Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
ÂÂmmiieerrddzzààccaa rroobboottaa
Wieczór przeciàga∏ si´ leniwie – niczym syty kot pr´˝y∏ grzbiet i przesuwa∏ si´ pod d∏onià pana,
stwarzajàc wra˝enie, ˝e jest d∏u˝szy ni˝ w rzeczywistoÊci. Za oknami, za Êcianami d∏ugi jesienny
wieczór, mokry, ch∏odny jak j´zor psa, który spotka∏ na polu nie zamarzni´tà jeszcze ka∏u˝´; przed
szczodrym ogniem w kominku wieczór odsuni´ty Êwiat∏em i ciep∏em, leniwy.
Hondelyk poprawi∏ si´ w fotelu, przesunà∏ bose stopy, podkuli∏ palce rumiane od ciep∏a
bijàcego z kominka. Chwil´ przyglàda∏ si´ z zainteresowaniem ewolucjom swoich stóp, które
kr´ci∏y si´, kurczy∏y i prostowa∏y palce, rozwiera∏y je na kszta∏t wachlarza i zwija∏y. Obcis∏e
skórzane spodnie, z nogawkami ciemniejszymi tam, gdzie chroni∏y je d∏ugie buty i nieco
jaÊniejszymi wy˝ej, nie kry∏y kszta∏tu d∏ugich mocnych nóg. By∏ wysokim m´˝czyznà, co widaç
by∏o nawet gdy siedzia∏ – zajmowa∏ fotel, zydel, na którym opiera∏ ∏ydki a cz´Êç nóg i tak jeszcze
wisia∏a w powietrzu mi´dzy oporami. Jedna r´ka opiera∏a si´ o stó∏ w pobli˝u kufla, druga le˝a∏a
na brzuchu. G∏ow´ odchyli∏ na wysokie oparcie, kr´ci∏ nià to patrzàc na p∏omienie w kominku, to
zerkajàc na Cadrona. Na szczup∏ej wyd∏u˝onej twarzy malowa∏ si´ teraz spokój i syte rozleniwie-
nie, ale mo˝na by∏o z oczu, ich oprawy i bruzd wzd∏u˝ nosa wyczytaç, ˝e migiem mogà przeksz-
ta∏ciç si´ w twardà mask´, której wyraz zapadnie w pami´ç temu, kto jà na oblicze Hondelyka
wywo∏a. Skórzane buty z wysokimi cholewami sta∏y w prawid∏ach nieco z boku, parowa∏y. Cadron
widzàc to pochyli∏ si´ i przesunà∏ odrobin´, sprawdzi∏ zewn´trznà stronà d∏oni jaka iloÊç ciep∏a
dociera do butów, okr´ci∏ cholwy, ˝eby sech∏ drugi bok.
– Daj spokój, i tak ju˝ nigdzie dzisiaj nie b´d´ wychodzi∏ – mruknà∏ Hondelyk przeciàgajàc si´
w wygodnym fotelu. Gdy trzasn´∏y wyciàgni´te stawy, st´knà∏ i opuszczajàc r´k´ si´gnà∏ po wyso-
ki kufel z grzanym piwem. – Jutro mo˝e pójd´ na ten ich targ, zobacz´ co tu jest... Posiedzimy
jeszcze ze dwa dni i ruszamy. Popas nam si´ przyda∏, ale ciàgnie mnie dalej. Mamy...
KtoÊ lekko zapuka∏ do drzwi. Cadron podniós∏ g∏ow´, popatrzy∏ na Hondelyka i pokiwa∏ g∏owà
jakby z wyrzutem: „Wykraka∏eÊ!”, potem podpar∏ d∏oƒmi kolana i podniós∏ si´ ze st´kni´ciem.
Trzasn´∏y stare stawy, strzepnà∏ po∏y zadartego do góry kaftana.
– Otworzyç?
Ruszy∏ do drzwi nie czekajàc przyzwolenia, ale Hondelyk dogoni∏ go s∏owami:
– A otwórz–otwórz! – Zsunà∏ stopy z zydla. – Pocze–∏ee... – ziewnà∏ pot´˝nie. Stary pos∏usznie
zatrzyma∏ si´. Rycerz dokoƒczy∏ ziewania, wyszarpnà∏ prawid∏a i wsunà∏ bose stopy w ciep∏e choç
jeszcze wilgotne buty, wsta∏, przytupnà∏ i usiad∏ z powrotem. Machnà∏ przyzwalajàco r´kà. – No?
Cadron zrobi∏ dwa kroki i pociàgnà∏ skobel, przesunà∏ si´ bezszelestnie – nasmarowany od
razu, gdy tylko Hondelyk wybra∏ dla siebie t´ izb´ – pociàgnà∏ za klamk´.
– Czy twój pan zechcia∏by udzieliç mi kilku chwil, dla pewnej wa˝nej i bezzw∏ocznej sprawy?
– zapyta∏ przyby∏y.
Hondelyk odwróci∏ si´ i popatrzy∏ przez rami´, ale ciemnoÊci panujàce na korytarzu os∏ania∏y
pytajàcego, a Êwiat∏o z lamp i kominka zas∏ania∏ Cadron. S∏uga sta∏ nieruchomo i w milczeniu,
czeka∏ na polecenia rycerza.
– Cadronie, wpuÊç goÊcia.
3
Hondelyk wsta∏. Cadron zrobi∏ krok w bok, przyby∏y wszed∏ i pochyli∏ g∏ow´ w uk∏onie. Gdy
kroczy∏ jego ciekawe szybkie spojrzenie obejmowa∏o figur´ Hondelyka, ale gdy pochyla∏ g∏ow´ nie
pozwoli∏ sobie na zarzut braku dworskoÊci – oczy ukry∏ jak nale˝y pod powiekami i wytrzyma∏
sk∏on akurat tyle, ˝eby wyraziç szacunek gospodarzowi. Potem wyprostowa∏ si´ i pofolgowa∏
ciekawoÊci. Sam by∏ wysokim m∏odzieƒcem, trzyma∏ si´ prosto i swobodnie. Na m∏odej g∏adko
wygolonej twarzy usadowi∏ si´ czerstwy rumieniec, który wyglàda∏ tak, jakby nie tylko jesienny
przymrozek by∏ jego przyczynà. Oczy mia∏ ciemne, okolone d∏ugimi rz´sami, powodzenie i
dziewek murowane a i panny z okolicznych dworków i zameczków musia∏y cz´sto wzdychaç do
jego wizerunku, rozciàgajàcego a˝ do bólu chwile przed zaÊni´ciem w dziewcz´cej sypialni. Tu˝
pod prawym okiem, w kierunku ucha widnia∏a ma∏a myszka, ale nie szpeci∏a m∏odziana. W∏osy,
jasne i d∏ugie, goÊç ciasno zwiàza∏ rzemiennym paskiem z ty∏u g∏owy a potem ktoÊ, bo chyba nie
on sam, jednym uderzeniem toporka obcià∏ je do zamierzonej d∏ugoÊci, wyglàda∏y przez to jak
d∏ugi a niewytarty jeszcze p´dzel golibrody. ¸adnie i niezbyt bogato szamerowany kaftan z
r´kawami do ∏okci zgrabnie uk∏ada∏ si´ na szerokiej piersi, spod kaftana wystawa∏a cienka koszu-
la z mornowej prz´dzy, w r´ku trzyma∏ burk´, którà od razu rzuci∏ na pod∏og´ obok drzwi. Za broƒ
mia∏ ci´˝ki, bogato zdobiony rapier na cienkim pasie, na nogach wysokie, podobne do
Hondelykowych buty, prawie nie ub∏ocone, a wi´c piechotà do domu postojowego nie przyby∏, co
natychmiast Hondelyk zauwa˝y∏. Skinà∏ r´kà na Cadrona, wskaza∏ goÊciowi drugi, przysuwany
w∏aÊnie przez s∏ug´ fotel. M∏odzian podzi´kowa∏ pochyleniem g∏owy, podszed∏ do mebla,
zr´cznie broƒ odsunà∏ i usiad∏. Gospodarz uniós∏ dzban.
– Grzanego piwa nie odmówicie – ni to zapyta∏, ni to stwierdzi∏.
– Z przyjemnoÊcià – powiedzia∏ m∏odzian. – Psia pogoda. Ale! Zapomnia∏em... – poderwa∏ si´
z fotela – ...si´ przedstawiç: jestem Jalmus, syn Krotobachawego, pana na zamku Gaycherren.
– Mnie zaÊ zwà Hondelyk – powiedzia∏ gospodarz siadajàc i si´gajàc do dzbana. Nala∏ goÊciowi
a potem sobie. Wskazujàcym palcem dêgnà∏ do wewnàtrz dzbana. Cadron natychmiast zrozumia∏
gest, pochwyci∏ dzban i wyszed∏.
– Mi∏o mi ci´ widzieç, panie. Nudno tu troch´, co prawda nie mia∏em jeszcze okazji przyjrzeç
si´ dok∏adnie okolicy, dopiero ranom tu zjecha∏, ale rad jestem, ˝e ktoÊ mnie odwiedzi∏. Od picia
piwa jest tylko lepsze picie piwa w kompanii.
Obaj zgodnie pociàgn´li z kufli. M∏odzieniec pierwszy oderwa∏ si´ od mocnego pachnàcego
chmielem, korzeniami, miodem i czymÊ jeszcze piwa. Obliza∏ wargi.
– Nasz gród podupada – powiedzia∏. – Od dwu lat. Jakem wróci∏ z dworu ksi´cia Filby
Wielkookiego...
– Wyba∏uchem poza oczy zwanym – uzupe∏ni∏ uÊmiechajàc si´ Hondelyk.
– A tak, ale to dobry pan i màdry...
– Nie przecz´, pochwali∏em si´ tylko, ˝e te˝ go znam.
M∏odzian milcza∏ chwil´ a potem powiedzia∏ nadajàc jakieÊ szczególne znaczenie swoim
s∏owom:
– To wiem. – Milcza∏ chwil´. – JeÊli pozwolisz, panie, wróc´ do sprawy, która mnie tu przy-
wiod∏a. Otó˝ – jak mówi∏em – dwa lata temu gród kwit∏, rolni krzàtali si´ po polach, mieszczanie
handlowali, kupcy ciàgn´li do nas dwoma krzy˝ujàcymi si´ szlakami. Targi mieliÊmy znane,
ho–ho! Wszystko mo˝na by∏o kupiç: mi´sa na czarno w´dzone, tkaniny ze wszystkich stron
Êwiata, ryby przez rusych na s∏oƒcu suszone, nawet powozy, jakie kto chcia∏...
– Byle by∏y czarne i na dwóch ko∏ach – wtràci∏ Hondelyk.
– S∏ucham?
– Nic, wybacz. Taki ˝art sobie przypomnia∏em. Mów dalej.
– Kwit∏a nasza okolica, gród... Ale jakoÊ dwa miesiàce przed moim powrotem nadciàgn´∏o na
nas przekleƒstwo, fatum jakieÊ. – Uniós∏ dwoma palcami kufel i pochyliwszy przetoczy∏ po stole.
Toczony po drewnie rant dna zahurkota∏. – Zagnieêdzi∏a si´ tu zaraza fruwajàca, niektórzy
4
usi∏owali toto smokiem nazywaç, ale potem, jakby si´ wszyscy zmówili: uznali, ˝e miano smok to
zbyt wielki honor dla tego smroda i zosta∏a nazwana francà. Niewa˝ne zresztà jak si´ zwie, ale
okolica zamiera przez to, a ju˝ myÊl o tym, ˝e akurat ta bêdzina na psy nas sprowadza...
– Jak to taka bêdzina, jak mówisz, panie, dlaczego si´ jej nie pozb´dziecie? – Hondelyk oder-
wa∏ na chwil´ wzrok od goÊcia – wszed∏ Cadron z du˝ym dzbanem, woƒ parujàcej zawartoÊci naty-
chmiast zapanowa∏a nad wszystkimi innymi zapachami w izbie. S∏uga postawi∏ dzban na zydlu
przy kominku i popatrzy∏ na Hondelyka. Rycerz wskaza∏ mu krzes∏o przy kominie. – Jak czyrak
doskwiera to go ciàç trzeba – powiedzia∏ do Jalmusa..
– Ale musi to zrobiç cyrulik doÊwiadczony – goÊç uÊmiechnà∏ si´ szeroko, ale zaraz star∏
uÊmiech i mówi∏ dalej: – To skrzydlate obrzydlistwo zasiedli∏o kopiec–jaskini´ nieopodal
martwego obrzecza, na styku grz´dy wzgórz pól i lasu. Ma tu∏ów wi´kszy od najwi´kszego wo∏u,
karbowany, jak glizda, choç niektórzy mówià, ˝e jak szynka szpagatem obwiàzana. Skrzyd∏a ma jak
gacek, chwost d∏ugi na pi´tnaÊcie ∏okci, cztery ∏apska z pazurami, które drà konie na strz´py a
zbroje na kawa∏ki, z których najlepszy kotlarz nawet patelni nie uklepie. No i ryj, ma si´ rozumieç
odpowiedni – jak anta∏ek, ˝eby go w jajca kopn´∏o! – uzupe∏ni∏ zawzi´cie, zacisnà∏ z´by i nagle
przypomnia∏ sobie gdzie jest. Przy∏o˝y∏ r´k´ do piersi. – Wybacz, panie, ale ta zmora... No, nic.
Zaraz wy∏uszcz´ wszystko. Najpierw nic specjalnego si´ nie dzia∏o, chodzi∏o to, owc´ albo ciel´
ze˝ar∏o, trudno. Wola taka i ju˝. Nawet ciekawiej zacz´∏o byç – m∏odzieƒcy podje˝d˝ali franc´,
ostrzelali z ∏uków i wracali zadowoleni. Ch∏opi sarkali troch´, spaliç próbowali i z toporami
chodzili, ale kilku w strzech´ kopn´∏o i przestali si´ zabawiaç. Kupcy czasem z nudów brali
jakiegoÊ przewodnika i podchodzili stwora, w koƒcu smoki nie tak zwyczajna rzecz. No, ale potem
si´ zacz´∏o. Ten stwór – jak si´ okaza∏o – ˝re, a i owszem, barany i g´si, co tam z∏apie, potem
po˝era kor´ i m∏ode drzewa, jak bóbr czy co, a przekàsza wapnem ze wzgórza nieopodal swojej
jaskini. I czy to wapno, czy drewno czy jeszcze co, natura jego mo˝e, doÊç, ˝e... – Roz∏o˝y∏ r´ce i
plasnà∏ nimi o kolana. – No... Jak by tu rzec... Odchody jego – uÊmiechnà∏ si´ z goryczà – one
okolic´ na psy sprowadzi∏y. Chodzi zawsze do rzeki i tam si´ wypró˝nia. No i tu si´ zaczyna piek∏o
– smród okrutny! Kolor woda ma taki, ˝e na sam widok wn´trze si´ cz∏owiekowi wywraca, a jak
nawet sp∏ynie pierwsza fala a ktoÊ niebacznie si´ napije – umiera i to chyba z boleÊci, bo tak wyjà-
cych ludzi nie widzia∏ nikt, nawet na wojnie, czy jak na˝artego kordelasem w brzuch dêgnàç. No
i tak tu teraz jest – nigdy nie wiadomo, kiedy to gnida pójdzie do rzeki, to raz... – Wyprostowa∏
kiuk. – Kupcy nas ominà, bo jak kilka razy trafili akurat na wod´ skadzonà, to przestali przybywaç
i innych postraszyli – dwa. Po trzecie, kiedy na pola pójdzie polowaç – nie wiadomo, od∏ogiem
coraz wi´cej ziemi le˝y. Ch∏opstwo z∏e, g∏odne, w rozboje si´ bawiç zacz´∏o. Ci, na dole rzeki, te˝
pretensje do nas majà, ˝e niby na naszej ziemi, to trza zabiç. No i po czwarte... – Êciszy∏ g∏os, przy-
gryz∏ dolnà warg´ – ...srom na wszystkie okoliczne ziemie. Obsrana, za przeproszeniem, okolica;
mówià na nas: obsraƒce. Ani do jakiejÊ panny w konkury uderzyç, bo konkurenci zatykajà nosy na
nas patrzàc i to wystarczy, ˝eby panny si´ odwraca∏y. ˚adnej odwagi nie starczy, ˝eby zasraƒca na
m´˝a wybraç, a i rodzice dziecka na poÊmiewisko nie dadzà. No i tak tu teraz ˝yjemy – skarbczyk
chudnie, lada dzieƒ na ˝ebry pójdziemy. Studnie Êmierdzà jak... – nie wytrzyma∏ i splunà∏ na
pod∏og´. – Wybaczcie, jak tak si´ d∏ugo o tym mówi, to piana cz∏owiekowi na usta wychodzi.
– To dlatego przed ka˝dym obejÊciem beki stojà i nawet stawy pokopane gdzieniegdzie?
– No tak, ale ta woda i tak cuchnie, tyle, ˝e ju˝ si´ nie umiera od niej. – Wskaza∏ wzrokiem
dzban z piwem: – Jedyna rzecz lepsza przez franc´ to piwo, teraz warzà je uczciwie i hojnie
doprawiajà, bo inaczej nikt by nie pi∏.
– Ciekawe rzeczy opowiadasz, panie. – Hondelyk uniós∏ swój kufel, nieufnie potrzyma∏ nad
nim chwil´ nos. Potem poruszy∏ brwiami i gestem przepi∏ do Jalmusa. – Ale pierwsze, co
winniÊcie byli zrobiç jak si´ okaza∏o, ˝e zmor´ macie – zabiç plugastwo. Dobrze mówi´?
– A pewnie. Tak i robiliÊmy i robimy co jakiÊ czas. Dlatego coraz mniej m∏odych m´˝czyzn w
okolicy. Ju˝ bez dwóch siedemdziesi´ciu le˝y po cmentarzach rozdartych, spalonych i stra-
5
towanych przez to bydl´. O rolnych ju˝ nie wspomn´. PodejÊç do francy si´ nie da – k∏y, pazury,
ogieƒ i chwost. Strza∏y ∏uczników nie przebijajà skóry i rogo˝y; las podpaliliÊmy to odlecia∏a i
wróci∏a na zgliszcza, w ciep∏ym popiele si´ wytarza∏a i tak srn´∏a w rzek´... – wstrzàsn´∏o nim to
wspomnienie, z wysi∏kiem po∏knà∏ Êlin´. Odstawi∏ kufel, rzuci∏ okiem na Cadrona, ale stary
siedzia∏ na zydlu, d∏onie u∏o˝y∏ na kolanach i g∏aska∏ je jakby go ∏ama∏y na deszcz, i nawet brwià
nie poruszy∏. – Nie idzie jej ubiç...
– Ogniem strzyka? – zainteresowa∏ si´ Hondelyk.
– Pot´˝nie.
Gospodarz poruszy∏ g∏owà jakby chcia∏ pokiwaç ze zrozumieniem i w ostatniej chwili pow-
strzyma∏ si´, ale zauwa˝y∏, ˝e goÊç to widzia∏, wi´c rozeÊmia∏ si´ i klepnà∏ w kolano. Ale nie
powiedzia∏ nic. Jalmus zmru˝y∏ oczy, zastanawia∏ si´ chwil´.
– GoÊci∏ w naszej okolicy pewien szarlatan, ale i wiedzia∏ troch´, bywa∏y w Êwiecie. Powiedzia∏,
˝e ta franca zwie si´ Pirróg. Podjà∏ si´ nawet walki. To znaczy nie z mieczem czy ∏ukiem, char∏awy
by∏ jak to magister, ale pod jego kierunkiem ˝eÊmy zapory budowali, ˝eby Pirróga od wody i wapna
odciàç, las paliliÊmy, faszerowane smo∏à byczki podrzucalim... Oj, czegoÊmy nie robili! – Pokiwa∏
g∏owà. – Spaç francy nie dawaliÊmy, wilczych do∏ów nakopalim, wod´ struliÊmy, jedenaÊcioro
okolicznych zmar∏o jak si´ napili. – Trzepnà∏ z ca∏ej si∏y pi´Êcià w kolano. – I nic.
Podniós∏ zagniewane i smutne zarazem spojrzenie na Hondelyka. Wzruszy∏ ramionami i
westchnà∏ przeciàgle. Rycerz milcza∏, w kominku trzasn´∏o któreÊ z wilgotniejszych polan. Na
dole, w karczmie ktoÊ na ca∏e gard∏o wywiód∏ sm´tnie:
Zasrani mi grajà, zasrani Êpiewajà!
Sam zasrany chodz´, zasranic´ wo–odze–´!
Jalmus zobaczy∏, ˝e Hondelyk s∏ysza∏ s∏owa, wskaza∏ palcem pod∏og´ i pokiwa∏ g∏owà. Rycerz
pokiwa∏ ze zrozumieniem g∏owà. Popatrzy∏ na Cadrona, ale stary odda∏ spojrzenie nic nim nie
wyra˝ajàc. Gospodarz si´gnà∏ po Êwie˝y dzban, nala∏ do obu kufli. Poczeka∏ a˝ goÊç uniesie
naczynie, ∏yknà∏. Jalmus nie wytrzyma∏: – Nic mi nie powiecie, panie?
– A co mam powiedzieç? Wspó∏czuwam wam, ale nie wy jedni cierpicie, plugastwa na Êwiecie
w bród... Wiedêmina wam trzeba, ot co!
– Jakiego tam wiedêmina! – Obrazi∏ si´ Jalmus. – Przesz to bujdy dziecinne, które tylko gmin
mo˝e sobie rozpowiadaç, bo i w nim si´ zrodzi∏y, a i oni wiedêmina nie wspominajà, bo na g∏upcy
wyjÊç nie chcà. – Chwyci∏ kufel, ∏yknàwszy t´go, otar∏ pian´ z warg. – Gdym pobiera∏ nauki na
dworze ksi´cia Filby dosz∏y mnie tam po jakimÊ czasie s∏uchy o pewnym cz∏owieku zacnym.
Najpierw s∏ucha∏em tego jak zwyczajnych bajd, co si´ je snuje jak za oknami zimnica i ciemno,
ale potem pogada∏em sobie ze skrybà ksi´cia. To niemal krajan, z wioski G´sia Woda, no i on
potwierdzi∏ te baje. A niedawno, jakem mu napisa∏ co si´ u nas dzieje, i ˝e G´sia Woda Êmierdzi
jak... – Zme∏∏ w ustach jakieÊ s∏owo nie dajàc mu ujÊç na zewnàtrz i mówi∏ dalej: – To mi odpisa∏,
goniec pos∏anie przys∏a∏. Wszystko tam o tym cz∏owieku napisa∏ co wiedzia∏, a rozmawia∏
przedtem z samym ksi´ciem. Ten zaÊ cz∏owieka owego dobrze zna, bo z nim rozmawia∏ i komity-
wie znakomitej by∏.
– Ach tak?
– Tak mówi∏ – odezwa∏ si´ skonfundowany zawartà w tych dwóch s∏owach ironià Jalmus.
– No dobrze, skoro tak mówi∏... Ale co dalej?
– Co to ja?.. A! Ów cz∏ek to m´˝ny rycerz, fachman niepodzielny w swojej robocie, co ju˝
niejednego stwora odes∏a∏ do piachu. Mo˝e wi´c i Pirróga zaszlachtowaç!
– Aha... No to go wezwijcie i po k∏opocie.
– Dlatego te˝ tu jestem...
– Nie rozumiem?
6
– Sàdz´, ˝e wy jesteÊcie, panie tym cz∏owiekiem, choç imi´ inne nosicie – powiedzia∏ Jalmus
pochylajàc si´ do Hondelyka i Êciszajàc g∏os prawie do szeptu.
Rycerz pokr´ci∏ g∏owà. I zaraz cmoknà∏ i powiedzia∏: – Albo... Co was b´d´ m´czy∏. Nie wiem,
czy o mnie wam mówi∏ Zelman. ale owszem – podejmuj´ si´ co jakiÊ czas takiej roboty. Mog´
wziàç i waszà, ale tani nie jestem...
Jalmus poderwa∏ si´ na równe nogi i wyciàgnà∏ r´ce ku powale.
– No! Chwa∏a Najwy˝szemu! Ju˝em zaczyna∏ wàtpiç...
– Poczekaj – na moje warunki przystajesz?
– A jakie sà?
– Pi´çset okràglutkich, z∏ociutkich...
– Tak. Ale zabijesz jà, panie?
– JeÊli nie ja jà... – Hondelyk daleko wyciàgnà∏ nogi, pokr´ci∏ stopami jakby mu Êcierp∏y – ... to
nie b´dziesz nikomu p∏aci∏.
M∏odzieniec szybko usiad∏ na brze˝ku fotela. Zastanawia∏ si´ goràczkowo chwil´.
– Jest jeszcze coÊ... – powiedzia∏ patrzàc w pod∏og´, nie zauwa˝y∏ wi´c, ˝e rycerz znowu pos∏a∏
szybkie spojrzenie Cadronowi, a ten uniós∏ wzrok i brwi do góry. – Zelman powiedzia∏ mi te˝... –
Chwyci∏ w palce skórzany kutas, na górze cholewy buta do Êciàgania jej s∏u˝àcy i zakr´ci∏ nim,
zaciàgnà∏, potem odpuÊci∏. – Troch´ mi nie honor o tym mówiç... Ale powiem. Zelman mówi∏, ˝e
wy, panie, mo˝ecie przyjàç postaç dowolnego cz∏eka, jeÊli tego chcecie, i niczym on sam dobro
czyniç, przy okazji tamtemu splendoru dodajàc. – Podniós∏ na Hondelyka rozognione spojrzenie,
b∏agalne.
– Ja? – Rycerz rozeÊmia∏ si´ g∏oÊno, plasnà∏ d∏onià w kolano. – KtoÊ jednak waÊci naplót∏ bzdur!
W wiedêmina nie wierzycie a w jakiegoÊ takiego... – Poszuka∏ odpowiedniego s∏owa pomagajàc
sobie machaniem w powietrzu palcami – ...przemnieƒca – tak!? To dopiero bajdy gminu, kminu i
pospólstwa!
– O, to zupe∏nie inna sprawa. Zelman mi to t∏umaczy∏ – jest ponoç takie zwierz´, w dalekich
krainach, to si´ zwie kameleniec...
– Xameleon – odruchowo poprawi∏ Hondelyk, otworzy∏ usta i zamar∏.
Jalmus uÊmiechnà∏ si´ i pokiwa∏ g∏owà jakby chcia∏ zakrzyknàç: „Mam waÊci!”. W jego spo-
jrzeniu teraz bez trudu mo˝na by∏o znaleêç du˝o zadowolenia i odrobin´ ironii. I triumfu. Rycerz
milcza∏.
– Xameleon, macie racj´, panie. To zwierz´ przybiera postaç jakà chce, to nie bajdy – natura
jego taka. I wy, panie, równie˝ tak umiecie. Zelman powiedzia∏, ˝e jesteÊcie mimikrant. Ot, i
wszystko.
– Wyrw´ j´zor temu skrybie! – powiedzia∏ rozz∏oszczony Hondelyk. – Spalà mnie kiedyÊ przez
jego gadulstwo...
– Zapomnia∏eÊ, ˝e on z tych stron, panie. Tu mia∏ braci, trzech a zosta∏ jeden z winy francy,
rzecz jasna.
– Dobrze. Mów dalej...
– Chcia∏bym... ˚ebyÊ to pod mojà postacià... zrobi∏, panie – wyjàka∏ m∏odzieniec. – Jestem
najm∏odszy, dwóch braci starszych, dwór nie taki znów bogaty a jeszcze biedniejàcy od dwu lat.
Gdybym to ja... No, niby ja zabi∏ Pirróga – dostan´ ka˝dà dziewczyn´ za ˝on´, wiano sute... Nie
trzeba by by∏o z braçmi si´ wadziç. A i dziewczyna jest taka... – doda∏ rozmarzonym tonem. –
Sprzyja mi, wiem o tym, sama powiedzia∏a, ale póki tu smród panuje i gówniana Êmierç – nawet
nie Êmiem kasztelana o r´k´ córki prosiç.
– Kasztela–a–na?..
Jalmus pokiwa∏ energicznie g∏owà.
Hondelyk wpatrywa∏ si´ d∏ugà chwil´ w m∏odzieƒca. Oczy rycerza, b∏´kitne – jak zauwa˝y∏
goÊç zaraz po wejÊciu do izby – Êciemnia∏y i sta∏y si´ podobne do ciemnego burzowego nieba,
7
równie groêne i zwiastujàce niebezpiecznà przygod´. D∏ugà chwil´ penetrowa∏y dusz´ Jalmusa,
potem na moment przenios∏y si´ na Cadrona. S∏uga zrozumia∏ bez s∏ów zawarte w spojrzeniu
polecenie, wsta∏ i wyszed∏ z izby.
– Zanim b´dziemy dalej rozmawiaç podpiszesz, waÊç, dokument pewien – powiedzia∏ wolno
Hondelyk. – To warunek. Pierwszy dopiero, ale jeÊli nie spe∏niony, to i gadaç b´dziemy tylko o
piwie. – Jalmus otworzy∏ usta, ale Hondelyk uniós∏ d∏oƒ i m∏odzieniec nie wyda∏ z siebie dêwi´ku.
– Musisz wybaczyç t´ podejrzliwoÊç, ale – jak mówi∏em – nie mam zamiaru koƒczyç na stosie z
powodu skàpstwa kontrahenta albo jego niewdzi´cznej g∏upoty. – Rzuci∏ okiem na wchodzàcego
w∏aÊnie do izby Cadrona. – Ot, podpiszesz przyznanie do gwa∏tu na sierocie, dwóch kradzie˝y i
krzywoprzysi´stwa...
– Ja??? – Jalmus poderwa∏ si´ z fotela.
– Tak, ty, panie. JeÊli kiedyÊ potem przyjdzie ci do g∏owy oskar˝yç mnie o czary czy o cokol-
wiek innego – u˝yj´ przez przyjaznych mi ludzi tego dokumentu. To mój pancerz.
M∏odzieniec chwil´ oddycha∏ ci´˝ko, potem w oku b∏ysn´∏a mu skra.
– A ja? – zapyta∏. – Te˝ powinienem mieç gwarancj´, czy...
– Ty masz moje s∏owo!
Jalmus chwil´ walczy∏ ze sobà. Ani Hondelyk ani Cadron nie mieli wàtpliwoÊci, ˝e chce
powiedzieç: „Moje s∏owo nie wystarcza a twoje ma wystarczyç?”, ale nie odwa˝y∏ si´. Hondelyk
ulitowa∏ si´ nad Jalmusem i pomóg∏ mu:
– Przecie˝ poleca∏ mnie Zelman, a on z tych stron?..
GoÊç nabra∏ powietrza, nadà∏ si´, wypuÊci∏ g∏oÊno.
– Dobrze. A co do ceny...
– Mówi∏em – pi´çset.
– No tak... MyÊla∏em... ˚e pod postacià... dro˝ej?
