Eugeniusz Dębski
Fiollun
cnotliwe, nieszczęśliwe...
a skrzyżowaniu szlaków
Hondelyk ściągnął wodze i zaczął się
zastanawiać, więc Cadron umyślnie
zmusił konia do niecierpliwego
podreptywania w kierunku szerszej,
wygodniejszej, lepiej ubitej drogi,
jednym słowem tej pewniejszej.
Hondelyk popatrzył na konie, wsłuchał
się w
siebie i pokręcił głową:
- ie, zjedźmy do Fiollun. To
ledwie godzina stąd, a jutro w południe
wyruszymy i...
Cadron uczynił wysiłek, by
milczeć jeszcze głośniej, wyraziściej;
Hondelyk mówiąc zerknął na niego,
przerwał i po chwili namysłu zapytał:.
- ie widzi ci się Fiollun?
- Tak. To znaczy nie. Jeny! Co ja
plotę!? Racja: nie widzi mi się.
ikt o nim nie mówi, jakby było
przeklęte czy zaklęte, czy jeszcze jakieś.
Po co nam ono?
- Mój drogi, nie chodzi mi o żadne
właściwości miasta. Po prostu chcę
jak najszybciej przyłożyć głowę do
jakiejś jasieczki. Konie - wskazał
brodą jednego i drugiego
wierzchowca, juczna klacz z tyłu
poruszyła się i
trąciła kopytem kamień, jakby
obrażona brakiem zainteresowania
Hondelyka -
mają do- syć. W końcu od świtu...
- Jeśli powiesz mi, panie, że nie
czujesz niczego szczególnego w tej
mieścinie... - Cadron chytrze zawiesił
głos i przekrzywiwszy głowę
popatrzył na rycerza.
Hondelyk wytrzymał chwilę,
potem roześmiał się.
- o dobrze - czuję. Bije do niego
jakaś aura, dziwna, pomieszana,
skomplikowana. Dziwi mnie,
intryguje, kusi...
- o, to tak trzeba było od razu
mówić. - Cadron ściągnął wodzę, koń
posłusznie odchylił głowę do boku,
zrobił krok i ustawił się na wprost
drogi do Fiollun. - Waści - jak
mawiała moja matka - ani jeść, ani spać
nie trza dawać tylko perypetie!
- Tak? Moja matka też tak
mawiała. - Hondelyk na chwilę zamyślił
się.
- Dlaczego akurat dzisiaj
przypomniałeś swoją matkę?
Zapytany wzruszył ramionami,
jego koń zrobił pierwszy krok po
drodze,
zatrzymał się, ale jeździec nie
zareagował w żaden sposób,
wierzchowiec
zrobił jeszcze jeden niepewny krok i
- nie czując zakazu - poszedł
odważnie do przodu. Hondelyk trącił
lekko piętą swojego ogiera, koń
ruszył, bez komendy wyprzedził obie
klacze i wyszedł na prowadzenie.
Jechali długą chwilę w milczeniu.
Okolica nie różniła się niczym od
widzianych już i widywanych stale -
wiosenne pola ze wschodzącymi
odważnie zbożami, z tirlikającymi nad
nimi
ptakami; łąki, na których żarłocznie
pożera bujną trawę bydło; kępy
białych owczych stad z ujadającymi
co jakiś czas brypheńskimi psami
pasterskimi; gdzieś pod lasem
zapilikał na fujarce młody pastuszek.
Hondelyk odwrócił się do Cadrona.
- Zawsze chciałem mieć takiego
psa - oświadczył z wyraźnym
rozmarzeniem a nawet żalem w
głosie.
- Zgłupiałby przecież - oburzył się
Cadron. - Dopóki będziesz co i
rusz zmieniał postać, na żądanie tego
czy owego tchórza i za niego
dokonywał...
- Przestań!..
- ... czynów rycerskich, bojowych
czy honorowych, czy jakichś innych,
do których nie ma ikry, a na które go
stać, i które przydadzą mu się w
jego biografii... - dokończył z
naciskiem sługa, pamiętając, że nie raz
już to mówił i że rycerz nie raz to
słyszał. I że nie raz jeszcze będzie
mówił o psie i czekał na racjonalną
uwagę Cadrona. - Gdybyście
zaniechali... Zamilkł i omal nie
machnął z rezygnacją ręką, ale
przypomniał sobie, że jego pan nie
lubi takiego "gdybania". Westchnął.
- A mnie się wydaje, że nieważne
kto coś dobrego zrobi, kto przegoni
rabusiów czyli też kto ubije
zbyczonego tura. Ważne żeby choć
trochę świat
oczyścić...
- Taaa... Wiem, nie bierzesz się do
robót podłych, niepewnych, których
celem jest zagarnięcie czyichś dóbr,
wiem. Ale...
Umilkł, a po kilkunastu krokach
machnął ręką kończąc dyskurs. Ujechali
w milczeniu kilkaset kroków, droga
zachybotała się od lewej do prawej i z
powrotem, pokrywając dno płytkiego
jaru między łagodnymi wzgórzami.
Wspięli się nie zwalniając na
przeciwstok i ujrzeli Fiollun. Mieścina
wtuliła się w nieckę powstałą w
podkowiaste w kształcie pasmo wzgórz,
jak
psiak w wybity ciałem matki dół
obok budy. Hondelyk zatrzymał konia i
chwilę przyglądał się domom,
dymom, dachom. Większość z nich była
kryta
dachówką, część tylko - i to te na
peryferiach - z drewnianym gontem lub
z
rzadka słomą. Pyrknął przez
przymykane i otwierane na przemian
usta.
