Eugeniusz Dębski
Furta mroku
Bitwa trwała już niemal cały
dzień.
Słońce, obojętne na śmierć, ból i
krew, zbyt w ciągu dnia wysoko
wiszące, by słyszeć okropne odgłosy,
teraz, zanurzając się za pasmem
wzgórz, nadal zbyt odległe, posyłało
ponad głowami żywych i konających
ostre, zapalające szczyty koron
drzew promienie. Poniżej, pod warstwą
promienistą, w zalegającej nad
ziemią smudze cienia, stały nieprzebrane
hordy najeźdźców i stawiające im
czoła masy wojska Rozmera.
Książę Rozmer wolno jechał na
siwym ogierze pasem łęgu dzielącego
obie
armie. Towarzyszył mu korpulentny
mężczyzna z twarzą przekreśloną
poszarpaną blizną. Rozmer
przygryzał dolną wargę i wzdrygał się
słysząc
charkot któregoś z zarzynanych
mężów. Swoje wojsko miał po prawej
ręce. Co
jakiś czas rzucał na nie z ukosa
spojrzenie, jakby sprawdzał czy
wszystkie
formacje tu są. Były. a skrzydle
stały niemal w kamiennym bezruchu
dwie
korty jazdy z Senhenu, potężnie
okute postacie na niskich grubych
koniach
opakowanych w metalowe łaty.
Potem minęli dwa połkany piechoty, za
którymi
przyklękło sześć linii łuczników
przysłanych przez lenników Groudi.
Łucznicy w zasadzie tkwili
nieruchomo, podobnie jak piechota i
jazda, co
jakiś czas jeden lub dwóch,
najczęściej znajdujących się nie obok
siebie,
wolnym ruchem, zupełnie nie jak na
polu bitwy, która, w końcu, się
toczyła, chwytał jedną z wbitych
przed sobą w ziemię strzał, płynnym
ruchem naciągał łuk i posyłał strzałę
w kierunku przeciwnika. Strzała albo
trafiała kogoś, wtedy kolejny
pojedynczy odgłos - jęk, charkot, wycie,
łomot spadającego jeźdźca, kwik
konia - ulatywał ponad szarzejącą doliną
w
jeszcze jasne niebo, albo tylko
wbijała się w ziemię, bezgłośnie,
Za piechotą stał monolit z ośmiu
brekat szturmowców rodu Rozmera.
ajlepsza część jego wojska, elita,
samodzielnie mogąca wygrywać
pomniejsze wojny - zespolone
oddziały teranierów, shauharów,
kuszmistrzów
i dobijganów. ormalnie, po
przygotowaniu, po ostrzale przeciwnika,
brekaty ruszały z daleka, stopniowo
nabierając tempa, by runąć na wroga z
potężnym rykiem trąb, w które dęli
dobijganowie, ale tylko w pierwszej
fazie utarczki, w końcowej zaś -
dobijający rannych wrogów,
terminujący w
mordowaniu, aby kiedyś przejść w
szeregi teranierów i zwolnić miejsce
innym młodzieńcom, chętnym do
ćwiczenia wojaczki.
W tej bitwie cały monolit stał
nieruchomo, pojedyncze ciała walały się
pomiędzy szeregami wojowników.
Co kilka mgnień oka jeden z
wojowników Rozmera ruszał do przodu,
dochodził do usianej plackami
leżących ciał armii przeciwnika, i
zaczynał
rzeź: obojętnie, jak na szkoleniu,
ścinał głowy, wbijał ostrza w
nieruchome ciała, wyszarpywał i
atakował następne. a oczach księcia
jeden
z takich wojów wbił mizerycę w
brzuch najbliższego sobie jeźdźca,
rozpłatał go od mostku do
podbrzusza i zaczął wyszarpywać
parujące flaki,
które przelewały się przez łęk siodła,
zwisały, a potem cięte mizerycą
opadały na ziemię, pod kopyta
skamieniałego rumaka, i tylko dziko
łypiące
oczy zwierzęcia zdradzały, że coś z
tej sceny widzi. Ofiara zaś siedziała
nieruchomo, ze wzrokiem wbitym w
coś przed sobą, a książę pomyślał sobie,
że nie chciałby zobaczyć tego czegoś
aż tak zajmującego, że patrzący nie
ma ochoty popatrzeć nawet na
własne wypadające na ziemię trzewia.
Wojownik, który rozpłatał
przeciwnika, odsunął się, gdy jelita
oplątały mu stopy. Obojętnie
postąpiwszy w bok rozerwał kłąb z
cichym
plaśnięciem, dopiero wtedy
wypatroszony dzikus zsunął się z siodła;
jego
oprawca niespiesznie podszedł do
innego jeźdźca i spokojnie wbił mu
mizerycę w brzuch.
Książę odwrócił się i kontynuował
przegląd, drgnął, gdy któryś z
nieprzyjaciół nagle zaczął tęsknie
ryczeć, monotonnie, jednostajnie i
głośno. W pierwszej chwili książę
chciał rozkazać któremuś z łuczników
uciszyć wyjącego wroga, ale
uświadomił sobie, że to nie ten czas, nie
ta
bitwa.
Przesunęli się przed front kolejnej
formacji, nieruchomy
wieloszeregowy szpaler kopijników,
potem lancerów, znowu łuczników.
- To nudne - powiedział książę do
towarzysza.
Usłyszał, że chrypi. Zacisnął zęby i
odchrząknął.
- I makabryczne - dorzucił z
wyzwaniem w głosie.
Jego towarzysz, który dotychczas
nie poświęcił wojsku ani jednego
spojrzenia, tylko patrzył uważnie
przed siebie, jakby tam rozgrywał się
właściwy bój, leniwie wyrwał się z
kontemplacji. Wolno odwrócił głowę w
prawo, zlustrował własne wojsko,
apatycznie odwrócił głowę w lewo i
obejrzał zdziesiątkowane już szeregi
przeciwnika.
- Ale jakie szczędzące własne
wojsko - odezwał się spokojnie.
Kilka strzał przeleciało im nad
głowami, większość doszła celu,
wrogowie Rozmera ustawili się jakby
na życzenie - gęsto, zwarcie. Wbijaniu
się strzał towarzyszył odgłos
przebijania pancerzy i skórzanych kurt.
Potem jęki i charkoty, i brzęczenie,
gdy ciało waliło się na ziemię,
czasem zaczepiając o inne, obojętne,
nieruchome, czekające na swą strzałę.
- Może tak? - zaproponował nagle
tandel Saraman.
Książę nie zdążył odpowiedzieć
swojemu tandelowi, najlepszemu
dowódcy
swego a wcześniej ojcowego wojska.
Tandel nieznacznie poruszył głową. Z
tyłu rozległ się chrzęst, ruszył jeden z
brekatów. Bojowe rumaki stąpały
wolno, każdemu krokowi
towarzyszył brzęk i łoskot. ie były to
formacje
przeznaczone do cichej partyzantki.
Zazwyczaj brekat nabierał pędu i walił
się całą swoją zwartą formacją na
wroga, dzisiaj brekat przemieszczał się
miarowym ale i tak złowrogim
krokiem. Rozmer pomyślał, że na
miejscu
przeciwnika już by zaczął ostrzał
albo odwrót, ale szeregi przeznaczonych
do wyrżnięcia niszczycieli Doyana
tym razem stały nieruchomo. W pustych
oczach żołnierzy nie pojawił się
żaden wyraz, nawet kiedy pierwsze
szeregi
brekatu doszły i rozpoczęły
metodyczne wyrzynanie kolejnych linii.
Książę odwrócił głowę. Ruszył
konia, ale słysząc po raz kolejny ten
sam, dziwny i częsty dziś dźwięk,
odwrócił się do Saramana.
- Co to za dźwięk, jakby pierdziały
jakieś...
Zabrakło mu określenia. Tandel
zmarszczył czoło i wzniósł ku niebu
spojrzenie.
- E-ech... Po prostu każdy
człowiek, niemal każdy... - poprawił się
-... ma swoją słabą, ale jednak ma -
aurę. To, co nakazuje mu żyć, nawet w
ciężkich okolicznościach, nawet w
biedzie i nieszczęściu. ad polem jest
taka aura, ściera się z czarem, a
wynikiem jest ów mało dworski odgłos.
- Tfu... - rzucił książę.
Zniecierpliwiony trącił wierzchowca
piętami,
zakłusował. Gdy tandel dogonił go
przyznał: - Taki sposób walki nie jest
mi miły! To wyrzynanie nieszcz...
- Jak pamiętam - nie narzucałem
się z ofertą, książę - powiedział
Saraman.
- Tak, wiem - powiedział
zniecierpliwiony władca Taorcheju. -
ie
musisz mi przypominać, że to ja
prosiłem cię o pomoc.
- ie prosiłeś, a wynająłeś, książę.
Rozmer przeszedł w cwał, tandel
nie śpieszył się, odległość między
nimi zwiększała się z każdym
krokiem wierzchowca księcia. Książę
dobrze
pamiętał, kto kogo wynajął, kto
słuchając opowieści szperaczy i
uciekinierów zrozumiał, że mrowie
dziczy zaleje hufce Taorcheju, choćby
składały się z najlepszych
wojowników świata i sprzyjali im
wszyscy
Bogowie. Wtedy ktoś bąknął coś, że
pradziad Rozmera poradził sobie w
takiej sytuacji i Rozmer udał się do
Księgmistrza Bono Damanta.
Księgmistrz najpierw zrobił duże
oczy, obiecał poszperać w kronikach,
choć
znał je na pamięć.
A potem przybiegł w środku nocy,
rozdygotany, ze zmierzwionymi
kudłami, w które pewnie wpijał palce
czytając przerażające wersy.
- Panie, okazało się, że twój
pradziad skorzystał z pomocy
Magmistrza
Grachenara!.. - wyszeptał
wytrzeszczając oczy tak, że w półmroku
oświetlonej dwoma migotkami
komnaty, jego białka błyskały wściekle,
chorobliwie.
- Co to znaczy?
- To znaczy, że nie pokonał hord
Vijjada w szlachetnej i ciężkiej
bitwie - wychrypiał Księgmistrz
niemal do ucha księcia. Oddech skryby
śmierdział czymś kwaśnym i
ciepłym, jakby wydobywał się z kadzi
pełnej
octu, w której fermentowało ścierwo
utopionej świni. - Zapłacił ciężkie
pieniądze za magiczne wsparcie i -
właściwie - wycięcie tych dzikusów.
Książę odsunął się i machnął ręką,
a potem, widząc, że Damanta chce
uzupełnić informację, zatrzepotał
przecząco dłonią. Zastanawiał się długo.
- Jak można go wez...
- Książę! ie chcesz chyba?..
- Muszę. Inaczej padniemy pod
nawałą...
Księgmistrz zamajtał głową, ale
milczał.
- Jak go wezwać? Jego? Czy
innego Magmistrza? Ten pewnie nie
żyje...
Damanta prychnął.
- Żyje. - Sapnął i zatarł małe
wysuszone dłonie. - Jest tam kantacja
wywoławcza...
- A czym się płaci?
- Złotem.
- ie krwią?
- ie. Złoto, kamienie, metale...
Wełna, miody...
Teraz, przegalopowawszy niemal
przed całą swoją armią Rozmer zwolnił i
poczekał aż kłusujący bez pośpiechu
i nie zwracający zupełnie uwagi na
"bitwę" Saraman go dogoni.
- A po co Magmistrzowi złoto?
Możesz zdradzić?
Saraman obrzucił go ciężkim
spojrzeniem spod przypuchniętych
powiek,
książę pożałował pytania.
- Mogę.
Rozmer zacisnął zęby i pokonując
strach wyrzucił z siebie:
- o to po co?
- Mogę odpowiedzieć, ale nie chcę.
Młody, głupi trochę, pomyślał
Saraman. Sam mógłby domyślić się, że
żaden Magmistrz nie będzie sobie
zawracał głowy utrzymywaniem w
ryzach
całego swego majęstwa, nie będzie
tracił czasu na kierowanie kmieciami -
kiedy orać, siać i kosić, kiedy się
ryćkać, kiedy wypróżniać, żeby nie
chodzić o obsranych gaciach... ie
będzie czuwał nad porządkiem w
komorach, kuchniach, stajniach i
piwnicach. Owszem, mógłby, ale wtedy
na
badania i próby zostałoby mu tyle
czasu, co wcale. ie postępuje się tak,
bo i po co? Wszak za wszelkie usługi
zleceniodawcy płacą, to utrzymuje
właściwe proporcje: oni pracują, on -
robi co chce. Albo nic.
- Jak to będzie wyglądało później?
- zapytał książę nie doczekawszy
się odpowiedzi i czując właściwie
niechęć do jej uzyskania. - Gdy wszyscy
się ockną?
Saraman odwrócił się i zlustrował
wzrokiem niedobitki dziczy, zwały
trupów, miotające się w agonii albo
w splątanej uprzęży koniki.
- ie zostało już wielu... - obwieścił
spokojnie. - Wyrzynamy w pień,
czy zostawić trochę?
Książę milczał.
- Ze swej strony proponuję
pozostawić przy życiu ze dwa manuskały
-
kontynuował lekkim tonem tandel. -
Chłopstwo ich trochę jeszcze pomaca,
więc niewielu wróci, a właśnie oni
opowiedzą co przeżyli. Pociągnął nosem
i splunął w trawę. - Zostaną, rzecz
jasna, ścięci, ale na kilka pokoleń
będzie spokój.
Rozmer przełknął pęczniejącą w
gardle ślinę.
- A moje... oddziały?
Tandel wzruszył ramionami.
- Jak zawsze w takich razach -
będą pamiętały okropną bitwę, morze
krwi, czyny szlachetne i niegodne
ciosy, i zwycięstwo... Opłakiwanie
towarzyszy... - Trzeba by trochę
jeszcze ich postrącać, pomyślał. Trochę
za mało ich zginęło, ale to potem,
niech ten młodzian zniknie z pola. -
Obudzą się zmęczeni, głodni i tak
dalej - dokończył.
- A ja? - cicho zapytał książę.
- Sam wybieraj - powiedział tandel
unosząc jedną brew. - Możesz
zachować pamięć, albo - jak twój
dziad - dobre samopoczucie. Doradzam
to
drugie...
A pierwszego i tak nie spełnię,
uzupełnił w głowie.
- ie - wychrypiał Rozmer. - ie
chcę zapomnienia. Wolę... Ale to
fałsz!? Będę triumfował i zbierał
pochwały wiedząc, że...
- ie wiedząc! - przerwał z
naciskiem tandel. - ic nie wiedząc! ie
będziesz miał nawet świadomości, że
istnieje na świecie ktoś, ja, który
wie. - Uśmiechnął się po raz pierwszy
odkąd Rozmer go zobaczył. - A ja...
Książę... - powiedział z lekkim
politowaniem w głosie - ...nie takie
tajemnice mam w swojej głowie...
Książę skinął głową i zawrócił
konia, od razu uderzył we wrzący
wściekły galop, jakby chciał
wynagrodzić wierzchowcowi to, że nie
brali
udziału w bitwie. Saraman otworzył
usta, ale powstrzymał okrzyk - chciał
zdradzić, że dziad Rozmera, w takiej
samej sytuacji będąc, nie miał krzty
wyrzutów sumienia, więcej -
osobiście podjechał do spętanych czarem
szeregów wroga i nieźle stąpił ostrza
miecza i mizerycy na karkach
skamieniałych dzikusów. Potem
jeszcze - mruknąwszy coś o zachowaniu
pozorów - rozwalił morgensternem
kilka czerepów i dopiero gdy jucha i
szare strzępy mózgów na dobre
oblepiły kolczastą kulę odetchnął i -
buchając parą z szeroko otwartych
ust - sapnął: - o, teraz wracamy do
siebie!
Wracajmy do siebie.
Posłuszne czarowi szeregi armii
Rozmera ruszyły nagle do przed, linia
ordynku załamała się, wojownicy
rozpełzali się po całym polu bitwy.
Musiało tak być, jeśli nie mieli
ocknąć się we własnych szeregach
naprzeciwko zmiażdżonego wroga.
Żołnierze masakrowali niedobitki,
dobijali
rannych; nieświadomi tego, co czynią
chwytali łupy i - przede wszystkim -
rozchodzili się po całej dolinie. Za
chwilę mieli ocknąć się przepełnieni
radością, energią, trochę smutkiem -
na widok poległych druhów...
Tandel Saraman pogonił konia,
wydostawszy się z pasma pola
dzielającego dwie armie: większą i
mniejszą, przegranych i zwycięzców,
martwą i żywą, strzepnął palcami.
Armia Rozmera, cała, ruszyła do przodu
-
wojownicy musieli unurzać się we
krwi, musieli dać się ponadcinać jeszcze
żywym wrogom, musieli zdobyć
trochę trofeów. Musieli uwiarogodnić
swoje
zwycięstwo.
iespiesznie kłusując dotarł do
obozu. Książę już znajdował się w
swoim namiocie. Saraman śmiało
minął dwa pierścienie ochrony osobistej
i
wszedł odchyliwszy połę zasłaniającą
otwór drzwi. Rozmer odstawiał kielich
z winem. Widząc na ścianie
jaśniejszą plamę odwrócił się szybko,
odruchowo
sięgając do pasa.
- Pozwól pożegnać się, książę -
powiedział Saraman.
ie odmówię sobie chwili
przyjemności, pomyślał. Podszedł do
zydla i
ciężko rozsiadł się na nim. Ułożył
dłonie na grubych kolanach, odetchnął
głęboko. agle głowa opadła mu na
pierś. Książę odsunął się o krok,
spłoszone spojrzenie obiegło namiot
w poszukiwaniu broni. Tandel Saraman
drgnął.
Jego ciało jakby zaczęło parować,
ulatywała z niego czarne smoliste
gęste powietrze. Po chwili Rozmer
zobaczył, że kłąb mroku uformował się
w
kontur innej postaci, wyższej i
szczuplejszej. Krawędzie obrysu ciała
drżały i jakby zapadały się w siebie,
przez co cała sylwetka trzepotała i
nie dawało się ocenić ani odległości
do niej, ani czy się zbliża...
Książę odstąpił jeszcze o krok.
Mroczna postać nagle zgięła się w pół
w głębokim dworskim ukłonie, w jej
płaskiego, jak się okazało, jakby
wyciętego z czarnej tkaniny, ciała
doleciało:
- Żegnaj, książę. Gdybyś mnie
potrzebował - będę wiedział i przyjdę.
Płaski obrys ruszył do drzwi. Gdy
odchylił płótno na moment znalazł
się na jasnym tle, w promieniach
niemal wprost świecącego słońca, ale ono
szybko przygasło. Czarny kształt
zniknął.
Książę Rozmer zachwiał się,
przymknął na chwilę powieki, przez
głowę
przemknęła mu burza skotłowanch
myśli, a gdy je podniósł wzrok tandel
Saraman usiłował wstać właśnie z
zydla.
- Wybacz, panie - wychrypiał. -
óg nie czuję... Przyszedłem z wieścią
o triumfie...
- Tak... - wychrypiał podobnie
książę. "Dlaczego tak chrypię?
pomyślał. Muszę się napić wina..." -
Wiem. Podobnież dokonaliśmy cudu?
Strasznie jestem rad i dumny z
twojej armii.
- To twoja armia - powiedział
skromnie tandel, ale nie krył -
właściwie nieumiejętnie krył - że
właściwie zgadza się z władcą.
- Służba! - krzyknął Rozmer. -
Wina.
Chwilę potem wychylili pierwsze
pełne puchary, łapczywie, zachłannie;
podstawili puchary po drugą porcję.
Obojgu wydawało się, że wino wsiąka w
ich ciała jak odrobina wody w piasek
pustyni. Po drugim kielichu zaczęli
pochrząkiwać i pokasływać.
- Teraz - powiedział książę -
opowiedz ze szczegółami.
Skinął na służącego, tamten
napełnił puchary, Rozmer usiadł
wygodnie,
zobaczył na swoim kolanie plamę
podeschłej krwi. Opuścił wzrok, stopy
tandela unurzane były w świeżej
krwi, do łydki przyczepił się strzępek
albo futra, albo owłosionej skóry z
czaszki jakiegoś wroga.
- o, było ich mrowie... - Stary
wódz westchnął, a potem sapnął
jeszcze dwa razy.
Książę pomyślał, że bogowie
czuwali nad nim, kiedy podsuwany
przez
zauszników pomysł, by wymienić
starego na kogoś młodszego, odrzucił po
kilkunastu dniach namysłów: kto
inny, nawet mając tę wspaniałą armię i
naprzeciwko niej tak ogromnie
przeważające siły, dałby sobie z nimi
radę?
ie tracąc przy tym nawet połowy
swoich sił?!
- Prawdę mówiąc, książę, ich
taktyka była jedną z przyczyn ich klęski
- z mocą oświadczył tandel.
igdy nie potrafił i nie chciał
kłamać, pomyślał z pewnym
wzruszeniem
Rozmer.
- O tym nie będziemy mówili zbyt
głośno i zbyt często - powiedział.
Tandel skinął głową i chrząknął:
" o, wiadomo!".
Czarny i mroczny kształt
przemknął między szpalerami budzącej
się z
odrętwienia straży, zaczął się
rozmywać jakby topiony ostatnimi
promieniami słońca.
Pierwsze pojedyncze ścierwiarze,
te najodważniejsze albo najbardziej
głodne, a za nimi już inne, stadnie,
zaczęły podlatywać na pole bitwy,
pole rzezi. Wcześniej wyczuwały, że
nie miejsce tam dla nich i cierpliwie
czekały w pobliskich lasach.
Doczekały się.
Eugeniusz Dębski Furta mroku Bitwa trwała już niemal cały dzień. Słońce, obojętne na śmierć, ból i krew, zbyt w ciągu dnia wysoko wiszące, by słyszeć okropne odgłosy, teraz, zanurzając się za pasmem wzgórz, nadal zbyt odległe, posyłało ponad głowami żywych i konających ostre, zapalające szczyty koron drzew promienie. Poniżej, pod warstwą promienistą, w zalegającej nad ziemią smudze cienia, stały nieprzebrane hordy najeźdźców i stawiające im czoła masy wojska Rozmera. Książę Rozmer wolno jechał na siwym ogierze pasem łęgu dzielącego obie armie. Towarzyszył mu korpulentny mężczyzna z twarzą przekreśloną
poszarpaną blizną. Rozmer przygryzał dolną wargę i wzdrygał się słysząc charkot któregoś z zarzynanych mężów. Swoje wojsko miał po prawej ręce. Co jakiś czas rzucał na nie z ukosa spojrzenie, jakby sprawdzał czy wszystkie formacje tu są. Były. a skrzydle stały niemal w kamiennym bezruchu dwie korty jazdy z Senhenu, potężnie okute postacie na niskich grubych koniach opakowanych w metalowe łaty. Potem minęli dwa połkany piechoty, za którymi przyklękło sześć linii łuczników przysłanych przez lenników Groudi. Łucznicy w zasadzie tkwili nieruchomo, podobnie jak piechota i jazda, co
jakiś czas jeden lub dwóch, najczęściej znajdujących się nie obok siebie, wolnym ruchem, zupełnie nie jak na polu bitwy, która, w końcu, się toczyła, chwytał jedną z wbitych przed sobą w ziemię strzał, płynnym ruchem naciągał łuk i posyłał strzałę w kierunku przeciwnika. Strzała albo trafiała kogoś, wtedy kolejny pojedynczy odgłos - jęk, charkot, wycie, łomot spadającego jeźdźca, kwik konia - ulatywał ponad szarzejącą doliną w jeszcze jasne niebo, albo tylko wbijała się w ziemię, bezgłośnie, Za piechotą stał monolit z ośmiu brekat szturmowców rodu Rozmera. ajlepsza część jego wojska, elita, samodzielnie mogąca wygrywać pomniejsze wojny - zespolone oddziały teranierów, shauharów, kuszmistrzów
i dobijganów. ormalnie, po przygotowaniu, po ostrzale przeciwnika, brekaty ruszały z daleka, stopniowo nabierając tempa, by runąć na wroga z potężnym rykiem trąb, w które dęli dobijganowie, ale tylko w pierwszej fazie utarczki, w końcowej zaś - dobijający rannych wrogów, terminujący w mordowaniu, aby kiedyś przejść w szeregi teranierów i zwolnić miejsce innym młodzieńcom, chętnym do ćwiczenia wojaczki. W tej bitwie cały monolit stał nieruchomo, pojedyncze ciała walały się pomiędzy szeregami wojowników. Co kilka mgnień oka jeden z wojowników Rozmera ruszał do przodu, dochodził do usianej plackami leżących ciał armii przeciwnika, i zaczynał rzeź: obojętnie, jak na szkoleniu, ścinał głowy, wbijał ostrza w
nieruchome ciała, wyszarpywał i atakował następne. a oczach księcia jeden z takich wojów wbił mizerycę w brzuch najbliższego sobie jeźdźca, rozpłatał go od mostku do podbrzusza i zaczął wyszarpywać parujące flaki, które przelewały się przez łęk siodła, zwisały, a potem cięte mizerycą opadały na ziemię, pod kopyta skamieniałego rumaka, i tylko dziko łypiące oczy zwierzęcia zdradzały, że coś z tej sceny widzi. Ofiara zaś siedziała nieruchomo, ze wzrokiem wbitym w coś przed sobą, a książę pomyślał sobie, że nie chciałby zobaczyć tego czegoś aż tak zajmującego, że patrzący nie ma ochoty popatrzeć nawet na własne wypadające na ziemię trzewia. Wojownik, który rozpłatał przeciwnika, odsunął się, gdy jelita
oplątały mu stopy. Obojętnie postąpiwszy w bok rozerwał kłąb z cichym plaśnięciem, dopiero wtedy wypatroszony dzikus zsunął się z siodła; jego oprawca niespiesznie podszedł do innego jeźdźca i spokojnie wbił mu mizerycę w brzuch. Książę odwrócił się i kontynuował przegląd, drgnął, gdy któryś z nieprzyjaciół nagle zaczął tęsknie ryczeć, monotonnie, jednostajnie i głośno. W pierwszej chwili książę chciał rozkazać któremuś z łuczników uciszyć wyjącego wroga, ale uświadomił sobie, że to nie ten czas, nie ta bitwa. Przesunęli się przed front kolejnej formacji, nieruchomy wieloszeregowy szpaler kopijników, potem lancerów, znowu łuczników.
- To nudne - powiedział książę do towarzysza. Usłyszał, że chrypi. Zacisnął zęby i odchrząknął. - I makabryczne - dorzucił z wyzwaniem w głosie. Jego towarzysz, który dotychczas nie poświęcił wojsku ani jednego spojrzenia, tylko patrzył uważnie przed siebie, jakby tam rozgrywał się właściwy bój, leniwie wyrwał się z kontemplacji. Wolno odwrócił głowę w prawo, zlustrował własne wojsko, apatycznie odwrócił głowę w lewo i obejrzał zdziesiątkowane już szeregi przeciwnika. - Ale jakie szczędzące własne wojsko - odezwał się spokojnie. Kilka strzał przeleciało im nad głowami, większość doszła celu, wrogowie Rozmera ustawili się jakby na życzenie - gęsto, zwarcie. Wbijaniu
się strzał towarzyszył odgłos przebijania pancerzy i skórzanych kurt. Potem jęki i charkoty, i brzęczenie, gdy ciało waliło się na ziemię, czasem zaczepiając o inne, obojętne, nieruchome, czekające na swą strzałę. - Może tak? - zaproponował nagle tandel Saraman. Książę nie zdążył odpowiedzieć swojemu tandelowi, najlepszemu dowódcy swego a wcześniej ojcowego wojska. Tandel nieznacznie poruszył głową. Z tyłu rozległ się chrzęst, ruszył jeden z brekatów. Bojowe rumaki stąpały wolno, każdemu krokowi towarzyszył brzęk i łoskot. ie były to formacje przeznaczone do cichej partyzantki. Zazwyczaj brekat nabierał pędu i walił się całą swoją zwartą formacją na wroga, dzisiaj brekat przemieszczał się
miarowym ale i tak złowrogim krokiem. Rozmer pomyślał, że na miejscu przeciwnika już by zaczął ostrzał albo odwrót, ale szeregi przeznaczonych do wyrżnięcia niszczycieli Doyana tym razem stały nieruchomo. W pustych oczach żołnierzy nie pojawił się żaden wyraz, nawet kiedy pierwsze szeregi brekatu doszły i rozpoczęły metodyczne wyrzynanie kolejnych linii. Książę odwrócił głowę. Ruszył konia, ale słysząc po raz kolejny ten sam, dziwny i częsty dziś dźwięk, odwrócił się do Saramana. - Co to za dźwięk, jakby pierdziały jakieś... Zabrakło mu określenia. Tandel zmarszczył czoło i wzniósł ku niebu spojrzenie. - E-ech... Po prostu każdy człowiek, niemal każdy... - poprawił się
-... ma swoją słabą, ale jednak ma - aurę. To, co nakazuje mu żyć, nawet w ciężkich okolicznościach, nawet w biedzie i nieszczęściu. ad polem jest taka aura, ściera się z czarem, a wynikiem jest ów mało dworski odgłos. - Tfu... - rzucił książę. Zniecierpliwiony trącił wierzchowca piętami, zakłusował. Gdy tandel dogonił go przyznał: - Taki sposób walki nie jest mi miły! To wyrzynanie nieszcz... - Jak pamiętam - nie narzucałem się z ofertą, książę - powiedział Saraman. - Tak, wiem - powiedział zniecierpliwiony władca Taorcheju. - ie musisz mi przypominać, że to ja prosiłem cię o pomoc. - ie prosiłeś, a wynająłeś, książę. Rozmer przeszedł w cwał, tandel nie śpieszył się, odległość między
nimi zwiększała się z każdym krokiem wierzchowca księcia. Książę dobrze pamiętał, kto kogo wynajął, kto słuchając opowieści szperaczy i uciekinierów zrozumiał, że mrowie dziczy zaleje hufce Taorcheju, choćby składały się z najlepszych wojowników świata i sprzyjali im wszyscy Bogowie. Wtedy ktoś bąknął coś, że pradziad Rozmera poradził sobie w takiej sytuacji i Rozmer udał się do Księgmistrza Bono Damanta. Księgmistrz najpierw zrobił duże oczy, obiecał poszperać w kronikach, choć znał je na pamięć. A potem przybiegł w środku nocy, rozdygotany, ze zmierzwionymi kudłami, w które pewnie wpijał palce czytając przerażające wersy.
- Panie, okazało się, że twój pradziad skorzystał z pomocy Magmistrza Grachenara!.. - wyszeptał wytrzeszczając oczy tak, że w półmroku oświetlonej dwoma migotkami komnaty, jego białka błyskały wściekle, chorobliwie. - Co to znaczy? - To znaczy, że nie pokonał hord Vijjada w szlachetnej i ciężkiej bitwie - wychrypiał Księgmistrz niemal do ucha księcia. Oddech skryby śmierdział czymś kwaśnym i ciepłym, jakby wydobywał się z kadzi pełnej octu, w której fermentowało ścierwo utopionej świni. - Zapłacił ciężkie pieniądze za magiczne wsparcie i - właściwie - wycięcie tych dzikusów. Książę odsunął się i machnął ręką, a potem, widząc, że Damanta chce
uzupełnić informację, zatrzepotał przecząco dłonią. Zastanawiał się długo. - Jak można go wez... - Książę! ie chcesz chyba?.. - Muszę. Inaczej padniemy pod nawałą... Księgmistrz zamajtał głową, ale milczał. - Jak go wezwać? Jego? Czy innego Magmistrza? Ten pewnie nie żyje... Damanta prychnął. - Żyje. - Sapnął i zatarł małe wysuszone dłonie. - Jest tam kantacja wywoławcza... - A czym się płaci? - Złotem. - ie krwią? - ie. Złoto, kamienie, metale... Wełna, miody... Teraz, przegalopowawszy niemal przed całą swoją armią Rozmer zwolnił i
poczekał aż kłusujący bez pośpiechu i nie zwracający zupełnie uwagi na "bitwę" Saraman go dogoni. - A po co Magmistrzowi złoto? Możesz zdradzić? Saraman obrzucił go ciężkim spojrzeniem spod przypuchniętych powiek, książę pożałował pytania. - Mogę. Rozmer zacisnął zęby i pokonując strach wyrzucił z siebie: - o to po co? - Mogę odpowiedzieć, ale nie chcę. Młody, głupi trochę, pomyślał Saraman. Sam mógłby domyślić się, że żaden Magmistrz nie będzie sobie zawracał głowy utrzymywaniem w ryzach całego swego majęstwa, nie będzie tracił czasu na kierowanie kmieciami - kiedy orać, siać i kosić, kiedy się ryćkać, kiedy wypróżniać, żeby nie
chodzić o obsranych gaciach... ie będzie czuwał nad porządkiem w komorach, kuchniach, stajniach i piwnicach. Owszem, mógłby, ale wtedy na badania i próby zostałoby mu tyle czasu, co wcale. ie postępuje się tak, bo i po co? Wszak za wszelkie usługi zleceniodawcy płacą, to utrzymuje właściwe proporcje: oni pracują, on - robi co chce. Albo nic. - Jak to będzie wyglądało później? - zapytał książę nie doczekawszy się odpowiedzi i czując właściwie niechęć do jej uzyskania. - Gdy wszyscy się ockną? Saraman odwrócił się i zlustrował wzrokiem niedobitki dziczy, zwały trupów, miotające się w agonii albo w splątanej uprzęży koniki. - ie zostało już wielu... - obwieścił spokojnie. - Wyrzynamy w pień, czy zostawić trochę?
Książę milczał. - Ze swej strony proponuję pozostawić przy życiu ze dwa manuskały - kontynuował lekkim tonem tandel. - Chłopstwo ich trochę jeszcze pomaca, więc niewielu wróci, a właśnie oni opowiedzą co przeżyli. Pociągnął nosem i splunął w trawę. - Zostaną, rzecz jasna, ścięci, ale na kilka pokoleń będzie spokój. Rozmer przełknął pęczniejącą w gardle ślinę. - A moje... oddziały? Tandel wzruszył ramionami. - Jak zawsze w takich razach - będą pamiętały okropną bitwę, morze krwi, czyny szlachetne i niegodne ciosy, i zwycięstwo... Opłakiwanie towarzyszy... - Trzeba by trochę jeszcze ich postrącać, pomyślał. Trochę za mało ich zginęło, ale to potem, niech ten młodzian zniknie z pola. -
Obudzą się zmęczeni, głodni i tak dalej - dokończył. - A ja? - cicho zapytał książę. - Sam wybieraj - powiedział tandel unosząc jedną brew. - Możesz zachować pamięć, albo - jak twój dziad - dobre samopoczucie. Doradzam to drugie... A pierwszego i tak nie spełnię, uzupełnił w głowie. - ie - wychrypiał Rozmer. - ie chcę zapomnienia. Wolę... Ale to fałsz!? Będę triumfował i zbierał pochwały wiedząc, że... - ie wiedząc! - przerwał z naciskiem tandel. - ic nie wiedząc! ie będziesz miał nawet świadomości, że istnieje na świecie ktoś, ja, który wie. - Uśmiechnął się po raz pierwszy odkąd Rozmer go zobaczył. - A ja... Książę... - powiedział z lekkim politowaniem w głosie - ...nie takie
tajemnice mam w swojej głowie... Książę skinął głową i zawrócił konia, od razu uderzył we wrzący wściekły galop, jakby chciał wynagrodzić wierzchowcowi to, że nie brali udziału w bitwie. Saraman otworzył usta, ale powstrzymał okrzyk - chciał zdradzić, że dziad Rozmera, w takiej samej sytuacji będąc, nie miał krzty wyrzutów sumienia, więcej - osobiście podjechał do spętanych czarem szeregów wroga i nieźle stąpił ostrza miecza i mizerycy na karkach skamieniałych dzikusów. Potem jeszcze - mruknąwszy coś o zachowaniu pozorów - rozwalił morgensternem kilka czerepów i dopiero gdy jucha i szare strzępy mózgów na dobre oblepiły kolczastą kulę odetchnął i - buchając parą z szeroko otwartych ust - sapnął: - o, teraz wracamy do siebie!
Wracajmy do siebie. Posłuszne czarowi szeregi armii Rozmera ruszyły nagle do przed, linia ordynku załamała się, wojownicy rozpełzali się po całym polu bitwy. Musiało tak być, jeśli nie mieli ocknąć się we własnych szeregach naprzeciwko zmiażdżonego wroga. Żołnierze masakrowali niedobitki, dobijali rannych; nieświadomi tego, co czynią chwytali łupy i - przede wszystkim - rozchodzili się po całej dolinie. Za chwilę mieli ocknąć się przepełnieni radością, energią, trochę smutkiem - na widok poległych druhów... Tandel Saraman pogonił konia, wydostawszy się z pasma pola dzielającego dwie armie: większą i mniejszą, przegranych i zwycięzców, martwą i żywą, strzepnął palcami. Armia Rozmera, cała, ruszyła do przodu -
wojownicy musieli unurzać się we krwi, musieli dać się ponadcinać jeszcze żywym wrogom, musieli zdobyć trochę trofeów. Musieli uwiarogodnić swoje zwycięstwo. iespiesznie kłusując dotarł do obozu. Książę już znajdował się w swoim namiocie. Saraman śmiało minął dwa pierścienie ochrony osobistej i wszedł odchyliwszy połę zasłaniającą otwór drzwi. Rozmer odstawiał kielich z winem. Widząc na ścianie jaśniejszą plamę odwrócił się szybko, odruchowo sięgając do pasa. - Pozwól pożegnać się, książę - powiedział Saraman. ie odmówię sobie chwili przyjemności, pomyślał. Podszedł do zydla i
ciężko rozsiadł się na nim. Ułożył dłonie na grubych kolanach, odetchnął głęboko. agle głowa opadła mu na pierś. Książę odsunął się o krok, spłoszone spojrzenie obiegło namiot w poszukiwaniu broni. Tandel Saraman drgnął. Jego ciało jakby zaczęło parować, ulatywała z niego czarne smoliste gęste powietrze. Po chwili Rozmer zobaczył, że kłąb mroku uformował się w kontur innej postaci, wyższej i szczuplejszej. Krawędzie obrysu ciała drżały i jakby zapadały się w siebie, przez co cała sylwetka trzepotała i nie dawało się ocenić ani odległości do niej, ani czy się zbliża... Książę odstąpił jeszcze o krok. Mroczna postać nagle zgięła się w pół w głębokim dworskim ukłonie, w jej płaskiego, jak się okazało, jakby
wyciętego z czarnej tkaniny, ciała doleciało: - Żegnaj, książę. Gdybyś mnie potrzebował - będę wiedział i przyjdę. Płaski obrys ruszył do drzwi. Gdy odchylił płótno na moment znalazł się na jasnym tle, w promieniach niemal wprost świecącego słońca, ale ono szybko przygasło. Czarny kształt zniknął. Książę Rozmer zachwiał się, przymknął na chwilę powieki, przez głowę przemknęła mu burza skotłowanch myśli, a gdy je podniósł wzrok tandel Saraman usiłował wstać właśnie z zydla. - Wybacz, panie - wychrypiał. - óg nie czuję... Przyszedłem z wieścią o triumfie... - Tak... - wychrypiał podobnie książę. "Dlaczego tak chrypię?
pomyślał. Muszę się napić wina..." - Wiem. Podobnież dokonaliśmy cudu? Strasznie jestem rad i dumny z twojej armii. - To twoja armia - powiedział skromnie tandel, ale nie krył - właściwie nieumiejętnie krył - że właściwie zgadza się z władcą. - Służba! - krzyknął Rozmer. - Wina. Chwilę potem wychylili pierwsze pełne puchary, łapczywie, zachłannie; podstawili puchary po drugą porcję. Obojgu wydawało się, że wino wsiąka w ich ciała jak odrobina wody w piasek pustyni. Po drugim kielichu zaczęli pochrząkiwać i pokasływać. - Teraz - powiedział książę - opowiedz ze szczegółami. Skinął na służącego, tamten napełnił puchary, Rozmer usiadł wygodnie,
zobaczył na swoim kolanie plamę podeschłej krwi. Opuścił wzrok, stopy tandela unurzane były w świeżej krwi, do łydki przyczepił się strzępek albo futra, albo owłosionej skóry z czaszki jakiegoś wroga. - o, było ich mrowie... - Stary wódz westchnął, a potem sapnął jeszcze dwa razy. Książę pomyślał, że bogowie czuwali nad nim, kiedy podsuwany przez zauszników pomysł, by wymienić starego na kogoś młodszego, odrzucił po kilkunastu dniach namysłów: kto inny, nawet mając tę wspaniałą armię i naprzeciwko niej tak ogromnie przeważające siły, dałby sobie z nimi radę? ie tracąc przy tym nawet połowy swoich sił?! - Prawdę mówiąc, książę, ich taktyka była jedną z przyczyn ich klęski
- z mocą oświadczył tandel. igdy nie potrafił i nie chciał kłamać, pomyślał z pewnym wzruszeniem Rozmer. - O tym nie będziemy mówili zbyt głośno i zbyt często - powiedział. Tandel skinął głową i chrząknął: " o, wiadomo!". Czarny i mroczny kształt przemknął między szpalerami budzącej się z odrętwienia straży, zaczął się rozmywać jakby topiony ostatnimi promieniami słońca. Pierwsze pojedyncze ścierwiarze, te najodważniejsze albo najbardziej głodne, a za nimi już inne, stadnie, zaczęły podlatywać na pole bitwy, pole rzezi. Wcześniej wyczuwały, że nie miejsce tam dla nich i cierpliwie czekały w pobliskich lasach. Doczekały się.