– Nie, poda∏em ci cen´ ostatecznà... – Skinà∏ na Cadrona, s∏uga poda∏ m∏odzieƒcowi kart´
pergaminu. Na stole postawi∏ gliniany polewany ka∏amarz i pióro. – Wiedzia∏em przecie˝, ˝e
b´dziesz mia∏ ochot´... A, niewa˝ne.
Jalmus przeczyta∏ podany dokument, spurpurowia∏, podniós∏ wzrok na Hondelyka, jakby chcia∏
poprosiç o ∏ask´, ale napotkawszy twarde bezwzgl´dne spojrzenie j´knà∏ prawie, si´gnà∏ po pióro,
dêgnà∏ w otwór i z∏o˝y∏ staranny podpis. Cadron szybko odebra∏ dokument, sprawdzi∏ podpis i
skinà∏ g∏owà. Hondelyk uÊmiechnà∏ si´ do Jalmusa.
– Jeszcze jedno – pieniàdze teraz. To znaczy – jeÊli mam wystàpiç w twoim imieniu, to musisz
tu ju˝ zostaç. Nie mo˝e byç tak, ˝ebyÊ walczy∏ z Pirrógiem i jednoczeÊnie kasztelance romence
Êpiewa∏. Ty zostaniesz tutaj, ja – wyjd´, a ty wyjdziesz dopiero, gdy ja wróc´. Dlatego musisz teraz
iÊç po pieniàdze...
– Tak, mam je na dole, przy koniu. – Jalmus podniós∏ si´ i nagle uÊmiechnà∏ nieÊmia∏o. –
GdybyÊ zginà∏ – mnie spalà, prawda? Bo tu jestem i tam b´d´...
– Nie, gdybym zginà∏, to tam b´dzie moje cia∏o, a zawsze mo˝esz Êwiadkowi g∏upot´ zarzuciç,
prawda?
– No tak. – Jalmus ruszy∏ do drzwi, ale zatrzyma∏ go g∏os Hondelyka, który poleci∏ zawiadomiç
s∏ug´, ˝e jego pan zostaje tu w karczmie kilka dni a mo˝e te˝ wyjedzie. – S∏usznie, mogliby si´
niepokoiç – przyzna∏ m∏odzieniec.
Wyszed∏.
Cadron niedbale zwinà∏ dokument w rur´, si´gnà∏ do stojàcego w kàcie kuferka, otworzy∏
wieko i bez szczególnej atencji wrzuci∏ pergamin do Êrodka.
– Nie wierzysz w moc takiego dokumentu – stwierdzi∏ Hondelyk. Znowu wyciàgnà∏ nogi w
kierunku ognia, po chwili z wilgotnych butów zacz´∏y ulatywaç smu˝ki pary. – A przecie˝ – jak
dotychczas – nikt nie próbowa∏ z∏amaç danego s∏owa?
– Jak dotychczas zawsze si´ wywiàzywa∏eÊ z zobowiàzaƒ...
8
– Raz – nie!
– Owszem, ale stawa∏eÊ dzielnie, Êwiadkowie byli. Splendoru nikt nie odbierze, a i odda∏eÊ
po∏ow´ zap∏aty – cicho rozeÊmia∏ si´ Cadron
Hondelyk pokiwa∏ g∏owà, si´gnà∏ do dzbana, ale dotknà∏ tylko ucha, pstrykni´ciem paznokcia
wydoby∏ z niego g∏uchy dêwi´k i westchnà∏.
– No tom si´ ju˝ napi∏. – Wsta∏ i przytupnà∏ w pod∏og´. Popatrzy∏ na Cadrona, stary bez s∏owa
podszed∏ do z∏o˝onych pod Êcianà trzech kufrów i otworzy∏ najwi´kszy, wyjà∏ wstawione doƒ du˝e
zwierciad∏o i stràciwszy wiszàcy na haku p´k wonnych zió∏ zawiesi∏ je. Hondelyk podszed∏ i zaczà∏
uwa˝nie przyglàdaç si´ swojej twarzy. – Du˝o nie b´dzie trzeba zmieniaç... – mruknà∏ do siebie.
– Ja bym na twoim miejscu w ogóle nie zmienia∏. – Powiedzia∏ szybko Cadron. – GdybyÊ zabi∏
Pirróga w swoim imieniu dosta∏byÊ od kasztelana wi´cej i... I...
– No w∏aÊnie – potwierdzi∏a z goryczà Hondelyk. – Czy to raz próbowa∏em? – Odwróci∏ si´ z
zaciÊni´tymi z´bami, zgrzytnà∏. – Ju˝ ci nieraz mówi∏em: pod swojà postacià po pierwsze boj´ si´,
po drugie – nie wychodzi mi. Jak jestem pod maskà – prosz´ bardzo! I odwa˝nym, i przemyÊlny,
i zr´czny...
– Stawa∏eÊ przecie˝ kilka razy... – bez wiary we w∏asne s∏owa wtràci∏ s∏uga.
– A tak. I co z tego? Drobne sprawy, ˝adnej s∏awy i omal nie zginà∏em. – Wróci∏ do wpatrywa-
nia si´ w lustro. – Nie–e... Widaç taki mój los – xameleon. Pogodziç si´ z tym trzeba i tyle.
Otworzy∏ szeroko usta, poruszy∏ wargami ˝eby poods∏aniaç z´by, potem – trzasn´∏y zawiasy –
˝uchwà prawie dotknà∏ piersi. R´kà tràci∏ ucho, pociàgnà∏ je w dó∏, przycisnà∏ do g∏owy, przekr´ci∏
troch´. Pomajstrowa∏ przy brwiach – podniós∏ do góry, naciàgnà∏, puÊci∏. Na schodach rozleg∏y si´
szybkie kroki, Hondelyk zerknà∏ w kierunku drzwi za poÊrednictwem lustra, ale nie odsunà∏ si´
od niego. KtoÊ zapuka∏, rycerz okrzykiem zaprosi∏ do Êrodka. Wszed∏ zdyszany Jalmus. Lewà r´k´
przyciska∏ do brzucha coÊ kryjàc pod po∏à kaftana. Zamknà∏ drzwi i przycisnà∏ je ty∏kiem.
– Oto pieniàdze – powiedzia∏ wyciàgajàc cztery sakiewki. Wpatrzy∏ si´ w odbicie twarzy
Hondelyka w lustrze. – Po sto dwadzieÊcia pi´ç w ka˝dej. – Zabrzmia∏o to jakby co innego chcia∏
powiedzieç, patrzy∏ chwil´ i nie wytrzyma∏: – MieliÊcie, panie, zupe∏nie inne oczy, niebieskie... A
teraz?..
Hondelyk oboj´tnie skinà∏ g∏owà do odbicia Jalmusa, Cadron podszed∏ i odebra∏ woreczki jed-
noczeÊnie zapraszajàc goÊcia z powrotem do sto∏u. Potem wróci∏ do skrzyƒ, pogrzeba∏ w nich i
wyjà∏ porzàdnie posk∏adane ubranie.
– Musisz si´ przebraç – powiedzia∏ rycerz ignorujàc ostatnie s∏owa goÊcia. – Ja wezm´ twoje
rzeczy, broƒ i coÊ tam jeszcze b´d´ mia∏ swojà, to pami´taj powiedzieç, ˝e wyrzuci∏eÊ, bo cuch∏o.
Konia powiesz, ˝e po˝yczy∏eÊ, bo niebojàcy i u∏o˝ony specjalnie. – Hondelyk wcià˝ sta∏ przed
zwierciad∏em, ale przesunà∏ si´ tak, by widzieç w nim odbicie goÊcia. – Wybacz mi moje miny,
ale... – Znowu otworzy∏ usta jakby podstawia∏ je cyrulikowi do rwania z´ba. – ...przymierzam si´
do twojego wyglàdu. – Przycisnà∏ do g∏owy uszy, potrzyma∏ chwil´ a gdy odjà∏ r´ce Jalmus
przysiàg∏by, ˝e mia∏y troch´ inny kszta∏t i troch´ inaczej trzyma∏y si´ g∏owy. Gospodarz z ukosa
zerknà∏ na Cadrona. – Pocz´stuj nas winem – poleci∏.
Po chwili Cadron poda∏ goÊciowi jeden puchar, drugi poda∏ strojàcemu przed lustrem miny
Hondelykowi. Jalmus, z zainteresowaniem wpatrujàcy si´ w Hondelyka, nie zauwa˝y∏, ˝e Cadron
zr´cznie wsypa∏ do jego pucharka zawartoÊç wydrà˝onego w ma∏ej koÊci pojemniczka z drewni-
anym szpuntem. Gospodarz od razu wypi∏ po∏ow´ zawartoÊci i odda∏ pucharek Cadronowi. Jalmus
równie˝ pociàgnà∏ t´go. Hondelyk chrzàknà∏, wróci∏ do sto∏u.
– Przebierz si´ – powiedzia∏ wodzàc troch´ nieprzytomnym spojrzeniem po Êcianach. Jalmus
wsta∏, zrzuci∏ kaftan i zaczà∏ odpinaç guziki koszuli. – Rano ju˝ mnie nie b´dzie, we wszystkim
musisz s∏uchaç Cadrona. Rozumiesz? We wszystkim! – powtórzy∏ z mocà patrzàc m∏odzieƒcowi w
oczy. – S∏owo?
– Tak...
9
– Nie wolno ci wychodziç z tej izby. Ani na krok i ani na chwil´. – Wyjà∏ z ràk stojàcemu obok
s∏udze puchar i dopi∏ reszt´ wina. GoÊç podà˝y∏ w jego Êlady. Cadron dola∏ z butli i poda∏ obu
m´˝czyznom. – To nic, ˝e pi´tro ca∏e wykupi∏em, powtarzam – ani na krok z pokoju. Bardach´,
za przeproszeniem, b´dziesz mia∏ i rozrywk´, jad∏o, napoje... – Hondelyk przepi∏ do Jalmusa i
odstawi∏ puchar. – I w ogóle – s∏uchaj, prosz´, Cadrona. To mój przyjaciel i wspólnik, moje drugie
ja... No? – ponagli∏ niemrawo rozbierajàcego si´ Jalmusa.
M∏odzieniec szybciej dokoƒczy∏ rozbierania, gdy zosta∏ w bieliênie Hondelyk wskaza∏
przyszykowane przez Cadrona ubranie a sam przejrza∏ rzeczy Jalmusa. M∏odzian by∏ o pó∏ g∏owy
ni˝szy od niego, wi´c Hondelyk wybra∏ tylko to, co móg∏ bez obawy o ÊmiesznoÊç w∏o˝yç na siebie
– kaftan, pas, od∏o˝y∏ rapier a reszt´ wskaza∏ palcem, na co Cadron podszed∏, zgarnà∏ i zaniós∏ na
∏aw´. Jalmus w tym czasie poÊpiesznie na∏o˝y∏ na siebie lekki domowy strój przygotowany przez
Cadrona, przetar∏ oczy.
– Zaraz b´dziesz tu mia∏ mi∏e towarzystwo, ale przedtem odpowiedz mi na takie pytania...
Po dwóch kwadransach pytaƒ – droga do jaskini francy, ukszta∏towanie terenu, zawo∏anie
bojowe rodu Jalmusa i ich ulubione przekleƒstwa, umiej´tnoÊç pos∏ugiwania si´ kuszà, toporem,
sznurem besardyjskim, kiedy Jalmus zaczà∏ zasypiaç pod wp∏ywem przyprawionego specjalnymi
zio∏ami wina Hondelyk wsta∏ i skinà∏ na Cadrona. Sam przetaszczy∏ m∏odzieƒca do sypialni obok,
u∏o˝y∏ na ∏o˝u, utràci∏ klamk´ w drzwiach prowadzàcych stamtàd na korytarz i wróci∏ do oÊwiet-
lonego Êwiecami i ogniem z kominka pokoju. Po chwili drzwi otworzy∏y si´ i wÊlizn´∏a si´ przez
nie Êliczna dziewczyna, dygn´∏a uprzejmie przed nie zwracajàcym na nià uwagi Hondelykiem i
przemkn´∏a cicho i zgrabnie do sypialni. Cadron prychnà∏ z politowaniem.
– Zawsze mi si´ wydaje, ˝e za bardzo dbasz o wygody tych...
– Nie ˝a∏uj, Cadronie – rzuci∏ Hondelyk wyjmujàc ze skrzyƒ broƒ, przeglàdajàc jà przy
najbli˝szej Êwiecy i odk∏adajàc na stó∏ wzgl´dnie, gdy mu si´ coÊ nie spodoba∏o, na stos, wi´kszy.
– JeÊli chcesz...
– Nie, dzi´kuj´. Wol´ zwyczajne dziewuchy.
Hondelyk wzruszy∏ ramionami – jak chcesz; zatrzyma∏ si´ nad przygotowanà bronià, zastanaw-
ia∏ chwil´.
– MyÊl´, ˝e mówisz tak tylko z przekory... – Przeciàgnà∏ si´ mocno. – Obudzisz mnie godzin´
przed Êwitem.
Podszed∏ do ∏awy, zmiót∏ le˝àce na niej ubranie Jalmusa, usiad∏, ziewnà∏ pot´˝nie. Cadron
poda∏ mu mi´kkà skór´ olbrzymiego niedêwiedzia. Rycerz u∏o˝y∏ si´ i nakry∏ skórà. Ziewnà∏
jeszcze raz.
– Nie–e–e... myÊl, ˝e mnie nie dziwi... Gdy jako Hondelyk odpar∏em z mikrym oddzia∏em
hord´ Bocwanów poklepano mnie po ramieniu i tyle. A gdy pod postacià Prachera rozprawi∏em si´
z marnà setkà tych˝e – dosta∏ tytu∏ menasku∏a i dwa wozy bogactw – powiedzia∏ z oczami utk-
wionymi w belkowanym suficie. – Zawsze tak jest, czy to dam´ serca zdobywam wierszami i
pieÊnià, czy najeêdêc´ przeganiam, czy niedêwiedzia ludojada morduj´, czy te˝ innego potwora.
Pami´tasz... Prawie ubi∏em pod swojà postacià Blekberd´, a Lucienis jà dobi∏, fetowali go jakby
cudu dokona∏, prawda? A nied∏ugo potem by∏o odwrotnie – za Lochnaja prawie zat∏uk∏em
Gambasa, ale czas mi si´ skoƒczy∏ i musia∏em dokoƒczyç roboty jako ja sam. I co? Omal mnie w
smole i pierzu nie wytarzali, bom – ich zdaniem – niehonornie postàpi∏. Te˝... – ziewnà∏ pot´˝nie
– ... pami´tasz. Nie dane mi byç bohaterem. Przekleƒstwo jakieÊ nade mnà cià˝y czy czart wie co.
JakoÊ tak to idzie, ˝e ∏aski t∏umu nie zaznaj´, jakbym mia∏ dla innych tylko ˝yç, nic dla siebie.
– Jak to – nic? – cicho powiedzia∏ Cadron. – Przecie˝ ty wiesz i ja, i ci, za których stajesz...
– A tak–tak... Ale to ju˝ nie to...
Cmoknà∏ i zamknà∏ oczy. Cadron westchnà∏ cicho, splunà∏ na palce i powygasza∏ wszystkie
Êwiece. W∏o˝y∏ dwa polana do ognia, usiad∏ w fotelu i przygotowa∏ si´ do czuwania.
10
***
– Jalmus wyt∏umaczy∏ mi, ˝e nie ma tam miejsca dla konia, zostaniesz w zagajniku...
Ogier szed∏ równym st´pem, co jakiÊ czas unoszàc g∏ow´ i parskajàc cicho, na s∏owa Hondelyka
nie zareagowa∏ w ˝aden sposób, ale rycerz przemawia∏ raczej do samego siebie. Juczna klacz
zar˝a∏a cicho, ale urwa∏a jakby wystraszona, ˝e mo˝e sp∏oszyç panujàcà o Êwicie cisz´.
– Smród okrutny – zagai∏ niezra˝ony milczeniem ogiera Hondelyk. – JeÊli to jest rzeczywiÊcie
Pirróg, to powinieneÊ si´ cieszyç, ˝e ci´ nie bior´ ze sobà. – Pociàgnà∏ wodze przycich∏ej klaczy. –
Ty ciesz si´ równie˝ – powiedzia∏, ale onieÊmielona dojmujàcym zapachem nie r˝a∏a ju˝ nawet
tylko wietrzy∏a g∏oÊno i parska∏a co jakiÊ czas. Hondelyk–Jalmus dotknà∏ czubkami palców, chro-
nionych przez grubà nabijanà çwiekami r´kawic´, myszki pod prawym okiem. – Do takich rzeczy
najtrudniej mi si´ przyzwyczaiç... – przyzna∏ si´ wierzchowcom. – Ale za to nikt nie wàtpi z kim
ma do czynienia – rozeÊmia∏ si´ cicho przypominajàc sobie zaskoczenie ch∏opa, na którym
wymusi∏ nocleg po niemal ca∏ym wczorajszym dniu jazdy. Ch∏opina jàka∏ si´ i kaja∏ za warunki
niegodne syna jednego z miejscowych mo˝nych. Ofiarowa∏ jedzenie i zerka∏ ponaglajàco na córki,
ale Hondelyk–Jalmus podzi´kowa∏ za obie te rzeczy, zostawi∏ w jego obórce klacz i ekwipunek a
sam pozosta∏à cz´Êç dnia sp´dzi∏ na rekonesansie. Teraz dok∏adnie wiedzia∏ gdzie si´ udaç i jak
spe∏niç robot´.
Pokonali nieÊpiesznie garb wzgórza, Hondelyk Êciàgnà∏ wodze. W po∏owie stoku zaczyna∏ si´
m∏ody las, ni˝ej drzewa by∏y starsze prócz tych miejsc, gdzie hula∏y po˝ary. Czarne plamy tworzy∏y
du˝y okràg, w centrum którego mia∏a znajdowaç si´ nora potwora. Przez czarne spalenizny
wàwozami wzgórz przebija∏ si´ wàski strumieƒ, wpada∏ do zadrzewionej k´py i wyp∏ywa∏, ale
nawet z tej odleg∏oÊci widaç by∏o zmian´ w kolorze wody. Poza tym na brzegach strugi – tej
wyp∏ywajàcej z le˝a stwora – nie by∏o ˝adnej roÊlinnoÊci. Dopiero kawa∏ drogi od gadziej k´py
najpierw nieÊmia∏o, potem nieco odwa˝niej pojawia∏y si´ k´pki zieleni, ale widaç by∏o, ˝e to osty,
nadzwyczaj wybuja∏e, oblepiuchy, cz´Êciowo zanurzone w wodzie, kostropawie, jadowicie ˝ó∏te i
Êlepiàczka, a wi´c roÊliny, które normalny cz∏owiek a nawet byd∏o omija z daleka, a interesujà si´
nimi tylko wsiowe znachorki. Te z g∏upszych.
Hondelyk zagwizda∏ cichutko przez z´by, zlustrowa∏ okolic´ w poszukiwaniu najlepszych dojÊç
do gada. Zrozumia∏ przy okazji dlaczego wysi∏ki miejscowych nie przynios∏y triumfu – w rzadkich
laskach konnych wysy∏a∏by tylko g∏upiec, piesi zaÊ nie byli w stanie nawet szybko uciekaç a co
dopiero mówiç o skutecznej walce. Z zachodu do niecki przylega∏o wzgórze, niegdyÊ zalesione –
atakujàcy byli widziani przez stwora a sami mogli co najwy˝ej hamowaç, by na zadach nie wturlaç
si´ w jego ∏o˝e. No a z pó∏nocy i wschodu by∏a struga i go∏e, zachwaszczone teraz, kiedyÊ pewnie
uprawne pole. Tam mo˝na by rozwinàç linie, ale Pirróg takie w∏aÊnie pola wybiera∏ do walki. Tu
móg∏ podskakiwaç i waliç si´ ca∏ym pancernym cia∏em w piechot´, móg∏ grzmociç konie i
pieszych chwostem, no i móg∏ straszyç swoim upiornym sarkaniem, ogniem, wyglàdem. I smro-
dem.
– Bo to robota dla jednego – podsumowa∏ rekonesans Hondelyk. Przejecha∏ kawa∏ek garbem
a˝ obni˝y∏ si´ przechodzàc do spotkania z drugim wzgórzem, przy czwartym z kolei drzewie
Êciàgnà∏ wodze i zeskoczy∏ na ziemi´. Przywiàza∏ oba konie do drzewa, ale tak Êciàgajàc w´z∏y, by
po bardzo mocnym szarpni´ciu puÊci∏y. PopuÊci∏ popr´g ogiera i rozjuczy∏ klacz. Wybra∏ ze stosu
dwa zwoje lin, trzy pakunki sieci, dziwny topór – lekki, ale na bardzo d∏ugim stylisku, równie˝
lekki niby–paradny miecz, ale g∏ownia wykuta zosta∏a z dziwnego pr´gowanego metalu. Hondelyk
sprawdzi∏ jego ostroÊç i pokiwa∏ z ukontentowaniem g∏owà. Rapier odpià∏ od pasa, cisnà∏ na stos
a przypasa∏ ów niezwyczajny miecz. Chwil´ sta∏ nieruchomo jakby pogrà˝ony w modlitwie, ale
oczy Jalmusa, ciemne jak stary jantar z Bochledo, biega∏y od z∏o˝onych na trawie juków do
11
od∏o˝onego stosu, sprawdza∏y czy wszystko zamierzone ju˝ przygotowa∏. Potem zaczà∏ znowu
pogwizdywaç.
– Gwizdanie wiatr wywo∏uje – powiedzia∏. – A przyda∏by si´ dzisiaj, do tej Êmierdzàcej roboty.
Wyjà∏ jeszcze z juków szarf´, obwiàza∏ sobie nià twarz a do lewego przedramienia przywiàza∏
ma∏y flakonik z wydrà˝onego rogu. Potem zarzuci∏ na lewe rami´ oba zwoje sznurów, na wierzch
na∏o˝y∏ sieci, przykry∏ to wszystko toporem, pod pach´ wsunà∏ rapier i chwyciwszy niedbale kusz´
i ko∏czan ostatnim spojrzeniem obrzuci∏ konie. Ogier sta∏ nieruchomo i przyglàda∏ mu si´
uwa˝nie, klacz przest´powa∏a z nogi na nog´, ale ˝adne nie wyda∏o z siebie dêwi´ku. Hondelyk
odwróci∏ si´ i ruszy∏ po stoku w dó∏. Najpierw szed∏ d∏ugim krokiem, mocno wbijajàc obcasy
butów w darƒ, w miar´ zbli˝ania si´ do dna kotlinki skraca∏ krok i przystawa∏ co chwil´, by
ws∏uchaç si´ w cisz´. Gdy wszed∏ w pierwsze drzewa zwolni∏ jeszcze bardziej, na chwil´ odsunà∏
zas∏on´ z ust i nosa, wietrzy∏ kr´càc g∏owà i krzywiàc si´, nawet u∏o˝y∏ usta jak do spluni´cia, ale
powstrzyma∏ si´. Prze∏o˝y∏ ko∏czan na plecy, naciàgnà∏ kusz´ i za∏o˝ywszy strza∏´ jeszcze
ostro˝niej ruszy∏ naprzód. Mimo sporego baga˝u i g´stniejàcych krzewów porusza∏ si´ niemal
nies∏yszalnie, omija∏ kupy usch∏ego listowia, odgarnia∏ wolno ga∏´zie; zresztà po dwustu krokach
drzewa zacz´∏y rzednieç a krzaki znikn´∏y zupe∏nie, na ziemi zaÊ le˝a∏y nie zwi´d∏e jesienne
liÊcie, ale brunatna ich warstwa niemal bagienna, w ka˝dym razie nie zwarzona zwyczajnym
przymrozkiem. Smród rozk∏adajàcego si´ poszycia i gnijàcego mi´sa i jeszcze czegoÊ unosi∏ si´ w
powietrzu g´sty i ci´˝ki jak wilgotna zbutwia∏a kotara. Hondelyk zatrzyma∏ si´, odszpuntowa∏
flakonik i skropi∏ unoszàc do góry g∏ow´ szal. Mocny aromat, ostry i ch∏odny jak Êwie˝o wykuta i
sch∏odzona klinga zabi∏ fetor, ale rycerz wiedzia∏, ˝e to chwilowe a jego mocy nie wystarczy na
d∏ugo. Zatka∏ naczynko, poprawi∏ liny i sieci, ruszy∏ do przodu. KilkanaÊcie kroków dalej zaczà∏
si´ ugór, najpierw nadpalone drzewa, bez konarów, ale pnie tylko osmalone, potem drzewa
wypalone do po∏owy, potem jeszcze – same ju˝ kikuty pni. Wzrok swobodnie si´ga∏ przeciw-
leg∏ego skraju lasu i wbitego weƒ wzgórza z odgryzionym kawa∏em zbocza, na którym Pirróg
zakàsza∏ wapnem. Z prawej, w odleg∏oÊci pi´çdziesi´ciu kroków widnia∏ niedu˝y kopiec, zupe∏nie
∏ysy z ciemnà szczerbà u nasady. Stamtàd wali∏a para, szara z ˝ó∏tymi pasmami a co jakiÊ czas
zamiast m´tnych ob∏oków pojawia∏o si´ zwyk∏e w upalny dzieƒ falowanie powietrza jak nad
ogniskiem czy pustynnà wydmà. Hondelyk pochyli∏ si´ i nie tracàc z oczu boków zaczà∏ skradaç
si´ do kurhanu. Zaszed∏ go od ty∏u, szybko ale bezszelestnie po∏o˝y∏ na ziemi kusz´, topór i rapi-
er, starannie u∏o˝y∏ na ziemi jednà sieç, drugà, trzecià, obok zbuchtowane obie liny. Wolno, ˝eby
nie dêwi´cza∏a stal wysunà∏ z pochwy miecz i delikatnie wbi∏ go w ziemi´. Pod nogami coÊ zab-
ulgota∏o, poczu∏ nawet dr˝enie gleby, znieruchomia∏ z r´kà wyciàgni´tà do miecza, ale bulgotanie
ucich∏o, natomiast rozleg∏o si´ obrzydliwe g∏oÊne pierdni´cie a potem syk u wylotu nory.
Hondelykiem wstrzàsnà∏ krótki dreszcz, szybko zerwa∏ flakonik i wyla∏ ca∏à zawartoÊç na szarf´
okrywajàcà nos i usta. Odrzuci∏ naczynie, chwyci∏ ci´˝ki przegni∏y kloc walajàcy si´ pod nogami,
chwil´ trwa∏ nieruchomo a potem zamachnà∏ si´ i cisnà∏ nim w gór´ i kierunku w∏azu do nory.
Trafi∏ celnie, chlupn´∏o b∏oto i odchody, Hondelyk podniós∏ i cisnà∏ drugi kawa∏ dràga mierzàc
przed wylot i natychmiast wytar∏szy r´k´ o nogawk´ spodni chwyci∏ w d∏oƒ sieç. Pochyli∏ si´ i
czeka∏. W norze coÊ zabulgota∏o znowu, jakby zawrza∏ pot´˝ny sagan g´stej bryi, buchn´∏a ze
zdwojonà mocà para brudno˝ó∏ta i z otworu wychyli∏ si´ ∏eb Pirróga. Z boku i z ty∏u widaç by∏o
tylko wàskà wykrzywionà ku do∏owi szczelin´ pyska z obwis∏ymi faflami i trzy grube krótkie rogi
chroniàce dziur´ ucha. Pirróg jeszcze nie wysunà∏ si´ z nory gdy strzeli∏ k∏´bem pary przed siebie,
towarzyszy∏ temu wysoki Êwist a pod koniec strugi ukaza∏o si´ z paszczy kilka d∏ugich j´zorów
ognia. Poczwara wysun´∏a si´ jeszcze o krok, niezgrabnie ko∏yszàc ∏bem na d∏ugiej pokrytej ∏uskà
szyi, Hondelyk odwinà∏ r´k´ z siecià, ale Pirróg zatrzyma∏ si´, cofnà∏ troch´ g∏ow´ i charknà∏
jeszcze mocniejszà strugà pary. P∏omienie na koƒcu strugi równie˝ by∏y d∏u˝sze i obfitsze.
Hondelyk przykucnà∏. Pirróg szarpnà∏ g∏owà, jakby czknà∏ i zaczà∏ wy∏aziç ca∏y z nory. Gdy na
powierzchni ukaza∏a si´ tylna para nóg i grozi∏o, ˝e zaraz zacznie si´ rozglàdaç a nie tylko t´po
12
wpatrywaç w pole przed sobà Hondelyk zamachnà∏ si´ i cisnà∏ siecià. Rozwin´∏a si´ wachlar-
zowato w powietrzu, ci´˝arki na koƒcach sztywników zacz´∏y opadaç pierwsze i sieç znakomicie
wymierzona opad∏a na Pirróga. Gadzina szarpn´∏a skrzyd∏ami, ale niemrawo, zrobi∏a jeszcze jeden
krok, w tym czasie Hondelyk cisnà∏ drugim zwojem, cisnà∏ równie celnie i chwyci∏ zwój liny.
Zakr´ci∏ nad g∏owà p´tlà i rzuci∏, ale poÊpieszy∏ si´ – lina przelecia∏a nad znieruchomia∏ym
stworem, szarpnà∏ jà szybko z powrotem i nie zwijajàc zostawi∏. Zakr´ci∏ p´tlà drugiej liny, trafi∏
w g∏ow´, b∏yskawicznie zaciàgnà∏ w sak z sieci i puÊci∏. Pirróg dopiero teraz zrozumia∏, ˝e dzieje
si´ coÊ dziwnego, zaczà∏ kr´ciç pyskiem jednoczeÊnie wciàgajàc do bulgocàcej gardzieli powietrze.
Hondelyk chwyci∏ kusz´ i pos∏a∏ niemal nie mierzàc pierwszà strza∏´. Odbi∏a si´ od zrogowacia∏ej
skóry na pysku. Druga strza∏a – prosto w paszcz´k´. Franca hyrkn´∏a zdziwiona i rozz∏oszczona,
Hondelyk krzyknà∏ radoÊnie, na∏o˝y∏ nast´pnà strza∏´, trafi∏ w rozwarty ciàgle pysk. Pirróg zapom-
nia∏, ˝e chcia∏ strzeliç ogniem w napastnika, okr´ca∏ si´ wolno a Hondelyk szy∏ strza∏ami. Kilka z
nich odbi∏o si´ od pancerza, ale Pirróg okr´cajàc si´ nadepnà∏ w koƒcu na koniec sieci, ryknà∏ i
uwali∏ si´ ods∏aniajàc podbrzusze. Rycerz szybko wyjà∏ z ko∏czana trzy specjalnie oznakowane jas-
nymi piórami be∏tu strza∏y, ostro˝nie zdjà∏ z grota skórzanà pochewk´, na∏o˝y∏ strza∏´ i starannie
wymierzywszy pos∏a∏ jà w brzuch stwora. Trafi∏ akurat w machajàcà w powietrzu ∏ap´ i strza∏a
poszybowa∏a rykoszetem w pole. Druga utkwi∏a w brzuchu, trzecia równie˝. Hondelyk uniós∏
g∏ow´ i krzyknà∏ g∏oÊno. Odetchnà∏ z ulgà, szarpnà∏ le˝àcà na ziemi pierwszà lin´, szybko nawinà∏
jà na przedrami´, sklarowa∏ i pomachawszy w powietrzu p´tlà cisnà∏ jeszcze raz. Mierzy∏ w nog´
stwora szarpiàcà i dràcà w strz´py sieç, ale nie trafi∏. Âciàga∏ lin´ chcàc powtórzyç rzut, ale patrzàc
na Pirróga zauwa˝y∏, ˝e gad uwolni∏ ju˝ jednà tylnà ∏ap´ a puÊciwszy wreszcie rozpaczliwy k∏àb
pary z ogniem przepali∏ sieç kr´pujàcà pysk. Nie zauwa˝y∏ tego jeszcze, ale lada moment wysunie
paszcz´ z wi´zów. Hondelyk zarzuci∏ celnie ostatnià sieç, chwyci∏ topór i kulàc si´, ˝eby ka∏dun
Pirróga os∏ania∏ go przed jego w∏asnym wzrokiem podbieg∏ do miotajàcego si´ stwora, wyczeka∏
chwil´, zamachnà∏ si´ pot´˝nie i cià∏ po stawie tylnej nogi. Przeciàg∏y ryk zawibrowa∏ w powi-
etrzu, majtajàcy si´ bez celu swobodny ogon gada Êwisnà∏ w powietrzu i trafi∏ Hondelyka w bio-
dro. Rycerz jak uderzona packà mucha wylecia∏ w powietrze, wywinà∏ koz∏a i ci´˝ko gruchnà∏ o
ziemi´. Chwil´ le˝a∏ nieruchomo, potem poruszy∏ r´kà, g∏owà. Pirróg zauwa˝y∏ lecàce cia∏o,
zachrypia∏ radoÊnie, szarpnà∏ w sieci. Spod ogona bluzn´∏a z pierdliwym bulgotem struga ˝ó∏tosi-
nobràzowoczarnych odchodów. Stwór szarpnà∏ si´ jeszcze raz, ∏eb wychyli∏ si´ z otworu w sieci,
ale majtajàca si´ bez∏adnie tylna noga powodowa∏a, ˝e sieç ko∏ysa∏a g∏owà Pirróga. Dlatego stru-
mieƒ wrzàcej pary trafi∏ nie w Hondelyka a szcz´Êliwie przelecia∏ wysoko nad ziemià i troch´ w
bok. Rycerz szarpnà∏ si´ gdy w nozdrza trafi∏ ostry amoniakowy zapach, przeturla∏ po ziemi,
zerknà∏ przez rami´, poderwa∏ i kulejàc pogna∏ do pozostawionej broni, przy okazji zmuszajàc ∏eb
stwora do okr´cania si´ na szyi a bezmyÊlne ruchy nóg powodowa∏y, ˝e obie wystrzelone we wroga
strugi pary, gazu i ognia nie dosz∏y celu. Hondelyk podbieg∏ do wbitego w ziemi´ miecza,
wyszarpnà∏ go i dodatkowo chwyciwszy rapier Jalmusa pobieg∏ w drugà stron´ dooko∏a kurhanu.
Âlizga∏ si´ w cuchnàcym b∏ocie, powietrze z ci´˝kim j´kiem wyrywa∏o si´ przy oddechu z p∏uc.
Zachlapana b∏otem przy upadku szarfa niemal nie przepuszcza∏a powietrza, wi´c zerwa∏ jà i
niemal zatchnà∏ si´ ci´˝kim fetorem zmieszanym z przyprawiajàcym o ∏zy i pieczenie w gardle
gazem. Poczu∏, ˝e oddech ma coraz p∏ytszy i coraz bardziej bolesne wywo∏uje w piersi echo, ale
ju˝ dobiega∏ do le˝àcego wcià˝ na tym samym boku Pirróga, miotajàcego si´, ryczàcego z bólu i
wÊciek∏oÊci, machajàcego przednià ∏apà. Tylna, nadci´ta uderzeniem topora, bezmyÊlnie u˝ywana
do rozdzierania sieci stercza∏a do nieba Êwie˝ym kikutem z wystajàcà u∏amanà sinà koÊcià i ury-
wkami mi´Êni i Êci´gien. Hondelyk dokuÊtyka∏ do miotajàcego si´ gada, wymierzy∏ dok∏adnie i
wsadzi∏ pomi´dzy p∏yty grzbietu rapier Jalmusa, przyszpilajàc przy okazji lewe skrzyd∏o. Zostawi∏
broƒ w ciele i przesunà∏ si´ ku g∏owie zerkajàc czujnie na uderzajàcy po drugiej stronie cia∏a ogon.
Pirróg nie zareagowa∏ na wbity pod szkliwiaste rogo˝e rapier, ale gdy Hondelyk zbli˝y∏ si´ do szyi
zamierzajàc ciàç jà, ∏eb gadziny miotnà∏ si´ w ty∏, Hondelyk uderzy∏, ale nie z tà mocà, jakiej
13
chcia∏ u˝yç a przyuszne rogi uderzy∏y go w brzuch. J´knà∏ g∏oÊno i upad∏ na plecy zostawiajàc
miecz tkwiàcy w szyi. Pirróg majtnà∏ g∏owà si´gajàc podnoszàcego si´ z ohydnej mazi Hondelyka,
uderzy∏ go jeszcze raz, ale walàcy si´ ponownie w gnojowic´ rycerz us∏ysza∏ ohydny trzask i ryk,
od którego zafalowa∏o rzadkie b∏oto, hukn´∏o jakieÊ walàce si´ w lesie nadwàtlone czerwiami czy
czasem drzewo a potem mi´kka kurtyna spad∏a na jego uszy. Szarpnà∏ si´ do ty∏u, byle poza zasi´g
pyska stwora, poderwa∏ na kolana, runà∏ w maê, poderwa∏ jeszcze raz i uda∏o mu si´ ustaç.
Odwróci∏ si´ do Pirróga. M´tniejàce êrenice wpatrywa∏y si´ z nienawiÊcià w jego oczy, kikut ∏apy
kreÊli∏ ko∏a na tle lasu za polem i nieba, ale z przeci´tej szyi, zerwanej do koƒca bezmyÊlnym
ruchem stwora bucha∏a bura ciecz parujàc na ch∏odzie poranka; w ci´˝kim trujàcym powietrzu
zaplàta∏ si´ dodatkowy fetor. Hondelyk odwróci∏ si´ i odszed∏ kilkanaÊcie kroków. Zdar∏ z siebie
Êmierdzàcy kaftan, odwróci∏ go na drugà stron´ i przetar∏ nim twarz, potem zwymiotowa∏.
– Co tu jeszcze... – wychrypia∏ do siebie. Dotknà∏ d∏onià piersi, w którà huknà∏ go pysk gada,
j´knà∏. Ostry ból szarpa∏ st∏uczone biodro. W piersiach k∏u∏o i piek∏o. – Miecz... zabraç. Kusza
mo˝e zostaç, rapier – musi. Och... sznury trzeba by i mo˝e sieci... A, pal je licho, niech ∏˝e, ˝e
narzuci∏ przypadkiem...
Odszed∏ jeszcze dalej w Êmierdzàce tylko, tylko! gnojem powietrze, odetchnà∏ g∏´boko kilka
razy. Najch´tniej nie wraca∏by ju˝ nigdy do francy, ale wiedzia∏, ˝e musi. Odczeka∏ a˝ gadzinie
zm´tnia∏y ca∏kowicie rogówki. PokuÊtyka∏ doko∏a, znalaz∏ swój topór, jednym uderzeniem od∏ama∏
r´kojeÊç rapiera kling´ zostawiajàc w ranie, obszed∏ potwora jeszcze raz. Przystanà∏ przy g∏owie i
uderzy∏ z ca∏ej si∏y w nadoczne rogowe wyrostki, kolorowe, t´czowe, dziwne w tym miejscu i na
tym gadzie, jakby jakiÊ smoczy bóg w ostatniej chwili ulitowa∏ si´ i jednym jedynym niedba∏ym
maêni´ciem ozdobi∏ swoje ohydne dzie∏o. Odràba∏ oba, podniós∏ i nie oglàdajàc ruszy∏ do koni.
Zanim zaczà∏ wspinaczk´ na stok wzgórza umy∏ twarz i r´ce nad strugà, która za kilka tygodni
mia∏a zaczàç toczyç znowu czyste wody do miasta, na pola, do rzeki. UmyÊlnie nie zmienia∏ ubra-
nia i mia∏ przez to k∏opoty z koƒmi, ale za to gdy pojawi∏ si´ w znanej ju˝ podupad∏ej wsi, w
obejÊciu, w którym sp´dzi∏ noc wiedzia∏, ˝e wieÊç o zabiciu Pirróga szybciej ni˝ myÊl obleci
okolic´. A o to mu przecie˝ chodzi∏o. Wykàpa∏ si´ w beczce prawie wrzàcej wody nie przejmujàc
rozognionymi spojrzeniami córek gospodarza, kaza∏ po trzykroç zmieniaç wod´, do ostatniej wla∏
ca∏à butl´ wyciàgu z paulinki i sagan winnego octu gospodarza. Ale i tak gdy wyszed∏ z wody
wydawa∏o mu si´, ˝e ci´˝ka smuga smrodu wlecze si´ za nim gdziekolwiek si´ ruszy. Ale by∏o mu
to oboj´tne. Zwali∏ si´ spaç na piernaty gospodarzy im zostawiajàc ucztowanie i radosne Êpiewy a
potem pijackie ryçkanie.
***
– Mo˝e to niezbyt mi∏e – powiedzia∏ do wpatrujàcego si´ w niego z nabo˝nà czcià Jalmusa –
ale musisz jeÊli nie na∏o˝yç na siebie, to przynajmniej zabraç ze sobà ze stajni wór ze swoim
ubraniem, zap∏aç dobrze gospodarzowi, bo rzeczywiÊcie smród z tego wali okrutny. B´dzie kilka
razy okadza∏ stajnie. Dalej... Masz te˝ tam r´kojeÊç rapiera. Co do Pirróga – mówi∏em: liny, sieci,
kusza, miecz, pami´tasz? – Jalmus kiwnà∏ energicznie g∏owà. – Tu masz jednà p∏ytk´ znad oka,
drugà ja zatrzymam sobie na pamiàtk´, mo˝esz powiedzieç, ˝e gdzieÊ upad∏a ci w b∏oto, przy
okazji poszukiwaƒ przekopià ludziska to pole, te˝ zysk. – Krzywiàc si´ podniós∏ r´k´ z pucharem,
podejrzliwie powàcha∏ zawartoÊç. Popatrzy∏ na Jalmusa, potem na Cadrona. – Wszystko mi
zaje˝d˝a tym Êwiƒstwem. – ¸yknà∏. – Jest jeszcze jedna sprawa, dla ciebie ma∏o przyjemna,
panie...
– Ja te˝ mam jeszcze jednà spraw´ – wybe∏kota∏ Jalmus. – Ale we ∏bie mi si´ ko∏uje od tego
wszystkiego: wczoraj jeszcze widzàc was jakbym w zwierciad∏o patrzy∏...
Hondelyk pokr´ci∏ g∏owà: – To nie jest ju˝ wa˝ne, a jeÊli o sprawach mowa to najpierw moja...
K∏adê si´, waÊç, na stole. – I widzàc zdziwione spojrzenie m∏odziana uzupe∏ni∏: – Nie mo˝esz
14
wszak calutki zdrowy, nie posiniaczony chocia˝by pokazaç si´ s∏u˝bie na zamku. Potrzebne ci
blizny bojowe – doda∏ bez odrobiny kpiny.
Jalmus odstawi∏ swój kielich i szarpnà∏ koszul´. Za oknami rozleg∏ si´ pojedynczy najpierw,
potem chóralny okrzyk.
– To na twojà czeÊç – powiedzia∏ Hondelyk – Powiesz, ˝e mój s∏uga ci´ opatrywa∏, ale ju˝ nie
mo˝na zwlekaç. Nie Êciàgaj koszuli...
Jalmus po∏o˝y∏ si´ na brzuchu, zmarszczy∏ si´ w oczekiwaniu bólu i zacisnà∏ palce w pi´Êci.
Hondelyk chwyci∏ miecz i mocno sp∏azowa∏ kilka razy m∏odzieƒca nie zwracajàc uwagi na jego
syki. Potem, jakby niezadowolony z efektu szarpnà∏ koszul´ i przeciàgnà∏ ukoÊnie trzymanym
ostrzem po plecach. Z zadowoleniem przyklepa∏ koszul´, na bia∏ym materiale zalÊni∏y kropelki
krwi.
– Dobrze. Jeszcze to... – powiedzia∏ wskazujàc Cadrona stojàcego ju˝ przy stole ze Êwiecà w
r´ku. – Wszyscy widzieli, ˝e masz opalone w∏osy – przekr´ci∏ Jalmusowi g∏ow´ i niemal ca∏kowicie
spali∏ zwiàzane rzemykiem w∏osy. Odda∏ Êwiec´ Cadronowi a gdy m∏odzieniec odwróci∏ si´
zamierzajàc coÊ powiedzieç uderzy∏ go mocno pi´Êcià w twarz. Jalmus runà∏ na pod∏og´. –
Móg∏byÊ ty to robiç – mruknà∏ z niezadowoleniem do s∏ugi.
– Ja? A za co? I kto by mi na to pozwoli∏?
– A tam!..
Przykucnà∏ nad Jalmusem, chwyci∏ w garÊç w∏osy i dwa razy uderzy∏ twarzà ch∏opaka o pod∏og´.
Wsta∏ i z niezadowoleniem pokr´ci∏ g∏owà. Cadron szybko odwróci∏ Jalmusa i spryska∏ mu twarz
zimnà, specjalnie do tego celu przygotowanà wodà. M∏odzieniec zamruga∏ oczami, j´knà∏, dotknà∏
palcami puchnàcego policzka.
– Wybacz, ale trzeba by∏o...
– Wiem, nie szkodzi. – Jalmus poderwa∏ si´ ochoczo z pod∏ogi. Zupe∏nie nie przejmowa∏ si´
tym co zasz∏o, w jego oczach pali∏ si´ jakiÊ dziwny ogieƒ. Hondelyk najpierw wzià∏ go za radoÊç z
udanej z nim transakcji, ale Jalmus zachowywa∏ si´ jakby zupe∏nie nie pami´ta∏ po co tu
przyszed∏. – Panie, wiem... Moja proÊba... To znaczy... Och, musz´ ci powiedzieç... – Prze∏knà∏
Êlin´, chwyci∏ swój kielich i wypi∏ duszkiem. – Ja nie mog´ bez Ajsei!
– Bez kogo???
– Ajseja... – powiedzia∏ skonfundowany Jalmus. – Ta dziewczyna, która... No wiesz, panie... Ja
z nià dwie noce...
Hondelyk zmarszczy∏ brwi, potem wyg∏adzi∏ czo∏o. UÊmiechajàc si´ pokr´ci∏ g∏owà.
– Nie.
– Ale ja nie mog´... Nie oddycham, jak na nià nie patrz´!
– No to b´dziesz ˝y∏ tak d∏ugo jak ci starczy powietrza.
– Kpisz sobie ze mnie i s∏usznie, ale to nie jest zwyczajna dziewczyna...
– W∏aÊnie: to nie jest zwyczajna dziewczyna – spokojnie potwierdzi∏ Hondelyk.
– To i mówi´... – Do Jalmusa dotar∏a szczególna intonacja g∏osu gospodarza. Zamar∏ z otwarty-
mi ustami. – No jak˝e to? Przecie˝...
– Daj spokój, Jalmusie, daj spokój. Idê... – Hondelyk okrà˝y∏ m∏odzieƒca, wcisnà∏ mu do r´ki
zawiniàtko z ∏uskà Pirróga i r´kojeÊcià rapiera, objà∏ go ramieniem i pociàgnà∏ za sobà w kierunku
drzwi. – Kasztelank´ masz, zapomnia∏eÊ? – Jalmus usi∏owa∏ zatrzymaç si´, ale uchwyt palców
Hondelyka stwardnia∏. – Zastanów si´ i wybierz, co ci radz´.
– Nie wi...
– Tak!
Jalmus westchnà∏ i pochyli∏ g∏ow´. Za oknami buchnà∏ ryk kilkudziesi´ciu, mo˝e kilkuset
nawet garde∏. Hondelyk okr´ci∏ m∏odzieƒca i wskaza∏ ruchem g∏owy okno.
– Troch´ mi niezr´cznie... – mruknà∏ Jalmus. – W koƒcu nie ja zabi∏em...
15
– No to si´ nie przechwalaj przesadnie – rozeÊmia∏ si´ swobodnie Hondelyk. – Jeszcze ci to
wezmà za skromnoÊç, a tej nigdy nikomu za wiele. ˚egnaj.
Otworzy∏ drzwi i przepchnà∏ niemal przez próg, zamknà∏ drzwi.
– Ot i koniec. – Ruszy∏ do sto∏u, chwyci∏ kielich, wypi∏ po∏ow´ zawartoÊci i podszed∏ do okna.
Chwil´ patrzy∏ a potem, gdy buchnà∏ wrzask na widok wychodzàcego na podwórze postojowego
dworu Jalmusa, zapyta∏: – Masz jakiÊ pomys∏ gdzie si´ udamy teraz? JakieÊ s∏uchy?
– Nie masz jeszcze doÊç?
– Czy ja wiem? A co b´d´ robi∏? Siedzia∏ przy kominku i s∏ucha∏ pieÊni s∏awiàcych pogromców
ró˝nego rodzaju potworów? – W jego g∏osie nie trzeba y d∏ugo szukaç goryczy. – Nie, wol´ coÊ
robiç...
Cadron si´gnà∏ do kieszeni i podszed∏ do Hondelyka. Odchrzàknà∏ i uÊmiechnàwszy si´ poda∏
Hondelykowi pierÊcieƒ.
– Co to... Na me zdrowie?! – Hondelyk wpatrywa∏ si´ w gigantyczny kamieƒ, z wyraênà pur-
purowà kropkà gdzieÊ w g∏´bi przeêroczystego soczystego b∏´kitu. – Przecie˝ to... Nie!?? To
najwi´ksze Kini–Ka–Oko jakie kiedykolwiek widzia∏em!
– Nie tylko ty – przyzna∏ Cadron. – To chyba jest w ogóle najwi´ksze Kini–Ka–Oko. Godne
królów! Widaç Jalmus z nie byle jakiego rodu pochodzi, skoro takie prezenta dziewce robi.
Hondelyk drgnà∏ i wytrzeszczy∏ oczy na Cadrona.
– CoÊ ty powiedzia∏? On to da∏ Ajsei???
– Tak.
Rycerz przeniós∏ spojrzenie z twarzy Cadrona na pierÊcieƒ, z pierÊcienia na s∏ug´, jeszcze raz
na kamieƒ. Wybuchnà∏ gromkim Êmiechem, zatoczy∏ si´ i zarycza∏ walàc pi´Êcià w kolano. Opar∏
si´ o stó∏, rzuci∏ przed siebie pierÊcieƒ i wpatrujàc weƒ r˝a∏ co si∏. Cadron podszed∏ bli˝ej,
uÊmiecha∏ si´ zara˝ony homerowym Êmiechem pana, ale nie rozumia∏ o co temu chodzi.
– Cadronie? – Hondelyk zmusi∏ si´ do powagi, wytar∏ ∏zy wierzchem d∏oni, pociàgnà∏ nosem.
– Wiesz, co? Wiesz co? – Parsknà∏ jeszcze jednà salwà Êmiechu. – Od zabijania smoków du˝o
pop∏atniejsze jest prowadzenie zamtuzu! Co za temat na filozoficznà dysput´? Co?
Wsta∏ i wytar∏ za∏zawione oczy. Parsknà∏ jeszcze raz, zerknà∏ w kierunku okna. Jeszcze raz prze-
jecha∏ r´kawem po zaszklonych ∏zami oczach. Popatrzy∏ na spowa˝nia∏ego towarzysza.
– I tak pewnie zawsze b´dzie...
grudzieƒ’92
16
FFiioolllluunn ccnnoottlliiwwee,, nniieesszzcczz´´ÊÊlliiwwee......
Na skrzy˝owaniu szlaków Hondelyk Êciàgnà∏ wodze i zaczà∏ si´ zastanawiaç, wi´c Cadron
umyÊlnie zmusi∏ konia do niecierpliwego podreptywania w kierunku szerszej, wygodniejszej, lep-
iej ubitej drogi, jednym s∏owem tej pewniejszej. Hondelyk popatrzy∏ na konie, ws∏ucha∏ si´ w
siebie i pokr´ci∏ g∏owà:
– Nie, zjedêmy do Fiollun. To ledwie godzina stàd, a jutro w po∏udnie wyruszymy i...
Cadron uczyni∏ wysi∏ek, by milczeç jeszcze g∏oÊniej, wyraziÊciej; Hondelyk mówiàc zerknà∏ na
niego, przerwa∏ i po chwili namys∏u zapyta∏:.
– Nie widzi ci si´ Fiollun?
– Tak. To znaczy nie. Jeny! Co ja plot´!? Racja: nie widzi mi si´. Nikt o nim nie mówi, jakby
by∏o przekl´te czy zakl´te, czy jeszcze jakieÊ. Po co nam ono?
– Mój drogi, nie chodzi mi o ˝adne w∏aÊciwoÊci miasta. Po prostu chc´ jak najszybciej przy∏o˝yç
g∏ow´ do jakiejÊ jasieczki. Konie – wskaza∏ brodà jednego i drugiego wierzchowca, juczna klacz z
ty∏u poruszy∏a si´ i tràci∏a kopytem kamieƒ, jakby obra˝ona brakiem zainteresowania Hondelyka
– majà dosyç. W koƒcu od Êwitu...
– JeÊli powiesz mi, panie, ˝e nie czujesz niczego szczególnego w tej mieÊcinie... – Cadron
chytrze zawiesi∏ g∏os i przekrzywiwszy g∏ow´ popatrzy∏ na rycerza.
Hondelyk wytrzyma∏ chwil´, potem rozeÊmia∏ si´.
– No dobrze – czuj´. Bije do niego jakaÊ aura, dziwna, pomieszana, skomplikowana. Dziwi
mnie, intryguje, kusi...
– No, to tak trzeba by∏o od razu mówiç. – Cadron Êciàgnà∏ wodz´, koƒ pos∏usznie odchyli∏
g∏ow´ do boku, zrobi∏ krok i ustawi∏ si´ na wprost drogi do Fiollun. – WaÊci – jak mawia∏a moja
matka – ani jeÊç, ani spaç nie trza dawaç tylko perypetie!
– Tak? Moja matka te˝ tak mawia∏a. – Hondelyk na chwil´ zamyÊli∏ si´. – Dlaczego akurat
dzisiaj przypomnia∏eÊ swojà matk´?
Zapytany wzruszy∏ ramionami, jego koƒ zrobi∏ pierwszy krok po drodze, zatrzyma∏ si´, ale
jeêdziec nie zareagowa∏ w ˝aden sposób, wierzchowiec zrobi∏ jeszcze jeden niepewny krok i – nie
czujàc zakazu – poszed∏ odwa˝nie do przodu. Hondelyk tràci∏ lekko pi´tà swojego ogiera, koƒ
ruszy∏, bez komendy wyprzedzi∏ obie klacze i wyszed∏ na prowadzenie. Jechali d∏ugà chwil´ w
milczeniu.
Okolica nie ró˝ni∏a si´ niczym od widzianych ju˝ i widywanych stale – wiosenne pola ze
wschodzàcymi odwa˝nie zbo˝ami, z tirlikajàcymi nad nimi ptakami; ∏àki, na których ˝ar∏ocznie
po˝era bujnà traw´ byd∏o; k´py bia∏ych owczych stad z ujadajàcymi co jakiÊ czas brypheƒskimi
psami pasterskimi; gdzieÊ pod lasem zapilika∏ na fujarce m∏ody pastuszek. Hondelyk odwróci∏ si´
do Cadrona.
– Zawsze chcia∏em mieç takiego psa – oÊwiadczy∏ z wyraênym rozmarzeniem a nawet ˝alem w
g∏osie.
17
– Zg∏upia∏by przecie˝ – oburzy∏ si´ Cadron. – Dopóki b´dziesz co i rusz zmienia∏ postaç, na
˝àdanie tego czy owego tchórza i za niego dokonywa∏...
– Przestaƒ!..
– ... czynów rycerskich, bojowych czy honorowych, czy jakichÊ innych, do których nie ma ikry,
a na które go staç, i które przydadzà mu si´ w jego biografii... – dokoƒczy∏ z naciskiem s∏uga,
pami´tajàc, ˝e nie raz ju˝ to mówi∏ i ˝e rycerz nie raz to s∏ysza∏. I ˝e nie raz jeszcze b´dzie mówi∏
o psie i czeka∏ na racjonalnà uwag´ Cadrona. – GdybyÊcie zaniechali...
Zamilk∏ i omal nie machnà∏ z rezygnacjà r´kà, ale przypomnia∏ sobie, ˝e jego pan nie lubi
takiego „gdybania”. Westchnà∏.
– A mnie si´ wydaje, ˝e niewa˝ne kto coÊ dobrego zrobi, kto przegoni rabusiów czyli te˝ kto
ubije zbyczonego tura. Wa˝ne ˝eby choç troch´ Êwiat oczyÊciç...
– Taaa... Wiem, nie bierzesz si´ do robót pod∏ych, niepewnych, których celem jest zagarni´cie
czyichÊ dóbr, wiem. Ale...
Umilk∏, a po kilkunastu krokach machnà∏ r´kà koƒczàc dyskurs. Ujechali w milczeniu kilkaset
kroków, droga zachybota∏a si´ od lewej do prawej i z powrotem, pokrywajàc dno p∏ytkiego jaru
mi´dzy ∏agodnymi wzgórzami. Wspi´li si´ nie zwalniajàc na przeciwstok i ujrzeli Fiollun.
MieÊcina wtuli∏a si´ w nieck´ powsta∏à w podkowiaste w kszta∏cie pasmo wzgórz, jak psiak w
wybity cia∏em matki dó∏ obok budy. Hondelyk zatrzyma∏ konia i chwil´ przyglàda∏ si´ domom,
dymom, dachom. Wi´kszoÊç z nich by∏a kryta dachówkà, cz´Êç tylko – i to te na peryferiach – z
drewnianym gontem lub z rzadka s∏omà. Pyrknà∏ przez przymykane i otwierane na przemian usta.
– Nieciekawe – mruknà∏.
– To wiadomo by∏o wczeÊniej – wtràci∏ z urazà Cadron.
– Dlatego w∏aÊnie ciekawe – dokoƒczy∏ rycerz Êmiejàc si´ przekornie i tràci∏ wierzchowca
pi´tà. Zak∏usowa∏ nawet, ale zaraz wstrzyma∏ konia. – Nie czuj´ tu jakiejÊ roboty dla siebie, ale
te˝... Hm... CoÊ tu jest – pokr´ci∏ g∏owà. – CoÊ dziwnego, ale niezupe∏nie mi obcego.
ZamyÊli∏ si´ i przesta∏ odzywaç a s∏uga uszanowa∏ milczenie rycerza. Bli˝ej granic miasta
pojawi∏y si´ sady, du˝e, obficie i ro˝nokolorowo ukwiecone, wielogatunkowe i wieloodmianowe.
Zadbane. To widaç by∏o z daleka. Hondelyk rzuci∏ okiem na owocowy dostatek i wi´cej nie
patrzy∏, Cadron dok∏adnie obejrza∏ sady, policzy∏ na palcach gatunki i z podziwem pokr´ci∏ g∏owà.
Zaraz w pierwszej linii domostw ujrza∏ kr´càcy si´ wokó∏ w∏asnej osi, wiszàcy nad drzwiami jed-
nego z domów, drewniany kloc z zaostrzonym jednym koƒcem i z wy˝∏obionà mozolnie nieckà na
drugim.
– Mówi∏eÊ, panie, ˝e cyrulika byÊ ch´tnie odwiedzi∏, oto okazja – wskaza∏ d∏onià.
– A tak, s∏usznie.
Hondelyk podjecha∏ pod drzwi, wyskoczy∏ z nich bojek, chwyci∏ rzucone wodze, poczeka∏ na
Cadronowe i nieÊmia∏o uÊmiechnàwszy si´ poprowadzi∏ konie do stajenki. Rycerz przeciàgnà∏ si´
i st´knà∏. Kiwnà∏ g∏owà, weszli.
– Mistrzu! Golenie – dwa razy, migiem. Mycie g∏ów – dwa razy, te˝ poÊpiesznie. PoÊlij ch∏opaka
do karczmy po dwa garnce piwa, a to musi byç wykonane najszybciej. No! – Hondelyk usiad∏ w
krzeÊle i energicznie uderzy∏ g∏owà w oparcie wysokiego zydla. Cyrulik mruknà∏ coÊ do ch∏opaka
i podszed∏ do Hondelyka, do Cadrona zbli˝y∏ si´ inny ch∏opak, znacznie od pierwszego starszy i
widzàc wahanie w oku klienta zr´cznie zakr´ci∏ otwartà brzytwà wokó∏ palców, a poniewa˝ kiedy
skoƒczy∏ mia∏ je wszystkie – Cadron skinà∏ g∏owà z aprobatà, usiad∏ i przymknà∏ powieki. Zdziwi∏
si´ s∏yszàc g∏os swojego pana:
– Pi´kne macie tu sady, a szczerze mówiàc nie s∏ysza∏em byÊcie s∏yn´li z owoców. Od kiedy tak
si´ zabraliÊcie do tego zaj´cia?
– A?
Cadron otworzy∏ oczy, w odbiciu zobaczy∏ niespokojne spojrzenie czeladnika rzucone na mis-
trza; ten, ju˝ dotykajàc prawie brzytwà policzka klienta, odsunà∏ ostre narz´dzie, zmarszczy∏ w
18
namyÊle czo∏o, potem, gdy ju˝ zna∏ odpowiedê, pomyÊla∏ chwil´ jeszcze raz i dopiero
odpowiedzia∏:
– SzeÊç lat b´dzie.
Zamilk∏. Hondelyk otworzy∏ oczy i przyjrza∏ si´ cyrulikowi uwa˝nie i dwakroç: raz w odbiciu i
korzystajàc z chwili przerwy w mydleniu – bezpoÊrednio. Ch∏op by∏ jak ch∏op, jak barber –
szczup∏y, gi´tki, starannie ostrzy˝ony i wygolony do b∏ysku. Rycerz zaczerpnà∏ powietrza i zaczà∏
jeszcze raz:
– Wojewodà któ˝ tu jest? Nie Kalehan? Takie pot´˝ne ch∏opisko, z bliznà od ucha do ust? G´b´
sobie rozdar∏ jak kiedyÊ przez p∏ot skaka∏?
– On. Ale blizn´ zakrywa wàsiskami, broda mu nie ros∏a, wi´c wàsy zapuÊci∏.
Zamilk∏. Cadron postanowi∏ gruchnàç z grubej rury, tak ˝eby golibroda wreszcie zajà∏ si´ tym,
czym od zarania dziejów zajmujà si´ barberzy. Plotkami.
– A ˝ona Kalehana? Podobnie˝ zadaje si´ z m∏odymi...
– Panie, my plotkami si´ nie zajmujemy i wam nie radzimy! – gwa∏townie przerwa∏ cyrulik.
„Nawet jeÊli rzeczywiÊcie cyrulik w tym mieÊcie nie zajmuje si´ plotkami – pomyÊla∏ Cadron
– to i tak nazbyt gwa∏townie reaguje na zaczepki.” Popatrzy∏ na Hondelyka, rycerz odda∏ mu
zaniepokojone i zaciekawione spojrzenie. D∏ugà niezr´cznà chwil´ chrz´Êci∏y tylko pod brzytwa-
mi golibrodów zarosty goÊci, potem rycerz zapyta∏:
– JakieÊ dobre myd∏o do w∏osów masz?
– Dobre? Ja mam znakomite! – o˝ywi∏ si´ mistrz. – Sam skomponowa∏em z kilku sk∏adników.
Myd∏o i trefid∏o w jednym. Myje znakomicie, delikatne i od razu nasyca w∏osy wyciàgiem z
tataraku, chnei, brzeÊçca, pokrzywy i dynki. Za przeproszeniem waÊci, ale t´pi wszy znakomicie,
i mendoweszki. Najwi´ksze damy do mnie przychodzi∏y ˝ebym im g∏owy umy∏ – doda∏ i zaraz
umilk∏ skonfundowany umieszczeniem wzmianki o najwi´kszych damach tu˝ obok informacji o
paso˝ytach.
Umilk∏. JednoczeÊnie Hondelyk poczu∏, ˝e bezb∏´dnie dotàd operujàca po jego policzku brzyt-
wa drgn´∏a. Minimalnie, nie zaci´∏a, ale jednak jej p∏ynny bieg zosta∏ zak∏ócony. Rycerz
odchrzàknà∏.
– A ju˝ nie przychodzà? Te damy?
– Nie, ju˝ nie.
– Mo˝e za daleko od ÊródmieÊcia? Mo˝e zacznij sprzedawaç w naczyniach swoje
szwarc–myd∏o–trefid∏o?
– Próbowa∏em. – Mistrz na tyle energicznie pociàgnà∏ po szyi od grdyki do czubka brody, ˝e
nawet siedzàcy o trzy kroki od niego Cadron zrozumia∏, ˝e temat nie jest mu mi∏y.
– No to musi do chrzanu – prychnà∏ Hondelyk.
„Zdekapituje mnie – pomyÊla∏. – Albo wywlek´ zeƒ wszystkie jego cyrulikowe sekrety, ∏àcznie
z tajemnica i alkowy Kalehana i recepturà tego specyfiku”.
– Nie. – golibroda odsunà∏ si´ o krok jakby nie by∏ pewien swych reakcji. – Jest Êwietne. – I
jakby na chwil´ zrywajàc jakieÊ p´ta wyrzuci∏ z siebie gwa∏townie: – KiedyÊ rzuc´ to cholerne
miasto, wyjad´ i gdzie indziej zbij´ fortun´! Bo tu... Tu... – zatchnà∏ si´, machnà∏ r´kà i umilk∏.
Czeladnik odczeka∏ chwil´ i widzàc, ˝e mistrz na dobre zamilk∏ odetchnà∏ z wyraênà ulgà.
Hondelyk wyciàgnà∏ r´k´ spod okrywajàcego go przeÊcierad∏a, pociàgnà∏ si´ za ucho odchrzàkujàc
trzy razy. Cadron zrozumia∏: „Ju˝ nic wi´cej nie rób”, w tym przypadku: „Nie pytaj”. Zamknà∏
oczy, w ciszy odda∏ si´ goleniu a potem myciu w∏osów.
– Niez∏e, rzeczywiÊcie – powiedzia∏ Hondelyk wstajàc z fotela, dotykajàc jednà r´kà w∏osów, a
drugà wyciàgajàc z kieszeni cztery srebrne monety. – Mo˝e mi patent sprzedasz, skoro sam nie
masz z tego korzyÊci?
– A co mi po pieniàdzach tutaj? ˚ebym tylko podatek p∏aci∏? – ponuro burknà∏ cyrulik.
19
W tej samej chwili do izby wpad∏ zdyszany ch∏opak z dwoma garncami w r´ku. Przystanà∏ i
odetchnà∏ g∏´boko.
– Wybaczcie panie, ale karczmarz musia∏ zejÊç dopiero...
– Dobrze, postaw i zmiataj! – warknà∏ barber.
Ch∏opak postawi∏ piwo na stole i okr´ciwszy si´ na pi´cie zniknà∏. Hondelyk wskaza∏ piwo pal-
cem.
– Wypijcie, mistrzu. Oby wam humor poprawi∏o... – i do Cadrona: – My si´ i tak wybieramy do
gospody. Konie nam tam przyprowadêcie, dobrze?
Karczma znajdowa∏a si´ o kilkadziesiàt kroków od golarni, wyglàda∏a o niebo lepiej ni˝ setki
podobnych sobie, w podobnych miastach. Na przyk∏ad – czyste Êciany z zewnàtrz, nie po wczo-
rajszym bieleniu, a mimo to bez charakterystycznych smug wieczornego i nocnego moczu podch-
mielonych goÊci, i sproÊnych napisów, i malunków. Cadron popatrzy∏ znaczàco na pana, ale
Hondelyk Êciàgnàwszy brwi wpatrywa∏ si´ w budynek, niemal w´szy∏; zanim wszed∏ zrobi∏ kilka
kroków w bok, ˝eby zerknàç na podwórko i stajnie. Przechwyci∏ czujne spojrzenie towarzysza,
wzruszy∏ ramionami. Weszli do Êrodka przygotowani na niespodzianki i dlatego nie zdziwi∏a ich
czystoÊç izby, bia∏y fartuch karczmarza, lÊniàce ∏awki, wyskrobane do bia∏oÊci blaty sto∏ów,
zio∏owy, niezwyczajny w karczmach zapach. Przy jednym ze sto∏ów doÊç ponuro siedzia∏a piàtka
miejscowych z niewielkimi naczyniami w splecionych d∏oniach. Spojrzeli na wchodzàcych z cieka-
woÊcià a karczmarz chy˝o okrà˝y∏ kontuar, strzepnà∏ Ênie˝nobia∏à Êcierkà najbli˝szy stó∏, wskaza∏
go zapraszajàcym gestem przyby∏ym. JednoczeÊnie westchnà∏ ci´˝ko. Jakby nie wiedzia∏: cieszyç
si´ z goÊci, czy te˝ martwiç ich najÊciem.
– Piwa dostaniemy? – zapyta∏ Hondelyk.
– Specjalne, miejscowe. Troch´ s∏absze – zatrajkota∏ ober˝ysta. – Ale uczciwie warzone...
– Skosztujemy – powiedzia∏ rycerz siadajàc. – Mi´sa jakiegoÊ daj, i goràcego i zimnego. JakbyÊ
mia∏ jab∏ka moczone w occie, jakieÊ grzybki, h´?
– Z mi´sem, to... tego... Dzisiaj wtorek, nie wolno mi mi´sa sprzedawaç, ale mam znakomità
kie∏bas´ serowà, ogóreczki twarde i j´drne, soczyste; knedle ziemniaczane z grzybami i kapustà.
Sieldê, jakiej cz´sto, panie, nie spotkasz. Kwas razowy, ostry jak kosa...
– To i dawaj po kolei, jak dla siebie – zarzàdzi∏ oblizujàc si´ Hondelyk. Odpià∏ rapier i po∏o˝y∏
w poprzek sto∏u, przy lewym ∏okciu. – A kto mi´so aresztowa∏? Kalehan?
– Dzie tam! On sam cierpi... – Karczmarz chcia∏ coÊ dodaç, ale w ostatniej chwili ugryz∏ si´ w
j´zyk. Zabola∏ go chyba, bo uÊmiecha∏ si´ niezdarnie, gdy gna∏ na zaplecze.
Cadron nieznacznie oszacowa∏ spojrzeniem grup´ z pi´ciu fiolluƒczyków. Siedzieli niezbyt
radoÊni, choç pora by∏a sprzyjajàca zabawie – sobotnie póêne popo∏udnie; obmacywali palcami
swoje kufle i kielichy, ale rzadko si´gali po nie, by wlaç zawartoÊç do garde∏. Pochyli∏ si´ do pana,
chcàc podzieliç si´ tà informacjà, ale Hondelyk skorzysta∏ z jego zbli˝enia i mruknà∏:
– Czy mi si´ zdaje, czy oni zachowujà si´ jakby nie mieli pieni´dzy na nast´pny kufel?
– W∏aÊnie tom chcia∏ rzec – szepnà∏ zmartwiony jego spostrzegawczoÊcià Cadron. – A biednie
nie wyglàdajà...
– Mo˝e...
Przerwa∏, bo nadszed∏ a w∏aÊciwie nadbieg∏ karczmarz z tacà. Za nim k∏usowa∏a dziewczyna w
szarej sukni z zapi´tym pod szyjà ko∏nierzem; na g∏owie mia∏a chustk´ zakrywajàcà szczelnie
g∏ow´ a˝ do brwi, tak, ˝e nawet nie widaç by∏o jakiego koloru ma w∏osy. Rozstawi∏a sprawnie
talerze, kufle, kilka ma∏ych dzbanuszków z korzennymi przyprawami, ober˝ysta w tym czasie
zr´cznie naciacha∏ plastrów ciemnego, prawie czarnego ostro pachnàcego sera, zaszlachtowa∏
kilka chrz´szczàcych ogórków, u∏o˝y∏ je na podk∏adzie z marynowanych liÊci rzepy, baldaszków
kopru i brzeƒczechy, kiszonych rzodkwi, chrzanu, jab∏ek, pomidorów i grzybów. Oddzielnie
wy∏o˝y∏ zawini´te wo kó∏ rzodkwi i ogórka p∏aty dalekomorskiej sieldzi, t∏ustej, grubej, korzen-
nej. Mi´dzy Cadronem i Hondelykiem dziewczyna porozk∏ada∏a miseczki, w których mo˝na
20
dostrzec by∏o papryk´, agrest utarty z czarnym pieprzem, sza∏win z grochem i kukurydzà i jeszcze
coÊ, i jeszcze coÊ. Trzy gatunki pieczywa: puchowà pszennà bu∏k´, ˝ytnio–razowy i ciemny grey-
hayemski. K∏àb aromatów uderzy∏ w nozdrza goÊci, zerkn´li na siebie i rzucili si´ do pa∏aszowa-
nia. Karczmarz odsunà∏ si´ o krok i z wyraênà przyjemnoÊcià wpatrywa∏ w ∏apczywie zajadajàcych
Hondelyka i Cadrona. Dziewczyna równie˝ usun´∏a si´, poprawi∏a chustk´ na czole, a rzucajàcy
akurat na nià przyjazne spojrzenie Hondelyk zobaczy∏, ˝e pod czystà chustkà ma wysmarowane
sadzà czy te˝ w´glem czo∏o. Zjad∏ do koƒca ogórek, przekàsi∏ jajem, si´gnà∏ po drugie i nagle
olÊni∏o go. Powstrzyma∏ si´, ˝eby nie wbijaç znowu spojrzenia w dziewk´, prze∏o˝y∏ plaster sera
jarzynami, ugryz∏ i kiwajàc z aprobatà g∏owà popatrzy∏ w naturalny sposób na karczmarza a potem
równie naturalnie na dziewczyn´. Schowa∏a ju˝ czo∏o pod chustkà i nic nie zobaczy∏, obdarzy∏a go
natomiast troch´ smutnym uÊmiechem, odwróci∏a si´ i odesz∏a. Karczmarz równie˝ odchrzàknà∏
z zadowoleniem i skinàwszy goÊciom poszed∏ za szynkwas.
– Mo˝e nie wolno im? – mruknà∏ w koƒcu Hondelyk.
Cadron prychnà∏ z niedowierzaniem. Hondelyk skinà∏ g∏owà dwa razy wiedzàc, ˝e zostanie to
w∏aÊciwie odczytane – czyste i nie biedne ubrania piàtki goÊci szynku nie wskazywa∏y na tak
prozaicznà przyczyn´ ich wstrzemi´êliwoÊci jak brak funduszy, musia∏o to wi´c byç coÊ innego.
Zakaz? Jedli przez chwil´ w milczeniu, grupa miejscowych oszcz´dnie ∏ykn´∏a z kufli równie˝ nie
przerywajàc milczenia. Zachowywali si´, jak gdyby nie do ober˝y przyszli, ale do domu ˝a∏oby,
choç chyba – tak wyda∏o si´ Hondelykowi – trawi∏a ich zwyczajna w takim czasie i w takim miejs-
cu goràczka sobotniego wieczora. Rycerz odetchnà∏ g∏´boko, si´gnà∏ po cieniutko na∏upane
drewienka do d∏ubania w z´bach, chwil´ manipulowa∏ koƒcem jednego w ustach a potem, sap-
nàwszy, si´gnà∏ do kufla i pociàgnà∏ zeƒ. Z boku wyglàda∏o jakby zamierza∏ opró˝niç naczynie
duszkiem, ale po dwóch ∏ykach gwa∏townie przesta∏ piç, oderwa∏ usta od brzegu naczynia i zadzi-
wiony popatrzy∏ w jego wn´trze. Przeniós∏ ostre zaskoczone spojrzenie na Cadrona, potem na kar-
czmarza, ale ten nie zauwa˝y∏, ˝e goÊç szuka u niego wyjaÊnienia jakiejÊ kwestii. Hondelyk popa-
trzy∏ na piàtk´ miejscowych, uniós∏ kufel i pokaza∏ im go, jednoczeÊnie pytajàco unoszàc brwi i
brod´ do góry. Czworo z zapytanych opuÊci∏o wzrok, ale piàtemu drgn´∏y ramiona i dolna warga,
gest stary jak woda, ogieƒ, powietrze i wiatr. Cadron zrozumia∏, ˝e jego pan potrzebuje moc-
niejszego wsparcia w zamierzonej prowokacji, umyÊlnie ostro˝nie skosztowa∏ piwa i j´knà∏:
– Co to jest? – Rozejrza∏ si´ teatralnie. Znalaz∏ wzrokiem gospodarza. – Po licho, karczmarzu,
wod´ rozcieƒczasz wodà!?
Ober˝ysta zamruga∏ oczami, przejecha∏ spojrzeniem po suficie tam szukajàc jakiejÊ pomocy i
nie znalaz∏szy obliza∏ wargi, obliza∏ raz jeszcze, odchrzàknà∏, jeszcze raz obliza∏ wargi:
– Takà mam nakazanà moc. Innym byç nie mo˝e...
– A kto ci zakazuje warzyç uczciwe piwo? Ha! Istnieje przecie˝ edykt obowiàzkowy w tym
kraju? Tak? – Hondelyk przechyli∏ swój kufel i z lekkim obrzydzeniem zerknà∏ do jego wn´trza.
– Kto ci... – Przerwa∏ i zaczà∏ inaczej: – Skàd wiesz jakie ma byç piwo?
Karczmarz z wyraênà goryczà pokiwa∏ g∏owà: – Ju˝ ja wiem – powiedzia∏ wzdychajàc przecià-
gle na zakoƒczenie.
I popatrzy∏ na Hondelyka, jakby chcia∏ powiedzieç: „Lepiej byÊ, panie, nie wiedzia∏. Nic to
dobrego”. Si´gnà∏ po szklanic´, chuchnà∏ na jej bok i zaczà∏ jà zaciekle pucowaç. Po chwili oder-
wa∏ si´ od swego zaj´cia, nabra∏ powietrza do p∏uc, ale w ostatniej chwili powstrzyma∏ si´ i wyda∏
z siebie tylko dziwne hmykni´cie. Zza jego pleców wynurzy∏a si´ dziewka, za nià wysz∏a druga,
podesz∏a do sto∏u tubylców i przetar∏a go czystà Êciereczkà. Trzecia dziewczyna, wszystkie trzy
identycznie ubrane – chustki i skromne suknie – zaj´∏a si´ szynkwasem.
– Dobrze, pal diabli piwo – powiedzia∏ weso∏o rycerz. – Ju˝em sp∏uka∏ gard∏o, ale teraz –
mrugnà∏ swawolnie do Cadrona – przyda∏oby si´ coÊ mocniejszego. ˚eby sieldê nie myÊla∏a, ˝e jà
Êwinie jedzà, che–che!
21
Jego kompan zawtórowa∏ rechotem. Karczmarz jakby zblad∏, a od sto∏u piàtki miejscowych
dobieg∏o wyraêne szlochliwe chlipni´cie. Cadron nie zauwa˝ajàc reakcji obecnych zamacha∏ do
karczmarza:
– Hej, daj˝e–no nalewki ˝o∏àdkowej!
– N–nie... – zajàknà∏ si´ zrozpaczony ober˝ysta. – Nie mam – dokoƒczy∏ dr˝àcym g∏osem.
– CoÊ ty powiedzia∏? – W skamienia∏ej ciszy zapyta∏ wolno, groênym g∏osem Hondelyk. – Jak
to? – Odczeka∏ chwil´. – Poder˝n´ ci za chwil´ gard∏o – zagrozi∏, ale karczmarz milcza∏. – Jakà
masz wódk´? – wrzasnà∏.
– ˚ad... ˚ad... ˚ad–nej...
– No–o–o toÊ, bracie, straci∏ w tej chwili certyfikat na karczm´ – wycedzi∏ Hondelyk. –
Natychmiast zamelduj´ w izbie cechowej, niezw∏ocznie! Tyle jeszcze b´dziesz tu siedzia∏ ile
potrwa wylanie ca∏ego tego Êwiƒstwa. – Podniós∏ do góry dzban z „piwem” i patrzàc w oczy kar-
czmarzowi wolno przechyli∏ i wyla∏ zawartoÊç na pod∏og´. Popatrzy∏ na ka∏u˝´ i powiedzia∏
oskar˝ycielskim tonem: – Nawet si´ nie spieni∏o. Haƒba!
– Ja... – szynkarz wyprostowa∏ si´. Zacisnà∏ z´by, jego oczy strzeli∏y urazà. – To nie ja! –
krzyknà∏.
Popatrzy∏ na miejscowych, jakby u nich szuka∏ wsparcia. I otrzyma∏ je.
– To nie jego wina – wydusi∏ z siebie ktoÊ za plecami Hondelyka.
I jakby przerwa∏o to tam´, drugi g∏os potwierdzi∏ wczeÊniejszy, i trzeci, i kobiecy, jeden i drugi.
– Nie winny on...
– Ka˝dy na jego miejscu!..
– Nie móg∏ inaczej...
– Wcale go to nie cieszy, i nas te˝!..
– Co by to by∏ za szynkarz...
– ...a i my te˝ byÊmy...
Hondelyk wolno rozejrza∏ si´ po karczmie a pod jego spojrzeniem, choç wcale nie taki by∏ jego
zamiar, gas∏y protesty. W koƒcu jego pytanie rozleg∏o si´ w zupe∏nej ciszy:
– No to kto?
Cisz´, jaka zapanowa∏a w izbie, mo˝na by∏o zmierzyç na ∏okcie. A potem dziewczyna, ta z
brudnym czo∏em, powiedzia∏a wyzywajàcym tonem:
– Sheilerd!
– Hm... – odpowiedzia∏ jej po chwili namys∏u Hondelyk.
– No w∏aÊnie – rzuci∏a jeszcze bardziej hardo dziewoja. – Wszyscy mocni, póki nie us∏yszà z
kim majà do czynienia.
Dziwnie zachowywa∏a si´ jak na dziewczyn´ z karczmy. Sama to poczu∏a i zdecydowa∏a si´
brnàç dalej, bo wycofaç si´ bez t∏umaczenia ju˝ nie mo˝na by∏o.
– Powtórz´ „hm”, bo po prostu imi´ to nic mi nie mówi – powiedzia∏ z uÊmiechem Hondelyk.
– Ani si´ go nie boj´, ani nie lekcewa˝´. Nie rozumiem po prostu...
Dziewczyna wciàgn´∏a i przygryz∏a dolnà warg´. Mocno, ale nawet si´ nie skrzywi∏a. W izbie
cisza a˝ za∏omota∏a w uszach. Karczmarz poruszy∏ si´, dziewczyna podnios∏a r´k´.
– Nie, ojcze, trzeba opowiedzieç...
– No to ja! – powiedzia∏ z mocà szynkarz. Zrobi∏ krok i objà∏ dziewczyn´, a potem przesunà∏ jà
w bok i za siebie. „Ach, ojciec!” zrozumia∏ Cadron. „Ojciec i córka, podobni przecie˝ sà!”. – Ty si´
nie mieszaj... Przynajmniej nie wi´cej ni˝ ju˝ si´ mieszasz... – Podszed∏ bli˝ej do sto∏u i
powiedzia∏: – Powinienem w takiej chwili postawiç na stó∏ coÊ godnego, ale same takie
berbeluchy mam w piwnicy, ˝e... Aa–ch... – machnà∏ r´kà.
– Nic to dziwnego, ka˝dy ober˝ysta ma lepsze i gorsze trunki – powiedzia∏ spokojnie Hondelyk
od niechcenia nabijajàc na czubek no˝a dorodnà rzodkiew, obejrza∏ jà ze wszystkich stron, wolno
w∏o˝y∏ do ust i zaczà∏ gryêç z chrz´stem s∏yszalnym mimo zamkni´tych ust.
22
– Tak, ale ja mam tylko te najgorsze. Wstyd mi, nie tak prowadzi∏em ten zajazd... – westchnà∏.
– Cztery lata temu, dok∏adnie cztery lata, siedem miesi´cy i czternaÊcie dni, przyjecha∏ do nas
cz∏ek, który kaza∏ si´ nazywaç Sheilerd. Na oko normalny, troch´ chudy, skromne odzienie, tylko
oczy mu si´ pali∏y. Najpierw stanà∏ na kwaterze u mnie, a potem przeniós∏ si´ do wdowy Gadki.
˚e niby u mnie ha∏as, Êpiewy, taƒce, pijà, szczà i... tego... siano rzyciami dziewczyƒskimi m∏ócà...
Co tam dysputowaç – wszystko to prawda, ale niech no mi kto poka˝e karczm´, gdzie si´ nie pije,
nie Êpiewa, nie kurzy fajki i wszystko inne? – Rozejrza∏ si´ po izbie. Miejscowi z zapa∏em przy-
takn´li jednakowymi ruchami g∏owy, w oczach zalÊni∏o im mi∏e sercu wspomnienie. Hondelyk
zerknà∏ na Cadrona, jakby chcia∏ go przestrzec, ˝eby przypadkiem nie strzeli∏ czymÊ w rodzaju:
„No, chyba w∏aÊnie jesteÊmy w ober˝y?!”. – Zaczà∏ po miesiàcu nas namawiaç, wszystkich,
ka˝dego z osobna i razem, i Kalehana, ˝ebyÊmy skromniej ˝yli, ale... Nikt go po prawdzie specjal-
nie nie s∏ucha∏ – okolica bogata nie jest, co tam biedaka do skromnoÊci namawiaç!? Jeszcze
miesiàc póêniej przyszed∏ tu kiedyÊ wieczorem, w sobot´, pe∏na karczma ludzi by∏a... – Oczy
zamgli∏o mu wspomnienie, zmarszczy∏o czo∏o. – Siedzia∏ w kàcie, te jego Êlepia mu si´ jarzy∏y jak
koboldowi, potem zaczà∏ pouczaç kogo si´ da∏o: najpierw dziewcz´ta, ˝eby si´ tak nie pochyla∏y
nad blatami, bo to nieskromnie...
– Najpierw czepi∏ si´ Hozego, ˝e mu w twarz czosnkiem zionie! – poprawi∏ karczmarza jeden
z goÊci. Poderwa∏ si´ od swojego sto∏u i podszed∏ bli˝ej. – Potem mu gada∏, ˝eby tyle nie pi∏...
– No tak, ale to niewa˝ne – powiedzia∏ niezadowolony z przerwy karczmarz. – Najpierw Hoze,
potem dziewczyny, potem wskoczy∏ na stó∏ i zaczà∏ do wszystkich przemawiaç – ˝e niby piç nie
wolno, kopciç tytuniu, gziç si´, kraÊç i obgadywaç i jeszcze coÊ, ale ch∏opy zacz´li gwizdaç i nie
by∏o go s∏ychaç. Inny by si´ uspokoi∏, ale on ciàgle przeszkadza∏, nie dawa∏ dziewczynom roznosiç
tac, strofowa∏ pijàcych, wyszed∏ nawet na dwór i tam przemawia∏ do szczàcych... Potem – bo nikt
go nie s∏ucha∏ – doczeka∏ do chwili przerwy w pieÊniach, jeszcze raz wskoczy∏ na stó∏ i zaczà∏ groz-
iç. Nie powiem – nawet zrobi∏o si´ cicho, tak groênie zaczà∏ gadaç. Mówi∏, ˝e uruchomi gosthy i
puniry, które b´dà nas karaç za grzechy, za mord, z∏odziejstwo, cudzo∏óstwo, bicie s∏abszych, za
picie wina i okowity...
– Za ob∏apianie dziewek! – wtràci∏ si´ ten tubylec, który przypomnia∏ sobie Hozego. W jego
g∏osie s∏ychaç by∏o zgroz´ i ˝al. – Tak!
– Tak, to te˝ – zgodzi∏ si´ karczmarz. – W ka˝dym razie d∏ugo mówi∏, a˝ Hoze Êciàgnà∏ go z
blatu i da∏ w pysk, ot, ˝eby si´ przymknà∏. Ta–ak... I to by∏ poczàtek naszego teraêniejszego ˝ycia.
MyÊmy si´ Êmiali z Sheilerda, a nast´pnego dnia zacz´∏y si´ dziaç u nas dziwy i cuda. Najpierw
to by∏ powód do chichotu, bo tak – przychodzi na przyk∏ad Hoze rano, kwasu ˝àda – wszystko
dobrze. Po chwili uszczypnà∏ dziewczyn´ w zadek i zawo∏a∏ o flaszk´ wódki – i dosta∏ w pysk.
Rzuci∏ si´ do bójki, ale nie by∏o z kim, knajpa jeszcze pusta, nie wiadomo kto go strzeli∏ w jap´.
Nala∏ sobie kielich, do ust – b´c, w mord´! CoÊ go bi∏o za ka˝dym razem, gdy wyciàga∏ r´ce do
dziewek i wódy. Potem przyszli inni goÊcie, poÊmiali si´ z Hozego, ale ich te˝ zacz´∏o to samo od
trunku odstr´czaç. Wieczorem przybieg∏ be∏kocàcy Rajek. Sta∏ w progu i krzycza∏, ˝e coÊ mu ˝on´
zabi∏o. Pobieglim tam, a ona le˝y go∏a, w ich stajni, na s∏omie, zlana krwià, blada i zimna. Kiedy
tam staliÊmy, jak zamurowani, zza s∏upa wysunà∏ si´ blady i te˝ go∏y Truwol. Wszyscy zrozumieli
co si´ sta∏o – kobieta Rajka wielu ch∏opaków obdzieli∏a swoimi wdzi´kami, ale Truwol jàka∏ si´ i
be∏kota∏ coÊ, ˝e to nie on jà zaszlachtowa∏. Nikt mu nie uwierzy∏, najpierw go ch∏opcy troch´
poszturchali, potem odprowadzili do komory w rynku i zamkn´li. A on gada∏ ca∏y czas, ˝e niby
tylko si´ zacz´li ob∏apiaç jak coÊ niewidzialnego na nich run´∏o, jego odrzuci∏o a jà jakoÊ tak
przygniot∏o, ˝e krew z niej buchn´∏a i po zabawie. Dwa dni tak siedzia∏ i mamrota∏ a˝ si´ przy-
darzy∏o to samo – kobita zaczepi∏a parobka, wciàgn´∏a do ∏o˝a i sta∏o si´ z nià to samo co z
Rajkowà. I jeszcze byÊmy nie wiedzieli co to jest, ale Sheilerd dumny przyszed∏ na plac i wszys-
tko nam wyjaÊni∏ – gosthy i puniry b´dà od tej pory czuwa∏y nad naszym zacnym ˝ywotem. A kto
nie b´dzie przestrzega∏ cnót – na kar´ si´ narazi, odpowiednià do przest´pstwa. Pami´tam jak si´
23
zrobi∏o cicho w rynku, a on nam wy∏uszcza∏ wszystko – co za cudzo∏óstwo, co za kradzie˝, co za
plotki, oszczerstwa, przekupstwo, bluênierstwo, gwa∏t...
– Nikt mu chyba nie uwierzy∏! – wtràci∏ si´ rozgoràczkowany miejscowy. – MyÊmy si´ rozeszli
do domów zadziwieni, ale chyba nikt nie zamierza∏ go s∏uchaç. Ale ju˝ w nocy okaza∏o si´, ˝e niek-
tórzy w∏asnà skórà pobierali nauk´, co znaczà puniry i gosthy. A potem zrobi∏o si´ jeszcze gorzej
– te niewidzialne diabelstwa najpierw kara∏y za ka˝dy grzech inaczej, za lekki lekko, za ci´˝szy –
ci´˝ej, ale potem – popatrzy∏ na karczmarza i zmarszczy∏ brwi – gdzieÊ po miesiàcu, prawda? –
Karczmarz skinà∏ g∏owà. – Sheilerd og∏osi∏, ˝e jesteÊmy oporni, ˝e gosthy nie nadà˝ajà, i ˝e b´dà
ostrzej kara∏y, ˝eby szybciej nas nauczyç jak godnie ˝yç. Taki, cholera, dobroczyƒca...
– I zabi∏y Kanti´! – powiedzia∏a dziewczyna.
– Zabi∏y Kanti´ – zgodzi∏ si´ karczmarz. – Za Êpiewanie sproÊnych piosenek. Wiecie? Tu, w
okolicy, zawsze si´ Êpiewa∏o takà „Poleczk´ cwanà”; no, jak sobie ch∏opy popijà to i Êwiƒtuszà
troch´, prawda? Ka˝dy chyba z Fiollun znalaz∏ si´ w tej piosence, wszystkie urodziny, Êluby,
pogrzeby... Taka Êpiewana kronika miasta, tyle ˝e sproÊna... No, a Kantia tu troch´ Êpiewa∏a u
mnie w soboty. I poleczk´ te˝ czasem... A˝ zaÊpiewa∏a i na naszych oczach chlustn´∏a z niej poso-
ka. Koniec...
Jeden z piàtki, wcià˝ jeszcze siedzàcy przy swoim stole poderwa∏ si´ i zatrajkota∏:
– I to wtedy si´ zacz´∏o naprawd´! Okaza∏o si´, ˝e ju˝ nic nie mo˝na – ok∏amiesz ˝on´ – ktoÊ
niewidzialny çwiczy si´ batogiem przez kwadrans, podbierzesz owoce nie ze swego sadu – duch
wyrywa ci dwa palce, napijesz si´ okowity – dostajesz takiego kopa w bebech, ˝e ci´ wywraca na
nice. Wszystkiego nam zakaza∏! Obgadywania, puszczania bàków...
Cadron nie wytrzyma∏ i rozeÊmia∏ si´.
– To nie jest Êmieszne – powiedzia∏ spokojnie karczmarz. – Ch∏op soczewic´ ch´tnie jada i
groch. No to jak ma sobie potem nie ul˝yç? Musi. A tu puniry dêgajà go czymÊ, jakby rozpalonym
pr´tem w zad. Póêniej przez ca∏y tydzieƒ krwawi z rzyci. To si´ robi taka g∏upawka – ch∏op nie
bêdzi, bo si´ boi, ale w koƒcu kiedyÊ musi, bo p´knie. Jak kiedyÊ popuÊci∏ cichacza – by∏ spokój,
teraz wszyscy wstrzymujà si´ tak d∏ugo a˝ nie mogà i przez to w kó∏ko pierdzenie s∏ychaç g∏oÊne.
– A powa˝niejsze przewiny? – zapyta∏ Hondelyk.
– No, pewnie, nikt tu ju˝ nikogo nie morduje, choç i wczeÊniej nie by∏o tu ludobójców. Ale jak
wojewoda skaza∏ jednego na kar´ Êci´cia – kat odmówi∏. Âni∏o mu si´, ˝e jak dotknie skazaƒca...
– Ober˝ysta obrazowo przejecha∏ kantem d∏oni po gardle. – Wojewoda musia∏ skazanemu zagroz-
iç, ˝e spali go na stosie, dopiero morderca sam pociàgnà∏ za sznur, a wtedy ci´˝ka k∏oda opad∏a i
zgruchota∏a mu krzy˝e. A ile przedtem by∏o kombinowania jak go zabiç, ˝eby sam si´ zabi∏?.. –
wzruszy∏ ramionami. – I fakt – nie ma gwa∏tów, nikt ˝ony nie bije, bo mu r´ka usycha... – popa-
trzy∏ na jednego z klientów. – O, ten próbowa∏, Kintup... – wskaza∏ go brodà.
M´˝czyzna podniós∏ si´ i wyciàgnà∏ przed siebie prawà r´k´, palce stercza∏y sztywno we wszys-
tkie strony, jak niekszta∏tna wiecha. Trzyma∏ jà tak chwil´.
– Czy to sprawiedliwe? – powiedzia∏ wysokim g∏osem, falsetem nieomal˝e. – Raz jà tylko
piznà∏em, raz! Jajko rozgniot∏a, to co mia∏em tylko patrzeç jak si´ rusza niczym krowa po izbie?!
Piznà∏em i o! Teraz ani do siewu, ani do orki, ani do sadu; dzieciska g∏odne, stara ryczy ca∏y czas,
sama przyznaje, ˝e z jej winy... Tfu! – Splunà∏ na pod∏og´ i nagle szarpnà∏ si´ wystraszony swoim
zachowaniem. Wytrzeszczy∏ oczy, zniekszta∏conà d∏oƒ przycisnà∏ do piersi, nerwowo rozejrza∏ si´
doko∏a. Wszyscy umilkli, miejscowi równie˝ rozglàdali si´ po suficie i na boki. Cadron te˝ zerknà∏
za siebie, ale – przy∏apa∏ si´ na pewnym rodzaju ˝alu – nic tam si´ nie rusza∏o, nie skaka∏o, nie
przypala∏o i nie ha∏asowa∏o. Kintup delikatnie schyli∏ si´ i niemal bezg∏oÊnie usiad∏. – Ot i wszys-
tko – powiedzia∏ szeptem.
– A Kalehan? – zapyta∏ Hondelyk.
– A on siedzi cicho w dworku i udaje, ˝e go cieszy takie ˝ycie. Raz na tydzieƒ, po niedzielnym
obiedzie z Sheilerdem, g∏oÊno gada jak to dobrze teraz tu jest, i tyle. Ale my go pami´tamy
24
wczeÊniejszego – nie taki t∏usty, ale fajny by∏ ch∏op, sprawiedliwy i ˝yciowy, a teraz to on ju˝ nic
nie ma do gadania i do roboty. No bo co? Wojewoda Starchi powiedzia∏ podobno do niego: „Jak
tacyÊcie Êwi´ci to p∏açcie!” – i p∏acimy wszystkie mo˝liwe podatki: dochodowy, placowy, drogowy,
spadkowy, chorobowy, a jeszcze podymne, bykowe, pog∏ówne... Grzecznie i terminowo p∏acimy,
to po co komu wójt? Kalehan to rozumie, ale co ma robiç? Jeszcze troch´ i Starchi powie, ˝e wójt
tu niepotrzebny. Bo i prawda – od dawna nikt nas nie naje˝d˝a, bo nikt g∏upi nie jest, ˝eby z
gosthami i punirami zadzieraç...
– Babka Sanitreba walczy∏a... – powiedzia∏a córka karczmarza.
– A tak, ale co to za walka? – rozeÊmia∏ si´ z goryczà ojciec. – Zio∏ami do ognia sypa∏a, coÊ mam-
rota∏a... Kto tam wierzy∏ w jej duchy? – zapyta∏ sam siebie i sam sobie odpowiedzia∏: – Nikt i
nigdy. A gosthy co innego, prawie ka˝dy coÊ po nich ma... – Umilk∏, zerknà∏ na swój prawy
przegub, prze˝u∏ coÊ, a w ka˝dym razie poruszy∏ ˝uchwà. – Zawsze tu mieszka∏a, tak nam si´ przy-
najmniej wydaje... Uroki odczynia∏a, mo˝e i rzuca∏a, kto jà tam wie. Leczy∏a troch´ ludzi, porody
przyjmowa∏a, no i te tam... Wiadomo dziewki czasem do niej biega∏y... – Ober˝ysta wyciàgnà∏
przed siebie lewà d∏oƒ, trzasnà∏ w nià kantem prawej. – Koniec! Po dwóch miesiàcach Sanitreba
znikn´∏a, albo si´ wynios∏a jakiejÊ nocy, albo jà gosthy...
– Gdzie tam si´ wynios∏a – ponuro powiedzia∏ ten najrozmowniejszy z miejscowych. – Przesz
za sam zamiar mo˝na straciç koƒczyn´.
Nasta∏a g∏´boko cisza. Ten z miejscowych, który pierwszy wtràci∏ si´ do opowieÊci karczmarza
westchnà∏, podciàgnà∏ spodnie i wróci∏ na swoje miejsce. Energicznie si´gnà∏ po swój kubek i
przechyli∏ nad otwartymi ustami, ale nie sp∏yn´∏a z niego ani jedna kropla; porywczym gestem
wyciàgnà∏ kubek w kierunku ober˝ysty, nagle jakby si´ opami´ta∏ – pokr´ci∏ g∏owà, odstawi∏
kubek i usiad∏.
– Powiedz jeszcze – jak ju˝ tak plotkujemy, i tak nas kara spotka... – Dziewczyna stan´∏a obok
ojca – ...jak si´ teraz gosthy zachowujà. – Z wyzwaniem wysun´∏a brod´ do przodu.
Karczmarz szarpnà∏ g∏owà, troch´ jak koƒ przesuwajàcy kantar. Wysunà∏ dziewczyn´ przed
siebie.
– Te pomioty Sheilerda si´ nudzà – powiedzia∏ cicho. – Od roku nic si´ u nas nie dzieje,
wszyscy ˝yjà jak sobie tego Sheilerd ˝yczy. Wi´c od niedawna gosthy zacz´∏y tak si´ zachowywaç,
jakby si´ nudzi∏y – podstawiajà nam nogi na schodach, zupe∏nie bez powodu, przysi´gam.
Przypalajà ty∏ki, gdy si´ z ˝onami ten–tego... Ona... – Popatrzy∏ na córk´. Dziewczyna szarpn´∏a
chustk´, pod nià mia∏a ró˝nokolorowe w∏osy i ca∏e czo∏o upstrzone siniakami. – Co i rusz co
∏adniejsze dziewczyny majà oblewane g∏owy jakimiÊ farbami, co i rusz jakaÊ niewidzialna zo∏za
wycina jej szczutka w czo∏o... – Zacisnà∏ z´by, dziewczyna hardo podnios∏a do góry g∏ow´.
Hondelyk uÊmiechnà∏ si´ do dziewczyny, odpowiedzia∏a mu uÊmiechem, naciàgn´∏a chustk´
na w∏osy, ale ju˝ nie nasuwa∏a jej tak starannie na czo∏o.
– Nie daj bo˝e wejÊç na drabin´ w sadzie – odezwa∏ si´ trzeci z odwa˝niejszych miejscowych.
– Na pewno ni stàd, ni zowàd zachwieje si´ i spadniesz jak grucha! Ju˝ cztery razy tak si´ wali∏em.
– Jak si´ Maawemu dom pali∏ – szybko dorzuci∏ Kintup – ca∏a woda z wiader chlusta∏a nam z
powrotem w twarz!
– A wiatr ko∏owa∏ tak, ˝e nikt nie wiedzia∏, którà cha∏up´ polewaç, ˝eby si´ ogieƒ nie prze-
dosta∏.
– A Kalehanowi ostatnio ktoÊ ciàgle do jedzenia dorzuca bobków kozich... – zachichota∏a
dziewczyna.
Po raz pierwszy rozeÊmia∏ si´ ktoÊ z miejscowych.
– Po co? – zapyta∏ Cadron.
– Bo za t∏usty si´ zrobi∏, tak puniry uwa˝ajà!
– Widzia∏em te˝ capa, którego ktoÊ niewidzialny w zad kopa∏! – krzyknà∏ czwarty z miejs-
cowych. – Musi nie do swojej kozy si´ zabiera∏!
25
Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej.
Eugeniusz D´bski KKrróólleewwsskkaa rroosszzaaddaa
ÂÂmmiieerrddzzààccaa rroobboottaa Wieczór przeciàga∏ si´ leniwie – niczym syty kot pr´˝y∏ grzbiet i przesuwa∏ si´ pod d∏onià pana, stwarzajàc wra˝enie, ˝e jest d∏u˝szy ni˝ w rzeczywistoÊci. Za oknami, za Êcianami d∏ugi jesienny wieczór, mokry, ch∏odny jak j´zor psa, który spotka∏ na polu nie zamarzni´tà jeszcze ka∏u˝´; przed szczodrym ogniem w kominku wieczór odsuni´ty Êwiat∏em i ciep∏em, leniwy. Hondelyk poprawi∏ si´ w fotelu, przesunà∏ bose stopy, podkuli∏ palce rumiane od ciep∏a bijàcego z kominka. Chwil´ przyglàda∏ si´ z zainteresowaniem ewolucjom swoich stóp, które kr´ci∏y si´, kurczy∏y i prostowa∏y palce, rozwiera∏y je na kszta∏t wachlarza i zwija∏y. Obcis∏e skórzane spodnie, z nogawkami ciemniejszymi tam, gdzie chroni∏y je d∏ugie buty i nieco jaÊniejszymi wy˝ej, nie kry∏y kszta∏tu d∏ugich mocnych nóg. By∏ wysokim m´˝czyznà, co widaç by∏o nawet gdy siedzia∏ – zajmowa∏ fotel, zydel, na którym opiera∏ ∏ydki a cz´Êç nóg i tak jeszcze wisia∏a w powietrzu mi´dzy oporami. Jedna r´ka opiera∏a si´ o stó∏ w pobli˝u kufla, druga le˝a∏a na brzuchu. G∏ow´ odchyli∏ na wysokie oparcie, kr´ci∏ nià to patrzàc na p∏omienie w kominku, to zerkajàc na Cadrona. Na szczup∏ej wyd∏u˝onej twarzy malowa∏ si´ teraz spokój i syte rozleniwie- nie, ale mo˝na by∏o z oczu, ich oprawy i bruzd wzd∏u˝ nosa wyczytaç, ˝e migiem mogà przeksz- ta∏ciç si´ w twardà mask´, której wyraz zapadnie w pami´ç temu, kto jà na oblicze Hondelyka wywo∏a. Skórzane buty z wysokimi cholewami sta∏y w prawid∏ach nieco z boku, parowa∏y. Cadron widzàc to pochyli∏ si´ i przesunà∏ odrobin´, sprawdzi∏ zewn´trznà stronà d∏oni jaka iloÊç ciep∏a dociera do butów, okr´ci∏ cholwy, ˝eby sech∏ drugi bok. – Daj spokój, i tak ju˝ nigdzie dzisiaj nie b´d´ wychodzi∏ – mruknà∏ Hondelyk przeciàgajàc si´ w wygodnym fotelu. Gdy trzasn´∏y wyciàgni´te stawy, st´knà∏ i opuszczajàc r´k´ si´gnà∏ po wyso- ki kufel z grzanym piwem. – Jutro mo˝e pójd´ na ten ich targ, zobacz´ co tu jest... Posiedzimy jeszcze ze dwa dni i ruszamy. Popas nam si´ przyda∏, ale ciàgnie mnie dalej. Mamy... KtoÊ lekko zapuka∏ do drzwi. Cadron podniós∏ g∏ow´, popatrzy∏ na Hondelyka i pokiwa∏ g∏owà jakby z wyrzutem: „Wykraka∏eÊ!”, potem podpar∏ d∏oƒmi kolana i podniós∏ si´ ze st´kni´ciem. Trzasn´∏y stare stawy, strzepnà∏ po∏y zadartego do góry kaftana. – Otworzyç? Ruszy∏ do drzwi nie czekajàc przyzwolenia, ale Hondelyk dogoni∏ go s∏owami: – A otwórz–otwórz! – Zsunà∏ stopy z zydla. – Pocze–∏ee... – ziewnà∏ pot´˝nie. Stary pos∏usznie zatrzyma∏ si´. Rycerz dokoƒczy∏ ziewania, wyszarpnà∏ prawid∏a i wsunà∏ bose stopy w ciep∏e choç jeszcze wilgotne buty, wsta∏, przytupnà∏ i usiad∏ z powrotem. Machnà∏ przyzwalajàco r´kà. – No? Cadron zrobi∏ dwa kroki i pociàgnà∏ skobel, przesunà∏ si´ bezszelestnie – nasmarowany od razu, gdy tylko Hondelyk wybra∏ dla siebie t´ izb´ – pociàgnà∏ za klamk´. – Czy twój pan zechcia∏by udzieliç mi kilku chwil, dla pewnej wa˝nej i bezzw∏ocznej sprawy? – zapyta∏ przyby∏y. Hondelyk odwróci∏ si´ i popatrzy∏ przez rami´, ale ciemnoÊci panujàce na korytarzu os∏ania∏y pytajàcego, a Êwiat∏o z lamp i kominka zas∏ania∏ Cadron. S∏uga sta∏ nieruchomo i w milczeniu, czeka∏ na polecenia rycerza. – Cadronie, wpuÊç goÊcia. 3
Hondelyk wsta∏. Cadron zrobi∏ krok w bok, przyby∏y wszed∏ i pochyli∏ g∏ow´ w uk∏onie. Gdy kroczy∏ jego ciekawe szybkie spojrzenie obejmowa∏o figur´ Hondelyka, ale gdy pochyla∏ g∏ow´ nie pozwoli∏ sobie na zarzut braku dworskoÊci – oczy ukry∏ jak nale˝y pod powiekami i wytrzyma∏ sk∏on akurat tyle, ˝eby wyraziç szacunek gospodarzowi. Potem wyprostowa∏ si´ i pofolgowa∏ ciekawoÊci. Sam by∏ wysokim m∏odzieƒcem, trzyma∏ si´ prosto i swobodnie. Na m∏odej g∏adko wygolonej twarzy usadowi∏ si´ czerstwy rumieniec, który wyglàda∏ tak, jakby nie tylko jesienny przymrozek by∏ jego przyczynà. Oczy mia∏ ciemne, okolone d∏ugimi rz´sami, powodzenie i dziewek murowane a i panny z okolicznych dworków i zameczków musia∏y cz´sto wzdychaç do jego wizerunku, rozciàgajàcego a˝ do bólu chwile przed zaÊni´ciem w dziewcz´cej sypialni. Tu˝ pod prawym okiem, w kierunku ucha widnia∏a ma∏a myszka, ale nie szpeci∏a m∏odziana. W∏osy, jasne i d∏ugie, goÊç ciasno zwiàza∏ rzemiennym paskiem z ty∏u g∏owy a potem ktoÊ, bo chyba nie on sam, jednym uderzeniem toporka obcià∏ je do zamierzonej d∏ugoÊci, wyglàda∏y przez to jak d∏ugi a niewytarty jeszcze p´dzel golibrody. ¸adnie i niezbyt bogato szamerowany kaftan z r´kawami do ∏okci zgrabnie uk∏ada∏ si´ na szerokiej piersi, spod kaftana wystawa∏a cienka koszu- la z mornowej prz´dzy, w r´ku trzyma∏ burk´, którà od razu rzuci∏ na pod∏og´ obok drzwi. Za broƒ mia∏ ci´˝ki, bogato zdobiony rapier na cienkim pasie, na nogach wysokie, podobne do Hondelykowych buty, prawie nie ub∏ocone, a wi´c piechotà do domu postojowego nie przyby∏, co natychmiast Hondelyk zauwa˝y∏. Skinà∏ r´kà na Cadrona, wskaza∏ goÊciowi drugi, przysuwany w∏aÊnie przez s∏ug´ fotel. M∏odzian podzi´kowa∏ pochyleniem g∏owy, podszed∏ do mebla, zr´cznie broƒ odsunà∏ i usiad∏. Gospodarz uniós∏ dzban. – Grzanego piwa nie odmówicie – ni to zapyta∏, ni to stwierdzi∏. – Z przyjemnoÊcià – powiedzia∏ m∏odzian. – Psia pogoda. Ale! Zapomnia∏em... – poderwa∏ si´ z fotela – ...si´ przedstawiç: jestem Jalmus, syn Krotobachawego, pana na zamku Gaycherren. – Mnie zaÊ zwà Hondelyk – powiedzia∏ gospodarz siadajàc i si´gajàc do dzbana. Nala∏ goÊciowi a potem sobie. Wskazujàcym palcem dêgnà∏ do wewnàtrz dzbana. Cadron natychmiast zrozumia∏ gest, pochwyci∏ dzban i wyszed∏. – Mi∏o mi ci´ widzieç, panie. Nudno tu troch´, co prawda nie mia∏em jeszcze okazji przyjrzeç si´ dok∏adnie okolicy, dopiero ranom tu zjecha∏, ale rad jestem, ˝e ktoÊ mnie odwiedzi∏. Od picia piwa jest tylko lepsze picie piwa w kompanii. Obaj zgodnie pociàgn´li z kufli. M∏odzieniec pierwszy oderwa∏ si´ od mocnego pachnàcego chmielem, korzeniami, miodem i czymÊ jeszcze piwa. Obliza∏ wargi. – Nasz gród podupada – powiedzia∏. – Od dwu lat. Jakem wróci∏ z dworu ksi´cia Filby Wielkookiego... – Wyba∏uchem poza oczy zwanym – uzupe∏ni∏ uÊmiechajàc si´ Hondelyk. – A tak, ale to dobry pan i màdry... – Nie przecz´, pochwali∏em si´ tylko, ˝e te˝ go znam. M∏odzian milcza∏ chwil´ a potem powiedzia∏ nadajàc jakieÊ szczególne znaczenie swoim s∏owom: – To wiem. – Milcza∏ chwil´. – JeÊli pozwolisz, panie, wróc´ do sprawy, która mnie tu przy- wiod∏a. Otó˝ – jak mówi∏em – dwa lata temu gród kwit∏, rolni krzàtali si´ po polach, mieszczanie handlowali, kupcy ciàgn´li do nas dwoma krzy˝ujàcymi si´ szlakami. Targi mieliÊmy znane, ho–ho! Wszystko mo˝na by∏o kupiç: mi´sa na czarno w´dzone, tkaniny ze wszystkich stron Êwiata, ryby przez rusych na s∏oƒcu suszone, nawet powozy, jakie kto chcia∏... – Byle by∏y czarne i na dwóch ko∏ach – wtràci∏ Hondelyk. – S∏ucham? – Nic, wybacz. Taki ˝art sobie przypomnia∏em. Mów dalej. – Kwit∏a nasza okolica, gród... Ale jakoÊ dwa miesiàce przed moim powrotem nadciàgn´∏o na nas przekleƒstwo, fatum jakieÊ. – Uniós∏ dwoma palcami kufel i pochyliwszy przetoczy∏ po stole. Toczony po drewnie rant dna zahurkota∏. – Zagnieêdzi∏a si´ tu zaraza fruwajàca, niektórzy 4
usi∏owali toto smokiem nazywaç, ale potem, jakby si´ wszyscy zmówili: uznali, ˝e miano smok to zbyt wielki honor dla tego smroda i zosta∏a nazwana francà. Niewa˝ne zresztà jak si´ zwie, ale okolica zamiera przez to, a ju˝ myÊl o tym, ˝e akurat ta bêdzina na psy nas sprowadza... – Jak to taka bêdzina, jak mówisz, panie, dlaczego si´ jej nie pozb´dziecie? – Hondelyk oder- wa∏ na chwil´ wzrok od goÊcia – wszed∏ Cadron z du˝ym dzbanem, woƒ parujàcej zawartoÊci naty- chmiast zapanowa∏a nad wszystkimi innymi zapachami w izbie. S∏uga postawi∏ dzban na zydlu przy kominku i popatrzy∏ na Hondelyka. Rycerz wskaza∏ mu krzes∏o przy kominie. – Jak czyrak doskwiera to go ciàç trzeba – powiedzia∏ do Jalmusa.. – Ale musi to zrobiç cyrulik doÊwiadczony – goÊç uÊmiechnà∏ si´ szeroko, ale zaraz star∏ uÊmiech i mówi∏ dalej: – To skrzydlate obrzydlistwo zasiedli∏o kopiec–jaskini´ nieopodal martwego obrzecza, na styku grz´dy wzgórz pól i lasu. Ma tu∏ów wi´kszy od najwi´kszego wo∏u, karbowany, jak glizda, choç niektórzy mówià, ˝e jak szynka szpagatem obwiàzana. Skrzyd∏a ma jak gacek, chwost d∏ugi na pi´tnaÊcie ∏okci, cztery ∏apska z pazurami, które drà konie na strz´py a zbroje na kawa∏ki, z których najlepszy kotlarz nawet patelni nie uklepie. No i ryj, ma si´ rozumieç odpowiedni – jak anta∏ek, ˝eby go w jajca kopn´∏o! – uzupe∏ni∏ zawzi´cie, zacisnà∏ z´by i nagle przypomnia∏ sobie gdzie jest. Przy∏o˝y∏ r´k´ do piersi. – Wybacz, panie, ale ta zmora... No, nic. Zaraz wy∏uszcz´ wszystko. Najpierw nic specjalnego si´ nie dzia∏o, chodzi∏o to, owc´ albo ciel´ ze˝ar∏o, trudno. Wola taka i ju˝. Nawet ciekawiej zacz´∏o byç – m∏odzieƒcy podje˝d˝ali franc´, ostrzelali z ∏uków i wracali zadowoleni. Ch∏opi sarkali troch´, spaliç próbowali i z toporami chodzili, ale kilku w strzech´ kopn´∏o i przestali si´ zabawiaç. Kupcy czasem z nudów brali jakiegoÊ przewodnika i podchodzili stwora, w koƒcu smoki nie tak zwyczajna rzecz. No, ale potem si´ zacz´∏o. Ten stwór – jak si´ okaza∏o – ˝re, a i owszem, barany i g´si, co tam z∏apie, potem po˝era kor´ i m∏ode drzewa, jak bóbr czy co, a przekàsza wapnem ze wzgórza nieopodal swojej jaskini. I czy to wapno, czy drewno czy jeszcze co, natura jego mo˝e, doÊç, ˝e... – Roz∏o˝y∏ r´ce i plasnà∏ nimi o kolana. – No... Jak by tu rzec... Odchody jego – uÊmiechnà∏ si´ z goryczà – one okolic´ na psy sprowadzi∏y. Chodzi zawsze do rzeki i tam si´ wypró˝nia. No i tu si´ zaczyna piek∏o – smród okrutny! Kolor woda ma taki, ˝e na sam widok wn´trze si´ cz∏owiekowi wywraca, a jak nawet sp∏ynie pierwsza fala a ktoÊ niebacznie si´ napije – umiera i to chyba z boleÊci, bo tak wyjà- cych ludzi nie widzia∏ nikt, nawet na wojnie, czy jak na˝artego kordelasem w brzuch dêgnàç. No i tak tu teraz jest – nigdy nie wiadomo, kiedy to gnida pójdzie do rzeki, to raz... – Wyprostowa∏ kiuk. – Kupcy nas ominà, bo jak kilka razy trafili akurat na wod´ skadzonà, to przestali przybywaç i innych postraszyli – dwa. Po trzecie, kiedy na pola pójdzie polowaç – nie wiadomo, od∏ogiem coraz wi´cej ziemi le˝y. Ch∏opstwo z∏e, g∏odne, w rozboje si´ bawiç zacz´∏o. Ci, na dole rzeki, te˝ pretensje do nas majà, ˝e niby na naszej ziemi, to trza zabiç. No i po czwarte... – Êciszy∏ g∏os, przy- gryz∏ dolnà warg´ – ...srom na wszystkie okoliczne ziemie. Obsrana, za przeproszeniem, okolica; mówià na nas: obsraƒce. Ani do jakiejÊ panny w konkury uderzyç, bo konkurenci zatykajà nosy na nas patrzàc i to wystarczy, ˝eby panny si´ odwraca∏y. ˚adnej odwagi nie starczy, ˝eby zasraƒca na m´˝a wybraç, a i rodzice dziecka na poÊmiewisko nie dadzà. No i tak tu teraz ˝yjemy – skarbczyk chudnie, lada dzieƒ na ˝ebry pójdziemy. Studnie Êmierdzà jak... – nie wytrzyma∏ i splunà∏ na pod∏og´. – Wybaczcie, jak tak si´ d∏ugo o tym mówi, to piana cz∏owiekowi na usta wychodzi. – To dlatego przed ka˝dym obejÊciem beki stojà i nawet stawy pokopane gdzieniegdzie? – No tak, ale ta woda i tak cuchnie, tyle, ˝e ju˝ si´ nie umiera od niej. – Wskaza∏ wzrokiem dzban z piwem: – Jedyna rzecz lepsza przez franc´ to piwo, teraz warzà je uczciwie i hojnie doprawiajà, bo inaczej nikt by nie pi∏. – Ciekawe rzeczy opowiadasz, panie. – Hondelyk uniós∏ swój kufel, nieufnie potrzyma∏ nad nim chwil´ nos. Potem poruszy∏ brwiami i gestem przepi∏ do Jalmusa. – Ale pierwsze, co winniÊcie byli zrobiç jak si´ okaza∏o, ˝e zmor´ macie – zabiç plugastwo. Dobrze mówi´? – A pewnie. Tak i robiliÊmy i robimy co jakiÊ czas. Dlatego coraz mniej m∏odych m´˝czyzn w okolicy. Ju˝ bez dwóch siedemdziesi´ciu le˝y po cmentarzach rozdartych, spalonych i stra- 5
towanych przez to bydl´. O rolnych ju˝ nie wspomn´. PodejÊç do francy si´ nie da – k∏y, pazury, ogieƒ i chwost. Strza∏y ∏uczników nie przebijajà skóry i rogo˝y; las podpaliliÊmy to odlecia∏a i wróci∏a na zgliszcza, w ciep∏ym popiele si´ wytarza∏a i tak srn´∏a w rzek´... – wstrzàsn´∏o nim to wspomnienie, z wysi∏kiem po∏knà∏ Êlin´. Odstawi∏ kufel, rzuci∏ okiem na Cadrona, ale stary siedzia∏ na zydlu, d∏onie u∏o˝y∏ na kolanach i g∏aska∏ je jakby go ∏ama∏y na deszcz, i nawet brwià nie poruszy∏. – Nie idzie jej ubiç... – Ogniem strzyka? – zainteresowa∏ si´ Hondelyk. – Pot´˝nie. Gospodarz poruszy∏ g∏owà jakby chcia∏ pokiwaç ze zrozumieniem i w ostatniej chwili pow- strzyma∏ si´, ale zauwa˝y∏, ˝e goÊç to widzia∏, wi´c rozeÊmia∏ si´ i klepnà∏ w kolano. Ale nie powiedzia∏ nic. Jalmus zmru˝y∏ oczy, zastanawia∏ si´ chwil´. – GoÊci∏ w naszej okolicy pewien szarlatan, ale i wiedzia∏ troch´, bywa∏y w Êwiecie. Powiedzia∏, ˝e ta franca zwie si´ Pirróg. Podjà∏ si´ nawet walki. To znaczy nie z mieczem czy ∏ukiem, char∏awy by∏ jak to magister, ale pod jego kierunkiem ˝eÊmy zapory budowali, ˝eby Pirróga od wody i wapna odciàç, las paliliÊmy, faszerowane smo∏à byczki podrzucalim... Oj, czegoÊmy nie robili! – Pokiwa∏ g∏owà. – Spaç francy nie dawaliÊmy, wilczych do∏ów nakopalim, wod´ struliÊmy, jedenaÊcioro okolicznych zmar∏o jak si´ napili. – Trzepnà∏ z ca∏ej si∏y pi´Êcià w kolano. – I nic. Podniós∏ zagniewane i smutne zarazem spojrzenie na Hondelyka. Wzruszy∏ ramionami i westchnà∏ przeciàgle. Rycerz milcza∏, w kominku trzasn´∏o któreÊ z wilgotniejszych polan. Na dole, w karczmie ktoÊ na ca∏e gard∏o wywiód∏ sm´tnie: Zasrani mi grajà, zasrani Êpiewajà! Sam zasrany chodz´, zasranic´ wo–odze–´! Jalmus zobaczy∏, ˝e Hondelyk s∏ysza∏ s∏owa, wskaza∏ palcem pod∏og´ i pokiwa∏ g∏owà. Rycerz pokiwa∏ ze zrozumieniem g∏owà. Popatrzy∏ na Cadrona, ale stary odda∏ spojrzenie nic nim nie wyra˝ajàc. Gospodarz si´gnà∏ po Êwie˝y dzban, nala∏ do obu kufli. Poczeka∏ a˝ goÊç uniesie naczynie, ∏yknà∏. Jalmus nie wytrzyma∏: – Nic mi nie powiecie, panie? – A co mam powiedzieç? Wspó∏czuwam wam, ale nie wy jedni cierpicie, plugastwa na Êwiecie w bród... Wiedêmina wam trzeba, ot co! – Jakiego tam wiedêmina! – Obrazi∏ si´ Jalmus. – Przesz to bujdy dziecinne, które tylko gmin mo˝e sobie rozpowiadaç, bo i w nim si´ zrodzi∏y, a i oni wiedêmina nie wspominajà, bo na g∏upcy wyjÊç nie chcà. – Chwyci∏ kufel, ∏yknàwszy t´go, otar∏ pian´ z warg. – Gdym pobiera∏ nauki na dworze ksi´cia Filby dosz∏y mnie tam po jakimÊ czasie s∏uchy o pewnym cz∏owieku zacnym. Najpierw s∏ucha∏em tego jak zwyczajnych bajd, co si´ je snuje jak za oknami zimnica i ciemno, ale potem pogada∏em sobie ze skrybà ksi´cia. To niemal krajan, z wioski G´sia Woda, no i on potwierdzi∏ te baje. A niedawno, jakem mu napisa∏ co si´ u nas dzieje, i ˝e G´sia Woda Êmierdzi jak... – Zme∏∏ w ustach jakieÊ s∏owo nie dajàc mu ujÊç na zewnàtrz i mówi∏ dalej: – To mi odpisa∏, goniec pos∏anie przys∏a∏. Wszystko tam o tym cz∏owieku napisa∏ co wiedzia∏, a rozmawia∏ przedtem z samym ksi´ciem. Ten zaÊ cz∏owieka owego dobrze zna, bo z nim rozmawia∏ i komity- wie znakomitej by∏. – Ach tak? – Tak mówi∏ – odezwa∏ si´ skonfundowany zawartà w tych dwóch s∏owach ironià Jalmus. – No dobrze, skoro tak mówi∏... Ale co dalej? – Co to ja?.. A! Ów cz∏ek to m´˝ny rycerz, fachman niepodzielny w swojej robocie, co ju˝ niejednego stwora odes∏a∏ do piachu. Mo˝e wi´c i Pirróga zaszlachtowaç! – Aha... No to go wezwijcie i po k∏opocie. – Dlatego te˝ tu jestem... – Nie rozumiem? 6
– Sàdz´, ˝e wy jesteÊcie, panie tym cz∏owiekiem, choç imi´ inne nosicie – powiedzia∏ Jalmus pochylajàc si´ do Hondelyka i Êciszajàc g∏os prawie do szeptu. Rycerz pokr´ci∏ g∏owà. I zaraz cmoknà∏ i powiedzia∏: – Albo... Co was b´d´ m´czy∏. Nie wiem, czy o mnie wam mówi∏ Zelman. ale owszem – podejmuj´ si´ co jakiÊ czas takiej roboty. Mog´ wziàç i waszà, ale tani nie jestem... Jalmus poderwa∏ si´ na równe nogi i wyciàgnà∏ r´ce ku powale. – No! Chwa∏a Najwy˝szemu! Ju˝em zaczyna∏ wàtpiç... – Poczekaj – na moje warunki przystajesz? – A jakie sà? – Pi´çset okràglutkich, z∏ociutkich... – Tak. Ale zabijesz jà, panie? – JeÊli nie ja jà... – Hondelyk daleko wyciàgnà∏ nogi, pokr´ci∏ stopami jakby mu Êcierp∏y – ... to nie b´dziesz nikomu p∏aci∏. M∏odzieniec szybko usiad∏ na brze˝ku fotela. Zastanawia∏ si´ goràczkowo chwil´. – Jest jeszcze coÊ... – powiedzia∏ patrzàc w pod∏og´, nie zauwa˝y∏ wi´c, ˝e rycerz znowu pos∏a∏ szybkie spojrzenie Cadronowi, a ten uniós∏ wzrok i brwi do góry. – Zelman powiedzia∏ mi te˝... – Chwyci∏ w palce skórzany kutas, na górze cholewy buta do Êciàgania jej s∏u˝àcy i zakr´ci∏ nim, zaciàgnà∏, potem odpuÊci∏. – Troch´ mi nie honor o tym mówiç... Ale powiem. Zelman mówi∏, ˝e wy, panie, mo˝ecie przyjàç postaç dowolnego cz∏eka, jeÊli tego chcecie, i niczym on sam dobro czyniç, przy okazji tamtemu splendoru dodajàc. – Podniós∏ na Hondelyka rozognione spojrzenie, b∏agalne. – Ja? – Rycerz rozeÊmia∏ si´ g∏oÊno, plasnà∏ d∏onià w kolano. – KtoÊ jednak waÊci naplót∏ bzdur! W wiedêmina nie wierzycie a w jakiegoÊ takiego... – Poszuka∏ odpowiedniego s∏owa pomagajàc sobie machaniem w powietrzu palcami – ...przemnieƒca – tak!? To dopiero bajdy gminu, kminu i pospólstwa! – O, to zupe∏nie inna sprawa. Zelman mi to t∏umaczy∏ – jest ponoç takie zwierz´, w dalekich krainach, to si´ zwie kameleniec... – Xameleon – odruchowo poprawi∏ Hondelyk, otworzy∏ usta i zamar∏. Jalmus uÊmiechnà∏ si´ i pokiwa∏ g∏owà jakby chcia∏ zakrzyknàç: „Mam waÊci!”. W jego spo- jrzeniu teraz bez trudu mo˝na by∏o znaleêç du˝o zadowolenia i odrobin´ ironii. I triumfu. Rycerz milcza∏. – Xameleon, macie racj´, panie. To zwierz´ przybiera postaç jakà chce, to nie bajdy – natura jego taka. I wy, panie, równie˝ tak umiecie. Zelman powiedzia∏, ˝e jesteÊcie mimikrant. Ot, i wszystko. – Wyrw´ j´zor temu skrybie! – powiedzia∏ rozz∏oszczony Hondelyk. – Spalà mnie kiedyÊ przez jego gadulstwo... – Zapomnia∏eÊ, ˝e on z tych stron, panie. Tu mia∏ braci, trzech a zosta∏ jeden z winy francy, rzecz jasna. – Dobrze. Mów dalej... – Chcia∏bym... ˚ebyÊ to pod mojà postacià... zrobi∏, panie – wyjàka∏ m∏odzieniec. – Jestem najm∏odszy, dwóch braci starszych, dwór nie taki znów bogaty a jeszcze biedniejàcy od dwu lat. Gdybym to ja... No, niby ja zabi∏ Pirróga – dostan´ ka˝dà dziewczyn´ za ˝on´, wiano sute... Nie trzeba by by∏o z braçmi si´ wadziç. A i dziewczyna jest taka... – doda∏ rozmarzonym tonem. – Sprzyja mi, wiem o tym, sama powiedzia∏a, ale póki tu smród panuje i gówniana Êmierç – nawet nie Êmiem kasztelana o r´k´ córki prosiç. – Kasztela–a–na?.. Jalmus pokiwa∏ energicznie g∏owà. Hondelyk wpatrywa∏ si´ d∏ugà chwil´ w m∏odzieƒca. Oczy rycerza, b∏´kitne – jak zauwa˝y∏ goÊç zaraz po wejÊciu do izby – Êciemnia∏y i sta∏y si´ podobne do ciemnego burzowego nieba, 7
równie groêne i zwiastujàce niebezpiecznà przygod´. D∏ugà chwil´ penetrowa∏y dusz´ Jalmusa, potem na moment przenios∏y si´ na Cadrona. S∏uga zrozumia∏ bez s∏ów zawarte w spojrzeniu polecenie, wsta∏ i wyszed∏ z izby. – Zanim b´dziemy dalej rozmawiaç podpiszesz, waÊç, dokument pewien – powiedzia∏ wolno Hondelyk. – To warunek. Pierwszy dopiero, ale jeÊli nie spe∏niony, to i gadaç b´dziemy tylko o piwie. – Jalmus otworzy∏ usta, ale Hondelyk uniós∏ d∏oƒ i m∏odzieniec nie wyda∏ z siebie dêwi´ku. – Musisz wybaczyç t´ podejrzliwoÊç, ale – jak mówi∏em – nie mam zamiaru koƒczyç na stosie z powodu skàpstwa kontrahenta albo jego niewdzi´cznej g∏upoty. – Rzuci∏ okiem na wchodzàcego w∏aÊnie do izby Cadrona. – Ot, podpiszesz przyznanie do gwa∏tu na sierocie, dwóch kradzie˝y i krzywoprzysi´stwa... – Ja??? – Jalmus poderwa∏ si´ z fotela. – Tak, ty, panie. JeÊli kiedyÊ potem przyjdzie ci do g∏owy oskar˝yç mnie o czary czy o cokol- wiek innego – u˝yj´ przez przyjaznych mi ludzi tego dokumentu. To mój pancerz. M∏odzieniec chwil´ oddycha∏ ci´˝ko, potem w oku b∏ysn´∏a mu skra. – A ja? – zapyta∏. – Te˝ powinienem mieç gwarancj´, czy... – Ty masz moje s∏owo! Jalmus chwil´ walczy∏ ze sobà. Ani Hondelyk ani Cadron nie mieli wàtpliwoÊci, ˝e chce powiedzieç: „Moje s∏owo nie wystarcza a twoje ma wystarczyç?”, ale nie odwa˝y∏ si´. Hondelyk ulitowa∏ si´ nad Jalmusem i pomóg∏ mu: – Przecie˝ poleca∏ mnie Zelman, a on z tych stron?.. GoÊç nabra∏ powietrza, nadà∏ si´, wypuÊci∏ g∏oÊno. – Dobrze. A co do ceny... – Mówi∏em – pi´çset. – No tak... MyÊla∏em... ˚e pod postacià... dro˝ej? – Nie, poda∏em ci cen´ ostatecznà... – Skinà∏ na Cadrona, s∏uga poda∏ m∏odzieƒcowi kart´ pergaminu. Na stole postawi∏ gliniany polewany ka∏amarz i pióro. – Wiedzia∏em przecie˝, ˝e b´dziesz mia∏ ochot´... A, niewa˝ne. Jalmus przeczyta∏ podany dokument, spurpurowia∏, podniós∏ wzrok na Hondelyka, jakby chcia∏ poprosiç o ∏ask´, ale napotkawszy twarde bezwzgl´dne spojrzenie j´knà∏ prawie, si´gnà∏ po pióro, dêgnà∏ w otwór i z∏o˝y∏ staranny podpis. Cadron szybko odebra∏ dokument, sprawdzi∏ podpis i skinà∏ g∏owà. Hondelyk uÊmiechnà∏ si´ do Jalmusa. – Jeszcze jedno – pieniàdze teraz. To znaczy – jeÊli mam wystàpiç w twoim imieniu, to musisz tu ju˝ zostaç. Nie mo˝e byç tak, ˝ebyÊ walczy∏ z Pirrógiem i jednoczeÊnie kasztelance romence Êpiewa∏. Ty zostaniesz tutaj, ja – wyjd´, a ty wyjdziesz dopiero, gdy ja wróc´. Dlatego musisz teraz iÊç po pieniàdze... – Tak, mam je na dole, przy koniu. – Jalmus podniós∏ si´ i nagle uÊmiechnà∏ nieÊmia∏o. – GdybyÊ zginà∏ – mnie spalà, prawda? Bo tu jestem i tam b´d´... – Nie, gdybym zginà∏, to tam b´dzie moje cia∏o, a zawsze mo˝esz Êwiadkowi g∏upot´ zarzuciç, prawda? – No tak. – Jalmus ruszy∏ do drzwi, ale zatrzyma∏ go g∏os Hondelyka, który poleci∏ zawiadomiç s∏ug´, ˝e jego pan zostaje tu w karczmie kilka dni a mo˝e te˝ wyjedzie. – S∏usznie, mogliby si´ niepokoiç – przyzna∏ m∏odzieniec. Wyszed∏. Cadron niedbale zwinà∏ dokument w rur´, si´gnà∏ do stojàcego w kàcie kuferka, otworzy∏ wieko i bez szczególnej atencji wrzuci∏ pergamin do Êrodka. – Nie wierzysz w moc takiego dokumentu – stwierdzi∏ Hondelyk. Znowu wyciàgnà∏ nogi w kierunku ognia, po chwili z wilgotnych butów zacz´∏y ulatywaç smu˝ki pary. – A przecie˝ – jak dotychczas – nikt nie próbowa∏ z∏amaç danego s∏owa? – Jak dotychczas zawsze si´ wywiàzywa∏eÊ z zobowiàzaƒ... 8
– Raz – nie! – Owszem, ale stawa∏eÊ dzielnie, Êwiadkowie byli. Splendoru nikt nie odbierze, a i odda∏eÊ po∏ow´ zap∏aty – cicho rozeÊmia∏ si´ Cadron Hondelyk pokiwa∏ g∏owà, si´gnà∏ do dzbana, ale dotknà∏ tylko ucha, pstrykni´ciem paznokcia wydoby∏ z niego g∏uchy dêwi´k i westchnà∏. – No tom si´ ju˝ napi∏. – Wsta∏ i przytupnà∏ w pod∏og´. Popatrzy∏ na Cadrona, stary bez s∏owa podszed∏ do z∏o˝onych pod Êcianà trzech kufrów i otworzy∏ najwi´kszy, wyjà∏ wstawione doƒ du˝e zwierciad∏o i stràciwszy wiszàcy na haku p´k wonnych zió∏ zawiesi∏ je. Hondelyk podszed∏ i zaczà∏ uwa˝nie przyglàdaç si´ swojej twarzy. – Du˝o nie b´dzie trzeba zmieniaç... – mruknà∏ do siebie. – Ja bym na twoim miejscu w ogóle nie zmienia∏. – Powiedzia∏ szybko Cadron. – GdybyÊ zabi∏ Pirróga w swoim imieniu dosta∏byÊ od kasztelana wi´cej i... I... – No w∏aÊnie – potwierdzi∏a z goryczà Hondelyk. – Czy to raz próbowa∏em? – Odwróci∏ si´ z zaciÊni´tymi z´bami, zgrzytnà∏. – Ju˝ ci nieraz mówi∏em: pod swojà postacià po pierwsze boj´ si´, po drugie – nie wychodzi mi. Jak jestem pod maskà – prosz´ bardzo! I odwa˝nym, i przemyÊlny, i zr´czny... – Stawa∏eÊ przecie˝ kilka razy... – bez wiary we w∏asne s∏owa wtràci∏ s∏uga. – A tak. I co z tego? Drobne sprawy, ˝adnej s∏awy i omal nie zginà∏em. – Wróci∏ do wpatrywa- nia si´ w lustro. – Nie–e... Widaç taki mój los – xameleon. Pogodziç si´ z tym trzeba i tyle. Otworzy∏ szeroko usta, poruszy∏ wargami ˝eby poods∏aniaç z´by, potem – trzasn´∏y zawiasy – ˝uchwà prawie dotknà∏ piersi. R´kà tràci∏ ucho, pociàgnà∏ je w dó∏, przycisnà∏ do g∏owy, przekr´ci∏ troch´. Pomajstrowa∏ przy brwiach – podniós∏ do góry, naciàgnà∏, puÊci∏. Na schodach rozleg∏y si´ szybkie kroki, Hondelyk zerknà∏ w kierunku drzwi za poÊrednictwem lustra, ale nie odsunà∏ si´ od niego. KtoÊ zapuka∏, rycerz okrzykiem zaprosi∏ do Êrodka. Wszed∏ zdyszany Jalmus. Lewà r´k´ przyciska∏ do brzucha coÊ kryjàc pod po∏à kaftana. Zamknà∏ drzwi i przycisnà∏ je ty∏kiem. – Oto pieniàdze – powiedzia∏ wyciàgajàc cztery sakiewki. Wpatrzy∏ si´ w odbicie twarzy Hondelyka w lustrze. – Po sto dwadzieÊcia pi´ç w ka˝dej. – Zabrzmia∏o to jakby co innego chcia∏ powiedzieç, patrzy∏ chwil´ i nie wytrzyma∏: – MieliÊcie, panie, zupe∏nie inne oczy, niebieskie... A teraz?.. Hondelyk oboj´tnie skinà∏ g∏owà do odbicia Jalmusa, Cadron podszed∏ i odebra∏ woreczki jed- noczeÊnie zapraszajàc goÊcia z powrotem do sto∏u. Potem wróci∏ do skrzyƒ, pogrzeba∏ w nich i wyjà∏ porzàdnie posk∏adane ubranie. – Musisz si´ przebraç – powiedzia∏ rycerz ignorujàc ostatnie s∏owa goÊcia. – Ja wezm´ twoje rzeczy, broƒ i coÊ tam jeszcze b´d´ mia∏ swojà, to pami´taj powiedzieç, ˝e wyrzuci∏eÊ, bo cuch∏o. Konia powiesz, ˝e po˝yczy∏eÊ, bo niebojàcy i u∏o˝ony specjalnie. – Hondelyk wcià˝ sta∏ przed zwierciad∏em, ale przesunà∏ si´ tak, by widzieç w nim odbicie goÊcia. – Wybacz mi moje miny, ale... – Znowu otworzy∏ usta jakby podstawia∏ je cyrulikowi do rwania z´ba. – ...przymierzam si´ do twojego wyglàdu. – Przycisnà∏ do g∏owy uszy, potrzyma∏ chwil´ a gdy odjà∏ r´ce Jalmus przysiàg∏by, ˝e mia∏y troch´ inny kszta∏t i troch´ inaczej trzyma∏y si´ g∏owy. Gospodarz z ukosa zerknà∏ na Cadrona. – Pocz´stuj nas winem – poleci∏. Po chwili Cadron poda∏ goÊciowi jeden puchar, drugi poda∏ strojàcemu przed lustrem miny Hondelykowi. Jalmus, z zainteresowaniem wpatrujàcy si´ w Hondelyka, nie zauwa˝y∏, ˝e Cadron zr´cznie wsypa∏ do jego pucharka zawartoÊç wydrà˝onego w ma∏ej koÊci pojemniczka z drewni- anym szpuntem. Gospodarz od razu wypi∏ po∏ow´ zawartoÊci i odda∏ pucharek Cadronowi. Jalmus równie˝ pociàgnà∏ t´go. Hondelyk chrzàknà∏, wróci∏ do sto∏u. – Przebierz si´ – powiedzia∏ wodzàc troch´ nieprzytomnym spojrzeniem po Êcianach. Jalmus wsta∏, zrzuci∏ kaftan i zaczà∏ odpinaç guziki koszuli. – Rano ju˝ mnie nie b´dzie, we wszystkim musisz s∏uchaç Cadrona. Rozumiesz? We wszystkim! – powtórzy∏ z mocà patrzàc m∏odzieƒcowi w oczy. – S∏owo? – Tak... 9
– Nie wolno ci wychodziç z tej izby. Ani na krok i ani na chwil´. – Wyjà∏ z ràk stojàcemu obok s∏udze puchar i dopi∏ reszt´ wina. GoÊç podà˝y∏ w jego Êlady. Cadron dola∏ z butli i poda∏ obu m´˝czyznom. – To nic, ˝e pi´tro ca∏e wykupi∏em, powtarzam – ani na krok z pokoju. Bardach´, za przeproszeniem, b´dziesz mia∏ i rozrywk´, jad∏o, napoje... – Hondelyk przepi∏ do Jalmusa i odstawi∏ puchar. – I w ogóle – s∏uchaj, prosz´, Cadrona. To mój przyjaciel i wspólnik, moje drugie ja... No? – ponagli∏ niemrawo rozbierajàcego si´ Jalmusa. M∏odzieniec szybciej dokoƒczy∏ rozbierania, gdy zosta∏ w bieliênie Hondelyk wskaza∏ przyszykowane przez Cadrona ubranie a sam przejrza∏ rzeczy Jalmusa. M∏odzian by∏ o pó∏ g∏owy ni˝szy od niego, wi´c Hondelyk wybra∏ tylko to, co móg∏ bez obawy o ÊmiesznoÊç w∏o˝yç na siebie – kaftan, pas, od∏o˝y∏ rapier a reszt´ wskaza∏ palcem, na co Cadron podszed∏, zgarnà∏ i zaniós∏ na ∏aw´. Jalmus w tym czasie poÊpiesznie na∏o˝y∏ na siebie lekki domowy strój przygotowany przez Cadrona, przetar∏ oczy. – Zaraz b´dziesz tu mia∏ mi∏e towarzystwo, ale przedtem odpowiedz mi na takie pytania... Po dwóch kwadransach pytaƒ – droga do jaskini francy, ukszta∏towanie terenu, zawo∏anie bojowe rodu Jalmusa i ich ulubione przekleƒstwa, umiej´tnoÊç pos∏ugiwania si´ kuszà, toporem, sznurem besardyjskim, kiedy Jalmus zaczà∏ zasypiaç pod wp∏ywem przyprawionego specjalnymi zio∏ami wina Hondelyk wsta∏ i skinà∏ na Cadrona. Sam przetaszczy∏ m∏odzieƒca do sypialni obok, u∏o˝y∏ na ∏o˝u, utràci∏ klamk´ w drzwiach prowadzàcych stamtàd na korytarz i wróci∏ do oÊwiet- lonego Êwiecami i ogniem z kominka pokoju. Po chwili drzwi otworzy∏y si´ i wÊlizn´∏a si´ przez nie Êliczna dziewczyna, dygn´∏a uprzejmie przed nie zwracajàcym na nià uwagi Hondelykiem i przemkn´∏a cicho i zgrabnie do sypialni. Cadron prychnà∏ z politowaniem. – Zawsze mi si´ wydaje, ˝e za bardzo dbasz o wygody tych... – Nie ˝a∏uj, Cadronie – rzuci∏ Hondelyk wyjmujàc ze skrzyƒ broƒ, przeglàdajàc jà przy najbli˝szej Êwiecy i odk∏adajàc na stó∏ wzgl´dnie, gdy mu si´ coÊ nie spodoba∏o, na stos, wi´kszy. – JeÊli chcesz... – Nie, dzi´kuj´. Wol´ zwyczajne dziewuchy. Hondelyk wzruszy∏ ramionami – jak chcesz; zatrzyma∏ si´ nad przygotowanà bronià, zastanaw- ia∏ chwil´. – MyÊl´, ˝e mówisz tak tylko z przekory... – Przeciàgnà∏ si´ mocno. – Obudzisz mnie godzin´ przed Êwitem. Podszed∏ do ∏awy, zmiót∏ le˝àce na niej ubranie Jalmusa, usiad∏, ziewnà∏ pot´˝nie. Cadron poda∏ mu mi´kkà skór´ olbrzymiego niedêwiedzia. Rycerz u∏o˝y∏ si´ i nakry∏ skórà. Ziewnà∏ jeszcze raz. – Nie–e–e... myÊl, ˝e mnie nie dziwi... Gdy jako Hondelyk odpar∏em z mikrym oddzia∏em hord´ Bocwanów poklepano mnie po ramieniu i tyle. A gdy pod postacià Prachera rozprawi∏em si´ z marnà setkà tych˝e – dosta∏ tytu∏ menasku∏a i dwa wozy bogactw – powiedzia∏ z oczami utk- wionymi w belkowanym suficie. – Zawsze tak jest, czy to dam´ serca zdobywam wierszami i pieÊnià, czy najeêdêc´ przeganiam, czy niedêwiedzia ludojada morduj´, czy te˝ innego potwora. Pami´tasz... Prawie ubi∏em pod swojà postacià Blekberd´, a Lucienis jà dobi∏, fetowali go jakby cudu dokona∏, prawda? A nied∏ugo potem by∏o odwrotnie – za Lochnaja prawie zat∏uk∏em Gambasa, ale czas mi si´ skoƒczy∏ i musia∏em dokoƒczyç roboty jako ja sam. I co? Omal mnie w smole i pierzu nie wytarzali, bom – ich zdaniem – niehonornie postàpi∏. Te˝... – ziewnà∏ pot´˝nie – ... pami´tasz. Nie dane mi byç bohaterem. Przekleƒstwo jakieÊ nade mnà cià˝y czy czart wie co. JakoÊ tak to idzie, ˝e ∏aski t∏umu nie zaznaj´, jakbym mia∏ dla innych tylko ˝yç, nic dla siebie. – Jak to – nic? – cicho powiedzia∏ Cadron. – Przecie˝ ty wiesz i ja, i ci, za których stajesz... – A tak–tak... Ale to ju˝ nie to... Cmoknà∏ i zamknà∏ oczy. Cadron westchnà∏ cicho, splunà∏ na palce i powygasza∏ wszystkie Êwiece. W∏o˝y∏ dwa polana do ognia, usiad∏ w fotelu i przygotowa∏ si´ do czuwania. 10
*** – Jalmus wyt∏umaczy∏ mi, ˝e nie ma tam miejsca dla konia, zostaniesz w zagajniku... Ogier szed∏ równym st´pem, co jakiÊ czas unoszàc g∏ow´ i parskajàc cicho, na s∏owa Hondelyka nie zareagowa∏ w ˝aden sposób, ale rycerz przemawia∏ raczej do samego siebie. Juczna klacz zar˝a∏a cicho, ale urwa∏a jakby wystraszona, ˝e mo˝e sp∏oszyç panujàcà o Êwicie cisz´. – Smród okrutny – zagai∏ niezra˝ony milczeniem ogiera Hondelyk. – JeÊli to jest rzeczywiÊcie Pirróg, to powinieneÊ si´ cieszyç, ˝e ci´ nie bior´ ze sobà. – Pociàgnà∏ wodze przycich∏ej klaczy. – Ty ciesz si´ równie˝ – powiedzia∏, ale onieÊmielona dojmujàcym zapachem nie r˝a∏a ju˝ nawet tylko wietrzy∏a g∏oÊno i parska∏a co jakiÊ czas. Hondelyk–Jalmus dotknà∏ czubkami palców, chro- nionych przez grubà nabijanà çwiekami r´kawic´, myszki pod prawym okiem. – Do takich rzeczy najtrudniej mi si´ przyzwyczaiç... – przyzna∏ si´ wierzchowcom. – Ale za to nikt nie wàtpi z kim ma do czynienia – rozeÊmia∏ si´ cicho przypominajàc sobie zaskoczenie ch∏opa, na którym wymusi∏ nocleg po niemal ca∏ym wczorajszym dniu jazdy. Ch∏opina jàka∏ si´ i kaja∏ za warunki niegodne syna jednego z miejscowych mo˝nych. Ofiarowa∏ jedzenie i zerka∏ ponaglajàco na córki, ale Hondelyk–Jalmus podzi´kowa∏ za obie te rzeczy, zostawi∏ w jego obórce klacz i ekwipunek a sam pozosta∏à cz´Êç dnia sp´dzi∏ na rekonesansie. Teraz dok∏adnie wiedzia∏ gdzie si´ udaç i jak spe∏niç robot´. Pokonali nieÊpiesznie garb wzgórza, Hondelyk Êciàgnà∏ wodze. W po∏owie stoku zaczyna∏ si´ m∏ody las, ni˝ej drzewa by∏y starsze prócz tych miejsc, gdzie hula∏y po˝ary. Czarne plamy tworzy∏y du˝y okràg, w centrum którego mia∏a znajdowaç si´ nora potwora. Przez czarne spalenizny wàwozami wzgórz przebija∏ si´ wàski strumieƒ, wpada∏ do zadrzewionej k´py i wyp∏ywa∏, ale nawet z tej odleg∏oÊci widaç by∏o zmian´ w kolorze wody. Poza tym na brzegach strugi – tej wyp∏ywajàcej z le˝a stwora – nie by∏o ˝adnej roÊlinnoÊci. Dopiero kawa∏ drogi od gadziej k´py najpierw nieÊmia∏o, potem nieco odwa˝niej pojawia∏y si´ k´pki zieleni, ale widaç by∏o, ˝e to osty, nadzwyczaj wybuja∏e, oblepiuchy, cz´Êciowo zanurzone w wodzie, kostropawie, jadowicie ˝ó∏te i Êlepiàczka, a wi´c roÊliny, które normalny cz∏owiek a nawet byd∏o omija z daleka, a interesujà si´ nimi tylko wsiowe znachorki. Te z g∏upszych. Hondelyk zagwizda∏ cichutko przez z´by, zlustrowa∏ okolic´ w poszukiwaniu najlepszych dojÊç do gada. Zrozumia∏ przy okazji dlaczego wysi∏ki miejscowych nie przynios∏y triumfu – w rzadkich laskach konnych wysy∏a∏by tylko g∏upiec, piesi zaÊ nie byli w stanie nawet szybko uciekaç a co dopiero mówiç o skutecznej walce. Z zachodu do niecki przylega∏o wzgórze, niegdyÊ zalesione – atakujàcy byli widziani przez stwora a sami mogli co najwy˝ej hamowaç, by na zadach nie wturlaç si´ w jego ∏o˝e. No a z pó∏nocy i wschodu by∏a struga i go∏e, zachwaszczone teraz, kiedyÊ pewnie uprawne pole. Tam mo˝na by rozwinàç linie, ale Pirróg takie w∏aÊnie pola wybiera∏ do walki. Tu móg∏ podskakiwaç i waliç si´ ca∏ym pancernym cia∏em w piechot´, móg∏ grzmociç konie i pieszych chwostem, no i móg∏ straszyç swoim upiornym sarkaniem, ogniem, wyglàdem. I smro- dem. – Bo to robota dla jednego – podsumowa∏ rekonesans Hondelyk. Przejecha∏ kawa∏ek garbem a˝ obni˝y∏ si´ przechodzàc do spotkania z drugim wzgórzem, przy czwartym z kolei drzewie Êciàgnà∏ wodze i zeskoczy∏ na ziemi´. Przywiàza∏ oba konie do drzewa, ale tak Êciàgajàc w´z∏y, by po bardzo mocnym szarpni´ciu puÊci∏y. PopuÊci∏ popr´g ogiera i rozjuczy∏ klacz. Wybra∏ ze stosu dwa zwoje lin, trzy pakunki sieci, dziwny topór – lekki, ale na bardzo d∏ugim stylisku, równie˝ lekki niby–paradny miecz, ale g∏ownia wykuta zosta∏a z dziwnego pr´gowanego metalu. Hondelyk sprawdzi∏ jego ostroÊç i pokiwa∏ z ukontentowaniem g∏owà. Rapier odpià∏ od pasa, cisnà∏ na stos a przypasa∏ ów niezwyczajny miecz. Chwil´ sta∏ nieruchomo jakby pogrà˝ony w modlitwie, ale oczy Jalmusa, ciemne jak stary jantar z Bochledo, biega∏y od z∏o˝onych na trawie juków do 11
od∏o˝onego stosu, sprawdza∏y czy wszystko zamierzone ju˝ przygotowa∏. Potem zaczà∏ znowu pogwizdywaç. – Gwizdanie wiatr wywo∏uje – powiedzia∏. – A przyda∏by si´ dzisiaj, do tej Êmierdzàcej roboty. Wyjà∏ jeszcze z juków szarf´, obwiàza∏ sobie nià twarz a do lewego przedramienia przywiàza∏ ma∏y flakonik z wydrà˝onego rogu. Potem zarzuci∏ na lewe rami´ oba zwoje sznurów, na wierzch na∏o˝y∏ sieci, przykry∏ to wszystko toporem, pod pach´ wsunà∏ rapier i chwyciwszy niedbale kusz´ i ko∏czan ostatnim spojrzeniem obrzuci∏ konie. Ogier sta∏ nieruchomo i przyglàda∏ mu si´ uwa˝nie, klacz przest´powa∏a z nogi na nog´, ale ˝adne nie wyda∏o z siebie dêwi´ku. Hondelyk odwróci∏ si´ i ruszy∏ po stoku w dó∏. Najpierw szed∏ d∏ugim krokiem, mocno wbijajàc obcasy butów w darƒ, w miar´ zbli˝ania si´ do dna kotlinki skraca∏ krok i przystawa∏ co chwil´, by ws∏uchaç si´ w cisz´. Gdy wszed∏ w pierwsze drzewa zwolni∏ jeszcze bardziej, na chwil´ odsunà∏ zas∏on´ z ust i nosa, wietrzy∏ kr´càc g∏owà i krzywiàc si´, nawet u∏o˝y∏ usta jak do spluni´cia, ale powstrzyma∏ si´. Prze∏o˝y∏ ko∏czan na plecy, naciàgnà∏ kusz´ i za∏o˝ywszy strza∏´ jeszcze ostro˝niej ruszy∏ naprzód. Mimo sporego baga˝u i g´stniejàcych krzewów porusza∏ si´ niemal nies∏yszalnie, omija∏ kupy usch∏ego listowia, odgarnia∏ wolno ga∏´zie; zresztà po dwustu krokach drzewa zacz´∏y rzednieç a krzaki znikn´∏y zupe∏nie, na ziemi zaÊ le˝a∏y nie zwi´d∏e jesienne liÊcie, ale brunatna ich warstwa niemal bagienna, w ka˝dym razie nie zwarzona zwyczajnym przymrozkiem. Smród rozk∏adajàcego si´ poszycia i gnijàcego mi´sa i jeszcze czegoÊ unosi∏ si´ w powietrzu g´sty i ci´˝ki jak wilgotna zbutwia∏a kotara. Hondelyk zatrzyma∏ si´, odszpuntowa∏ flakonik i skropi∏ unoszàc do góry g∏ow´ szal. Mocny aromat, ostry i ch∏odny jak Êwie˝o wykuta i sch∏odzona klinga zabi∏ fetor, ale rycerz wiedzia∏, ˝e to chwilowe a jego mocy nie wystarczy na d∏ugo. Zatka∏ naczynko, poprawi∏ liny i sieci, ruszy∏ do przodu. KilkanaÊcie kroków dalej zaczà∏ si´ ugór, najpierw nadpalone drzewa, bez konarów, ale pnie tylko osmalone, potem drzewa wypalone do po∏owy, potem jeszcze – same ju˝ kikuty pni. Wzrok swobodnie si´ga∏ przeciw- leg∏ego skraju lasu i wbitego weƒ wzgórza z odgryzionym kawa∏em zbocza, na którym Pirróg zakàsza∏ wapnem. Z prawej, w odleg∏oÊci pi´çdziesi´ciu kroków widnia∏ niedu˝y kopiec, zupe∏nie ∏ysy z ciemnà szczerbà u nasady. Stamtàd wali∏a para, szara z ˝ó∏tymi pasmami a co jakiÊ czas zamiast m´tnych ob∏oków pojawia∏o si´ zwyk∏e w upalny dzieƒ falowanie powietrza jak nad ogniskiem czy pustynnà wydmà. Hondelyk pochyli∏ si´ i nie tracàc z oczu boków zaczà∏ skradaç si´ do kurhanu. Zaszed∏ go od ty∏u, szybko ale bezszelestnie po∏o˝y∏ na ziemi kusz´, topór i rapi- er, starannie u∏o˝y∏ na ziemi jednà sieç, drugà, trzecià, obok zbuchtowane obie liny. Wolno, ˝eby nie dêwi´cza∏a stal wysunà∏ z pochwy miecz i delikatnie wbi∏ go w ziemi´. Pod nogami coÊ zab- ulgota∏o, poczu∏ nawet dr˝enie gleby, znieruchomia∏ z r´kà wyciàgni´tà do miecza, ale bulgotanie ucich∏o, natomiast rozleg∏o si´ obrzydliwe g∏oÊne pierdni´cie a potem syk u wylotu nory. Hondelykiem wstrzàsnà∏ krótki dreszcz, szybko zerwa∏ flakonik i wyla∏ ca∏à zawartoÊç na szarf´ okrywajàcà nos i usta. Odrzuci∏ naczynie, chwyci∏ ci´˝ki przegni∏y kloc walajàcy si´ pod nogami, chwil´ trwa∏ nieruchomo a potem zamachnà∏ si´ i cisnà∏ nim w gór´ i kierunku w∏azu do nory. Trafi∏ celnie, chlupn´∏o b∏oto i odchody, Hondelyk podniós∏ i cisnà∏ drugi kawa∏ dràga mierzàc przed wylot i natychmiast wytar∏szy r´k´ o nogawk´ spodni chwyci∏ w d∏oƒ sieç. Pochyli∏ si´ i czeka∏. W norze coÊ zabulgota∏o znowu, jakby zawrza∏ pot´˝ny sagan g´stej bryi, buchn´∏a ze zdwojonà mocà para brudno˝ó∏ta i z otworu wychyli∏ si´ ∏eb Pirróga. Z boku i z ty∏u widaç by∏o tylko wàskà wykrzywionà ku do∏owi szczelin´ pyska z obwis∏ymi faflami i trzy grube krótkie rogi chroniàce dziur´ ucha. Pirróg jeszcze nie wysunà∏ si´ z nory gdy strzeli∏ k∏´bem pary przed siebie, towarzyszy∏ temu wysoki Êwist a pod koniec strugi ukaza∏o si´ z paszczy kilka d∏ugich j´zorów ognia. Poczwara wysun´∏a si´ jeszcze o krok, niezgrabnie ko∏yszàc ∏bem na d∏ugiej pokrytej ∏uskà szyi, Hondelyk odwinà∏ r´k´ z siecià, ale Pirróg zatrzyma∏ si´, cofnà∏ troch´ g∏ow´ i charknà∏ jeszcze mocniejszà strugà pary. P∏omienie na koƒcu strugi równie˝ by∏y d∏u˝sze i obfitsze. Hondelyk przykucnà∏. Pirróg szarpnà∏ g∏owà, jakby czknà∏ i zaczà∏ wy∏aziç ca∏y z nory. Gdy na powierzchni ukaza∏a si´ tylna para nóg i grozi∏o, ˝e zaraz zacznie si´ rozglàdaç a nie tylko t´po 12
wpatrywaç w pole przed sobà Hondelyk zamachnà∏ si´ i cisnà∏ siecià. Rozwin´∏a si´ wachlar- zowato w powietrzu, ci´˝arki na koƒcach sztywników zacz´∏y opadaç pierwsze i sieç znakomicie wymierzona opad∏a na Pirróga. Gadzina szarpn´∏a skrzyd∏ami, ale niemrawo, zrobi∏a jeszcze jeden krok, w tym czasie Hondelyk cisnà∏ drugim zwojem, cisnà∏ równie celnie i chwyci∏ zwój liny. Zakr´ci∏ nad g∏owà p´tlà i rzuci∏, ale poÊpieszy∏ si´ – lina przelecia∏a nad znieruchomia∏ym stworem, szarpnà∏ jà szybko z powrotem i nie zwijajàc zostawi∏. Zakr´ci∏ p´tlà drugiej liny, trafi∏ w g∏ow´, b∏yskawicznie zaciàgnà∏ w sak z sieci i puÊci∏. Pirróg dopiero teraz zrozumia∏, ˝e dzieje si´ coÊ dziwnego, zaczà∏ kr´ciç pyskiem jednoczeÊnie wciàgajàc do bulgocàcej gardzieli powietrze. Hondelyk chwyci∏ kusz´ i pos∏a∏ niemal nie mierzàc pierwszà strza∏´. Odbi∏a si´ od zrogowacia∏ej skóry na pysku. Druga strza∏a – prosto w paszcz´k´. Franca hyrkn´∏a zdziwiona i rozz∏oszczona, Hondelyk krzyknà∏ radoÊnie, na∏o˝y∏ nast´pnà strza∏´, trafi∏ w rozwarty ciàgle pysk. Pirróg zapom- nia∏, ˝e chcia∏ strzeliç ogniem w napastnika, okr´ca∏ si´ wolno a Hondelyk szy∏ strza∏ami. Kilka z nich odbi∏o si´ od pancerza, ale Pirróg okr´cajàc si´ nadepnà∏ w koƒcu na koniec sieci, ryknà∏ i uwali∏ si´ ods∏aniajàc podbrzusze. Rycerz szybko wyjà∏ z ko∏czana trzy specjalnie oznakowane jas- nymi piórami be∏tu strza∏y, ostro˝nie zdjà∏ z grota skórzanà pochewk´, na∏o˝y∏ strza∏´ i starannie wymierzywszy pos∏a∏ jà w brzuch stwora. Trafi∏ akurat w machajàcà w powietrzu ∏ap´ i strza∏a poszybowa∏a rykoszetem w pole. Druga utkwi∏a w brzuchu, trzecia równie˝. Hondelyk uniós∏ g∏ow´ i krzyknà∏ g∏oÊno. Odetchnà∏ z ulgà, szarpnà∏ le˝àcà na ziemi pierwszà lin´, szybko nawinà∏ jà na przedrami´, sklarowa∏ i pomachawszy w powietrzu p´tlà cisnà∏ jeszcze raz. Mierzy∏ w nog´ stwora szarpiàcà i dràcà w strz´py sieç, ale nie trafi∏. Âciàga∏ lin´ chcàc powtórzyç rzut, ale patrzàc na Pirróga zauwa˝y∏, ˝e gad uwolni∏ ju˝ jednà tylnà ∏ap´ a puÊciwszy wreszcie rozpaczliwy k∏àb pary z ogniem przepali∏ sieç kr´pujàcà pysk. Nie zauwa˝y∏ tego jeszcze, ale lada moment wysunie paszcz´ z wi´zów. Hondelyk zarzuci∏ celnie ostatnià sieç, chwyci∏ topór i kulàc si´, ˝eby ka∏dun Pirróga os∏ania∏ go przed jego w∏asnym wzrokiem podbieg∏ do miotajàcego si´ stwora, wyczeka∏ chwil´, zamachnà∏ si´ pot´˝nie i cià∏ po stawie tylnej nogi. Przeciàg∏y ryk zawibrowa∏ w powi- etrzu, majtajàcy si´ bez celu swobodny ogon gada Êwisnà∏ w powietrzu i trafi∏ Hondelyka w bio- dro. Rycerz jak uderzona packà mucha wylecia∏ w powietrze, wywinà∏ koz∏a i ci´˝ko gruchnà∏ o ziemi´. Chwil´ le˝a∏ nieruchomo, potem poruszy∏ r´kà, g∏owà. Pirróg zauwa˝y∏ lecàce cia∏o, zachrypia∏ radoÊnie, szarpnà∏ w sieci. Spod ogona bluzn´∏a z pierdliwym bulgotem struga ˝ó∏tosi- nobràzowoczarnych odchodów. Stwór szarpnà∏ si´ jeszcze raz, ∏eb wychyli∏ si´ z otworu w sieci, ale majtajàca si´ bez∏adnie tylna noga powodowa∏a, ˝e sieç ko∏ysa∏a g∏owà Pirróga. Dlatego stru- mieƒ wrzàcej pary trafi∏ nie w Hondelyka a szcz´Êliwie przelecia∏ wysoko nad ziemià i troch´ w bok. Rycerz szarpnà∏ si´ gdy w nozdrza trafi∏ ostry amoniakowy zapach, przeturla∏ po ziemi, zerknà∏ przez rami´, poderwa∏ i kulejàc pogna∏ do pozostawionej broni, przy okazji zmuszajàc ∏eb stwora do okr´cania si´ na szyi a bezmyÊlne ruchy nóg powodowa∏y, ˝e obie wystrzelone we wroga strugi pary, gazu i ognia nie dosz∏y celu. Hondelyk podbieg∏ do wbitego w ziemi´ miecza, wyszarpnà∏ go i dodatkowo chwyciwszy rapier Jalmusa pobieg∏ w drugà stron´ dooko∏a kurhanu. Âlizga∏ si´ w cuchnàcym b∏ocie, powietrze z ci´˝kim j´kiem wyrywa∏o si´ przy oddechu z p∏uc. Zachlapana b∏otem przy upadku szarfa niemal nie przepuszcza∏a powietrza, wi´c zerwa∏ jà i niemal zatchnà∏ si´ ci´˝kim fetorem zmieszanym z przyprawiajàcym o ∏zy i pieczenie w gardle gazem. Poczu∏, ˝e oddech ma coraz p∏ytszy i coraz bardziej bolesne wywo∏uje w piersi echo, ale ju˝ dobiega∏ do le˝àcego wcià˝ na tym samym boku Pirróga, miotajàcego si´, ryczàcego z bólu i wÊciek∏oÊci, machajàcego przednià ∏apà. Tylna, nadci´ta uderzeniem topora, bezmyÊlnie u˝ywana do rozdzierania sieci stercza∏a do nieba Êwie˝ym kikutem z wystajàcà u∏amanà sinà koÊcià i ury- wkami mi´Êni i Êci´gien. Hondelyk dokuÊtyka∏ do miotajàcego si´ gada, wymierzy∏ dok∏adnie i wsadzi∏ pomi´dzy p∏yty grzbietu rapier Jalmusa, przyszpilajàc przy okazji lewe skrzyd∏o. Zostawi∏ broƒ w ciele i przesunà∏ si´ ku g∏owie zerkajàc czujnie na uderzajàcy po drugiej stronie cia∏a ogon. Pirróg nie zareagowa∏ na wbity pod szkliwiaste rogo˝e rapier, ale gdy Hondelyk zbli˝y∏ si´ do szyi zamierzajàc ciàç jà, ∏eb gadziny miotnà∏ si´ w ty∏, Hondelyk uderzy∏, ale nie z tà mocà, jakiej 13
chcia∏ u˝yç a przyuszne rogi uderzy∏y go w brzuch. J´knà∏ g∏oÊno i upad∏ na plecy zostawiajàc miecz tkwiàcy w szyi. Pirróg majtnà∏ g∏owà si´gajàc podnoszàcego si´ z ohydnej mazi Hondelyka, uderzy∏ go jeszcze raz, ale walàcy si´ ponownie w gnojowic´ rycerz us∏ysza∏ ohydny trzask i ryk, od którego zafalowa∏o rzadkie b∏oto, hukn´∏o jakieÊ walàce si´ w lesie nadwàtlone czerwiami czy czasem drzewo a potem mi´kka kurtyna spad∏a na jego uszy. Szarpnà∏ si´ do ty∏u, byle poza zasi´g pyska stwora, poderwa∏ na kolana, runà∏ w maê, poderwa∏ jeszcze raz i uda∏o mu si´ ustaç. Odwróci∏ si´ do Pirróga. M´tniejàce êrenice wpatrywa∏y si´ z nienawiÊcià w jego oczy, kikut ∏apy kreÊli∏ ko∏a na tle lasu za polem i nieba, ale z przeci´tej szyi, zerwanej do koƒca bezmyÊlnym ruchem stwora bucha∏a bura ciecz parujàc na ch∏odzie poranka; w ci´˝kim trujàcym powietrzu zaplàta∏ si´ dodatkowy fetor. Hondelyk odwróci∏ si´ i odszed∏ kilkanaÊcie kroków. Zdar∏ z siebie Êmierdzàcy kaftan, odwróci∏ go na drugà stron´ i przetar∏ nim twarz, potem zwymiotowa∏. – Co tu jeszcze... – wychrypia∏ do siebie. Dotknà∏ d∏onià piersi, w którà huknà∏ go pysk gada, j´knà∏. Ostry ból szarpa∏ st∏uczone biodro. W piersiach k∏u∏o i piek∏o. – Miecz... zabraç. Kusza mo˝e zostaç, rapier – musi. Och... sznury trzeba by i mo˝e sieci... A, pal je licho, niech ∏˝e, ˝e narzuci∏ przypadkiem... Odszed∏ jeszcze dalej w Êmierdzàce tylko, tylko! gnojem powietrze, odetchnà∏ g∏´boko kilka razy. Najch´tniej nie wraca∏by ju˝ nigdy do francy, ale wiedzia∏, ˝e musi. Odczeka∏ a˝ gadzinie zm´tnia∏y ca∏kowicie rogówki. PokuÊtyka∏ doko∏a, znalaz∏ swój topór, jednym uderzeniem od∏ama∏ r´kojeÊç rapiera kling´ zostawiajàc w ranie, obszed∏ potwora jeszcze raz. Przystanà∏ przy g∏owie i uderzy∏ z ca∏ej si∏y w nadoczne rogowe wyrostki, kolorowe, t´czowe, dziwne w tym miejscu i na tym gadzie, jakby jakiÊ smoczy bóg w ostatniej chwili ulitowa∏ si´ i jednym jedynym niedba∏ym maêni´ciem ozdobi∏ swoje ohydne dzie∏o. Odràba∏ oba, podniós∏ i nie oglàdajàc ruszy∏ do koni. Zanim zaczà∏ wspinaczk´ na stok wzgórza umy∏ twarz i r´ce nad strugà, która za kilka tygodni mia∏a zaczàç toczyç znowu czyste wody do miasta, na pola, do rzeki. UmyÊlnie nie zmienia∏ ubra- nia i mia∏ przez to k∏opoty z koƒmi, ale za to gdy pojawi∏ si´ w znanej ju˝ podupad∏ej wsi, w obejÊciu, w którym sp´dzi∏ noc wiedzia∏, ˝e wieÊç o zabiciu Pirróga szybciej ni˝ myÊl obleci okolic´. A o to mu przecie˝ chodzi∏o. Wykàpa∏ si´ w beczce prawie wrzàcej wody nie przejmujàc rozognionymi spojrzeniami córek gospodarza, kaza∏ po trzykroç zmieniaç wod´, do ostatniej wla∏ ca∏à butl´ wyciàgu z paulinki i sagan winnego octu gospodarza. Ale i tak gdy wyszed∏ z wody wydawa∏o mu si´, ˝e ci´˝ka smuga smrodu wlecze si´ za nim gdziekolwiek si´ ruszy. Ale by∏o mu to oboj´tne. Zwali∏ si´ spaç na piernaty gospodarzy im zostawiajàc ucztowanie i radosne Êpiewy a potem pijackie ryçkanie. *** – Mo˝e to niezbyt mi∏e – powiedzia∏ do wpatrujàcego si´ w niego z nabo˝nà czcià Jalmusa – ale musisz jeÊli nie na∏o˝yç na siebie, to przynajmniej zabraç ze sobà ze stajni wór ze swoim ubraniem, zap∏aç dobrze gospodarzowi, bo rzeczywiÊcie smród z tego wali okrutny. B´dzie kilka razy okadza∏ stajnie. Dalej... Masz te˝ tam r´kojeÊç rapiera. Co do Pirróga – mówi∏em: liny, sieci, kusza, miecz, pami´tasz? – Jalmus kiwnà∏ energicznie g∏owà. – Tu masz jednà p∏ytk´ znad oka, drugà ja zatrzymam sobie na pamiàtk´, mo˝esz powiedzieç, ˝e gdzieÊ upad∏a ci w b∏oto, przy okazji poszukiwaƒ przekopià ludziska to pole, te˝ zysk. – Krzywiàc si´ podniós∏ r´k´ z pucharem, podejrzliwie powàcha∏ zawartoÊç. Popatrzy∏ na Jalmusa, potem na Cadrona. – Wszystko mi zaje˝d˝a tym Êwiƒstwem. – ¸yknà∏. – Jest jeszcze jedna sprawa, dla ciebie ma∏o przyjemna, panie... – Ja te˝ mam jeszcze jednà spraw´ – wybe∏kota∏ Jalmus. – Ale we ∏bie mi si´ ko∏uje od tego wszystkiego: wczoraj jeszcze widzàc was jakbym w zwierciad∏o patrzy∏... Hondelyk pokr´ci∏ g∏owà: – To nie jest ju˝ wa˝ne, a jeÊli o sprawach mowa to najpierw moja... K∏adê si´, waÊç, na stole. – I widzàc zdziwione spojrzenie m∏odziana uzupe∏ni∏: – Nie mo˝esz 14
wszak calutki zdrowy, nie posiniaczony chocia˝by pokazaç si´ s∏u˝bie na zamku. Potrzebne ci blizny bojowe – doda∏ bez odrobiny kpiny. Jalmus odstawi∏ swój kielich i szarpnà∏ koszul´. Za oknami rozleg∏ si´ pojedynczy najpierw, potem chóralny okrzyk. – To na twojà czeÊç – powiedzia∏ Hondelyk – Powiesz, ˝e mój s∏uga ci´ opatrywa∏, ale ju˝ nie mo˝na zwlekaç. Nie Êciàgaj koszuli... Jalmus po∏o˝y∏ si´ na brzuchu, zmarszczy∏ si´ w oczekiwaniu bólu i zacisnà∏ palce w pi´Êci. Hondelyk chwyci∏ miecz i mocno sp∏azowa∏ kilka razy m∏odzieƒca nie zwracajàc uwagi na jego syki. Potem, jakby niezadowolony z efektu szarpnà∏ koszul´ i przeciàgnà∏ ukoÊnie trzymanym ostrzem po plecach. Z zadowoleniem przyklepa∏ koszul´, na bia∏ym materiale zalÊni∏y kropelki krwi. – Dobrze. Jeszcze to... – powiedzia∏ wskazujàc Cadrona stojàcego ju˝ przy stole ze Êwiecà w r´ku. – Wszyscy widzieli, ˝e masz opalone w∏osy – przekr´ci∏ Jalmusowi g∏ow´ i niemal ca∏kowicie spali∏ zwiàzane rzemykiem w∏osy. Odda∏ Êwiec´ Cadronowi a gdy m∏odzieniec odwróci∏ si´ zamierzajàc coÊ powiedzieç uderzy∏ go mocno pi´Êcià w twarz. Jalmus runà∏ na pod∏og´. – Móg∏byÊ ty to robiç – mruknà∏ z niezadowoleniem do s∏ugi. – Ja? A za co? I kto by mi na to pozwoli∏? – A tam!.. Przykucnà∏ nad Jalmusem, chwyci∏ w garÊç w∏osy i dwa razy uderzy∏ twarzà ch∏opaka o pod∏og´. Wsta∏ i z niezadowoleniem pokr´ci∏ g∏owà. Cadron szybko odwróci∏ Jalmusa i spryska∏ mu twarz zimnà, specjalnie do tego celu przygotowanà wodà. M∏odzieniec zamruga∏ oczami, j´knà∏, dotknà∏ palcami puchnàcego policzka. – Wybacz, ale trzeba by∏o... – Wiem, nie szkodzi. – Jalmus poderwa∏ si´ ochoczo z pod∏ogi. Zupe∏nie nie przejmowa∏ si´ tym co zasz∏o, w jego oczach pali∏ si´ jakiÊ dziwny ogieƒ. Hondelyk najpierw wzià∏ go za radoÊç z udanej z nim transakcji, ale Jalmus zachowywa∏ si´ jakby zupe∏nie nie pami´ta∏ po co tu przyszed∏. – Panie, wiem... Moja proÊba... To znaczy... Och, musz´ ci powiedzieç... – Prze∏knà∏ Êlin´, chwyci∏ swój kielich i wypi∏ duszkiem. – Ja nie mog´ bez Ajsei! – Bez kogo??? – Ajseja... – powiedzia∏ skonfundowany Jalmus. – Ta dziewczyna, która... No wiesz, panie... Ja z nià dwie noce... Hondelyk zmarszczy∏ brwi, potem wyg∏adzi∏ czo∏o. UÊmiechajàc si´ pokr´ci∏ g∏owà. – Nie. – Ale ja nie mog´... Nie oddycham, jak na nià nie patrz´! – No to b´dziesz ˝y∏ tak d∏ugo jak ci starczy powietrza. – Kpisz sobie ze mnie i s∏usznie, ale to nie jest zwyczajna dziewczyna... – W∏aÊnie: to nie jest zwyczajna dziewczyna – spokojnie potwierdzi∏ Hondelyk. – To i mówi´... – Do Jalmusa dotar∏a szczególna intonacja g∏osu gospodarza. Zamar∏ z otwarty- mi ustami. – No jak˝e to? Przecie˝... – Daj spokój, Jalmusie, daj spokój. Idê... – Hondelyk okrà˝y∏ m∏odzieƒca, wcisnà∏ mu do r´ki zawiniàtko z ∏uskà Pirróga i r´kojeÊcià rapiera, objà∏ go ramieniem i pociàgnà∏ za sobà w kierunku drzwi. – Kasztelank´ masz, zapomnia∏eÊ? – Jalmus usi∏owa∏ zatrzymaç si´, ale uchwyt palców Hondelyka stwardnia∏. – Zastanów si´ i wybierz, co ci radz´. – Nie wi... – Tak! Jalmus westchnà∏ i pochyli∏ g∏ow´. Za oknami buchnà∏ ryk kilkudziesi´ciu, mo˝e kilkuset nawet garde∏. Hondelyk okr´ci∏ m∏odzieƒca i wskaza∏ ruchem g∏owy okno. – Troch´ mi niezr´cznie... – mruknà∏ Jalmus. – W koƒcu nie ja zabi∏em... 15
– No to si´ nie przechwalaj przesadnie – rozeÊmia∏ si´ swobodnie Hondelyk. – Jeszcze ci to wezmà za skromnoÊç, a tej nigdy nikomu za wiele. ˚egnaj. Otworzy∏ drzwi i przepchnà∏ niemal przez próg, zamknà∏ drzwi. – Ot i koniec. – Ruszy∏ do sto∏u, chwyci∏ kielich, wypi∏ po∏ow´ zawartoÊci i podszed∏ do okna. Chwil´ patrzy∏ a potem, gdy buchnà∏ wrzask na widok wychodzàcego na podwórze postojowego dworu Jalmusa, zapyta∏: – Masz jakiÊ pomys∏ gdzie si´ udamy teraz? JakieÊ s∏uchy? – Nie masz jeszcze doÊç? – Czy ja wiem? A co b´d´ robi∏? Siedzia∏ przy kominku i s∏ucha∏ pieÊni s∏awiàcych pogromców ró˝nego rodzaju potworów? – W jego g∏osie nie trzeba y d∏ugo szukaç goryczy. – Nie, wol´ coÊ robiç... Cadron si´gnà∏ do kieszeni i podszed∏ do Hondelyka. Odchrzàknà∏ i uÊmiechnàwszy si´ poda∏ Hondelykowi pierÊcieƒ. – Co to... Na me zdrowie?! – Hondelyk wpatrywa∏ si´ w gigantyczny kamieƒ, z wyraênà pur- purowà kropkà gdzieÊ w g∏´bi przeêroczystego soczystego b∏´kitu. – Przecie˝ to... Nie!?? To najwi´ksze Kini–Ka–Oko jakie kiedykolwiek widzia∏em! – Nie tylko ty – przyzna∏ Cadron. – To chyba jest w ogóle najwi´ksze Kini–Ka–Oko. Godne królów! Widaç Jalmus z nie byle jakiego rodu pochodzi, skoro takie prezenta dziewce robi. Hondelyk drgnà∏ i wytrzeszczy∏ oczy na Cadrona. – CoÊ ty powiedzia∏? On to da∏ Ajsei??? – Tak. Rycerz przeniós∏ spojrzenie z twarzy Cadrona na pierÊcieƒ, z pierÊcienia na s∏ug´, jeszcze raz na kamieƒ. Wybuchnà∏ gromkim Êmiechem, zatoczy∏ si´ i zarycza∏ walàc pi´Êcià w kolano. Opar∏ si´ o stó∏, rzuci∏ przed siebie pierÊcieƒ i wpatrujàc weƒ r˝a∏ co si∏. Cadron podszed∏ bli˝ej, uÊmiecha∏ si´ zara˝ony homerowym Êmiechem pana, ale nie rozumia∏ o co temu chodzi. – Cadronie? – Hondelyk zmusi∏ si´ do powagi, wytar∏ ∏zy wierzchem d∏oni, pociàgnà∏ nosem. – Wiesz, co? Wiesz co? – Parsknà∏ jeszcze jednà salwà Êmiechu. – Od zabijania smoków du˝o pop∏atniejsze jest prowadzenie zamtuzu! Co za temat na filozoficznà dysput´? Co? Wsta∏ i wytar∏ za∏zawione oczy. Parsknà∏ jeszcze raz, zerknà∏ w kierunku okna. Jeszcze raz prze- jecha∏ r´kawem po zaszklonych ∏zami oczach. Popatrzy∏ na spowa˝nia∏ego towarzysza. – I tak pewnie zawsze b´dzie... grudzieƒ’92 16
FFiioolllluunn ccnnoottlliiwwee,, nniieesszzcczz´´ÊÊlliiwwee...... Na skrzy˝owaniu szlaków Hondelyk Êciàgnà∏ wodze i zaczà∏ si´ zastanawiaç, wi´c Cadron umyÊlnie zmusi∏ konia do niecierpliwego podreptywania w kierunku szerszej, wygodniejszej, lep- iej ubitej drogi, jednym s∏owem tej pewniejszej. Hondelyk popatrzy∏ na konie, ws∏ucha∏ si´ w siebie i pokr´ci∏ g∏owà: – Nie, zjedêmy do Fiollun. To ledwie godzina stàd, a jutro w po∏udnie wyruszymy i... Cadron uczyni∏ wysi∏ek, by milczeç jeszcze g∏oÊniej, wyraziÊciej; Hondelyk mówiàc zerknà∏ na niego, przerwa∏ i po chwili namys∏u zapyta∏:. – Nie widzi ci si´ Fiollun? – Tak. To znaczy nie. Jeny! Co ja plot´!? Racja: nie widzi mi si´. Nikt o nim nie mówi, jakby by∏o przekl´te czy zakl´te, czy jeszcze jakieÊ. Po co nam ono? – Mój drogi, nie chodzi mi o ˝adne w∏aÊciwoÊci miasta. Po prostu chc´ jak najszybciej przy∏o˝yç g∏ow´ do jakiejÊ jasieczki. Konie – wskaza∏ brodà jednego i drugiego wierzchowca, juczna klacz z ty∏u poruszy∏a si´ i tràci∏a kopytem kamieƒ, jakby obra˝ona brakiem zainteresowania Hondelyka – majà dosyç. W koƒcu od Êwitu... – JeÊli powiesz mi, panie, ˝e nie czujesz niczego szczególnego w tej mieÊcinie... – Cadron chytrze zawiesi∏ g∏os i przekrzywiwszy g∏ow´ popatrzy∏ na rycerza. Hondelyk wytrzyma∏ chwil´, potem rozeÊmia∏ si´. – No dobrze – czuj´. Bije do niego jakaÊ aura, dziwna, pomieszana, skomplikowana. Dziwi mnie, intryguje, kusi... – No, to tak trzeba by∏o od razu mówiç. – Cadron Êciàgnà∏ wodz´, koƒ pos∏usznie odchyli∏ g∏ow´ do boku, zrobi∏ krok i ustawi∏ si´ na wprost drogi do Fiollun. – WaÊci – jak mawia∏a moja matka – ani jeÊç, ani spaç nie trza dawaç tylko perypetie! – Tak? Moja matka te˝ tak mawia∏a. – Hondelyk na chwil´ zamyÊli∏ si´. – Dlaczego akurat dzisiaj przypomnia∏eÊ swojà matk´? Zapytany wzruszy∏ ramionami, jego koƒ zrobi∏ pierwszy krok po drodze, zatrzyma∏ si´, ale jeêdziec nie zareagowa∏ w ˝aden sposób, wierzchowiec zrobi∏ jeszcze jeden niepewny krok i – nie czujàc zakazu – poszed∏ odwa˝nie do przodu. Hondelyk tràci∏ lekko pi´tà swojego ogiera, koƒ ruszy∏, bez komendy wyprzedzi∏ obie klacze i wyszed∏ na prowadzenie. Jechali d∏ugà chwil´ w milczeniu. Okolica nie ró˝ni∏a si´ niczym od widzianych ju˝ i widywanych stale – wiosenne pola ze wschodzàcymi odwa˝nie zbo˝ami, z tirlikajàcymi nad nimi ptakami; ∏àki, na których ˝ar∏ocznie po˝era bujnà traw´ byd∏o; k´py bia∏ych owczych stad z ujadajàcymi co jakiÊ czas brypheƒskimi psami pasterskimi; gdzieÊ pod lasem zapilika∏ na fujarce m∏ody pastuszek. Hondelyk odwróci∏ si´ do Cadrona. – Zawsze chcia∏em mieç takiego psa – oÊwiadczy∏ z wyraênym rozmarzeniem a nawet ˝alem w g∏osie. 17
– Zg∏upia∏by przecie˝ – oburzy∏ si´ Cadron. – Dopóki b´dziesz co i rusz zmienia∏ postaç, na ˝àdanie tego czy owego tchórza i za niego dokonywa∏... – Przestaƒ!.. – ... czynów rycerskich, bojowych czy honorowych, czy jakichÊ innych, do których nie ma ikry, a na które go staç, i które przydadzà mu si´ w jego biografii... – dokoƒczy∏ z naciskiem s∏uga, pami´tajàc, ˝e nie raz ju˝ to mówi∏ i ˝e rycerz nie raz to s∏ysza∏. I ˝e nie raz jeszcze b´dzie mówi∏ o psie i czeka∏ na racjonalnà uwag´ Cadrona. – GdybyÊcie zaniechali... Zamilk∏ i omal nie machnà∏ z rezygnacjà r´kà, ale przypomnia∏ sobie, ˝e jego pan nie lubi takiego „gdybania”. Westchnà∏. – A mnie si´ wydaje, ˝e niewa˝ne kto coÊ dobrego zrobi, kto przegoni rabusiów czyli te˝ kto ubije zbyczonego tura. Wa˝ne ˝eby choç troch´ Êwiat oczyÊciç... – Taaa... Wiem, nie bierzesz si´ do robót pod∏ych, niepewnych, których celem jest zagarni´cie czyichÊ dóbr, wiem. Ale... Umilk∏, a po kilkunastu krokach machnà∏ r´kà koƒczàc dyskurs. Ujechali w milczeniu kilkaset kroków, droga zachybota∏a si´ od lewej do prawej i z powrotem, pokrywajàc dno p∏ytkiego jaru mi´dzy ∏agodnymi wzgórzami. Wspi´li si´ nie zwalniajàc na przeciwstok i ujrzeli Fiollun. MieÊcina wtuli∏a si´ w nieck´ powsta∏à w podkowiaste w kszta∏cie pasmo wzgórz, jak psiak w wybity cia∏em matki dó∏ obok budy. Hondelyk zatrzyma∏ konia i chwil´ przyglàda∏ si´ domom, dymom, dachom. Wi´kszoÊç z nich by∏a kryta dachówkà, cz´Êç tylko – i to te na peryferiach – z drewnianym gontem lub z rzadka s∏omà. Pyrknà∏ przez przymykane i otwierane na przemian usta. – Nieciekawe – mruknà∏. – To wiadomo by∏o wczeÊniej – wtràci∏ z urazà Cadron. – Dlatego w∏aÊnie ciekawe – dokoƒczy∏ rycerz Êmiejàc si´ przekornie i tràci∏ wierzchowca pi´tà. Zak∏usowa∏ nawet, ale zaraz wstrzyma∏ konia. – Nie czuj´ tu jakiejÊ roboty dla siebie, ale te˝... Hm... CoÊ tu jest – pokr´ci∏ g∏owà. – CoÊ dziwnego, ale niezupe∏nie mi obcego. ZamyÊli∏ si´ i przesta∏ odzywaç a s∏uga uszanowa∏ milczenie rycerza. Bli˝ej granic miasta pojawi∏y si´ sady, du˝e, obficie i ro˝nokolorowo ukwiecone, wielogatunkowe i wieloodmianowe. Zadbane. To widaç by∏o z daleka. Hondelyk rzuci∏ okiem na owocowy dostatek i wi´cej nie patrzy∏, Cadron dok∏adnie obejrza∏ sady, policzy∏ na palcach gatunki i z podziwem pokr´ci∏ g∏owà. Zaraz w pierwszej linii domostw ujrza∏ kr´càcy si´ wokó∏ w∏asnej osi, wiszàcy nad drzwiami jed- nego z domów, drewniany kloc z zaostrzonym jednym koƒcem i z wy˝∏obionà mozolnie nieckà na drugim. – Mówi∏eÊ, panie, ˝e cyrulika byÊ ch´tnie odwiedzi∏, oto okazja – wskaza∏ d∏onià. – A tak, s∏usznie. Hondelyk podjecha∏ pod drzwi, wyskoczy∏ z nich bojek, chwyci∏ rzucone wodze, poczeka∏ na Cadronowe i nieÊmia∏o uÊmiechnàwszy si´ poprowadzi∏ konie do stajenki. Rycerz przeciàgnà∏ si´ i st´knà∏. Kiwnà∏ g∏owà, weszli. – Mistrzu! Golenie – dwa razy, migiem. Mycie g∏ów – dwa razy, te˝ poÊpiesznie. PoÊlij ch∏opaka do karczmy po dwa garnce piwa, a to musi byç wykonane najszybciej. No! – Hondelyk usiad∏ w krzeÊle i energicznie uderzy∏ g∏owà w oparcie wysokiego zydla. Cyrulik mruknà∏ coÊ do ch∏opaka i podszed∏ do Hondelyka, do Cadrona zbli˝y∏ si´ inny ch∏opak, znacznie od pierwszego starszy i widzàc wahanie w oku klienta zr´cznie zakr´ci∏ otwartà brzytwà wokó∏ palców, a poniewa˝ kiedy skoƒczy∏ mia∏ je wszystkie – Cadron skinà∏ g∏owà z aprobatà, usiad∏ i przymknà∏ powieki. Zdziwi∏ si´ s∏yszàc g∏os swojego pana: – Pi´kne macie tu sady, a szczerze mówiàc nie s∏ysza∏em byÊcie s∏yn´li z owoców. Od kiedy tak si´ zabraliÊcie do tego zaj´cia? – A? Cadron otworzy∏ oczy, w odbiciu zobaczy∏ niespokojne spojrzenie czeladnika rzucone na mis- trza; ten, ju˝ dotykajàc prawie brzytwà policzka klienta, odsunà∏ ostre narz´dzie, zmarszczy∏ w 18
namyÊle czo∏o, potem, gdy ju˝ zna∏ odpowiedê, pomyÊla∏ chwil´ jeszcze raz i dopiero odpowiedzia∏: – SzeÊç lat b´dzie. Zamilk∏. Hondelyk otworzy∏ oczy i przyjrza∏ si´ cyrulikowi uwa˝nie i dwakroç: raz w odbiciu i korzystajàc z chwili przerwy w mydleniu – bezpoÊrednio. Ch∏op by∏ jak ch∏op, jak barber – szczup∏y, gi´tki, starannie ostrzy˝ony i wygolony do b∏ysku. Rycerz zaczerpnà∏ powietrza i zaczà∏ jeszcze raz: – Wojewodà któ˝ tu jest? Nie Kalehan? Takie pot´˝ne ch∏opisko, z bliznà od ucha do ust? G´b´ sobie rozdar∏ jak kiedyÊ przez p∏ot skaka∏? – On. Ale blizn´ zakrywa wàsiskami, broda mu nie ros∏a, wi´c wàsy zapuÊci∏. Zamilk∏. Cadron postanowi∏ gruchnàç z grubej rury, tak ˝eby golibroda wreszcie zajà∏ si´ tym, czym od zarania dziejów zajmujà si´ barberzy. Plotkami. – A ˝ona Kalehana? Podobnie˝ zadaje si´ z m∏odymi... – Panie, my plotkami si´ nie zajmujemy i wam nie radzimy! – gwa∏townie przerwa∏ cyrulik. „Nawet jeÊli rzeczywiÊcie cyrulik w tym mieÊcie nie zajmuje si´ plotkami – pomyÊla∏ Cadron – to i tak nazbyt gwa∏townie reaguje na zaczepki.” Popatrzy∏ na Hondelyka, rycerz odda∏ mu zaniepokojone i zaciekawione spojrzenie. D∏ugà niezr´cznà chwil´ chrz´Êci∏y tylko pod brzytwa- mi golibrodów zarosty goÊci, potem rycerz zapyta∏: – JakieÊ dobre myd∏o do w∏osów masz? – Dobre? Ja mam znakomite! – o˝ywi∏ si´ mistrz. – Sam skomponowa∏em z kilku sk∏adników. Myd∏o i trefid∏o w jednym. Myje znakomicie, delikatne i od razu nasyca w∏osy wyciàgiem z tataraku, chnei, brzeÊçca, pokrzywy i dynki. Za przeproszeniem waÊci, ale t´pi wszy znakomicie, i mendoweszki. Najwi´ksze damy do mnie przychodzi∏y ˝ebym im g∏owy umy∏ – doda∏ i zaraz umilk∏ skonfundowany umieszczeniem wzmianki o najwi´kszych damach tu˝ obok informacji o paso˝ytach. Umilk∏. JednoczeÊnie Hondelyk poczu∏, ˝e bezb∏´dnie dotàd operujàca po jego policzku brzyt- wa drgn´∏a. Minimalnie, nie zaci´∏a, ale jednak jej p∏ynny bieg zosta∏ zak∏ócony. Rycerz odchrzàknà∏. – A ju˝ nie przychodzà? Te damy? – Nie, ju˝ nie. – Mo˝e za daleko od ÊródmieÊcia? Mo˝e zacznij sprzedawaç w naczyniach swoje szwarc–myd∏o–trefid∏o? – Próbowa∏em. – Mistrz na tyle energicznie pociàgnà∏ po szyi od grdyki do czubka brody, ˝e nawet siedzàcy o trzy kroki od niego Cadron zrozumia∏, ˝e temat nie jest mu mi∏y. – No to musi do chrzanu – prychnà∏ Hondelyk. „Zdekapituje mnie – pomyÊla∏. – Albo wywlek´ zeƒ wszystkie jego cyrulikowe sekrety, ∏àcznie z tajemnica i alkowy Kalehana i recepturà tego specyfiku”. – Nie. – golibroda odsunà∏ si´ o krok jakby nie by∏ pewien swych reakcji. – Jest Êwietne. – I jakby na chwil´ zrywajàc jakieÊ p´ta wyrzuci∏ z siebie gwa∏townie: – KiedyÊ rzuc´ to cholerne miasto, wyjad´ i gdzie indziej zbij´ fortun´! Bo tu... Tu... – zatchnà∏ si´, machnà∏ r´kà i umilk∏. Czeladnik odczeka∏ chwil´ i widzàc, ˝e mistrz na dobre zamilk∏ odetchnà∏ z wyraênà ulgà. Hondelyk wyciàgnà∏ r´k´ spod okrywajàcego go przeÊcierad∏a, pociàgnà∏ si´ za ucho odchrzàkujàc trzy razy. Cadron zrozumia∏: „Ju˝ nic wi´cej nie rób”, w tym przypadku: „Nie pytaj”. Zamknà∏ oczy, w ciszy odda∏ si´ goleniu a potem myciu w∏osów. – Niez∏e, rzeczywiÊcie – powiedzia∏ Hondelyk wstajàc z fotela, dotykajàc jednà r´kà w∏osów, a drugà wyciàgajàc z kieszeni cztery srebrne monety. – Mo˝e mi patent sprzedasz, skoro sam nie masz z tego korzyÊci? – A co mi po pieniàdzach tutaj? ˚ebym tylko podatek p∏aci∏? – ponuro burknà∏ cyrulik. 19
W tej samej chwili do izby wpad∏ zdyszany ch∏opak z dwoma garncami w r´ku. Przystanà∏ i odetchnà∏ g∏´boko. – Wybaczcie panie, ale karczmarz musia∏ zejÊç dopiero... – Dobrze, postaw i zmiataj! – warknà∏ barber. Ch∏opak postawi∏ piwo na stole i okr´ciwszy si´ na pi´cie zniknà∏. Hondelyk wskaza∏ piwo pal- cem. – Wypijcie, mistrzu. Oby wam humor poprawi∏o... – i do Cadrona: – My si´ i tak wybieramy do gospody. Konie nam tam przyprowadêcie, dobrze? Karczma znajdowa∏a si´ o kilkadziesiàt kroków od golarni, wyglàda∏a o niebo lepiej ni˝ setki podobnych sobie, w podobnych miastach. Na przyk∏ad – czyste Êciany z zewnàtrz, nie po wczo- rajszym bieleniu, a mimo to bez charakterystycznych smug wieczornego i nocnego moczu podch- mielonych goÊci, i sproÊnych napisów, i malunków. Cadron popatrzy∏ znaczàco na pana, ale Hondelyk Êciàgnàwszy brwi wpatrywa∏ si´ w budynek, niemal w´szy∏; zanim wszed∏ zrobi∏ kilka kroków w bok, ˝eby zerknàç na podwórko i stajnie. Przechwyci∏ czujne spojrzenie towarzysza, wzruszy∏ ramionami. Weszli do Êrodka przygotowani na niespodzianki i dlatego nie zdziwi∏a ich czystoÊç izby, bia∏y fartuch karczmarza, lÊniàce ∏awki, wyskrobane do bia∏oÊci blaty sto∏ów, zio∏owy, niezwyczajny w karczmach zapach. Przy jednym ze sto∏ów doÊç ponuro siedzia∏a piàtka miejscowych z niewielkimi naczyniami w splecionych d∏oniach. Spojrzeli na wchodzàcych z cieka- woÊcià a karczmarz chy˝o okrà˝y∏ kontuar, strzepnà∏ Ênie˝nobia∏à Êcierkà najbli˝szy stó∏, wskaza∏ go zapraszajàcym gestem przyby∏ym. JednoczeÊnie westchnà∏ ci´˝ko. Jakby nie wiedzia∏: cieszyç si´ z goÊci, czy te˝ martwiç ich najÊciem. – Piwa dostaniemy? – zapyta∏ Hondelyk. – Specjalne, miejscowe. Troch´ s∏absze – zatrajkota∏ ober˝ysta. – Ale uczciwie warzone... – Skosztujemy – powiedzia∏ rycerz siadajàc. – Mi´sa jakiegoÊ daj, i goràcego i zimnego. JakbyÊ mia∏ jab∏ka moczone w occie, jakieÊ grzybki, h´? – Z mi´sem, to... tego... Dzisiaj wtorek, nie wolno mi mi´sa sprzedawaç, ale mam znakomità kie∏bas´ serowà, ogóreczki twarde i j´drne, soczyste; knedle ziemniaczane z grzybami i kapustà. Sieldê, jakiej cz´sto, panie, nie spotkasz. Kwas razowy, ostry jak kosa... – To i dawaj po kolei, jak dla siebie – zarzàdzi∏ oblizujàc si´ Hondelyk. Odpià∏ rapier i po∏o˝y∏ w poprzek sto∏u, przy lewym ∏okciu. – A kto mi´so aresztowa∏? Kalehan? – Dzie tam! On sam cierpi... – Karczmarz chcia∏ coÊ dodaç, ale w ostatniej chwili ugryz∏ si´ w j´zyk. Zabola∏ go chyba, bo uÊmiecha∏ si´ niezdarnie, gdy gna∏ na zaplecze. Cadron nieznacznie oszacowa∏ spojrzeniem grup´ z pi´ciu fiolluƒczyków. Siedzieli niezbyt radoÊni, choç pora by∏a sprzyjajàca zabawie – sobotnie póêne popo∏udnie; obmacywali palcami swoje kufle i kielichy, ale rzadko si´gali po nie, by wlaç zawartoÊç do garde∏. Pochyli∏ si´ do pana, chcàc podzieliç si´ tà informacjà, ale Hondelyk skorzysta∏ z jego zbli˝enia i mruknà∏: – Czy mi si´ zdaje, czy oni zachowujà si´ jakby nie mieli pieni´dzy na nast´pny kufel? – W∏aÊnie tom chcia∏ rzec – szepnà∏ zmartwiony jego spostrzegawczoÊcià Cadron. – A biednie nie wyglàdajà... – Mo˝e... Przerwa∏, bo nadszed∏ a w∏aÊciwie nadbieg∏ karczmarz z tacà. Za nim k∏usowa∏a dziewczyna w szarej sukni z zapi´tym pod szyjà ko∏nierzem; na g∏owie mia∏a chustk´ zakrywajàcà szczelnie g∏ow´ a˝ do brwi, tak, ˝e nawet nie widaç by∏o jakiego koloru ma w∏osy. Rozstawi∏a sprawnie talerze, kufle, kilka ma∏ych dzbanuszków z korzennymi przyprawami, ober˝ysta w tym czasie zr´cznie naciacha∏ plastrów ciemnego, prawie czarnego ostro pachnàcego sera, zaszlachtowa∏ kilka chrz´szczàcych ogórków, u∏o˝y∏ je na podk∏adzie z marynowanych liÊci rzepy, baldaszków kopru i brzeƒczechy, kiszonych rzodkwi, chrzanu, jab∏ek, pomidorów i grzybów. Oddzielnie wy∏o˝y∏ zawini´te wo kó∏ rzodkwi i ogórka p∏aty dalekomorskiej sieldzi, t∏ustej, grubej, korzen- nej. Mi´dzy Cadronem i Hondelykiem dziewczyna porozk∏ada∏a miseczki, w których mo˝na 20
dostrzec by∏o papryk´, agrest utarty z czarnym pieprzem, sza∏win z grochem i kukurydzà i jeszcze coÊ, i jeszcze coÊ. Trzy gatunki pieczywa: puchowà pszennà bu∏k´, ˝ytnio–razowy i ciemny grey- hayemski. K∏àb aromatów uderzy∏ w nozdrza goÊci, zerkn´li na siebie i rzucili si´ do pa∏aszowa- nia. Karczmarz odsunà∏ si´ o krok i z wyraênà przyjemnoÊcià wpatrywa∏ w ∏apczywie zajadajàcych Hondelyka i Cadrona. Dziewczyna równie˝ usun´∏a si´, poprawi∏a chustk´ na czole, a rzucajàcy akurat na nià przyjazne spojrzenie Hondelyk zobaczy∏, ˝e pod czystà chustkà ma wysmarowane sadzà czy te˝ w´glem czo∏o. Zjad∏ do koƒca ogórek, przekàsi∏ jajem, si´gnà∏ po drugie i nagle olÊni∏o go. Powstrzyma∏ si´, ˝eby nie wbijaç znowu spojrzenia w dziewk´, prze∏o˝y∏ plaster sera jarzynami, ugryz∏ i kiwajàc z aprobatà g∏owà popatrzy∏ w naturalny sposób na karczmarza a potem równie naturalnie na dziewczyn´. Schowa∏a ju˝ czo∏o pod chustkà i nic nie zobaczy∏, obdarzy∏a go natomiast troch´ smutnym uÊmiechem, odwróci∏a si´ i odesz∏a. Karczmarz równie˝ odchrzàknà∏ z zadowoleniem i skinàwszy goÊciom poszed∏ za szynkwas. – Mo˝e nie wolno im? – mruknà∏ w koƒcu Hondelyk. Cadron prychnà∏ z niedowierzaniem. Hondelyk skinà∏ g∏owà dwa razy wiedzàc, ˝e zostanie to w∏aÊciwie odczytane – czyste i nie biedne ubrania piàtki goÊci szynku nie wskazywa∏y na tak prozaicznà przyczyn´ ich wstrzemi´êliwoÊci jak brak funduszy, musia∏o to wi´c byç coÊ innego. Zakaz? Jedli przez chwil´ w milczeniu, grupa miejscowych oszcz´dnie ∏ykn´∏a z kufli równie˝ nie przerywajàc milczenia. Zachowywali si´, jak gdyby nie do ober˝y przyszli, ale do domu ˝a∏oby, choç chyba – tak wyda∏o si´ Hondelykowi – trawi∏a ich zwyczajna w takim czasie i w takim miejs- cu goràczka sobotniego wieczora. Rycerz odetchnà∏ g∏´boko, si´gnà∏ po cieniutko na∏upane drewienka do d∏ubania w z´bach, chwil´ manipulowa∏ koƒcem jednego w ustach a potem, sap- nàwszy, si´gnà∏ do kufla i pociàgnà∏ zeƒ. Z boku wyglàda∏o jakby zamierza∏ opró˝niç naczynie duszkiem, ale po dwóch ∏ykach gwa∏townie przesta∏ piç, oderwa∏ usta od brzegu naczynia i zadzi- wiony popatrzy∏ w jego wn´trze. Przeniós∏ ostre zaskoczone spojrzenie na Cadrona, potem na kar- czmarza, ale ten nie zauwa˝y∏, ˝e goÊç szuka u niego wyjaÊnienia jakiejÊ kwestii. Hondelyk popa- trzy∏ na piàtk´ miejscowych, uniós∏ kufel i pokaza∏ im go, jednoczeÊnie pytajàco unoszàc brwi i brod´ do góry. Czworo z zapytanych opuÊci∏o wzrok, ale piàtemu drgn´∏y ramiona i dolna warga, gest stary jak woda, ogieƒ, powietrze i wiatr. Cadron zrozumia∏, ˝e jego pan potrzebuje moc- niejszego wsparcia w zamierzonej prowokacji, umyÊlnie ostro˝nie skosztowa∏ piwa i j´knà∏: – Co to jest? – Rozejrza∏ si´ teatralnie. Znalaz∏ wzrokiem gospodarza. – Po licho, karczmarzu, wod´ rozcieƒczasz wodà!? Ober˝ysta zamruga∏ oczami, przejecha∏ spojrzeniem po suficie tam szukajàc jakiejÊ pomocy i nie znalaz∏szy obliza∏ wargi, obliza∏ raz jeszcze, odchrzàknà∏, jeszcze raz obliza∏ wargi: – Takà mam nakazanà moc. Innym byç nie mo˝e... – A kto ci zakazuje warzyç uczciwe piwo? Ha! Istnieje przecie˝ edykt obowiàzkowy w tym kraju? Tak? – Hondelyk przechyli∏ swój kufel i z lekkim obrzydzeniem zerknà∏ do jego wn´trza. – Kto ci... – Przerwa∏ i zaczà∏ inaczej: – Skàd wiesz jakie ma byç piwo? Karczmarz z wyraênà goryczà pokiwa∏ g∏owà: – Ju˝ ja wiem – powiedzia∏ wzdychajàc przecià- gle na zakoƒczenie. I popatrzy∏ na Hondelyka, jakby chcia∏ powiedzieç: „Lepiej byÊ, panie, nie wiedzia∏. Nic to dobrego”. Si´gnà∏ po szklanic´, chuchnà∏ na jej bok i zaczà∏ jà zaciekle pucowaç. Po chwili oder- wa∏ si´ od swego zaj´cia, nabra∏ powietrza do p∏uc, ale w ostatniej chwili powstrzyma∏ si´ i wyda∏ z siebie tylko dziwne hmykni´cie. Zza jego pleców wynurzy∏a si´ dziewka, za nià wysz∏a druga, podesz∏a do sto∏u tubylców i przetar∏a go czystà Êciereczkà. Trzecia dziewczyna, wszystkie trzy identycznie ubrane – chustki i skromne suknie – zaj´∏a si´ szynkwasem. – Dobrze, pal diabli piwo – powiedzia∏ weso∏o rycerz. – Ju˝em sp∏uka∏ gard∏o, ale teraz – mrugnà∏ swawolnie do Cadrona – przyda∏oby si´ coÊ mocniejszego. ˚eby sieldê nie myÊla∏a, ˝e jà Êwinie jedzà, che–che! 21
Jego kompan zawtórowa∏ rechotem. Karczmarz jakby zblad∏, a od sto∏u piàtki miejscowych dobieg∏o wyraêne szlochliwe chlipni´cie. Cadron nie zauwa˝ajàc reakcji obecnych zamacha∏ do karczmarza: – Hej, daj˝e–no nalewki ˝o∏àdkowej! – N–nie... – zajàknà∏ si´ zrozpaczony ober˝ysta. – Nie mam – dokoƒczy∏ dr˝àcym g∏osem. – CoÊ ty powiedzia∏? – W skamienia∏ej ciszy zapyta∏ wolno, groênym g∏osem Hondelyk. – Jak to? – Odczeka∏ chwil´. – Poder˝n´ ci za chwil´ gard∏o – zagrozi∏, ale karczmarz milcza∏. – Jakà masz wódk´? – wrzasnà∏. – ˚ad... ˚ad... ˚ad–nej... – No–o–o toÊ, bracie, straci∏ w tej chwili certyfikat na karczm´ – wycedzi∏ Hondelyk. – Natychmiast zamelduj´ w izbie cechowej, niezw∏ocznie! Tyle jeszcze b´dziesz tu siedzia∏ ile potrwa wylanie ca∏ego tego Êwiƒstwa. – Podniós∏ do góry dzban z „piwem” i patrzàc w oczy kar- czmarzowi wolno przechyli∏ i wyla∏ zawartoÊç na pod∏og´. Popatrzy∏ na ka∏u˝´ i powiedzia∏ oskar˝ycielskim tonem: – Nawet si´ nie spieni∏o. Haƒba! – Ja... – szynkarz wyprostowa∏ si´. Zacisnà∏ z´by, jego oczy strzeli∏y urazà. – To nie ja! – krzyknà∏. Popatrzy∏ na miejscowych, jakby u nich szuka∏ wsparcia. I otrzyma∏ je. – To nie jego wina – wydusi∏ z siebie ktoÊ za plecami Hondelyka. I jakby przerwa∏o to tam´, drugi g∏os potwierdzi∏ wczeÊniejszy, i trzeci, i kobiecy, jeden i drugi. – Nie winny on... – Ka˝dy na jego miejscu!.. – Nie móg∏ inaczej... – Wcale go to nie cieszy, i nas te˝!.. – Co by to by∏ za szynkarz... – ...a i my te˝ byÊmy... Hondelyk wolno rozejrza∏ si´ po karczmie a pod jego spojrzeniem, choç wcale nie taki by∏ jego zamiar, gas∏y protesty. W koƒcu jego pytanie rozleg∏o si´ w zupe∏nej ciszy: – No to kto? Cisz´, jaka zapanowa∏a w izbie, mo˝na by∏o zmierzyç na ∏okcie. A potem dziewczyna, ta z brudnym czo∏em, powiedzia∏a wyzywajàcym tonem: – Sheilerd! – Hm... – odpowiedzia∏ jej po chwili namys∏u Hondelyk. – No w∏aÊnie – rzuci∏a jeszcze bardziej hardo dziewoja. – Wszyscy mocni, póki nie us∏yszà z kim majà do czynienia. Dziwnie zachowywa∏a si´ jak na dziewczyn´ z karczmy. Sama to poczu∏a i zdecydowa∏a si´ brnàç dalej, bo wycofaç si´ bez t∏umaczenia ju˝ nie mo˝na by∏o. – Powtórz´ „hm”, bo po prostu imi´ to nic mi nie mówi – powiedzia∏ z uÊmiechem Hondelyk. – Ani si´ go nie boj´, ani nie lekcewa˝´. Nie rozumiem po prostu... Dziewczyna wciàgn´∏a i przygryz∏a dolnà warg´. Mocno, ale nawet si´ nie skrzywi∏a. W izbie cisza a˝ za∏omota∏a w uszach. Karczmarz poruszy∏ si´, dziewczyna podnios∏a r´k´. – Nie, ojcze, trzeba opowiedzieç... – No to ja! – powiedzia∏ z mocà szynkarz. Zrobi∏ krok i objà∏ dziewczyn´, a potem przesunà∏ jà w bok i za siebie. „Ach, ojciec!” zrozumia∏ Cadron. „Ojciec i córka, podobni przecie˝ sà!”. – Ty si´ nie mieszaj... Przynajmniej nie wi´cej ni˝ ju˝ si´ mieszasz... – Podszed∏ bli˝ej do sto∏u i powiedzia∏: – Powinienem w takiej chwili postawiç na stó∏ coÊ godnego, ale same takie berbeluchy mam w piwnicy, ˝e... Aa–ch... – machnà∏ r´kà. – Nic to dziwnego, ka˝dy ober˝ysta ma lepsze i gorsze trunki – powiedzia∏ spokojnie Hondelyk od niechcenia nabijajàc na czubek no˝a dorodnà rzodkiew, obejrza∏ jà ze wszystkich stron, wolno w∏o˝y∏ do ust i zaczà∏ gryêç z chrz´stem s∏yszalnym mimo zamkni´tych ust. 22
– Tak, ale ja mam tylko te najgorsze. Wstyd mi, nie tak prowadzi∏em ten zajazd... – westchnà∏. – Cztery lata temu, dok∏adnie cztery lata, siedem miesi´cy i czternaÊcie dni, przyjecha∏ do nas cz∏ek, który kaza∏ si´ nazywaç Sheilerd. Na oko normalny, troch´ chudy, skromne odzienie, tylko oczy mu si´ pali∏y. Najpierw stanà∏ na kwaterze u mnie, a potem przeniós∏ si´ do wdowy Gadki. ˚e niby u mnie ha∏as, