ej banalne docinki. Ręka trzęsła mu się jak w febrze, linie, które kreślił, były do niczego i wiedział, że ten pierwszy szkic wypadł co najmniej groteskowo. – Pokaż mi, co narysowałeś. Wprawdzie jesteś źle ubrany, nie umiesz się wysłowić i pochodzisz z pospólstwa, ale może się jeszcze okazać, że masz talent. Panienka Alyx świetnie się bawiła. Tę ofiarę będzie przypiekać na wolnym ogniu. – Panienko, to tylko próbny szkic – bronił się rozpaczliwie Kieron – niewart twojej uwagi. – Nic nie szkodzi, chcę go zobaczyć. – Wstała od klawikordu, podeszła do Kierona i zajrzała mu przez ramię. – Niech Ludd ma cię w opiece! Rysujesz, jakbyś miał dwie lewe ręce. Idź stąd i żebym cię więcej nie widziała. – Tak, panienko. Przepraszam, panienko – Kieron pozbierał papiery, węgiel i rysownicę. Nie pozostawało mu nic innego, jak opuścić zamek i bezzwłocznie się powiesić. – Aż do jutra – dodała panienka Alyx słodkim głosem. – Staw się tu jutro o tej samej porze, chłopcze. I módl się, żeby ci lepiej poszło. Kieron umknął jej sprzed oczu, zlany potem. Nie powiesił się. Ale kiedy przyszła pora snu, męczyły go koszmary.

Rozdział ósmy Nazajutrz również padało. Tym razem Kieron przedsięwziął środki ostrożności. Przykrył głowę i ramiona kawałkiem juty, a w drugi kawałek zawinął materiały rysunkowe i zapasowe obuwie. Potem powlókł się do zamku. Zanim zaprowadzono go do panienki Alyx, poprosił, aby mógł uczesać się i zmienić buty. Przyjęła go tak samo jak przedtem, siedząc przy klawikordzie w podłużnym, zastawionym książkami pokoju. – Widzę, chłopcze, że jesteś punktualny. To już coś. I znalazłeś sposób, żeby nie ociekać wodą. To też już coś. Miejmy nadzieją, że tym razem nie zmarnujesz papieru... No, nie stój jak ten strach na wróble. Siadaj gdzieś i postaraj się udowodnić, że mój drogi ojciec nie wyrzuca szylingów w błoto. Kieron, który zadał sobie nieco trudu, żeby ją udobruchać, a właściwie, żeby wyglądać mniej śmiesznie we własnych oczach, nie był przygotowany na dalszy ciąg szyderstw. W istocie dotychczas tkwił między nauką a pracą, nigdy też nie spotkało go żadne poważne niepowodzenie. Teraz zaś odbierał zniewagi na wszystkich frontach – jako mężczyzna, do tego bardzo młody, jako malarz, nieznany jeszcze, a więc nadwrażliwy, i jako człowiek, którego godność osobista dotkliwie cierpi. Kieronowi krew napłynęła do twarzy. Potok słów cisnął mu się na usta, ale zacisnął wargi i stłumił wściekłość, przynajmniej na razie. Ten wysiłek osadził go w miejscu. W pobliżu nie było krzesła, usiadł więc znów sromotnie na podłodze. – Mam nadzieję, że masz czyste spodnie – odezwała się Alyx. – Ten dywan pochodzi z dalekiego kraju, o którym z pewnością nawet nie słyszałeś, i kosztował więcej, niż ty przy swoim miernym talencie zarobisz przez całe życie. Tego już było za wiele. – Panienko – odparował cicho Kieron – moje spodnie są czyste i wiem, że to perski dywan. Ale czy pochodzi z Persji, tego nie jestem pewien, bo słyszałem, że flamandzcy tkacze robią teraz także dywany w stylu perskim, które są o wiele tańsze i chętnie kupowane przez arystokrację. Dywan był oryginalny i Kieron dobrze o tym wiedział, ale nie mógł sobie odmówić drobnego odwetu. – Ty zuchwały wieśniaku! – wybuchnęła Alyx. – Ten dywan jest prosto z Persji! – Rzeczywiście jestem wieśniakiem i nie mam powodu wątpić w twoje słowa, panienko – rzekł Kieron z odpowiednią nutą zwątpienia w głosie. – Czy mogę zaczynać? – Czuł się raźniej. Zaczynaj, głupku jeden. Skrob sobie jak kura pazurem, jeśli już musisz. Ale pilnuj się, żeby wypadło to lepiej niż wczoraj, bo klnę się na Ludda, że w przeciwnym razie rządca mojego ojca przepędzi cię jak nic z zamku z powrotem do nory mistrza Hobarta. Biedny staruszek musiał być niespełna rozumu, żeby wziąć sobie takiego ucznia jak ty. – Może nie przynoszę mu zaszczytu – odparł Kieron – ale mistrz Hobart jest najlepszym malarzem na całym południowym wybrzeżu. Gotowy portret na pewno ci się spodoba, panienko. Na to mogę przysiąc. Na jakiś czas zapadła błogosławiona cisza. Kieron szkicował, Alyx kaprysiła, ale nie za bardzo. Kieron czuł, że mógłby ukrócić język tej młodej damy. Musi mieć jakieś czułe punkty. Musi być, jak wszystkie kobiety, wrażliwa na pochlebstwo. Będąc już teraz pewnym swojej ręki może jej pochlebić. Narysował większe i piękniejsze oczy, niż miała w rzeczywistości, węższą kibić, pełniejsze piersi, włosy gęste i puszyste, opadające kaskadą na ramiona. – Wkrótce ciekawość ją zmogła. – Chciałabym zobaczyć twoje gryzmoły, chłopcze. Kieron wstał, ale ponieważ noga zdrętwiała mu od siedzenia po turecku i podtrzymywania rysownicy, przewrócił się. Alyx wybuchnęła śmiechem. Kieron przemilczał to, bo i cóż mógł zrobić? Takie już widać jego przeznaczenie, że musi grać rolę błazna przed tą szlachetnie urodzoną dzierlatką. Podniósł rysunek, pokuśtykał do klawikordu i położył przed nią. Alyx przyjrzała się uważnie.

– Mam prosty nos, a nie zakrzywiony – powiedziała. – i mniejsze uszy. Ale od wczoraj zaszła pewna poprawa. Może jest jeszcze jakaś nadzieja. Kieron miał wrażenie, że jest zarówno zdumiona, jak i zadowolona. – Dziękuję, panienko – wymruczał. – Powiedziałam: „może” – zaznaczyła. – „Może” znaczy tylko „może”. – Spojrzała przez jedno z oprawnych w ołów okien. – Przestało padać. Wybierzemy się na konną przejażdżkę. Kieron stropił się. – Nie jeżdżę konno, panienko. Miałem tylko szkicować cię w różnych sytuacjach i pozach. – Masz robić to, co ci każę. Zostało uzgodnione, że mistrz Hobart namaluje mnie w siodle. Chcąc zrobić studium konia, musisz wiedzieć, jak koń wygląda... i ja na koniu. Pojedziesz więc ze mną. Poczekaj tu, aż się przebiorę. Kieron czekał, a książki na półkach przyciągały go jak magnes. Tyle książek! Tyle cudownych, wspaniałych książek! Muszą być stare, bardzo stare. Nedyci z konieczności zezwolili na maszyny drukarskie, ale używano ich jedynie do rozpowszechniania zatwierdzonych tekstów religijnych. A tu były książki, które mówiły nie tylko o życiu i twórczości Neda Ludda, ale i o różnych nieznanych sprawach. Panienka Alyx długo przebierała się w strój do konnej jazdy. Zostawszy sam, Kieron zaczął przyglądać się książkom. Wiele było bardzo starych, miały grzbiety nadgryzione przez myszy, upstrzone, pożółkłe ze starości kartki. Były tu rozmaite biografie – opisy życia władców Arundel i innych osobistości – książki historyczne, wojenne, rolnicze, łowieckie, książki o odkryciach geograficznych, o wymianie handlowej z dalekimi krajami, książki opisujące gwiazdy. A wśród nich jedna cienka, niewiarygodnie postrzępiona, niewiarygodnie stara książka o rozwoju diabelskich maszyn – wraz z maszynami latającymi. Kieron rzucił się na nią chciwie. Niektóre słowa były trudne, inne niezrozumiałe. Pomimo wszystko zaczął wydobywać z niej rozmaite informacje – o „dziwnie nazywających się ludziach, którzy dokonywali dziwnych rzeczy, takich jak bracia Montgolfier, Otto Lilienthal, Santos Dumont – dopóki nie wróciła panienka Alyx. Kieron zmieszany zamknął książkę i wstawił ją na miejsce na półce. – Chłopcze, czy pozwoliłam ci przeglądać książki mojego ojca? – Nie, panienko. – Więc nie pozwalaj sobie za dużo. Chodź, idziemy. – Nie umiem jeździć konno, panienko. – Kieron nie miał w tej chwili najmniejszej nawet ochoty próbować dosiadać konia. – No to się nauczysz, chłopcze. Takie jest moje życzenie. – Alyx najwyraźniej cieszyła się na myśl o dobrej zabawie. Cały epizod był z góry skazany na niepowodzenie – dokładnie jak to sobie panienka Alyx obmyśliła. Kazała osiodłać Kieronowi starą klacz, tak starą i łagodną – jak mu powiedziała – że można by powierzyć jej bezpiecznie nawet dziecko. Dla siebie Alyx wybrała pięknego ognistego rumaka. Kiedy już chłopcy stajenni podsadzili Kierona na siodło, Alyx ruszyła przodem, wiodąc konia wolnym kłusem spod zamku w dół zbocza do skupiska domostw na skraju rozbudowującego się miasta. Kieron z trudem podążał za nią, zęby mu szczękały, pośladki unosiły się w siodle i nieco przyciężko opadały. Ludzie stawali i patrzyli na panienkę. Kobiety składały głęboki ukłon, a mężczyźni dotykali kapelusza. Wszyscy dziwili się, że towarzyszy jej terminator Kieron i z rozbawieniem obserwowali jego męki. Petrina zobaczyła, jak walczy, żeby się utrzymać w siodle, i nie mogła powstrzymać chichotu. Dwóch czy trzech próżnujących czeladników ośmieliło się głośno roześmiać. Zostawiwszy za sobą Arundel, Alyx puściła konia krótkim galopem. Otwarta łąka była wciąż podmokła po deszczu, lecz cwałowało się niezgorzej. Ale nie Kieronowi. Stara klacz nie zważając na żadne jego wysiłki kierowała się tylko krokami ogiera – lub tajemnymi znakami panienki Alyx. Niebawem Kieron puścił lejce i chwycił się rozpaczliwie za grzywę biednego zwierzęcia. Jak było do przewidzenia, wkrótce spadł.

Panienka Alyx wybrała drogę nad brzegami rzeki Arun, wezbranej po deszczach. Był to sprytny wybór, bo istniało duże prawdopodobieństwo, że gdy Kieron zostanie wysadzony z siodła, spadnie w nadrzeczne błoto. Ludd mu nie sprzyjał i rzeczywiście tak się stało. Wylądował w dużej kałuży, biorąc siłę upadku na ramię, a potem na plecy, kiedy się przewrócił. Było to znacznie gorsze, niż rozkładający cios przeciwnika podczas zapasów na trawie. Alyx roześmiała się głośno. – Cóż, uczniaku, twoje umiejętności konnej jazdy dorównują umiejętnościom rysowania. Wdrapuj się na siodło. I nie bądź taki otępiały, nie zamierzam czekać tu wiecznie. Kieronowi udało się jakoś dosiąść klaczy. Potłuczony i obolały usadowił się w siodle. Ale nie zabawił tam długo. Tym razem jednak miał dość rozsądku, żeby spaść na łąkę, a nie w muł od strony rzeki. Bolało bardziej, ale nie było błota. Niewiele myśląc usiłował znów dosięgnąć siodła. – Dość już. Wystarczy. Tak przestraszyłeś moją biedną klacz, że zrzuci cię, jak tylko poczuje twój ciężar. Chodź za mną do zamku. Pojadę wolno. Wiedź ją ostrożnie. Nie jest przyzwyczajona do takich gamoniów. Alyx zawróciła konia i nie zaszczycając Kierona spojrzeniem, skierowała się przez Arundel do zamku. Kieron, utytłany błotem i roztrzęsiony, poszedł za nią, rzucając co chwila nerwowe spojrzenia za siebie na tę ponoć łagodną klacz. Przechodnie na ulicach obejrzeli spektakl, starannie maskując przed panienką Alyx swoje rozbawienie. Z drugiej strony dołożyli starań, żeby zobaczył je „Kieron z głową w chmurach”, którego zabłocona twarz była teraz skierowana nie ku niebu, a ku ziemi. Co gorsza, Petrina, załatwiwszy zakupy w piekarni, wracała właśnie do domu z koszykiem pełnym świeżego chleba. Z początku ujrzawszy Kierona przeraziła się, ale z wolna wyraz jej twarzy się zmieniał i nie potrafiła ukryć śmiechu. Ten śmiech ugodził Kierona jak cios. Na zamku chłopcy stajenni z kamiennymi twarzami uwolnili go od klaczy. Lokaj na polecenie panienki Alyx niedbałymi ruchami oczyścił go nieco z błota, nie kryjąc przy tym obrzydzenia dla powierzonego mu zadania. Ubranie Kierona było z dobrej, mocnej skóry i z wełny. Lokaj miał na sobie płótno i aksamit. Kieron uważał, że nagła śmierć byłaby wybawieniem zesłanym z niebios. Niestety Ludd nie był dla niego łaskawy. Pozostawił go przy życiu. Panienka Alyx z beznamiętnym wyrazem twarzy kazała mu stawić się w bibliotece. Poszedł za nią posłusznie z postanowieniem, że zbierze swoje materiały i jak najszybciej odejdzie. Jego szkic i rysownica leżały na perskim dywanie tam, gdzie je zostawił. Alyx, jakby tego nie widząc, przeszła po rysunku i zostawiła na nim ociekające błotem ślady butów do konnej jazdy. Nagle Kieron poczuł, że jego cierpliwość się wyczerpała. Nie zniesie ani jednego upokorzenia więcej od tej rozpieszczonej pannicy, inaczej nie mógłby nazwać się mężczyzną. – Dość tego, ty jędzo! – krzyknął. – Mam cię już po dziurki w nosie! Alyx odwróciła się do niego z udanym zdumieniem i oburzeniem. Z chłodnym i wykalkulowanym oburzeniem. – Chłopcze, przebrałeś miarę. Użyłeś wyzwiska w mojej obecności i skierowałeś je pod moim adresem. Każę cię za to przepędzić kijami z zamku. Twój termin zostanie rozwiązany, a ty sam będziesz się żywił korzonkami na wygnaniu w lesie. – Ale najpierw dam ci nauczkę – odparował zimno Kieron. – Jestem wolnym człowiekiem i mam swoją godność. W twoich żyłach może i płynie szlachetna krew, ale twoje maniery pozostawiają wiele do życzenia. Z tymi słowami chwycił ją w pół, przełożył przez krzesło przy klawikordzie i z dużą energią i zapałem przystąpił do wymierzania jej klapsów w pośladki. Alyx krzyknęła. Kieron słuchał jej wrzasków z prawdziwą przyjemnością. Z taką przyjemnością, że nie zauważył, kiedy otworzyły się drzwi biblioteki i wbiegła służba. Nie istniało dla niego nic prócz niekłamanej satysfakcji, jaką czuł sprawiając lanie temu rozpuszczonemu dziecku, które wyobrażało sobie, że jest kobietą. Nic innego nie widział i nie słyszał aż do momentu, gdy pochwyciły go czyjeś ręce, a cios w głowę pozbawił go przytomności.

Rozdział dziewiąty Oprzytomniał w zamkowym lochu. Oprzytomniał, bo chluśnięto mu w twarz kubłem zimnej wody. Wisiał przykuty rękami do muru. Bolały go nadgarstki, łokcie, ramiona, głowa. Przed nim siedział na krześle senior Fitzalan. U jego boku stał pałacowy strażnik. Za krzesłem zaś panienka Alyx. Zabiją mnie – pomyślał Kieron apatycznie. – Nie dbam o to. Lepiej umrzeć jak mężczyzna, niż żyć jak jagnię. – A więc, chłopcze, nareszcie jesteś uprzejmy przyłączyć się do naszego towarzystwa. – Senior Fitzalan mówił tonem łagodnym, nawet miękkim. Ale jego oblicze było srogie. Kieron nie znalazł w nim łaski. – Proszę mi wybaczyć, Wasza Wysokość. Nie byłem świadom waszej obecności – odpowiedział Kieron, co zabrzmiało jak dowcip, zważywszy na okoliczności. – Ha! – Senior Fitzalan pozwolił sobie na nikły uśmiech. – Zapamiętam ten żart... No cóż, chłopcze, uderzyłeś panienkę Alyx, i to kilkakrotnie, w miejsce, którego dżentelmeni nie wymawiają z nazwy. Zanim wymierzę ci karę, musisz wiedzieć, że spotkało ją to po raz pierwszy. Jeśli chcesz, możesz czerpać z tego faktu satysfakcję. Przed tą zniewagą nikt, nawet ja, nie podniósł w gniewie ręki na moją córkę. I co masz mi do powiedzenia? – Nic, Wasza Wysokość – odrzekł Kieron po chwili zastanowienia. Głupotą byłoby prosić o łaskę, jak i głupotą byłoby starać się usprawiedliwiać, że go sprowokowano. – Spotkał cię więc zasłużony los? – Uderzyłem panienkę Alyx, Wasza Wysokość. Nie chciałem jej zrobić nic złego. To wszystko. – Spojrzał z ukosa na Alyx. Nie wyglądała teraz na władczą młodą damę. Była blada, zmartwiona. W gruncie rzeczy przeraziły ją tak groźne skutki droczenia się z Kieronem. Nie miała zamiaru rozzłościć go do tego stopnia, żeby dopuścił się czynu karanego śmiercią. No cóż – pomyślał Kieron – niech moja śmierć spadnie na jej sumienie. – To wszystko? – zagrzmiał Fitzalan. – To wszystko, co masz mi do powiedzenia? – Wasza Wysokość – wtrącił strażnik – pozwól mi nieco go zachęcić. – Milcz, człowieku – parsknął senior z irytacją. – Cios w głowę i jego obecna sytuacja powinny być wystarczająco zachęcające jak na razie... No więc, chłopcze, powiedziałeś, co miałeś do powiedzenia. Nie masz nic więcej do dodania? Kieron pomyślał przez chwilę. Mógłby dodać oczywiście wiele rzeczy, ale najlepiej ograniczyć się do tego, co najważniejsze. – Proszę cię, panie, żeby mój postępek nie odbił się na mistrzu Hobarcie, który jest dobrym człowiekiem i wielkim malarzem, i może odpowiadać tylko za własne uczynki. Proszę cię także, żebyś nie winił moich rodziców. Ich jedyną winą jest, że mieli nieszczęście mnie zrodzić i zostali już dość pokarani. Senior Fitzalan odchrząknął. Wąsy mu zadrżały. Panienka Alyx pochyliła się nad nim i, patrząc na Kierona, zaczęła głaskać długie siwe włosy ojca. – Myślałem nad tym, jak cię ukarać, chłopcze. Najpierw miałem zamiar ściąć ci głowę, jako przykład dla wszystkich łotrów i rzezimieszków, których nigdzie nie brakuje. Ale ponieważ taka kara jest niejako ostateczna i ludzie zapomnieliby o niej najdalej po roku, byłem skłonny okazać ci łaskę i ograniczyć się tylko do ucięcia grzesznej dłoni i wydłubania grzesznych oczu. Kierona przeszły ciarki. Z pewnością lepsza śmierć od takiej łaski. – Jednakowoż – mówił dalej senior Fitzalan – moja córka Alyx, która ma własne zdanie, zaproponowała bardziej pomysłową karę. Kieronowi zaschło w gardle. Już wspomniane okropności budziły grozę. Ale najwyraźniej nie były wystarczające, żeby dać panience Alyx pełną satysfakcję. – Wobec tego zostaniesz poddany karze, jaką wymyśliła dla ciebie panienka Alyx, gdyż to ona została znieważona. – Wasza Wysokość – powiedział szybko Kieron. – Wybieram karę śmierci przez ścięcie. Słusznie mi się ona należy.

– Ach tak? Wybór nie leży w twojej gestii, mój chłopcze. Możesz uważać się za dziecko szczęścia. Ale Kieron nie uważał się za dziecko szczęścia. Topór przynajmniej jest szybki, podczas gdy to, co wymyśliła panienka Alyx, z pewnością potrwa znacznie dłużej. – Skazuję cię – powiedział senior Fitzalan, uśmiechając się nieznacznie – na to, że będziesz dotrzymywał towarzystwa panience Alyx, kiedy sobie tego zażyczy, wykonasz wszystkie potrzebne szkice i nigdy więcej nie podniesiesz na nią ręki z obawy przed moim karzącym ramieniem... Masz szczęście, chłopcze, że moja córka ma dziwne kaprysy a także kobiece sposoby na zmianę moich decyzji. No i co powiesz? Kieron otworzył i zamknął usta, ale nie mógł wydobyć głosu. – Każ go rozkuć, ojcze. Dość już wycierpiał. – Alyx spojrzała ze współczuciem na Kierona. Były to jej pierwsze słowa. Fitzalan z rozpaczą podniósł oczy do sufitu. – Czy ktoś kiedyś zrozumie kobiety? – skinął na strażnika i Kieron został uwolniony z kajdan. – Dziękuję, Wasza Wysokość, za okazaną łaskę. Fitzalan roześmiał się. – Też mi łaska, dobre sobie! Pomówimy o łasce, kiedy panienka Alyx nacieszy się swoją zemstą. A teraz uciekaj stąd i idź się pomodlić. Rozdział dziesiąty Nazajutrz Kieron stawił się na zamku jak zwykle, ale panienka Alyx nie chciała go przyjąć. Wrócił do domu Hobarta przybity, przekonany, że Alyx rozmyśliła się i zamówienie przepadło, a wraz z nim siedemset pięćdziesiąt szylingów i wszystko co się z tym wiąże. Wiedział, że powinien się cieszyć, iż udało mu się wyjść z opresji obronną ręką, ale w rzeczywistości był zdruzgotany. Był zdruzgotany, bo bał się, że jego zachowanie może odbić się na mistrzu Hobarcie i że staruszek może stracić także inne zamówienia. Opowiedział mu jak najdokładniej całą historię, niczego nie opuszczając, niczego nie dodając. Spodziewał się, że Hobart będzie zmartwiony i oburzony, z pewnością spuści mu lanie i niewykluczone, że zechce wyrzucić go z terminu. Miał rację – Hobart był zmartwiony. Ale nie miał racji myśląc, że będzie oburzony. – Mój synu, widzę, że panienka Alyx potraktowała cię haniebnie. Wybacz mi. Wiedziałem, że robi co chce, ale nie przypuszczałem, że zachowa się w sposób niegodny swojej pozycji. Nic nie szkodzi, możemy stracić względy na zamku. I tak nie byłem zachwycony tym zleceniem. Najważniejsze, że uszedłeś cało z tej historii. – Spróbował się roześmiać, ale skończyło się atakiem kaszlu, który trzeba było ułagodzić szklaneczką whisky. – Tak czy owak mamy olej rafinowany, na który będzie z pewnością wielkie zapotrzebowanie. Kieron był zdumiony. – Nie jesteście źli? – Owszem, jestem zły, że fochy kładą tamę talentowi. Czym jest Alyx Fitzalan? Niczym, jedynie córką seniora Fitzalana. Oto całe je znaczenie. Ale ty, Kieronie, ty jesteś artystą, a może nawet geniuszem. Niedobrze się stało, że ją zbiłeś – choć ta myśl nie jest mi przykra, bo sam miałem wielekroć podobną ochotę – ale to jeszcze żadne nieszczęście. Senior Fitzalan miał dość rozumu, żeby puścić wszystko w niepamięć. Przeżyjemy to jakoś. – Panie mój, jestem wam wdzięczny całym sercem. – Nie mówmy już o tym, Kieronie. Jutro pójdziemy na ryby. Ale nazajutrz przyszedł lokaj z wezwaniem na zamek. Panienka Alyx życzyła sobie, aby Kieron, uczeń Hobarta, stawił się u niej z przyborami do rysowania. – Nigdzie nie pójdziesz – oświadczył Hobart. – Powiem, że jesteś chory. – Mistrzu, muszę iść – sprzeciwił się Kieron. – Taki dostałem wyrok. Tak jak poprzednio Alyx siedziała przy klawikordzie, czekając na niego. Na instrumencie leżała książka, którą Kieron od razu poznał.

– Dzień dobry, mistrzu Kieronie. – Zaskoczyła go jej uprzejmość. Poza tym nie był mistrzem, lecz zaledwie terminatorem. Był też za młody, aby wiedzieć, że dojrzewające dziewczyny nierzadko noszą w sobie skrajne cechy dziecka i dorosłej kobiety. – Dzień dobry, panienko Alyx. Wstała i wyciągnęła do niego rękę z książką. – Zainteresowałeś się tym tomikiem. Jest twój. Kieron był wstrząśnięty. – Panienko Alyx, to naprawdę bardzo miło z twojej strony. – Wziął książkę, pogłaskał ją miłośnie. – Bardzo miło. Ja... – umilkł. Alyx uśmiechnęła się. – Zapomnijmy o tym, co było, Kieronie. Jak mam ci pozować? – Jak tylko zechcesz, panienko. Mogę narysować wiele szkiców i skomponować je w coś, czemu mistrz Hobart nada odpowiedni kształt. – Kieronie? – Panienko? – Mów do mnie Alyx. Kieron był jeszcze bardziej wstrząśnięty. – Dobrze... Alyx. – Kieronie, nigdy przedtem nie uderzył mnie żaden mężczyzna. – Przepraszam, panienko... Przepraszam, Alyx. Przecież mieliśmy o tym zapomnieć. – Kieronie? – Słucham, panienko... to znaczy Alyx? Podniosła się od klawikordu i podeszła do niego. Jej suknia szeleściła, jej skóra pachniała, policzki płonęły, a oczy były wilgotne. Wcale nie wyglądała teraz na niemądrą dziewczynę, która doprowadziła go do kresu wytrzymałości. – Źle cię traktowałam, Kieronie, przepraszam. Wczoraj płakałam całą noc, bo byłam okrutna i głupia, i bałam się, że mnie znienawidzisz. Czy nienawidzisz mnie, Kieronie? Jeśli tak, to muszę się nauczyć z tym żyć. Kieron nie wiedział, co odpowiedzieć ani jak się zachować. Z niezrozumiałych względów serce biło mu w piersi jak oszalałe. Pot wystąpił mu na czoło, ogień płonął w żyłach. W końcu odzyskał mowę: – Panienko, wcale cię nie nienawidzę. Naprawdę. Coś takiego się stało, że... Czuję, jakbym stracił rozum. Uśmiechnęła się. – Zapomniałeś. Powiedz Alyx. Mam na imię Alyx. Masz tak do mnie mówić zawsze, gdy jesteśmy sami. – Alyx – powtórzył idiotycznie. – Alyx. – Nie przychodziło mu do głowy nic innego. To słowo brzmiało zarazem znajomo i obco. Magiczne słowo. Zaklęcie. – Nie straciłeś rozumu, Kieronie. W każdym razie nie bardziej ode mnie... Jesteśmy teraz przyjaciółmi, prawda? Tak, jesteśmy przyjaciółmi. – Kieron drżał na całym ciele. Miał wrażenie, że wszystko dzieje się gdzieś poza nim. Że głos, który słyszy, należy do kogoś innego... Dlaczego ona stoi tak blisko? Dlaczego szumi mu w głowie? – Czy będziemy bliskimi przyjaciółmi? – Jeśli sobie tego życzysz. – A ty? – Alyx, ja... ja... – Cóż mógł powiedzieć. Cóż znaczyły słowa. – Pocałuj mnie, Kieronie. Pocałuj mnie w usta. Książka wypadła z rąk Kierona, ale on tego nawet nie zauważył. Żadne z nich nie zauważyło. – Pocałuj mnie – szepnęła. Ten szept sprawił, że opuściły go resztki rozsądku. Pochwycił ją w ramiona. Poczuł pulsujące w niej życie, jej piersi na swoich piersiach, ciepło jej ciała. I poczuł wargi, które dotknęły jego warg.

Groziły mu za to lochy, baty, kajdany, koło tortur i wszelkie inne męczarnie, ale nie dbał o nic. Smak ust Alyx Fitzalan, dotyk jej ciała... o nic innego nie dbał. Po chwili odsunęli się od siebie. – Żaden mężczyzna nigdy przedtem mnie nie uderzył, żaden nie trzymał mnie w ramionach, żaden mnie tak nie całował. – Alyx miała szczęśliwy a nawet błogi wyraz twarzy. – Kocham cię, Kieronie. – Boję się miłości – powiedział Kieron. – Burzy człowiekowi spokój. Ale ja też cię kocham. Myślałem, że cię nienawidzę, ale ta nienawiść była odmianą miłości. Alyx zmarszczyła brwi ze smutkiem, kiedy dotarła do niej rzeczywistość. – Nasze dni szczęścia nie potrwają długo, Kieronie. Cieszmy się nimi, póki możemy. Twoim przeznaczeniem jest Petrina. A moim Talbot z Chichester, blade, nieszczęsne stworzenie... Czy Petrina całuje tak jak ja? – Nie wiem, Alyx. Ja nie... Myśmy nie... – jąkał się. – Cicho, sza, mój kochany. Dałeś mi już odpowiedź... Do tej pory byłeś tylko uczniem malarza dręczonym przez bezmyślną, impertynencką dziewczynę, która wykorzystywała władzę swojego ojca. Ale miłość jest niebezpieczna, Kieronie. W jej obliczu jesteśmy sobie równi, choć w obliczu świata istnieje między nami przepaść. Talbot, Petrina i panujące zwyczaje otaczają nas jak duchy. Musimy być bardzo ostrożni, bo inaczej nas zniszczą. Kieronowi udało się uśmiechnąć. – Będę ostrożny, Alyx, choćby dlatego, że muszę. Boję się o nas oboje. Wzięła go za rękę. – Ale nie bój się za bardzo. Jeśli nie stracimy głowy, wszystko będzie dobrze. – Roześmiała się. – Jak się domyślam, mój ojciec kazał mistrzowi Hobartowi zająć mnie przez co najmniej dwa miesiące. Prawda? A ty miałeś być kozłem ofiarnym. Kieron wzruszył ramionami. – Prawda, Alyx. Rzeczywiście, prawda. – Wobec tego – powiedziała wesoło – któż zaprotestuje, jeśli z dwóch miesięcy zrobią się trzy miesiące? Ani mój ojciec, ani mistrz Hobart. Obaj będą zachwyceni, że ich strategia odniosła taki sukces. Ja wobec ludzi będę nadal tą wyniosłą Alyx, która chce cię upokorzyć. A ty będziesz grać rolę biednego terminatora, który musi to znosić dla dobra swojego mistrza, swojej sztuki i swojej przyszłości. Czy podołasz tej roli? – Podołam. – To dobrze. Dzisiaj będziesz mnie szkicował, ale jutro znów pojedziemy na konną przejażdżkę i na pewno znów spadniesz z konia. Ludzie się o tym dowiedzą i będą mieli satysfakcję. „Kierona z głową w chmurach” spotkało jeszcze jedno upokorzenie. Czy jesteś pewien, że to zniesiesz? – Mogę znieść podstęp dla dobra prawdy. – Dobrze powiedziane, mój kochany. – Podeszła bliżej i pocałowała go. – Kiedy będziemy sami, naprawdę sami, możesz mi rozkazywać. Będę całować cię po stopach, jeśli zechcesz. Będę głaskać cię po włosach, przytulać się do ciebie i pozwalać ci się pieścić. – Alyx, przestań, bo chce mi się płakać. – Na łzy przyjdzie czas później, kiedy mnie wezmą do łoża Talbota, a do twojego łoża wejdzie Petrina. Jak my to wytrzymamy? Przytulił ją mocno. – Nie wiem. Wiem tylko, że dano nam trochę czasu dla siebie. I za to jestem wdzięczny losowi. Trochę czasu – westchnęła Alyx. – Tylko trochę czasu. To takie smutne... Muszę cię bliżej poznać. Chciałabym dowiedzieć się o tobie jak najwięcej. Czy naprawdę chcesz być malarzem jak mistrz Hobart? A może wolałbyś robić coś innego? – Najbardziej na świecie – powiedział Kieron tuląc ją – chciałbym latać. Chciałbym zdobyć przestworza jak Pierwsza Generacja i jak Druga Generacja. Chciałbym znaleźć się bliżej gwiazd. – „Kieronie z głową w chmurach” – szepnęła – kocham cię. Jesteś niepoprawnym fantastą, mój ty zdobywco przestworzy.

Rozdział jedenasty Brat Sebastian patrzył na Kierona leżącego na łóżku bez żadnej złości czy próby zastraszenia go. Brat Sebastian, mniej więcej trzydziestoletni mężczyzna o przyjemnej powierzchowności skrywał swoją ambicję i żądzę władzy pod maską dobrotliwości. Rzadko podnosił głos. Wolał przybierać minę pełną troski. Ludziom żal było smutnej twarzy brata Sebastiana. Złamana noga rwała Kierona niemiłosiernie. Wprawdzie nastawiał ją osobisty medyk seniora Fitzalana, ale Kieron miał wrażenie, że niezbyt znał się on na swojej sztuce. Kiedy później porównał obie nogi, zauważył, że ta zdrowa jest jakby dłuższa. Za nic nie pragnął zmienić swojego obecnego przezwiska na inne: „Kieron kuternoga”. Poza tym kto zechciałby mierzyć się w zapasach z kaleką? Brat Sebastian był w kłopocie. Na żądanie panienki Alyx Kierona przeniesiono tymczasem z domu mistrza Hobarta do ofiarowanego mu pokoju na zamku. Alyx załatwiła to niezwykle zręcznie. Bezlitośnie potępiła Kierona przed ojcem za wdawanie się w dziecinne zabawy i oskarżyła go, że pewno złamał nogę naumyślnie, aby tylko nie robić szkiców i wstępnych kompozycji do obrazu. Dlaczego więc miałby wywinąć się tak łatwo? Trzeba go sprowadzić na zamek, żeby mógł bez żadnej zwłoki kontynuować pracę. To go z pewnością nauczy, że nie zawsze da się wymigać od poważnych zadań łamiąc sobie po prostu nogę. Senior Fitzalan obrzucił córkę bacznym spojrzeniem. Był inteligentnym człowiekiem. Dość inteligentnym, aby zdawać sobie sprawę, że pewnych rzeczy lepiej nie wiedzieć. Poza tym chłopiec był pod wieloma względami przydatny. Alyx znacznie złagodniała, odkąd mogła na nim wyładowywać swoje nastroje. Toteż Kieron na czas rekonwalescencji otrzymał pokój na zamku. I to właśnie wprawiło w zakłopotanie brata Sebastiana. Kieron, choć pochodził z ludu, był teraz osobą o pewnym znaczeniu, przynajmniej na razie. – Powiedz mi, bracie, jak to się stało, że złamałeś nogę? – Było to pytanie raczej retoryczne, bo wszyscy w senioracie wiedzieli, w jaki sposób Kieron złamał nogę. – Bracie Sebastianie, puszczałem latawca – powiedział Kieron ostrożnie. – Ach tak... Musiano mi to źle powtórzyć. Słyszałem, że nie tyle puszczałeś latawca, ile leciałeś na latawcu. Kieron pomyślał przez chwilę. Brat Sebastian miał odrzucony kaptur, jego czaszka była gładko wygolona, a na twarzy malował się prostoduszny wyraz. – To prawda, bracie – przyznał się Kieron. – Leciałem na latawcu. – To musiał być nadzwyczaj duży latawiec. – Tak, bracie Sebastianie. Był bardzo duży. Sam go zaprojektowałem. – A kto pomógł ci go wykonać? Kieron zastanowił się nad odpowiedzią. Jeśli zdradzi, że Alwin zdobył płótno żeglarskie, obaj ucięli witki wierzbowe, a kowal Sholto dał się namówić na zrobienie sprzączek do szelek, będzie to wyglądało zgoła na konspirację. – Nikt, bracie Sebastianie. Nakłoniłem tylko tego terminatora od młynarza, żeby trzymał sznur. Niezbyt bystry z niego chłopak i nadaje się w sam raz do mielenia ziarna, ale ucieszyłem się, że może mi się przydać. Skąd mogłem przypuszczać, że wpadnie w panikę, kiedy wzniosę się w powietrze. Nedyta w zamyśleniu gładził się po podbródku. – To musiał być rzeczywiście niezwykły widok. – Na pewno – przytaknął Kieron z niekontrolowanym entuzjazmem. – Wiał stały i silny wiatr od lądu, uniosłem się z plaży i fikając nogami w powietrzu szukałem dla nich oparcia, które straciłem. To było dziwne, cudowne uczucie. Wzniosłem się już na dziesięć miar człowieka, kiedy lina zerwała się z haka. – Miałeś szczęście, że spadłeś do morza. – Właśnie dlatego czekałem na wiatr od lądu – tłumaczył Kieron cierpliwie. – I dlatego postanowiłem przeprowadzić eksperyment na plaży. – Eksperyment? – Brat Sebastian podniósł brwi. Było to niebezpieczne słowo. Zalatywało stosem.