IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony246 775
  • Obserwuję196
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań143 153

Crowley John - Póżne lato

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :713.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Crowley John - Póżne lato.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Crovley John
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 41 osób, 35 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 184 stron)

JOHN CROWLEY PÓ ´ZNE LATO Przeło˙zyła: Iwona ˙Zółtowska Tytuł oryginału: Engine Summer Data wydania: 1997 Data wydania oryginalnego: 1979

SPIS TRE´SCI SPIS TRE´SCI. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 2 PIERWSZY KRYSZTAŁ — WIELE ˙ZYWOTÓW PIERWSZA FASETA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 7 DRUGA FASETA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 13 TRZECIA FASETA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 20 CZWARTA FASETA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 27 PI ˛ATA FASETA. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 33 SZÓSTA FASETA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 39 SIÓDMA FASETA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 46 ÓSMA FASETA. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 52 DRUGI KRYSZTAŁ — ´SMIECH KUTERNOGI PIERWSZA FASETA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 59 DRUGA FASETA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 65 TRZECIA FASETA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 71 CZWARTA FASETA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 77 PI ˛ATA FASETA. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 84 SZÓSTA FASETA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 92 SIÓDMA FASETA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 98 ÓSMA FASETA. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 105 TRZECI KRYSZTAŁ — LIST OD DOKTOR BOOTS PIERWSZA FASETA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 114 DRUGA FASETA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 121 TRZECIA FASETA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 128 CZWARTA FASETA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 135 PI ˛ATA FASETA. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 141 SZÓSTA FASETA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 148 2

CZWARTY KRYSZTAŁ — NIEBO JEST ZIELON ˛A Ł ˛AK ˛A PIERWSZA FASETA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 152 DRUGA FASETA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 158 TRZECIA FASETA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 164 CZWARTA FASETA . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 172 PI ˛ATA FASETA. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 178 3

Dla Lance Bird, bo podziela moj ˛a opini˛e, ˙ze wtr˛ety i dygresje stanowi ˛a najciekawszy element opowie´sci.

Ów człowiek rzekł: Sk ˛ad ta niech˛e´c? Gdyby´s słuchał przypowie- ´sci, sam zmieniłby´s si˛e w przypowie´s´c; to dobry sposób, by unikn ˛a´c wszystkich codziennych trosk. Drugi na to: Gotów jestem i´s´c o zakład, ˙ze i to zdanie jest przy- powie´sci ˛a. Pierwszy odparł: Wygrałe´s. Drugi stwierdził: Niestety, jedynie w przypowie´sci. Pierwszy na to: Nie, w rzeczywisto´sci. W przypowie´sci poniosłe´s kl˛esk˛e. Franz Kafka Przypowie´sci i paradoksy

PIERWSZY KRYSZTAŁ — WIELE ˙ZYWOTÓW

PIERWSZA FASETA Zasn ˛ałe´s? Nie. Czuwam. Miałem zamkn ˛a´c oczy. Kazano mi zaczeka´c, a˙z pozwol ˛a je znowu otworzy´c. A wi˛ec unie´s powieki... Co widzisz? Ciebie. Czy jestem... Przypominasz... moj ˛a znajom ˛a. Tamta dziewczyna była ni˙zsza. Wszystkie anioły s ˛a takie wysokie? Co jeszcze widzisz? Traw˛e, na której siedzimy. To jest trawa? Co´s w tym rodzaju. Przez szklany dach widz˛e niebo. Och, aniele, czy to mo˙zliwe? Oczywi´scie. Dotarłem tutaj. Wła´snie tu. On miał racj˛e, mówi ˛ac ˙ze tego dokonam... Anie- le! Widz˛e chmury pod nami! Oczywi´scie. Odnalazłem ci˛e wreszcie. Najwi˛eksza ze strat została dzi˛eki mnie wynagro- dzona. Tak. Zagin˛eli´smy, a ty nas odnalazłe´s. Byli´smy ´slepi i dzi˛eki tobie przejrzeli´smy na oczy. Tak si˛e składa, ˙ze nie mo˙zesz tu długo pozosta´c, a zatem... Czego oczekujesz? Twojej opowie´sci. Tym w istocie jestem, prawda? Moj ˛a własn ˛a opowie´sci ˛a. Zgoda, b˛ed˛e opowia- da´c, ale to długa historia. Mam j ˛a przedstawi´c w cało´sci? Zacznij od pocz ˛atku i nie przerywaj, a˙z sko´nczysz. A˙z nadejdzie kres twojej historii. Od pocz ˛atku... Skoro uto˙zsamiłem si˛e ze swoj ˛a opowie´sci ˛a, zapewne i dla mnie istnieje pocz ˛atek. Czy mam zacz ˛a´c od chwili narodzin? Czy one stanowi ˛a pocz ˛atek? Mógłbym powiedzie´c najpierw o twojej srebrnej r˛ekawicy; o srebrnej r˛ekawicy i kuli... Zaczn˛e jednak od Małego Domostwa i opowiem, jak si˛e dowie- działem o istnieniu takich przedmiotów; w ten sposób pocz ˛atek b˛edzie równie˙z 7

ko´ncem. Zreszt ˛a i tak powinienem opisa´c najpierw Małe Domostwo, bo stamt ˛ad wyszedłem i tam spodziewam si˛e zako´nczy´c w˛edrówk˛e. Na dobr ˛a spraw˛e przez cały czas jestem w Małym Domostwie. Tam jest moje miejsce; jego istota stanowi zarazem esencj˛e mnie samego. Gdy mówi˛e o sobie, zazwyczaj mam tak˙ze w pa- mi˛eci Małe Domostwo. Nie potrafi˛e go dokładnie opisa´c, bo z moj ˛a przemian ˛a i ono si˛e zmieniło. Gdy stałem si˛e inny, zostało we mnie przekształcone. Z dru- giej strony jednak, kiedy ci o sobie opowiem, zrozumiesz, czym jest Domostwo, a raczej, jakie mo˙ze by´c. Przyszedłem na ´swiat w pokoju mbaby — matki mojej matki. Zgodnie z oby- czajem sp˛edziłem tam najwcze´sniejsze dzieci´nstwo. Pokój mbaby pami˛etam le- piej ni˙z inne z tysi˛ecy pomieszcze´n Małego Domostwa. To było jedyne miejsce, które pozostało niezmienione; jego ´sciany zawsze wygl ˛adały tak samo, chocia˙z w miar˛e jak rosłem pozornie si˛e przemieszczało, bo s ˛asiednie pokoje i ´sciany podlegały ustawicznym przesuni˛eciom. Mieszkanie mbaby nie było tak stare jak pierwotne gniazdo, wzniesione przez ´swi˛etego Andy’ego — serce Małego Do- mostwa, pełne ciasnych klitek z szarych bloków porowatego kamienia aniołów, gdzie skrywano wszelkie tajemnice. Pokój mbaby nie przypominał równie˙z znaj- duj ˛acych si˛e na obrze˙zach Małego Domostwa ´swietlistych nierealnych komnat o widmowych ´scianach, które zmieniały si˛e co dnia i harmonijnie ł ˛aczyły z oto- czeniem. Mbaba mieszkała po stronie poranka, niedaleko ´scie˙zki; ´sciany pokoju były drewniane, a glinian ˛a podłog˛e okrywały szmaciane chodniki; pełzało po niej mnóstwo ˙zuków, raz nawet przypl ˛atał si˛e czarny w ˛a˙z i mieszkał tam przez dzie- wi˛e´c dni. Słoneczny blask od wczesnego ranka, jak fala wpadał ´swietlikami do pomieszczenia; znikał po południu, nim zapalono lampy. Do mbaby mo˙zna by- ło zajrze´c od zewn ˛atrz, bo nad jej pokojem była kopułka z otworami na bokach i pomalowanymi na czerwono okiennicami, które trzaskały szarpane wiatrem. Przyszedłem na ´swiat po południu; ko´nczył si˛e listopad. Niemal wszyscy mieszka´ncy powrócili ju˙z do ciepłych pieleszy Małego Domostwa; na zewn ˛atrz pozostała zaledwie garstka. Zgromadzono wszelkie zapasy na zim˛e, du˙zo chleba ´swi˛etej Bei i zwykłej ˙zywno´sci. Moja matka przesiadywała u mbaby; towarzy- stwa dotrzymywała im Salwa ´Smiechu, gaw˛edziarka i ceniona znachorka w jednej osobie. Chrupały włoskie orzechy, popijaj ˛ac je wod ˛a z sokiem malinowym, gdy zacz ˛ał si˛e poród. Tak mówiono. Imi˛e nadane mi przez gaw˛edziark˛e brzmiało Potok Słów. Nazwała mnie tak, bo z pocz ˛atkiem zimy szybciej rw ˛a potoki i wiatr silniej dmie w´sród pustych łodyg. Wywodz˛e si˛e z linii, której znakiem jest Dło´n; nasz patron to ´swi˛ety Roy oraz ´swi˛ety Dean. Wiele osób z naszej linii nosi imiona zwi ˛azane z mow ˛a. Matka na- zywa si˛e Jedno Słowo, mbaba za´s ma na imi˛e Taka Mowa. Bywaj ˛a tak˙ze odniesienia do r ˛ak i dłoni — na przykład Siedmior˛eki albo Kciuk. W mojej relacji Małe Domostwo b˛edzie przedstawione tak, jak widzi je 8