- ieciekawe - mruknął.
- To wiadomo było wcześniej -
wtrącił z urazą Cadron. - Dlatego
właśnie ciekawe - dokończył rycerz
śmiejąc się przekornie i trącił
wierzchowca piętą. Zakłusował
nawet, ale zaraz wstrzymał konia. - ie
czuję tu jakiejś roboty dla siebie, ale
też... Hm... Coś tu jest - po-
kręcił głową. - Coś dziwnego, ale
niezupełnie mi obcego.
Zamyślił się i przestał odzywać a
sługa uszanował milczenie rycerza.
Bliżej granic miasta pojawiły się
sady, duże, obficie i rożnokolorowo
ukwiecone, wielogatunkowe i
wieloodmianowe. Zadbane. To widać
było z
daleka. Hondelyk rzucił okiem na
owocowy dostatek i więcej nie patrzył,
Cadron dok- ładnie obejrzał sady,
policzył na palcach gatunki i z podziwem
pokręcił głową. Zaraz w pierwszej
linii domostw ujrzał kręcący się wokół
własnej osi, wiszący nad drzwiami
jednego z domów, drewniany kloc z
zaostrzonym jednym końcem i z
wyżłobioną mozolnie niecką na drugim.
- Mówiłeś, panie, że cyrulika byś
chętnie odwiedził, oto okazja -
wskazał dłonią.
- A tak, słusznie.
Hondelyk podjechał pod drzwi,
wyskoczył z nich bojek, chwycił rzucone
wodze, poczekał na Cadronowe i
nieśmiało uśmiechnąwszy się
poprowadził
konie do stajenki. Rycerz
przeciągnął się i stęknął. Kiwnął głową,
weszli.
- Mistrzu! Golenie - dwa razy,
migiem. Mycie głów - dwa razy, też
pośpiesznie. Poślij chłopaka do
karczmy po dwa garnce piwa, a to musi
być
wykonane najszybciej. o! -
Hondelyk usiadł w krześle i energicznie
uderzył głową w oparcie wysokiego
zydla. Cyrulik mruknął coś do chłopaka
i
podszedł do Hondelyka, do Cadrona
zbliżył się inny chłopak, znacznie od
pierwszego starszy i widząc wahanie
w oku klienta zręcznie zakręcił
otwartą brzytwą wokół palców, a
ponieważ kiedy skończył miał je
wszystkie
- Cadron skinął głową z aprobatą,
usiadł i przymknął powieki. Zdziwił się
słysząc głos swojego pana:
- Piękne macie tu sady, a szczerze
mówiąc nie słyszałem byście słynęli
z owoców. Od kiedy tak się
zabraliście do tego zajęcia?
- A?
Cadron otworzył oczy, w odbiciu
zobaczył niespokojne spojrzenie
czeladnika rzucone na mistrza; ten,
już dotykając prawie brzytwą policzka
klienta, odsunął ostre narzędzie,
zmarszczył w namyśle czoło, potem, gdy
już znał odpowiedź, pomyślał chwilę
jeszcze raz i dopiero odpowiedział:
- Sześć lat będzie.
Zamilkł. Hondelyk otworzył oczy i
przyjrzał się cyrulikowi uważnie i
dwakroć: raz w odbiciu i korzystając
z chwili przerwy w mydleniu -
bezpośrednio. Chłop był jak chłop,
jak barber - szczupły, giętki,
starannie ostrzyżony i wygolony do
błysku. Rycerz zaczerpnął powietrza i
zaczął jeszcze raz:
- Wojewodą któż tu jest? ie
Kalehan? Takie potężne chłopisko, z
blizną od ucha do ust? Gębę sobie
rozdarł jak kiedyś przez płot skakał?
- On. Ale bliznę zakrywa
wąsiskami, broda mu nie rosła, więc
wąsy za-
puścił.
Zamilkł. Cadron postanowił
gruchnąć z grubej rury, tak żeby
golibroda
wreszcie zajął się tym, czym od
zarania dziejów zajmują się barberzy.
Plotkami.
- A żona Kalehana? Podobnież
zadaje się z młodymi...
- Panie, my plotkami się nie
zajmujemy i wam nie radzimy! -
gwałtownie
przerwał cyrulik.
" awet jeśli rzeczywiście cyrulik
w tym mieście nie zajmuje się
plotkami - pomyślał Cadron - to i tak
nazbyt gwałtownie reaguje na
zaczepki." Popatrzył na Hondelyka,
rycerz oddał mu zaniepokojone i
zaciekawione spojrzenie. Długą
niezręczną chwilę chrzęściły tylko pod
brzytwami golibrodów zarosty gości,
potem rycerz zapytał:
- Jakieś dobre mydło do włosów
masz?
- Dobre? Ja mam znakomite! -
ożywił się mistrz. - Sam skomponowałem
z
kilku składników. Mydło i trefidło w
jednym. Myje znakomicie, delikatne i
od razu nasyca włosy wyciągiem z
tataraku, chnei, brześćca, pokrzywy i
dynki. Za przeproszeniem waści, ale
tępi wszy znakomicie, i mendoweszki.
ajwiększe damy do mnie
przychodziły żebym im głowy umył -
dodał i zaraz
umilkł skonfundowany
umieszczeniem wzmianki o
największych damach tuż obok
informacji o pasożytach.
Umilkł. Jednocześnie Hondelyk
poczuł, że bezbłędnie dotąd operująca
po
jego policzku brzytwa drgnęła.
Minimalnie, nie zacięła, ale jednak jej
płynny bieg został zakłócony. Rycerz
odchrząknął.
- A już nie przychodzą? Te damy?
- ie, już nie.
- Może za daleko od śródmieścia?
Może zacznij sprzedawać w naczyniach
swoje szwarc-mydło-trefidło?
- Próbowałem. - Mistrz na tyle
energicznie pociągnął po szyi od grdyki
do czubka brody, że nawet siedzący o
trzy kroki od niego Cadron zrozumiał,
że temat nie jest mu miły.
- o to musi do chrzanu - prychnął
Hondelyk.
"Zdekapituje mnie - pomyślał. -
Albo wywlekę zeń wszystkie jego
cyrulikowe sekrety, łącznie z
tajemnica i alkowy Kalehana i recepturą
tego
specyfiku".
- ie. - golibroda odsunął się o
krok jakby nie był pewien swych
reakcji. - Jest świetne. - I jakby na
chwilę zrywając jakieś pęta wyrzucił
z siebie gwałtownie: - Kiedyś rzucę to
cholerne miasto, wyjadę i gdzie
indziej zbiję fortunę! Bo tu... Tu... -
zatchnął się, machnął ręką i
umilkł.
Czeladnik odczekał chwilę i
widząc, że mistrz na dobre zamilkł
odetchnął z wyraźną ulgą. Hondelyk
wyciągnął rękę spod okrywającego go
prześcieradła, pociągnął się za ucho
odchrząkując trzy razy. Cadron
zrozumiał: "Już nic więcej nie rób",
w tym przypadku: " ie pytaj".
Zamknął
oczy, w ciszy oddał się goleniu a
potem myciu włosów. - iezłe,
rzeczywiście - powiedział Hondelyk
wstając z fotela, dotykając jedną ręką
włosów, a drugą wyciągając z
kieszeni cztery srebrne monety. - Może
mi
patent sprzedasz, skoro sam nie masz
z tego korzyści?
- A co mi po pieniądzach tutaj?
Żebym tylko podatek płacił? - ponuro
burknął cyrulik.
W tej samej chwili do izby wpadł
zdyszany chłopak z dwoma garncami w
ręku. Przystanął i odetchnął głęboko.
- Wybaczcie panie, ale karczmarz
musiał zejść dopiero...
- Dobrze, postaw i zmiataj! -
warknął barber.
Chłopak postawił piwo na stole i
okręciwszy się na pięcie zniknął.
Hondelyk wskazał piwo palcem.
- Wypijcie, mistrzu. Oby wam
humor poprawiło... - i do Cadrona: - My
się i tak wybieramy do gospody.
Konie nam tam przyprowadźcie,
dobrze?
Karczma znajdowała się o
kilkadziesiąt kroków od golarni,
wyglądała o
niebo lepiej niż setki podobnych
sobie, w podobnych miastach. a
przykład
- czyste ściany z zewnątrz, nie po
wczorajszym bieleniu, a mimo to bez
charakterystycznych smug
wieczornego i nocnego moczu
podchmielonych gości,
i sprośnych napisów, i malunków.
Cadron popatrzył znacząco na pana, ale
Hondelyk ściągnąwszy brwi
wpatrywał się w budynek, niemal
węszył; zanim
wszedł zrobił kilka kroków w bok,
żeby zerknąć na podwórko i stajnie.
Przechwycił czujne spojrzenie
towarzysza, wzruszył ramionami. Weszli
do
środka przygotowani na
niespodzianki i dlatego nie zdziwiła ich
czystość
izby, biały fartuch karczmarza,
lśniące ławki, wyskrobane do białości
blaty stołów, ziołowy, niezwyczajny
w karczmach zapach. Przy jednym ze
stołów dość ponuro siedziała piątka
miejscowych z niewielkimi naczyniami w
splecionych dłoniach. Spojrzeli na
wchodzących z ciekawością a karczmarz
chyżo okrążył kontuar, strzepnął
śnieżnobiałą ścierką najbliższy stół,
wskazał go zapraszającym gestem
przybyłym. Jednocześnie westchnął
ciężko.
Jakby nie wie- dział: cieszyć się z
gości, czy też martwić ich najściem.
- Piwa dostaniemy? - zapytał
Hondelyk.
- Specjalne, miejscowe. Trochę
słabsze - zatrajkotał oberżysta. - Ale
uczciwie warzone...
- Skosztujemy - powiedział rycerz
siadając. - Mięsa jakiegoś daj, i
gorącego i zimnego. Jakbyś miał
jabłka moczone w occie, jakieś grzybki,
hę?
- Z mięsem, to... tego... Dzisiaj
wtorek, nie wolno mi mięsa
sprzedawać, ale mam znakomitą
kiełbasę serową, ogóreczki twarde i
jędrne,
soczyste; knedle ziemniaczane z
grzybami i kapustą. Sieldź, jakiej często,
panie, nie spotkasz. Kwas razowy,
ostry jak kosa...
- To i dawaj po kolei, jak dla siebie
- zarządził oblizując się Hon-
delyk. Odpiął rapier i położył w
poprzek stołu, przy lewym łokciu. - A
kto
mięso aresztował? Kalehan?
- Dzie tam! On sam cierpi... -
Karczmarz chciał coś dodać, ale w
ostatniej chwili ugryzł się w język.
Zabolał go chyba, bo uśmiechał się
niez- darnie, gdy gnał na zaplecze.
Cadron nieznacznie oszacował
spojrzeniem grupę z pięciu
fiolluńczyków.
Siedzieli niezbyt radośni, choć pora
była sprzyjająca zabawie - sobotnie
późne popołudnie; obmacywali
palcami swoje kufle i kielichy, ale
rzadko
sięgali po nie, by wlać zawartość do
gardeł. Pochylił się do pana, chcąc
podzielić się tą informacją, ale
Hondelyk skorzystał z jego zbliżenia i
mruknął:
- Czy mi się zdaje, czy oni
zachowują się jakby nie mieli pieniędzy
na
następny kufel?
- Właśnie tom chciał rzec - szepnął
zmartwiony jego spostrzegawczością
Cadron. - A biednie nie wyglądają...
- Może...
Przerwał, bo nadszedł a właściwie
nadbiegł karczmarz z tacą. Za nim
kłusowała dziewczyna w szarej sukni
z zapiętym pod szyją kołnierzem; na
głowie miała chustkę zakrywającą
szczelnie głowę aż do brwi, tak, że nawet
nie widać było jakiego koloru ma
włosy. Rozstawiła sprawnie talerze,
kufle, kilka małych dzbanuszków z
korzennymi przyprawami, oberżysta w
tym
czasie zręcznie naciachał plastrów
ciemnego, prawie czarnego ostro
pachnącego sera, zaszlachtował kilka
chrzęszczących ogórków, ułożył je na
podkładzie z marynowanych liści
rzepy, baldaszków kopru i brzeńczechy,
kiszonych rzodkwi, chrzanu, jabłek,
pomidorów i grzybów. Oddzielnie
wyłożył zawinięte wo kół rzodkwi i
ogórka płaty dalekomorskiej sieldzi,
tłustej, grubej, korzennej. Między
Cadronem i Hondelykiem dziewczyna
porozkładała miseczki, w których
można dostrzec było paprykę, agrest
utarty z czarnym pieprzem, szałwin z
grochem i kukurydzą i jeszcze coś, i
jeszcze coś. Trzy gatunki pieczywa:
puchową pszenną bułkę, żytnio-razowy i
ciemny greyhayemski. Kłąb
aromatów uderzył w nozdrza gości,
zerknęli na
siebie i rzucili się do pałaszowania.
Karczmarz odsunął się o krok i z
wyraźną przyjemnością wpatrywał w
łapczywie zajadających Hondelyka i
Cadrona. Dziewczyna również
usunęła się, poprawiła chustkę na czole,
a
rzucający akurat na nią przyjazne
spojrzenie Hondelyk zobaczył, że pod
czystą chustką ma wysmarowane
sadzą czy też węglem czoło. Zjadł do
końca
ogórek, przekąsił jajem, sięgnął po
drugie i nagle olśniło go. Powstrzymał
się, żeby nie wbijać znowu spojrzenia
w dziewkę, przełożył plaster sera
jarzynami, ugryzł i kiwając z
aprobatą głową popatrzył w naturalny
sposób
na karczmarza a potem równie
naturalnie na dziewczynę. Schowała już
czoło
pod chustką i nic nie zobaczył,
obdarzyła go natomiast trochę smutnym
uśmiechem, odwróciła się i odeszła.
Karczmarz również odchrząknął z
zadowoleniem i skinąwszy gościom
poszedł za szynkwas.
- Może nie wolno im? - mruknął w
końcu Hondelyk.
Cadron prychnął z
niedowierzaniem. Hondelyk skinął
głową dwa razy
wiedząc, że zostanie to właściwie
odczytane - czyste i nie biedne ubrania
piątki gości szynku nie wskazywały
na tak prozaiczną przyczynę ich
wstrzemięźliwości jak brak
funduszy, musiało to więc być coś
innego.
Zakaz? Jedli przez chwilę w
milczeniu, grupa miejscowych
oszczędnie
łyknęła z kufli również nie
przerywając milczenia. Zachowywali się,
jak
gdyby nie do oberży przyszli, ale do
domu żałoby, choć chyba - tak wydało
się Hondelykowi - trawiła ich
zwyczajna w takim czasie i w takim
miejscu
gorączka sobotniego wieczora.
Rycerz odetchnął głęboko, sięgnął po
cieniutko nałupane drewienka do
dłubania w zębach, chwilę manipulował
końcem jednego w ustach a potem,
sapnąwszy, sięgnął do kufla i pociągnął
zeń. Z boku wyglądało jakby
zamierzał opróżnić naczynie duszkiem,
ale po
dwóch łykach gwałtownie przestał
pić, oderwał usta od brzegu naczynia i
zadziwiony popatrzył w jego
wnętrze. Przeniósł ostre zaskoczone
spojrzenie
na Cadrona, potem na karczmarza,
ale ten nie zauważył, że gość szuka u
niego wyjaśnienia jakiejś kwestii.
Hondelyk popatrzył na piątkę
miejscowych, uniósł kufel i pokazał
im go, jednocześnie pytająco unosząc
brwi i brodę do góry. Czworo z
zapytanych opuściło wzrok, ale piątemu
drgnęły ramiona i dolna warga, gest
stary jak woda, ogień, powietrze i
wiatr. Cadron zrozumiał, że jego pan
potrzebuje mocniejszego wsparcia w
zamierzonej prowokacji, umyślnie
ostrożnie skosztował piwa i jęknął:
- Co to jest? - Rozejrzał się
teatralnie. Znalazł wzrokiem
gospodarza.
- Po licho, karczmarzu, wodę
rozcieńczasz wodą!?
Oberżysta zamrugał oczami,
przejechał spojrzeniem po suficie tam
szukając jakiejś pomocy i nie
znalazłszy oblizał wargi, oblizał raz
jeszcze, odchrząknął, jeszcze raz
oblizał wargi:
- Taką mam nakazaną moc. Innym
być nie może...
Eugeniusz Dębski Fiollun cnotliwe, nieszczęśliwe... a skrzyżowaniu szlaków Hondelyk ściągnął wodze i zaczął się zastanawiać, więc Cadron umyślnie zmusił konia do niecierpliwego podreptywania w kierunku szerszej, wygodniejszej, lepiej ubitej drogi, jednym słowem tej pewniejszej. Hondelyk popatrzył na konie, wsłuchał się w siebie i pokręcił głową: - ie, zjedźmy do Fiollun. To ledwie godzina stąd, a jutro w południe wyruszymy i... Cadron uczynił wysiłek, by milczeć jeszcze głośniej, wyraziściej; Hondelyk mówiąc zerknął na niego, przerwał i po chwili namysłu zapytał:. - ie widzi ci się Fiollun?
- Tak. To znaczy nie. Jeny! Co ja plotę!? Racja: nie widzi mi się. ikt o nim nie mówi, jakby było przeklęte czy zaklęte, czy jeszcze jakieś. Po co nam ono? - Mój drogi, nie chodzi mi o żadne właściwości miasta. Po prostu chcę jak najszybciej przyłożyć głowę do jakiejś jasieczki. Konie - wskazał brodą jednego i drugiego wierzchowca, juczna klacz z tyłu poruszyła się i trąciła kopytem kamień, jakby obrażona brakiem zainteresowania Hondelyka - mają do- syć. W końcu od świtu... - Jeśli powiesz mi, panie, że nie czujesz niczego szczególnego w tej mieścinie... - Cadron chytrze zawiesił głos i przekrzywiwszy głowę popatrzył na rycerza. Hondelyk wytrzymał chwilę, potem roześmiał się.
- o dobrze - czuję. Bije do niego jakaś aura, dziwna, pomieszana, skomplikowana. Dziwi mnie, intryguje, kusi... - o, to tak trzeba było od razu mówić. - Cadron ściągnął wodzę, koń posłusznie odchylił głowę do boku, zrobił krok i ustawił się na wprost drogi do Fiollun. - Waści - jak mawiała moja matka - ani jeść, ani spać nie trza dawać tylko perypetie! - Tak? Moja matka też tak mawiała. - Hondelyk na chwilę zamyślił się. - Dlaczego akurat dzisiaj przypomniałeś swoją matkę? Zapytany wzruszył ramionami, jego koń zrobił pierwszy krok po drodze, zatrzymał się, ale jeździec nie zareagował w żaden sposób, wierzchowiec
zrobił jeszcze jeden niepewny krok i - nie czując zakazu - poszedł odważnie do przodu. Hondelyk trącił lekko piętą swojego ogiera, koń ruszył, bez komendy wyprzedził obie klacze i wyszedł na prowadzenie. Jechali długą chwilę w milczeniu. Okolica nie różniła się niczym od widzianych już i widywanych stale - wiosenne pola ze wschodzącymi odważnie zbożami, z tirlikającymi nad nimi ptakami; łąki, na których żarłocznie pożera bujną trawę bydło; kępy białych owczych stad z ujadającymi co jakiś czas brypheńskimi psami pasterskimi; gdzieś pod lasem zapilikał na fujarce młody pastuszek. Hondelyk odwrócił się do Cadrona. - Zawsze chciałem mieć takiego psa - oświadczył z wyraźnym rozmarzeniem a nawet żalem w głosie.
- Zgłupiałby przecież - oburzył się Cadron. - Dopóki będziesz co i rusz zmieniał postać, na żądanie tego czy owego tchórza i za niego dokonywał... - Przestań!.. - ... czynów rycerskich, bojowych czy honorowych, czy jakichś innych, do których nie ma ikry, a na które go stać, i które przydadzą mu się w jego biografii... - dokończył z naciskiem sługa, pamiętając, że nie raz już to mówił i że rycerz nie raz to słyszał. I że nie raz jeszcze będzie mówił o psie i czekał na racjonalną uwagę Cadrona. - Gdybyście zaniechali... Zamilkł i omal nie machnął z rezygnacją ręką, ale przypomniał sobie, że jego pan nie lubi takiego "gdybania". Westchnął. - A mnie się wydaje, że nieważne kto coś dobrego zrobi, kto przegoni
rabusiów czyli też kto ubije zbyczonego tura. Ważne żeby choć trochę świat oczyścić... - Taaa... Wiem, nie bierzesz się do robót podłych, niepewnych, których celem jest zagarnięcie czyichś dóbr, wiem. Ale... Umilkł, a po kilkunastu krokach machnął ręką kończąc dyskurs. Ujechali w milczeniu kilkaset kroków, droga zachybotała się od lewej do prawej i z powrotem, pokrywając dno płytkiego jaru między łagodnymi wzgórzami. Wspięli się nie zwalniając na przeciwstok i ujrzeli Fiollun. Mieścina wtuliła się w nieckę powstałą w podkowiaste w kształcie pasmo wzgórz, jak psiak w wybity ciałem matki dół obok budy. Hondelyk zatrzymał konia i
chwilę przyglądał się domom, dymom, dachom. Większość z nich była kryta dachówką, część tylko - i to te na peryferiach - z drewnianym gontem lub z rzadka słomą. Pyrknął przez przymykane i otwierane na przemian usta. - ieciekawe - mruknął. - To wiadomo było wcześniej - wtrącił z urazą Cadron. - Dlatego właśnie ciekawe - dokończył rycerz śmiejąc się przekornie i trącił wierzchowca piętą. Zakłusował nawet, ale zaraz wstrzymał konia. - ie czuję tu jakiejś roboty dla siebie, ale też... Hm... Coś tu jest - po- kręcił głową. - Coś dziwnego, ale niezupełnie mi obcego. Zamyślił się i przestał odzywać a sługa uszanował milczenie rycerza.
Bliżej granic miasta pojawiły się sady, duże, obficie i rożnokolorowo ukwiecone, wielogatunkowe i wieloodmianowe. Zadbane. To widać było z daleka. Hondelyk rzucił okiem na owocowy dostatek i więcej nie patrzył, Cadron dok- ładnie obejrzał sady, policzył na palcach gatunki i z podziwem pokręcił głową. Zaraz w pierwszej linii domostw ujrzał kręcący się wokół własnej osi, wiszący nad drzwiami jednego z domów, drewniany kloc z zaostrzonym jednym końcem i z wyżłobioną mozolnie niecką na drugim. - Mówiłeś, panie, że cyrulika byś chętnie odwiedził, oto okazja - wskazał dłonią. - A tak, słusznie. Hondelyk podjechał pod drzwi, wyskoczył z nich bojek, chwycił rzucone
wodze, poczekał na Cadronowe i nieśmiało uśmiechnąwszy się poprowadził konie do stajenki. Rycerz przeciągnął się i stęknął. Kiwnął głową, weszli. - Mistrzu! Golenie - dwa razy, migiem. Mycie głów - dwa razy, też pośpiesznie. Poślij chłopaka do karczmy po dwa garnce piwa, a to musi być wykonane najszybciej. o! - Hondelyk usiadł w krześle i energicznie uderzył głową w oparcie wysokiego zydla. Cyrulik mruknął coś do chłopaka i podszedł do Hondelyka, do Cadrona zbliżył się inny chłopak, znacznie od pierwszego starszy i widząc wahanie w oku klienta zręcznie zakręcił
otwartą brzytwą wokół palców, a ponieważ kiedy skończył miał je wszystkie - Cadron skinął głową z aprobatą, usiadł i przymknął powieki. Zdziwił się słysząc głos swojego pana: - Piękne macie tu sady, a szczerze mówiąc nie słyszałem byście słynęli z owoców. Od kiedy tak się zabraliście do tego zajęcia? - A? Cadron otworzył oczy, w odbiciu zobaczył niespokojne spojrzenie czeladnika rzucone na mistrza; ten, już dotykając prawie brzytwą policzka klienta, odsunął ostre narzędzie, zmarszczył w namyśle czoło, potem, gdy już znał odpowiedź, pomyślał chwilę jeszcze raz i dopiero odpowiedział: - Sześć lat będzie. Zamilkł. Hondelyk otworzył oczy i przyjrzał się cyrulikowi uważnie i
dwakroć: raz w odbiciu i korzystając z chwili przerwy w mydleniu - bezpośrednio. Chłop był jak chłop, jak barber - szczupły, giętki, starannie ostrzyżony i wygolony do błysku. Rycerz zaczerpnął powietrza i zaczął jeszcze raz: - Wojewodą któż tu jest? ie Kalehan? Takie potężne chłopisko, z blizną od ucha do ust? Gębę sobie rozdarł jak kiedyś przez płot skakał? - On. Ale bliznę zakrywa wąsiskami, broda mu nie rosła, więc wąsy za- puścił. Zamilkł. Cadron postanowił gruchnąć z grubej rury, tak żeby golibroda wreszcie zajął się tym, czym od zarania dziejów zajmują się barberzy. Plotkami. - A żona Kalehana? Podobnież zadaje się z młodymi...
- Panie, my plotkami się nie zajmujemy i wam nie radzimy! - gwałtownie przerwał cyrulik. " awet jeśli rzeczywiście cyrulik w tym mieście nie zajmuje się plotkami - pomyślał Cadron - to i tak nazbyt gwałtownie reaguje na zaczepki." Popatrzył na Hondelyka, rycerz oddał mu zaniepokojone i zaciekawione spojrzenie. Długą niezręczną chwilę chrzęściły tylko pod brzytwami golibrodów zarosty gości, potem rycerz zapytał: - Jakieś dobre mydło do włosów masz? - Dobre? Ja mam znakomite! - ożywił się mistrz. - Sam skomponowałem z kilku składników. Mydło i trefidło w jednym. Myje znakomicie, delikatne i od razu nasyca włosy wyciągiem z tataraku, chnei, brześćca, pokrzywy i
dynki. Za przeproszeniem waści, ale tępi wszy znakomicie, i mendoweszki. ajwiększe damy do mnie przychodziły żebym im głowy umył - dodał i zaraz umilkł skonfundowany umieszczeniem wzmianki o największych damach tuż obok informacji o pasożytach. Umilkł. Jednocześnie Hondelyk poczuł, że bezbłędnie dotąd operująca po jego policzku brzytwa drgnęła. Minimalnie, nie zacięła, ale jednak jej płynny bieg został zakłócony. Rycerz odchrząknął. - A już nie przychodzą? Te damy? - ie, już nie. - Może za daleko od śródmieścia? Może zacznij sprzedawać w naczyniach swoje szwarc-mydło-trefidło? - Próbowałem. - Mistrz na tyle energicznie pociągnął po szyi od grdyki
do czubka brody, że nawet siedzący o trzy kroki od niego Cadron zrozumiał, że temat nie jest mu miły. - o to musi do chrzanu - prychnął Hondelyk. "Zdekapituje mnie - pomyślał. - Albo wywlekę zeń wszystkie jego cyrulikowe sekrety, łącznie z tajemnica i alkowy Kalehana i recepturą tego specyfiku". - ie. - golibroda odsunął się o krok jakby nie był pewien swych reakcji. - Jest świetne. - I jakby na chwilę zrywając jakieś pęta wyrzucił z siebie gwałtownie: - Kiedyś rzucę to cholerne miasto, wyjadę i gdzie indziej zbiję fortunę! Bo tu... Tu... - zatchnął się, machnął ręką i umilkł. Czeladnik odczekał chwilę i widząc, że mistrz na dobre zamilkł
odetchnął z wyraźną ulgą. Hondelyk wyciągnął rękę spod okrywającego go prześcieradła, pociągnął się za ucho odchrząkując trzy razy. Cadron zrozumiał: "Już nic więcej nie rób", w tym przypadku: " ie pytaj". Zamknął oczy, w ciszy oddał się goleniu a potem myciu włosów. - iezłe, rzeczywiście - powiedział Hondelyk wstając z fotela, dotykając jedną ręką włosów, a drugą wyciągając z kieszeni cztery srebrne monety. - Może mi patent sprzedasz, skoro sam nie masz z tego korzyści? - A co mi po pieniądzach tutaj? Żebym tylko podatek płacił? - ponuro burknął cyrulik. W tej samej chwili do izby wpadł zdyszany chłopak z dwoma garncami w ręku. Przystanął i odetchnął głęboko. - Wybaczcie panie, ale karczmarz
musiał zejść dopiero... - Dobrze, postaw i zmiataj! - warknął barber. Chłopak postawił piwo na stole i okręciwszy się na pięcie zniknął. Hondelyk wskazał piwo palcem. - Wypijcie, mistrzu. Oby wam humor poprawiło... - i do Cadrona: - My się i tak wybieramy do gospody. Konie nam tam przyprowadźcie, dobrze? Karczma znajdowała się o kilkadziesiąt kroków od golarni, wyglądała o niebo lepiej niż setki podobnych sobie, w podobnych miastach. a przykład - czyste ściany z zewnątrz, nie po wczorajszym bieleniu, a mimo to bez charakterystycznych smug wieczornego i nocnego moczu podchmielonych gości,
i sprośnych napisów, i malunków. Cadron popatrzył znacząco na pana, ale Hondelyk ściągnąwszy brwi wpatrywał się w budynek, niemal węszył; zanim wszedł zrobił kilka kroków w bok, żeby zerknąć na podwórko i stajnie. Przechwycił czujne spojrzenie towarzysza, wzruszył ramionami. Weszli do środka przygotowani na niespodzianki i dlatego nie zdziwiła ich czystość izby, biały fartuch karczmarza, lśniące ławki, wyskrobane do białości blaty stołów, ziołowy, niezwyczajny w karczmach zapach. Przy jednym ze stołów dość ponuro siedziała piątka miejscowych z niewielkimi naczyniami w splecionych dłoniach. Spojrzeli na wchodzących z ciekawością a karczmarz chyżo okrążył kontuar, strzepnął śnieżnobiałą ścierką najbliższy stół,
wskazał go zapraszającym gestem przybyłym. Jednocześnie westchnął ciężko. Jakby nie wie- dział: cieszyć się z gości, czy też martwić ich najściem. - Piwa dostaniemy? - zapytał Hondelyk. - Specjalne, miejscowe. Trochę słabsze - zatrajkotał oberżysta. - Ale uczciwie warzone... - Skosztujemy - powiedział rycerz siadając. - Mięsa jakiegoś daj, i gorącego i zimnego. Jakbyś miał jabłka moczone w occie, jakieś grzybki, hę? - Z mięsem, to... tego... Dzisiaj wtorek, nie wolno mi mięsa sprzedawać, ale mam znakomitą kiełbasę serową, ogóreczki twarde i jędrne, soczyste; knedle ziemniaczane z grzybami i kapustą. Sieldź, jakiej często,
panie, nie spotkasz. Kwas razowy, ostry jak kosa... - To i dawaj po kolei, jak dla siebie - zarządził oblizując się Hon- delyk. Odpiął rapier i położył w poprzek stołu, przy lewym łokciu. - A kto mięso aresztował? Kalehan? - Dzie tam! On sam cierpi... - Karczmarz chciał coś dodać, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Zabolał go chyba, bo uśmiechał się niez- darnie, gdy gnał na zaplecze. Cadron nieznacznie oszacował spojrzeniem grupę z pięciu fiolluńczyków. Siedzieli niezbyt radośni, choć pora była sprzyjająca zabawie - sobotnie późne popołudnie; obmacywali palcami swoje kufle i kielichy, ale rzadko sięgali po nie, by wlać zawartość do gardeł. Pochylił się do pana, chcąc
podzielić się tą informacją, ale Hondelyk skorzystał z jego zbliżenia i mruknął: - Czy mi się zdaje, czy oni zachowują się jakby nie mieli pieniędzy na następny kufel? - Właśnie tom chciał rzec - szepnął zmartwiony jego spostrzegawczością Cadron. - A biednie nie wyglądają... - Może... Przerwał, bo nadszedł a właściwie nadbiegł karczmarz z tacą. Za nim kłusowała dziewczyna w szarej sukni z zapiętym pod szyją kołnierzem; na głowie miała chustkę zakrywającą szczelnie głowę aż do brwi, tak, że nawet nie widać było jakiego koloru ma włosy. Rozstawiła sprawnie talerze, kufle, kilka małych dzbanuszków z korzennymi przyprawami, oberżysta w tym
czasie zręcznie naciachał plastrów ciemnego, prawie czarnego ostro pachnącego sera, zaszlachtował kilka chrzęszczących ogórków, ułożył je na podkładzie z marynowanych liści rzepy, baldaszków kopru i brzeńczechy, kiszonych rzodkwi, chrzanu, jabłek, pomidorów i grzybów. Oddzielnie wyłożył zawinięte wo kół rzodkwi i ogórka płaty dalekomorskiej sieldzi, tłustej, grubej, korzennej. Między Cadronem i Hondelykiem dziewczyna porozkładała miseczki, w których można dostrzec było paprykę, agrest utarty z czarnym pieprzem, szałwin z grochem i kukurydzą i jeszcze coś, i jeszcze coś. Trzy gatunki pieczywa: puchową pszenną bułkę, żytnio-razowy i ciemny greyhayemski. Kłąb aromatów uderzył w nozdrza gości, zerknęli na siebie i rzucili się do pałaszowania. Karczmarz odsunął się o krok i z
wyraźną przyjemnością wpatrywał w łapczywie zajadających Hondelyka i Cadrona. Dziewczyna również usunęła się, poprawiła chustkę na czole, a rzucający akurat na nią przyjazne spojrzenie Hondelyk zobaczył, że pod czystą chustką ma wysmarowane sadzą czy też węglem czoło. Zjadł do końca ogórek, przekąsił jajem, sięgnął po drugie i nagle olśniło go. Powstrzymał się, żeby nie wbijać znowu spojrzenia w dziewkę, przełożył plaster sera jarzynami, ugryzł i kiwając z aprobatą głową popatrzył w naturalny sposób na karczmarza a potem równie naturalnie na dziewczynę. Schowała już czoło pod chustką i nic nie zobaczył, obdarzyła go natomiast trochę smutnym
uśmiechem, odwróciła się i odeszła. Karczmarz również odchrząknął z zadowoleniem i skinąwszy gościom poszedł za szynkwas. - Może nie wolno im? - mruknął w końcu Hondelyk. Cadron prychnął z niedowierzaniem. Hondelyk skinął głową dwa razy wiedząc, że zostanie to właściwie odczytane - czyste i nie biedne ubrania piątki gości szynku nie wskazywały na tak prozaiczną przyczynę ich wstrzemięźliwości jak brak funduszy, musiało to więc być coś innego. Zakaz? Jedli przez chwilę w milczeniu, grupa miejscowych oszczędnie łyknęła z kufli również nie przerywając milczenia. Zachowywali się, jak
gdyby nie do oberży przyszli, ale do domu żałoby, choć chyba - tak wydało się Hondelykowi - trawiła ich zwyczajna w takim czasie i w takim miejscu gorączka sobotniego wieczora. Rycerz odetchnął głęboko, sięgnął po cieniutko nałupane drewienka do dłubania w zębach, chwilę manipulował końcem jednego w ustach a potem, sapnąwszy, sięgnął do kufla i pociągnął zeń. Z boku wyglądało jakby zamierzał opróżnić naczynie duszkiem, ale po dwóch łykach gwałtownie przestał pić, oderwał usta od brzegu naczynia i zadziwiony popatrzył w jego wnętrze. Przeniósł ostre zaskoczone spojrzenie na Cadrona, potem na karczmarza, ale ten nie zauważył, że gość szuka u niego wyjaśnienia jakiejś kwestii. Hondelyk popatrzył na piątkę
miejscowych, uniósł kufel i pokazał im go, jednocześnie pytająco unosząc brwi i brodę do góry. Czworo z zapytanych opuściło wzrok, ale piątemu drgnęły ramiona i dolna warga, gest stary jak woda, ogień, powietrze i wiatr. Cadron zrozumiał, że jego pan potrzebuje mocniejszego wsparcia w zamierzonej prowokacji, umyślnie ostrożnie skosztował piwa i jęknął: - Co to jest? - Rozejrzał się teatralnie. Znalazł wzrokiem gospodarza. - Po licho, karczmarzu, wodę rozcieńczasz wodą!? Oberżysta zamrugał oczami, przejechał spojrzeniem po suficie tam szukając jakiejś pomocy i nie znalazłszy oblizał wargi, oblizał raz jeszcze, odchrząknął, jeszcze raz oblizał wargi: - Taką mam nakazaną moc. Innym być nie może...