linia Dłoni. Narrator spod znaku Li´scia albo Ko´sci przedstawiłby odmienn ˛a wi- zj˛e. Srebrna kula i r˛ekawica... Miałem wtedy siedem lat. Był listopad. Pami˛etam doskonale, bo tamtego dnia po raz pierwszy w ˙zyciu stan ˛ałem przed gaw˛edziark ˛a, co spotyka ka˙zdego siedmiolatka, mniej wi˛ecej w rocznic˛e narodzin. Okiennice w kopule nad pokojem mbaby postukiwały cicho. Zadarłem gło- w˛e, by popatrze´c jak mbaba zsuwa si˛e po sznurowej drabince, wisz ˛acej u otworu wyci˛etego w kolistym sklepieniu. Karmiła ptaki. W promieniach sło´nca wróble pofrun˛eły za ni ˛a do pokoju z gło´snym trzepotem skrzydeł; ich białe odchody pla- miły szmaciane chodniki rozci ˛agni˛ete na podłodze. Dzie´n był chłodny i dlatego mbaba opatuliła głow˛e włochat ˛a chust ˛a, obszyt ˛a fr˛edzlami. Stopy miała bose, ale ozdobione pier´scieniami. Matka powiedziała mi, ˙ze mbaba coraz bardziej zamyka si˛e w sobie, jak cz˛esto bywa ze starymi lud´zmi. Miała racj˛e; z dzieci´nstwa pami˛etam, ˙ze mbaba sp˛edza- ła coraz wi˛ecej czasu w swoim pokoju. W gruncie rzeczy nie była jednak sama, bo pod ´scianami stały kufry i komody oznaczone wyobra˙zeniem Dłoni — wła- sno´s´c ziomków z naszej linii, powierzona mbabie. Te rze´zbione skrzynie przy- pominały... plastry miodu. Stanowi ˛a obraz Małego Domostwa — stłoczone cia- sno, pełne tajemnic i niezwykłych opowie´sci. Ka˙zda z niezliczonych szuflad jest opatrzona znakiem i ozdobiona rze´zbionym wzorem — zale˙znie od rodzaju ukry- tych w ´srodku przedmiotów. Kufry powstały, by chroni´c sw ˛a zawarto´s´c... a tak˙ze legendy o zagadkowych przedmiotach trzymanych w Małym Domostwie, o ich przeznaczeniu i tajemnej wymowie. Mbaba nie była samotna, bo miała przy so- bie mnóstwo pami ˛atek, zamkni˛etych w szufladach kufrów i komód opatrzonych znakiem Dłoni. Le˙załem goły pod ci˛e˙zkim kocem na posłaniu mbaby. Obserwowałem j ˛a, słu- chałem, jak mamrocze do siebie, kr ˛a˙z ˛ac po mieszkaniu z palcem przy zapadni˛e- tych bezz˛ebnych ustach; chyba próbowała co´s sobie przypomnie´c. Po chwili zre- zygnowała i si˛egn˛eła po fajk˛e. Ma w swoim pokoju star ˛a, bardzo pi˛ekn ˛a fajk˛e z zielonego szkła, uformowan ˛a w kształt cebuli i zawieszon ˛a na ła´ncuchach pod kopułowym sklepieniem. Odchodzi od niej pi˛e´c zwisaj ˛acych lu´zno, gi˛etkich jak w˛e˙ze, cybuchów o jaskrawych barwach. Góruje nad nimi metalowa kula w kształ- cie głowy ´swi˛etej Bei; w otwarte usta wsuwa si˛e kostki odkrytego przez ni ˛a chle- ba. Mbaba trzymała w palcach płon ˛ac ˛a zapałk˛e, a drug ˛a r˛ek ˛a wkładała turkusowe okruchy chleba wyj˛ete z baryłki. Przytkn˛eła do nich zapałk˛e, si˛egn˛eła po jeden z cybuchów i dmuchn˛eła w ustnik. Ciemny p˛echerzyk uniósł si˛e z dna wodnej fajki i dotarł na powierzchni˛e, a z metalowych ust wydobyła si˛e smuga dymu. Szerokie ró˙zowe pasma oplotły ła´ncuch, ulatuj ˛ac w gór˛e ku sklepieniu. Posta´c mbaby gin˛eła w ró˙zanej mgle; smugi dymu wydobywały si˛e z jej ust i nozdrzy. Przyjemny jest aromat chleba ´swi˛etej Bei — lekki i korzenny, zalatuj ˛acy spaleni- 9

zn ˛a i łagodny... to wo´n o wielu ró˙znych nutach. Na j˛ezyku czuje si˛e smak inny od zapachu, jakby si˛e próbowało... wszystkiego. Mo˙zna go porówna´c z czym- kolwiek... ze wszystkim. To smak jedzenia: suszonych owoców, kwaskowatych ziół, orzechów laskowych, niekiedy w˛egla drzewnego albo mlecza, odnó˙zy koni- ka polnego, ziemi, jesiennego poranka, ´sniegu. My´slałem o tym, wci ˛agaj ˛ac dym w nozdrza; zerwałem si˛e z łó˙zka i owini˛ety kocem pobiegłem boso po zimnej pod- łodze ku mbabie, z u´smiechem kiwaj ˛acej na mnie r˛ek ˛a. Przytuliłem si˛e do niej. Chrz ˛akn˛eła, si˛egaj ˛ac po mój cybuch. Mbaba, moja matka i ja siedzieli´smy tak, pal ˛ac i rozmawiaj ˛ac. — Kiedy´smy w˛edrowali... — powiedziała mbaba, a ja stłumiłem chichot, bo wiedziałem, jak ˛a histori˛e zamierza mi przypomnie´c. Tamtego ranka miała ich do wyboru tyle, co przedmiotów ukrytych w rze´zbionych skrzyniach, wybrała jednak opowie´s´c z czasów w˛edrówki. — Kiedy´smy jeszcze w˛edrowali, bardzo dawno temu... tak dawno, ˙ze nie było wówczas mowy o ˙zyciu podobnym do obecnego, ani o naszych liniach, ani o powstaniu Małego Domostwa... Tak czy inaczej, ´swi˛ety Andy pewnego dnia opadł z sił. Siedmiokro´c tak si˛e zatracił, kiedy´smy w˛edrowali, a moja opowie´s´c dotyczy jednej z owych chwil. Osłabł, bo ci ˛agn ˛ał wóz ´swi˛etego Roya, załado- wany skarbami z Wielkiego Domostwa. Rozpalono ogniska, przy których grzali si˛e ludzie. Zadziwieni, ci ˛agn˛eli tłumnie do wozu ´swi˛etego Andy’ego, chocia˙z do zamkni˛etych na głucho szuflad i tak nie mogli si˛e dosta´c. ´Swi˛ety Andy ch˛etnie posiedziałby w cieple i co´s przek ˛asił, lecz nie miał chwili spokoju, bo gromady ciekawskich przychodziły ogl ˛ada´c niezwykły wóz. W ko´ncu rzekł: — Je´sli mi pozwolicie usi ˛a´s´c na chwil˛e i nieco odetchn ˛a´c, dla waszej uciechy postaram si˛e uczyni´c cud. Na te słowa gapie pozwolili, by usiadł, lecz nie dali mu jadła ni napoju. Znu- ˙zony czekaniem na odruch dobrej woli uznał, ˙ze tylko cud mo˙ze poprawi´c nastrój. Pierwszy raz zebrał si˛e w sobie, by to uczyni´c. Wyci ˛agn ˛ał z szuflady srebrzy- st ˛a r˛ekawic˛e, która zacz˛eła cicho popiskiwa´c, ledwie j ˛a wci ˛agn ˛ał na dło´n; potem wydobył gałk˛e wydaj ˛ac ˛a podobne d´zwi˛eki. Pokazał ciekawskim te przedmioty, które wzbudziły ogólne zainteresowanie. Tak mi si˛e przynajmniej wydaje. ´Swi˛e- ty Andy z całej siły cisn ˛ał graj ˛ac ˛a gałk˛e w nocn ˛a ciemno´s´c. Wszyscy słyszeli, jak metal obija si˛e o gał˛ezie drzew. ´Swi ˛atobliwy człowiek nie opu´scił ur˛ekawicz- nionej dłoni. Wkrótce gałka powróciła i wyl ˛adowała na r˛ekawicy ´swi˛etego lekko niczym ptak. Wszyscy osłupieli. ´Swi˛ety Andy rzucał gałk ˛a raz po raz, a gapie klaskali i gwizdali. Za ka˙zdym razem długo jednak trzeba było czeka´c na powrót srebrzystego pocisku; gwizdy i oklaski cichły z wolna, a˙z w ko´ncu ludzie oznaj- mili: — Znudził nas twój cud. Poka˙z co´s innego. — ´Swi˛ety Andy przeczuwał, ˙ze niejedn ˛a sztuczk˛e mógłby wykona´c, u˙zywaj ˛ac srebrzystej r˛ekawicy i połyskliwej 10

gałki, ale nie miał poj˛ecia, jak si˛e do tego zabra´c. Widzowie szturchali go kijami i rzucali zło´sliwe uwagi. W ko´ncu schował r˛ekawic˛e i gałk˛e, a potem oznajmił: — Uczyni˛e wnet inny cud. Zobaczycie na własne oczy bezz˛ebnego człowieka, który je surowe mi˛eso. — Otworzył szeroko usta, by wszyscy si˛e przekonali, ˙ze nie ma ani jednego z˛eba. Sama wygl ˛adam teraz jak ´swi˛ety Andy. Ludzie uznali, ˙ze pokaz zapowiada si˛e ciekawie. Była tylko jedna trudno´s´c: nie mieli surowego mi˛esa. Andy bardzo zgłodniał, tote˙z odparł skwapliwie, ˙ze zadowoli si˛e gotowanym. Gapie przynie´sli jadło i postawili je przed ´swi ˛atobliwym m˛e˙zem, który nagle otworzył szeroko usta i pokazał gapiom pi˛ekne, mocne, białe z˛ebiska. Szarpał i ˙zuł mi˛eso, kłapi ˛ac szcz˛ekami i zgrzytaj ˛ac gło´sno od czasu do czasu, by gapie wszystko słyszeli i widzieli. Gdy zjadł, co mu dano, podniósł si˛e i wyszedł, nim widzowie ochłon˛eli ze zdumienia. Nie było ono jednak tak wielkie, by ich powstrzymało od zabrania srebrzystej r˛ekawicy i gałki. Dlatego nie mog˛e wam ich pokaza´c na dowód, ˙ze mówi˛e prawd˛e. Co´s si˛e jednak zachowało. Pod koniec opowie´sci mbaba zwykle wstawała i z oczyma utkwionymi w szufladkach podchodziła do rze´zbionej komody; wodziła po niej opuszkami palców, a˙z trafiła na odpowiedni znak. Tym razem wyci ˛agn˛eła drewnian ˛a szka- tułk˛e w kształcie ust. Rozpromieniła si˛e, wydobywszy pi˛ekne, l´sni ˛ace, białe z˛eby ´swi˛etego. — Sztuczna szcz˛eka — wyja´sniła. — Wszystkim pasuje. — Wło˙zyła cudo do ust i przesun˛eła j˛ezykiem na wła´sciwe miejsce. Wyszczerzyła z˛eby, abym mógł je dokładnie obejrze´c. — Taki to był cud — dodała na koniec. — ´Swi˛ety Andy u˙zył sztucznej szcz˛e- ki, wiekowej jak inne przedmioty w moim pokoju. A jednak wygl ˛ada jak nowa. * * * To si˛e zdarzyło w siódm ˛a rocznic˛e moich narodzin. Prawie dziesi˛e´c lat temu... O co chodzi? Mniejsza z tym. Mów dalej, prosz˛e. Co ci˛e zaskoczyło w mojej opowie´sci? Mów dalej. A zatem... Siódma rocznica. Co siedem lat odwiedzamy gaw˛edziark˛e obezna- n ˛a ze sprawami naszej linii, by przyjrzała si˛e zawarto´sci Archiwum i sprawdziła, co z nas wyrosło. Nie mam poj˛ecia, czemu wybrano siódemk˛e oraz jej wielo- krotno´sci. Mo˙ze dlatego, ˙ze cyfra siedem wyst˛epuje w rozmaitych wyliczankach. Prze˙zyłem dwie siódemki z okładem i z własnego do´swiadczenia mog˛e powie- dzie´c, ˙ze w przełomowym roku człowiek si˛e zmienia... jest bardziej sob ˛a. Mi˛e- dzy rocznicami chodzimy niekiedy do gaw˛edziarki po wsparcie w trudnej chwili 11

lub pomoc w zrozumieniu samego siebie; zwyczajowo ka˙zdy udaje si˛e do niej, ledwie sko´nczy lat siedem, czterna´scie, dwadzie´scia jeden, dwadzie´scia osiem. Ostatni rok pierwszej siódemki to czas ró˙zy. Skoro mam wyja´sni´c, co to za pora, musz˛e najpierw wspomnie´c o czwórdz- bankach, o doktor Boots i jej Rejestrze, o Przymierzu, katastrofie i zniszczeniu ´swiata aniołów... Mo˙ze ta moja opowie´s´c w ogóle nie ma pocz ˛atku?

DRUGA FASETA Gaw˛edziarka, do której mbaba mnie zaprowadziła, miała na imi˛e Barwa Czerwieni. Przyja´zniły si˛e od dziecka. Mbaba wspomniała, ˙ze Barwa Czerwie- ni w młodo´sci była przypisana do linii Wody i nazywała si˛e Wichura. Dopiero gdy zmieniła imi˛e, zacz˛eła poznawa´c Archiwum i została gaw˛edziark ˛a. — Nie znała wówczas sekretów naszej linii — tłumaczyła mbaba, przygoto- wuj ˛ac mnie do tego spotkania. Jej oddech zmieniał si˛e w delikatn ˛a biał ˛a mgieł- k˛e. — Dopiero kilka lat temu wzi˛eła si˛e za jej studiowanie. — Od moich narodzin? — Na dobr ˛a spraw˛e zajmowała si˛e tym ju˙z wcze´sniej — odparła mbaba. — Nie jest to jednak odległa przeszło´s´c. — Byli´smy gotowi do wej´scia. — Tak czy inaczej, wszyscy powiadaj ˛a, ˙ze jest bardzo m ˛adra i doskonale zna wszelkie tajem- nice linii Dłoni. — Jakie tajemnice? — Na przykład twoje! — Mbaba poci ˛agn˛eła mnie za ucho. — Kto jak kto, ale ty powiniene´s to rozumie´c. Gdy wyszli´smy z pokoju, dodała: — Barwa Czerwieni mieszka obok ´Scie˙zki. Lubi przysłuchiwa´c si˛e krokom przechodniów mijaj ˛acych jej pokoje. ´Swi˛ety Roy (mam rzecz jasna na my´sli Roya Mniejszego, a nie Roya Wiel- kiego) powiedział, ˙ze ´Scie˙zka sama układa si˛e pod stopami. Małe Domostwo roz- rastało si˛e stopniowo. Wokół starego gniazda powstawały z latami du˙ze i małe pomieszczenia zł ˛aczone ´scianami jak w plastrze miodu, lecz nie tak regularne. Domostwo zajmowało stoki wzgórz i brzegi strumienia; były tam schody i w ˛a- skie korytarze. Pokoje ró˙zniły si˛e kształtem i wielko´sci ˛a; nie było dwu takich samych. W ogromnych pomieszczeniach stały rz˛edy kolumn, w małych połyski- wały zwierciadła; tysi ˛ace wariantów. Dawne, niezmienne komnaty w ´srodku do- mostwa, nowe i niestałe u jego kra´nców. ´Scie˙zka biegła spiralnie przez najstarsze pomieszczenia ku ´srodkowym pokojom, a potem dalej, na zewn ˛atrz, ku osikowym gajom, gdzie linia Klamry miała swoje drzwi po wieczornej stronie. Z Małego Domostwa mo˙zna było wyj´s´c tylko ´Scie˙zk ˛a. Trzeba si˛e tam urodzi´c, by trafi´c do ´srodka. ´Scie˙zka z pozoru niczym si˛e nie ró˙zni od swego otoczenia; sama układa 13

si˛e pod stopami. Ta nazwa oznacza szlak biegn ˛acy przez wszystkie pomieszcze- nia. Jedno przechodzi w drugie; kto nie wie, jak biegnie ´Scie˙zka, mo˙ze bł ˛adzi´c w niesko´nczono´s´c. Do mieszkania Barwy Czerwieni szło si˛e długo, ci ˛agle w stron˛e dawnego gniazda. Wiekowe komnaty o ´scianach z kamienia były chłodne latem, ciepłe i przytulne zim ˛a. Tu przesiadywały gaw˛edziarki, ´sledz ˛ac bieg swych linii i plot ˛ac z nich paj˛ecz ˛a sie´c, która ogarniała całe domostwo. W komnacie gaw˛edziarki pa- nował półmrok. Nie wida´c tam nieba jak u mbaby. W dachu otwierały si˛e w ˛askie ´swietliki wypełnione jasnozielonym szkłem; mnóstwo w nim było powietrznych p˛echerzyków. Mbaba poło˙zyła mi r˛ek˛e na ramieniu i dono´snym głosem zawołała po imieniu Barw˛e Czerwieni. Ze ´srodka dobiegł ´smiech, a mo˙ze pokasływanie. Mbaba wci ˛agn˛eła mnie do pokoju. Po raz pierwszy byłem w tak starej komnacie. ´Sciany wzniesiono z bloków szarego kamienia zwanego przez nas anielskim. Niektóre zostały starannie ob- robione; owalne prze´swity (podobno ka˙zdy z kamiennych bloków ma w ´srodku taki otwór) tworzyły cztery okienka. ´Swiatło wpadaj ˛ace przez szklane tafle sufitu pozwalało dostrzec za oknami małe kaskady spi˛etrzonych wód strumienia. Mbaba pomogła mi wygodnie usi ˛a´s´c. Starałem si˛e zachowa´c spokój. Czeka- łem, co b˛edzie dalej. Barwa Czerwieni wyszła z s ˛asiedniego pomieszczenia, spoj- rzała na mbab˛e i wybuchn˛eła ´smiechem. Kiedy uniosła ramiona w powitalnym ge´scie, bransolety zad´zwi˛eczały na przegubach r ˛ak. Była starsza od mbaby i nosi- ła wielkie okulary, których szkła połyskiwały, gdy kiwała głow ˛a w odpowiedzi na powitalne słowa. Usiadła naprzeciwko mnie, podci ˛agn˛eła bose stopy i oparła ra- miona na kolanach. Milczała, nie spuszczaj ˛ac ze mnie bystrych oczu ukrytych za l´sni ˛acymi okularami. Kiedy si˛e wreszcie odezwała, słowa wypowiadane d´zwi˛ecz- nym i umiej˛etnie modulowanym głosem płyn˛eły niespiesznie jak krople oliwy. Nie wszystkie potrafiłem zrozumie´c. Podczas rozmowy Barwa Czerwieni wyci ˛agn˛eła z sakiewki gar´s´c okruchów chleba ´swi˛etej Bei i owin˛eła je niebiesk ˛a bibułk ˛a; po chwili trzymała w palcach grubego skr˛eta. Z kieszeni wyj˛eła dług ˛a zapałk˛e i skin˛eła na mnie, ˙zebym usiadł obok niej. Podszedłem z oci ˛aganiem, chocia˙z mbaba wykonała ponaglaj ˛acy gest. Barwa Czerwieni podała mi zapałk˛e i patrzyła z uwag ˛a, jak pocieram j ˛a o chropo- waty kamie´n i, trzymaj ˛ac drewienko obiema r˛ekami, przypalam jej skr˛eta. Wyd˛ete policzki gaw˛edziarki zapadły si˛e, gdy hała´sliwie wydmuchn˛eła ró˙zowy obłoczek. Szczere i przyjazne zaciekawienie w jej wzroku sprawiło, ˙ze si˛e zarumieniłem i u´smiechn ˛ałem jednocze´snie. — Witaj — rzuciła, pal ˛ac chleb. — Miły z ciebie dzieciak. Ch˛etnie z tob ˛a porozmawiam. Nie zdradz˛e ci wszystkich tajemnic, ale jestem pomocna i wyro- zumiała. Nie ma powodu do obaw. Wiem, ˙ze czujesz si˛e dziwnie, ale wkrótce dojdziemy do porozumienia i na pewno si˛e zaprzyja´znimy... 14

Nie... jasne, ˙ze nie mówiła takich rzeczy, ale dała mi to do zrozumienia w chwili, gdy si˛e przywitali´smy, bo u˙zywała prawdziwej mowy, a w tej dziedzi- nie nie miała sobie równych; jako prawdziwa mistrzyni nie była w stanie zwodzi´c nawet takiego prostaczka jak ja. Oczywi´scie mało wówczas z tego rozumiałem, a o pewnych sprawach wspomnianych przez gaw˛edziark˛e i mbab˛e nie mogłem wcze´sniej nawet słysze´c. — Nie jeste´s prawdomówc ˛a — stwierdziła Barwa Czerwieni. — Nie — odparłem. — Wkrótce nim zostaniesz. — Poło˙zyła mi dło´n na ramieniu i uniosła g˛este brwi. — Potok; tak ci˛e b˛ed˛e nazywała. Zbyt długo trzeba mle´c ozorem, by wy- mówi´c pełne imi˛e. — Parskn˛eła ´smiechem. Zabawne wyra˙zenie: mle´c ozorem. Zamieniła kilka słów z mbab ˛a, daj ˛ac jej do zrozumienia, ˙ze chce ze mn ˛a poroz- mawia´c na osobno´sci. Gdy zostali´smy sami, zgasiła skr˛eta i skin˛eła, daj ˛ac znak, ˙zebym poszedł za ni ˛a do s ˛asiedniego pokoju. — Twoja mbaba bardzo ci˛e chwali — stwierdziła, wyjmuj ˛ac z komody ma- ł ˛a w ˛ask ˛a szkatułk˛e, która mie´sciła si˛e na pomarszczonej dłoni. Otworzyła j ˛a. W ´srodku znajdowały si˛e cztery zaokr ˛aglone flakoniki z por˛ecznymi zatyczka- mi. Ka˙zdy był innego koloru: pierwszy czarny, drugi srebrzysty, trzeci biały jak naga ko´s´c, a czwarty bł˛ekitny jak niebo o zachodzie w ´srodku zimy. — Mbaba twierdzi, ˙ze lubisz opowie´sci. — Tak. — Znam ich mnóstwo — odparła łagodnie, a zarazem powa˙znie, jej oczy spo- gl ˛adały na mnie bystro zza połyskliwych szkieł. — Wszystkie s ˛a prawdziwe. — Oboje skwitowali´smy te słowa wybuchem ´smiechu. Dreszcz mnie przebiegł, gdy słuchałem tego d´zwi˛eku; był gł˛eboki i dono´sny, ´spiewny cho´c niski. Wiedziałem ju˙z, ˙ze Barwa Czerwieni to istota błogosławiona; mo˙ze nawet ´swi˛eta. Czemu nazwałe´s j ˛a błogosławion ˛a? Błogosławiona... Blask powiedział mi, ˙ze przed wiekami w obecno´sci błogo- sławionych zamykano usta i pow´sci ˛agano j˛ezyki. My za błogosławionych uznaje- my ludzi, przy których trudno powstrzyma´c si˛e od ´smiechu. To wszystko. Barwa Czerwieni si˛egn˛eła po czarny flakonik, nabrała kciukiem odrobin˛e jego ró˙zowej zawarto´sci i dotkn˛eła palcem moich warg. Zlizałem mikstur˛e. Nie mia- ła ˙zadnego smaku. Gaw˛edziarka znów si˛egn˛eła do kufra i wyj˛eła kilka czarnych pudełek z przegródkami oraz podłu˙zne walce z niewielkimi soczewkami. Zanio- sła je do wi˛ekszego pokoju i zmontowała starannie, umieszczaj ˛ac pod oszklonymi ´swietlikami, tak by walce skierowane były ku białej płaszczy´znie ´sciany. Poci ˛a- gn˛eła za sznurek przymocowany do zasłony zielonkawego prze´switu; blask padł na zwierciadło umieszczone za pudełkami. Promie´n skupiony na soczewce odbił si˛e i trafił do podłu˙znego walca o niewielkim przekroju; na ´scianie zal´snił blado- zielony kr ˛ag. 15

Barwa Czerwieni nadzwyczaj ostro˙znie otworzyła podłu˙zn ˛a szkatułk˛e i po na- my´sle wybrała jeden z wielu umieszczonych w niej cienkich szklanych kwadraci- ków. Gdy popatrzyła na´n pod ´swiatło, dostrzegłem barwny wzór. Umie´sciła płytk˛e w czarnej machinie i ten sam wzór pojawił si˛e na ´scianie, znacznie powi˛ekszony i tak wyra´zny, jakby go tam wyrysowano. — To jest Archiwum? — wyszeptałem. — Tak. Wiele lat pó´zniej Blask powiedział mi, jak brzmi pełna nazwa Archiwum. Na moj ˛a pro´sb˛e powtarzał j ˛a tak długo, a˙z nauczyłem si˛e formułki na pami˛e´c i sam mogłem recytowa´c te słowa jak magiczne zakl˛ecie. Mruczałem je w niesko´nczo- no´s´c, czekaj ˛ac, a˙z przyjdzie sen: Zintegrowane Archiwum Uniwersalnej Kartoteki Parasocjalnych Typów Osobowo´sci Wassera-Doziera, Wydanie Dziewi ˛ate. Blask próbował mi wytłumaczy´c to poj˛ecie, ale zapomniałem, o co chodziło. Nawet gaw˛edziarka, która codziennie patrzyła na tajemnicze wzory, u˙zywała skróconej nazwy: Archiwum. Stamt ˛ad wzi˛eły si˛e nasze linie, chocia˙z aniołowie, jego twór- cy, nie mieli o nich poj˛ecia. Archiwum jest o setki lat starsze od linii odkrytych dopiero przez gaw˛edziarki. — W dawnych czasach — tłumaczył mi Blask — Archiwum nie było ´zró- dłem wiedzy. Słu˙zyło do zaprowadzenia w niej ładu. Aniołowie wymy´slili Archi- wum i wiele innych rzeczy. Wprawdzie zagadnienia, które zostały dzi˛eki niemu uporz ˛adkowane, dawno straciły znaczenie, ale odkryto nieznan ˛a wcze´sniej nauk˛e o liniach. Twórcy Archiwum nie mieli poj˛ecia, ˙ze jest w nim zawarta. Cz˛esto tak bywa. Przygl ˛adałem si˛e ja´sniej ˛acym na białej ´scianie symbolom mojej linii, która cieszy si˛e zasłu˙zon ˛a sław ˛a, bo pochodzi z niej dwoje wielkich ´swi˛etych. — Mamy w linii Dłoni par˛e ´swi˛etych patronów — oznajmiłem. — M ˛adry z ciebie chłopiec — odparła Barwa Czerwieni. — Masz mi chyba co´s wi˛ecej do powiedzenia. — Przemawiała łagodnie, ale poczułem si˛e zmie- szany, bo wspomniałem o rzeczach, na których słabo si˛e znałem. Uprzejmie od- czekała chwil˛e w nadziei, ˙ze odezw˛e si˛e ponownie; skwitowała moje milczenie wybuchem ´smiechu. Zaj˛eła si˛e przezroczami Archiwum, a po chwili zacz˛eła mó- wi´c, troch˛e do mnie, troch˛e do siebie, o naszej linii i sposobie ˙zycia; podczas tego wywodu uj˛eła moj ˛a dło´n. Siedzieli´smy obok siebie na posłaniu. Nic prócz barwnego wzoru na ´scianie pokoju nie przyci ˛agało mego spojrzenia; nic oprócz cichego głosu Barwy Czerwieni nie było warte słuchania. Bezwiednie rozchyliłem dziwnie obrzmiałe wargi, lecz niepokoj ˛ace odczucia w ogóle mnie nie obchodziły. Słuchałem uwa˙znie pyta´n Barwy Czerwieni oraz własnych odpowiedzi, które for- mułowały si˛e same z siebie. Opowie´s´c gaw˛edziarki nie była zwyczajn ˛a relacj ˛a; jej głos powoływał rzeczy do istnienia. Ledwie spytała o moj ˛a matk˛e, ta stan˛eła mi przed oczyma jak ˙zywa; byli´smy razem na dachu w´sród pszczelich uli, przykłada- łem ucho do ´scianki, by posłucha´c jednostajnego brz˛eczenia zimuj ˛acych w ´srodku 16

owadów... Potem Barwa Czerwieni zapytała mnie o sny i od razu ujrzałem znajo- me wizje; unosiłem si˛e w powietrzu, krzyczałem z przera˙zenia i miałem zawroty głowy po upadku. Przez cały czas zdawałem sobie spraw˛e, ˙ze słucham siedz ˛a- cej obok Barwy Czerwieni i odpowiadam na jej pytania. Pod wpływem ró˙zowej substancji (wówczas nie miałem o tym poj˛ecia) znów prze˙zywałem zapami˛eta- ne sytuacje, a zarazem czułem obecno´s´c mojej rozmówczyni i jej r˛ek˛e na mojej dłoni. Wydawało mi si˛e, ˙ze od nowa prze˙zywam całe ˙zycie, potem jednak wa˙zne z pozoru wydarzenia straciły na znaczeniu i realna pozostała jedynie twarz sie- dz ˛acej obok mnie Barwy Czerwieni; powróciłem my´slami do komnatki, gdzie widniał na ´scianie barwny wzór, i ziewn ˛ałem nieco zaskoczony, bo poczułem si˛e tak, jakbym mocno przespał cał ˛a noc. — Potoku Słów... — szepn˛eła do mnie Barwa Czerwieni. — Jeste´s Dłoni ˛a, i to podwójnie. Nie odpowiedziałem, bo ju˙z mnie nauczono, ˙ze to jakby sekret nie wart roz- głaszania albo co´s w rodzaju wstydliwego pi˛etna, ˙ze mój ojciec imieniem Sied- mior˛eki oraz matka wywodzili si˛e z jednej linii. Rzadko bywa, ˙ze dwoje rodziców ma identyczne pochodzenie. To było tak dziwne, jak zwi ˛azek brata i siostry. Ga- w˛edziarki przed tym ostrzegały; podobno tworzy si˛e wówczas nazbyt silna wi˛e´z. — Kiedy Siedmior˛eki zamierza wyruszy´c? — zapytała. — Nie wiem — odparłem spokojnie, bo wcale mnie nie dziwiło, ˙ze zna jego tajemnic˛e; sprawiała wra˙zenie osoby, przed któr ˛a nic si˛e nie ukryje. — Mówił, ˙ze wkrótce; to wszystko. — Wolałby´s, ˙zeby nie odchodził. Zamilkłem ponownie z obawy, ˙ze słowa mnie zdradz ˛a. Siedmior˛eki był moim najlepszym przyjacielem, cho´c rzadko go widywałem. Gdy w trakcie opowie´sci lub zabawy nagle milkł i wzdychał, a potem zaczynał mówi´c o wielkim ´swiecie, ogarniał mnie strach. Bałem si˛e ogromu ´swiata otaczaj ˛acego Małe Domostwo; to był obszar wielki, pusty i nieznany; nie chciałem, by Siedmior˛eki tam przepadł. — Czemu chce odej´s´c? — zapytałem. — Mo˙ze pragnie zerwa´c wi˛e´z. — Barwa Czerwieni wstała. W stawach co´s jej zatrzeszczało. Si˛egn˛eła do podłu˙znej szkatułki po nast˛epn ˛a płytk˛e z cienkie- go szkła. Umie´sciła j ˛a w w ˛askim gnie´zdzie przed lusterkiem, tu˙z za pierwszym barwnym kwadratem. Delikatny wzór obrazka zmienił si˛e, barwy pociemniały i nabrały gł˛ebi. — Potoku — zacz˛eła Barwa Czerwieni, przygl ˛adaj ˛ac mi si˛e badawczo sennym wzrokiem lunatyczki. — Czy wiesz, ˙ze nasze ˙zycie przybiera rozmaite formy? Mo˙ze by´c jak gwiazda lub kr ˛ag. Dla jednych zaczyna si˛e tam i ko´nczy tu, dla innych pocz ˛atek i koniec jest tym samym. ˙Zycie bywa pełne, albo niczego w nim nie ma. — A moje jaki przybrało kształt? 17

— Nie wiem — odparła spokojnie. — Z pewno´sci ˛a inny ni˙z Siedmior˛ekiego. To pewne. Zdrad´z mi, co b˛edziesz robi´c, gdy doro´sniesz i staniesz si˛e prawdo- mówc ˛a? — Chciałbym zosta´c poszukiwaczem. — Spu´sciłem głow˛e, bo mogła mnie uzna´c za pyszałka; gdybym oznajmił, ˙ze chc˛e robi´c szkło, hodowa´c pszczoły albo zosta´c gaw˛edziarzem, nikt by mnie o to nie pos ˛adził. — Chciałbym odszuka´c wszystko, co utracili´smy, i przywróci´c naszej gromadzie. — Pi˛eknie — odparła. — Pami˛etaj jednak, ˙ze w´sród rzeczy utraconych wiele było takich, których lepiej nie szuka´c. — W jej tonie była tak˙ze zach˛eta, abym nie rezygnował z tego pomysłu, bo wart jest zachodu. — Siedmior˛eki o tym wie? — Tak. — Co on na to? — Jego zdaniem wszystko, co zagin˛eło, jest stracone na zawsze i znajduje si˛e w Niebia´nskim Mie´scie. Barwa Czerwieni skwitowała moje słowa wybuchem ´smiechu. A mo˙ze rozba- wił j ˛a widoczny na ´scianie obrazek? — Linia Dłoni — rzuciła w zadumie. Po chwili milczenia dodała: — Zrób to, Potoku Słów. Zapytaj Siedmior˛ekiego, czy zabierze ci˛e ze sob ˛a, gdy postanowi odej´s´c. — A zabierze? — Nie — odparła. — Nie s ˛adz˛e. Zreszt ˛a czas poka˙ze. Wła´snie. To najlepsze wyj´scie. — Wskazała obraz na ´scianie. — Tam si˛e kryje ´scie˙zka. Jej nazwa to Mały W˛ezeł. Nie prowadzi daleko. Zobaczyła ju˙z do´s´c; wygl ˛adała jak obudzona ze snu. Wstała, wyj˛eła z gniazd oba kwadraty i przetarła je starannie; si˛egn˛eła po lusterko i równie˙z je oczy´sciła. Schowała wszystko do podłu˙znego pudełka. Dostrzegłem na nim znak Dłoni, co oznaczało, ˙ze wszystkie obrazki dotyczyły mojej linii. Niewiele si˛e o niej dowie- działem. To był zaledwie ułamek nauki o rozmaitych wariantach losu. — Jak... — wykrztusiłem, wskazuj ˛ac pudełko. — Jak to... — Kiedy do˙zyjesz mego wieku — odparła — b˛edziesz wiedział, w czym rzecz. S ˛adz˛e, ˙ze o to pytałe´s. — Bez po´spiechu odło˙zyła wszystko na miejsce. Podeszła do mnie znowu i oznajmiła: — Mam tu mnóstwo przezroczystych cien- kich płytek ze szkła, takich jak te, które ci pokazałam. — Mo˙zna by umie´sci´c trzy przed soczewk ˛a — wtr ˛aciłem — i sprawdzi´c, jak zareaguj ˛a na ´swiatło... — Nawet siedem lub dziesi˛e´c... ile chcesz, byle tylko mie´c do´s´c rozumu i od razu si˛e w tym rozezna´c — zawołała, klaszcz ˛ac w dłonie. Ukl˛ekła i popatrzyła na mnie z bliska. — Ka˙zdy obrazek ma nazw˛e i zawiera wiedz˛e o tobie, jako ˙ze jeste´s Dłoni ˛a. Umieszczony w´sród innych zmienia ich sens i wprowadza nowe znaczenia. Archiwum to wielka m ˛adro´s´c, Potoku, znacznie wi˛eksza od mojej. 18

— Jakie s ˛a nazwy innych wzorów? — zapytałem, chocia˙z i tak by mi nie powiedziała. — Poznasz je z czasem, je´sli zechcesz si˛e uczy´c. Jeszcze jedno, Potoku. Masz ochot˛e odwiedza´c mnie cz˛e´sciej? Kilkoro dzieci przychodzi tu czasami. Opowia- dam historyjki, troch˛e rozmawiamy, pokazuj˛e im ró˙zno´sci. S ˛adzisz, ˙ze to by ci si˛e spodobało? Te˙z pytanie! Nie na darmo stwierdziła przed chwil ˛a, ˙ze Dło´n to moja linia. Pokazała mi okruchy wiedzy, której nie potrafiłem ogarn ˛a´c. — Tak — wykrztusiłem, maj ˛ac nadziej˛e, ˙ze owa cz ˛astka prawdziwej mowy, jak ˛a zdołałem opanowa´c, da jej odczu´c, jakie s ˛a moje intencje. — Doskonale. — Skóra wokół jej ukrytych za okularami oczu zmarszczyła si˛e w u´smiechu. — Porozmawiaj z Siedmior˛ekim i rób... Zapami˛etaj dobrze mo- je słowa. Rób wszystko, co ci powie lub ka˙ze. Potem do mnie przyjd´z. S ˛adz˛e, ˙ze wkrótce si˛e tu zjawisz. — Przeczesała mi palcami włosy. — Zmykaj, Potoku Słów. Pora si˛e ockn ˛a´c. Wkrótce powrócisz. — Dostrzegła moj ˛a ciekawo´s´c, zakło- potanie i o˙zywienie. Dono´sny ´smiech zabrzmiał w komnacie. D´zwi˛eczało w nim echo tysi ˛aca dawnych spraw i legenda odwiecznej ´swi˛eto´sci. Mbaba nie czekała na mnie przed drzwiami. ˙Zaden problem, skoro Barwa Czerwieni mieszkała przy ´Scie˙zce. W Małym Domostwie wiele było nieznanych mi zakamarków, ale nie bł ˛adziłem, bo nogi same mnie niosły.

TRZECIA FASETA S ˛a w Małym Domostwie miejsca, w których stale gromadz ˛a si˛e ludzie z jednej linii. Jest oczywiste, ˙ze ci spod znaku Wody ci ˛agn ˛a nad strumie´n i mi˛edzy wierz- by po stronie poranka; łatwo ich przejrze´c i domy´sli´c si˛e, jak post ˛api ˛a. Z Dło´nmi bywa trudniej, ale i tak wiem, gdzie ich szuka´c. Znalazłem Siedmior˛ekiego w sta- rej, łukowato wysklepionej komnacie z glinian ˛a podłog ˛a; sala wzniesiona po wie- czornej stronie słu˙zyła jako miejsce zgromadze´n przed setkami lat, gdy jeszcze wiecowali´smy. Tafle szkła pochłaniały blask zachodz ˛acego sło´nca, które o´swie- tlało komnat˛e, a kł˛eby dymu niczym burzowe chmury zbierały si˛e nad niewielk ˛a hała´sliw ˛a gromadk ˛a pogr ˛a˙zon ˛a w przyjaznej rozmowie. Same Dłonie. Nie nale˙zy s ˛adzi´c, jakoby stanowili zamkni˛ety kr ˛ag, ale problem w tym, ˙ze innych nudz ˛a ich długie rozmowy pełne zawiłych okre´sle´n, wtr˛etów i dygresji, zwanych przez nas w˛e˙zowymi dło´nmi, oraz wieloznacznych dowcipów, które bawi ˛a tylko nielicznych. Ludzie wol ˛a robi´c swoje; ja równie˙z. Wstydziłem si˛e mówi´c przy wszystkich i dlatego poprosiłem Siedmior˛ekiego, ˙zeby´smy porozmawiali na osobno´sci. Rzucił mi badawcze spojrzenie i u´smiech- n ˛ał si˛e, ale w moich słowach było tyle powagi, ˙ze podniósł si˛e, wymamrotał ja- kie´s usprawiedliwienie; stan˛eli´smy za jedn ˛a z ustawionych promieni´scie belek podtrzymuj ˛acych szklany dach. Siedmior˛eki dziwnie si˛e u´smiechał, bo Dłonie s ˛a zakłopotane, ilekro´c maj ˛a do czynienia z intryg ˛a czy tajemnic ˛a, a tak˙ze wówczas kiedy zamiast ogólnych uwag słysz ˛a pytania dotycz ˛ace ich samych. Dlatego mój głos brzmiał cicho i apatycznie. — Gdy b˛edziesz opuszczał Małe Domostwo, zabierzesz mnie ze sob ˛a? — wy- krztusiłem z trudem, jakby co´s utkwiło mi w gardle; starałem si˛e u˙zywa´c praw- dziwej mowy, cho´c jeszcze słabo j ˛a znałem. — Kto wie, młody człowieku — odparł Siedmior˛eki. Wiedziałem, ˙ze z tym człowiekiem to ˙zart, lecz pochlebiało mi takie okre´slenie. Siedmior˛eki owin ˛ał si˛e szat ˛a i usiadł oparty plecami o kolumn˛e. Zawsze układał łokcie na kolanach, a dłu- gie r˛ece zwisały swobodnie; zaciskał palce wokół kciuka drugiej r˛eki; na´sladowa- łem ten gest. Patrzył na mnie, w zamy´sleniu kiwaj ˛ac głow ˛a. Czekał, a˙z zapytam powtórnie, bo wówczas łatwiej byłoby mu zgadn ˛a´c, do czego zmierzam. Milczałem. Barwa 20

Czerwieni uznała, ˙ze powinienem zapyta´c, chocia˙z nie s ˛adziła, by mnie zabrał; czekałem wi˛ec na odpowied´z. — Posłuchaj, co my´sl˛e — odezwał si˛e w ko´ncu. — Zapewne niepr˛edko zde- cyduj˛e si˛e wyruszy´c. Trzeba... no wiesz, przygotowania wymagaj ˛a czasu. Mo˙ze kiedy nadejdzie dla mnie odpowiednia pora, ty równie˙z b˛edziesz gotowy do drogi. Te słowa zawierały ukryte znaczenie. Jako pocz ˛atkuj ˛acy prawdomówca z ła- two´sci ˛a je wychwyciłem, ale zbyt mało umiałem, by wiedzie´c, w czym rzecz. Ojciec wyci ˛agn ˛ał r˛ek˛e i poklepał mnie lekko po udzie. — My´sl˛e jednak — dodał — ˙ze skoro zamierzamy kiedy´s wyruszy´c, ju˙z teraz trzeba zacz ˛a´c przygotowania. Mam pomysł. Na pocz ˛atek odb˛edziemy razem mał ˛a wycieczk˛e. — Wycieczk˛e? — Tak. Powłóczymy si˛e troch˛e. To ´swietna zaprawa. Widziałe´s drog˛e? — Nie. — A chciałby´s? W milczeniu wzruszyłem ramionami, daj ˛ac do zrozumienia, ˙ze mog˛e tam i´s´c skoro tego ode mnie oczekuje. — Popro´s mbab˛e o pozwolenie — dodał Siedmior˛eki. — Je˙zeli si˛e zgodzi, a chyba tak b˛edzie, wyruszymy jutro, o ile nie przeszkodzi nam deszcz albo co´s w tym rodzaju. Przyjd˛e po ciebie z samego rana. Barwa Czerwieni powiedziała, ˙ze mam zrobi´c dokładnie to, co mi ka˙ze Sied- mior˛eki; w ˛atpiła, by chciał mnie zabra´c na wypraw˛e, ale nie usłyszałem zdecy- dowanej odmowy. Nale˙zało si˛e cieszy´c, tote˙z z rado´sci ˛a czekałem na wycieczk˛e stanowi ˛ac ˛a pocz ˛atek wspólnych przygotowa´n, byłem jednak zakłopotany i nie- pewny. Tak si˛e dzieje, gdy ł ˛aczy nas z innymi silna wi˛e´z; najprostsze sprawy zdaj ˛a si˛e wówczas bardzo skomplikowane. Taki oto splot wydarze´n sprawił, ˙ze nast˛epnego dnia przyszło mi wdrapa´c si˛e na most wiod ˛acy przez rzek˛e zwan ˛a Tamt ˛a Rzek ˛a; był to wła´sciwie szkielet mostu z przerdzewiałych ˙zelaznych belek. Prawdziwy most z drog ˛a, po której mo˙zna spokojnie chodzi´c, zawalił si˛e, nim przyszedłem na ´swiat. Poprzedniej nocy był przymrozek i dlatego zimny wiatr hulał nad wod ˛a. St ˛apali´smy ostro˙znie z belki na belk˛e, patrz ˛ac w dół albo odwracaj ˛ac wzrok od ciemnych i gro´znych fal widocznych mi˛edzy ˙zelastwem. Wiekowy metal skrzy- piał i j˛eczał pod naporem coraz silniejszego wiatru. Szedłem za Siedmior˛ekim, zaciskaj ˛ac palce na belkach, których on si˛e chwytał. Ramiona i ubranie pokry- ła gruba warstwa brudu i rdzawego pyłu; dłonie miałem zgrabiałe od chłodnego metalu. Przed nami pojawiła si˛e spora wyrwa. Siedmior˛eki wyprzedził mnie, by na ni ˛a popatrze´c. Wkrótce most nie b˛edzie si˛e nadawa´c do u˙zytku; jedna z belek odpadła, a cała konstrukcja wkrótce si˛e zawali. Targane wiatrem długie włosy spadały ojcu na twarz; furkotały na wietrze szerokie, podwini˛ete wysoko r˛ekawy 21

jego szaty, gdy zamy´slony spogl ˛adał w gór˛e i w dół; most skrzypiał i kołysał si˛e, a w dole burzyły si˛e fale. Siedmior˛eki popatrzył na mnie z u´smiechem, zatarł dłonie, podmuchał w nie, napi ˛ał mi˛e´snie i skoczył. Chyba krzykn ˛ałem. Siedmior˛eki obj ˛ał ramionami metalowy pal i przywarł do niego; przesun ˛ał dło´n, by wzmocni´c uchwyt i stan ˛ał twarz ˛a do mnie. Nierówny oddech unosił mu pier´s, a twarz była czerwona od rdzy. — ´Smiało, Potoku, skacz — rzucił, sapi ˛ac gło´sno. Stałem bez ruchu, nie od- rywaj ˛ac od niego wzroku. Usiadł na ˙zelaznej szynie i splótł pod ni ˛a stopy. — Siadaj — rozkazał; tym razem posłuchałem. Byłem ni˙zszy, wi˛ec nogi zwisały mi lu´zno. Siedmior˛eki wyci ˛agn ˛ał długie ramiona i wielkie dłonie, daj ˛ac mi znak, ˙ze- bym si˛e ku niemu pochylił. Chwyciłem go za nadgarstki i na dany znak rzuciłem si˛e do przodu. Spojrzenie utkwiłem w ˙zelastwie, by nie patrze´c na fale. Przelecia- łem nad wyrw ˛a, co´s uderzyło mnie w rami˛e i poci ˛agn˛eło w gór˛e; stopa dotkn˛eła metalowej belki i zsun˛eła si˛e po niej. Przez chwil˛e próbowałem odzyska´c równo- wag˛e z twarz ˛a przytulon ˛a do torsu Siedmior˛ekiego; obejmowałem go tak długo, a˙z poczułem, ˙ze stoj˛e pewnie. Nawet wówczas kurczowo zaciskałem dłonie wo- kół nadgarstków ojca. Słyszałem jego ´smiech, spogl ˛adałem z bliska w szerok ˛a, rozradowan ˛a twarz i chichotałem, sapi ˛ac gło´sno. Potem rozprostowałem wolno palce zaci´sni˛ete na jego nadgarstkach i usiadłem bez pomocy. — Trening — oznajmił. — Rozumiesz? Kto planuje wypraw˛e, musi wierzy´c, ˙ze zdoła dotrze´c do celu. Jako´s si˛e uda. Dotarli´smy na koniec mostu; potem trzeba było zej´s´c w dół po filarze. Przez chwil˛e patrzyli´smy w milczeniu na konstrukcj˛e, któr ˛a zdołali´smy pokona´c. Nagle desperacko zapragn ˛ałem wyruszy´c z ojcem i dzieli´c wszystkie jego przygody. — Kiedy podrosn˛e, zabierzesz mnie ze sob ˛a, prawda? Kiedy pocz ˛atek wypra- wy? — Spokojnie, młody człowieku. — Znów wydało mi si˛e, ˙ze w jego słowach kryje si˛e mroczna tajemnica, jaki´s ˙zal; zrozumiałem, ˙ze nie chodzi o mnie. Sied- mior˛eki wstał. — Powinni´smy wyj´s´c na drog˛e za dnia, o ile chcemy si˛e jej przyj- rze´c. Sporo czasu zaj˛eła nam wspinaczka po zalesionym stoku, gdzie pełno było opadłych zbr ˛azowiałych li´sci, zwarzonych przymrozkiem. Potem las zacz ˛ał rzed- n ˛a´c. Szli´smy skalistym zboczem w´sród kamieni upstrzonych szarymi porostami. Ołowiane niebo wisiało nisko nad głowami. W trakcie wspinaczki mieli´smy wra- ˙zenie, ˙ze si˛e do niego zbli˙zamy. Gdy stan˛eli´smy na szczycie góry, w chmurze powstała szczelina i ukazało si˛e bł˛ekitne niebo, rozja´snione srebrzyst ˛a po´swiat ˛a. Siedmior˛eki pokazał mi widoczny z daleka las iglasty. — Gdy miniemy tamte drzewa — powiedział — zobaczymy drog˛e. Wiatr chłodził mi policzek zwrócony ku ojcu i rozganiał powoli g˛este chmury ponad naszymi głowami. Przeci˛eli´smy sosnowy lasek i wyszli´smy na skalisty pła- skowy˙z, góruj ˛acy nad dolin ˛a. Niebo ja´sniało ró˙zowo´sci ˛a i bł˛ekitem, a wiatr p˛edził 22

po nim stada chmur. Gdy znikn˛eły, niebiosa sprawiały wra˙zenie bardzo dalekich; były odległe i ciemnobł˛ekitne. Jaki˙z to wiatr tam d ˛ał? Sło´nce, które chyliło si˛e ju˙z ku zachodowi, roz´swietliło nasz ˛a kryjówk˛e i le˙z ˛ac ˛a przed nami dolin˛e; poja´sniała tak˙ze droga. Naprawd˛e istniała. Biegła dolin ˛a, wij ˛ac si˛e kapry´snie; lekcewa˙zyła naturalne zakr˛ety i samowolnie zataczała osobliwy łuk — najwi˛ekszy twór, jaki kiedykol- wiek widziałem na oczy. Tyle było w nim cudowno´sci; czy potrafi˛e o nich wszyst- kich opowiedzie´c? Zaczn˛e od tego, ˙ze nie była to jedna droga, lecz dwie. Podwójny szlak do- statecznie szeroki, by na ka˙zdej jezdni ustawiło si˛e w szeregu dwudziestu ludzi. Obie umykały w dal, niczym dwie szare wiewiórki. Powierzchnia miała barw˛e ich futerka. Jak daleko mogłem si˛egn ˛a´c okiem, drogi biegły obok siebie, zachowuj ˛ac t˛e sam ˛a szeroko´s´c i odległo´s´c, zmierzaj ˛ac... donik ˛ad? W gł˛ebi doliny, wiele mil dalej, robiły nagł ˛a wolt˛e, skr˛ecały, oddalaj ˛ac si˛e od siebie, p˛edziły w gór˛e i w dół po mostach i pochylniach, przybieraj ˛ac kształt li´scia koniczyny narysowanego tylko dla zabawy — kapry´sne jak gigantyczne bachory podczas szalonej gonitwy. A˙z po horyzont droga biegła ku wysokiemu zboczu, gdzie powinna si˛e zako´n- czy´c; o dziwo, zmierzała dalej. Oba pasma wpadały do groty albo skalnej rozpa- dliny. Wyłaniały si˛e po drugiej stronie góry i mkn˛eły dalej szerokim łukiem lub z woli aniołów przecinały mocno pofałdowany teren prostymi liniami. — Dok ˛ad biegnie? — zapytałem. — Wsz˛edzie — odparł krótko Siedmior˛eki, siadaj ˛ac na ziemi. — Z wybrze˙za na przeciwległy brzeg. Kiedy tam dotrze, zawraca i biegnie tu z powrotem nieco inn ˛a tras ˛a, by ponownie zawróci´c. Krzy˙zuje si˛e raz po raz z innymi trasami, układa si˛e równolegle do nich albo odchodzi promieni´scie, niczym tysi ˛ace nitek paj˛eczej sieci. — Wszystkie drogi s ˛a podobne? — Z wygl ˛adu tak, ale bywaj ˛a pot˛e˙zniejsze. — Biegn ˛a gromadnie? — Nie, zawsze parami. Jedno pasmo wiedzie w t˛e, drugie z powrotem. Bywaj ˛a szersze, zakre´slaj ˛a łuki pot˛e˙zniejsze od widocznych w oddali, ale zł ˛aczone jak płatki ogromnych kwiatów. Wtapiaj ˛a si˛e w miasta, wspinaj ˛a si˛e na wysokie mosty i znikaj ˛a w otchłaniach tuneli. Tak słyszałem. Kiedy´s zobacz˛e je na własne oczy. — Po co... to wszystko? — Do zabijania ludzi — odparł Siedmior˛eki równie szczerze jak przedtem. — Tak mówili ´swi˛eci. Trzeba ci wiedzie´c, ˙ze drog ˛a je´zdziły auta. St ˛ad mógłby´s je obserwowa´c przez cał ˛a noc. Wszystkie były o´swietlone. Z przodu miały lampy białe, a z tyłu czerwone; w tamt ˛a stron˛e mkn˛eły zatem otoczone jasn ˛a po´swiat ˛a, a z powrotem szkarłatn ˛a. — W jaki sposób droga zabijała? 23

— Sama tego nie robiła. Samochody to prawdziwi zabójcy. Były ciasne, na- le˙zało wi˛ec siedzie´c w ten sposób, a wówczas przy zderzeniu r˛ece i nogi łatwo ulegały złamaniu. Auto si˛e kurczyło, zgniataj ˛ac człowieka jak dziadek do orze- chów. — Wyobra´z sobie auta p˛edz ˛ace szybciej od nietoperzy, ale znacznie mniej ostro˙zne ni˙z one. Z tego powodu ci ˛agle si˛e zderzały. ´Swi˛ety Clay twierdził, ˙ze usłyszał od ´swi˛etego Roya Wielkiego... a ´swi˛ety Roy widział przecie˙z drog˛e u kresu dni, kiedy je´zdziły ni ˛a miliony aut podobnych do gromady mrówek albo ławicy drobnych rybek... Tak czy inaczej, ´swi˛ety Roy twierdził, ˙ze droga zabi- jała rocznie tylu ludzi, ilu teraz mieszka w Małym Domostwie, a mo˙ze dwa razy wi˛ecej. Spogl ˛adałem na to cudo, szare jak pióra goł˛ebia. Z bliska zobaczyłem, ˙ze ka- mienie p˛ekaj ˛a rozpychane korzeniami chwastów, a na zielonym pasie dziel ˛acym obie drogi rosn ˛a bujnie młode drzewa. Wystarczyło stan ˛a´c na ´srodku szarej wst˛e- gi, by rozpocz ˛a´c w˛edrówk˛e ku przeciwległemu brzegowi; tylko aniołowie wie- dz ˛a, jak długo tam si˛e idzie. Po drodze mo˙zna by zobaczy´c cuda, o których nawet prawdomówcy dawno zapomnieli. Po dotarciu na wybrze˙ze nale˙zało tylko przej´s´c na s ˛asiednie pasmo, by wróci´c do domu t ˛a sam ˛a drog ˛a, która dawniej zabijała lu- dzi. Przeja´sniło si˛e. Wiatr, który odsłonił bł˛ekitne niebo zawieszone wysoko nad głowami, cichł z wolna. Siedmior˛eki wstał i ruszył stromym zboczem w dół, ku drodze. Poszedłem za nim. — Dlaczego nie zatrzymali aut? — zapytałem. — Czemu nie chodzili piecho- t ˛a? Nie wystarczyło im... samo patrzenie? — W ko´ncu przystan˛eli, kiedy wszystko inne stan˛eło — odparł Siedmior˛eki, szukaj ˛ac oparcia dla stóp. — W dawnych czasach u˙zytkownicy drogi byli ponad to; nie znali strachu i nic dziwnego, skoro zwali si˛e aniołami. Poza tym ˙zyły ich miliony; ´smier´c paru tysi˛ecy nie była wielk ˛a strat ˛a. Dotarli´smy na pobocze i wyszli´smy na ´srodek bli˙zszego pasma; przed na- mi le˙zało ogromne szare skrzy˙zowanie odległe o wiele mil, a u kresu drogi było przeciwległe wybrze˙ze. — Przyszli´smy t ˛a drog ˛a — powiedział Siedmior˛eki, tupn ˛awszy lekko stop ˛a o gładk ˛a powierzchni˛e. — ´Swi˛eta Bea oraz ´swi˛ety Andy dotarli tu w błogosławio- nych czasach i w tym wła´snie miejscu porzucili drog˛e. Postanowili wybudowa´c Małe Domostwo. Znasz t˛e histori˛e. — Mimo to opowiedz — poprosiłem. Wiele słyszałem, ale nie miałem poj˛ecia o tym miejscu ani drodze, która nas do niego przyprowadziła. — Dobrze — odparł. — Pomó˙z mi rozpali´c ognisko. Nazbierali´smy patyków i suchego drewna. Uło˙zyli´smy je na ´srodku drogi. Siedmior˛eki wyj ˛ał ukryte za mankietem zapałki i podpalił stosik. Usiedli´smy 24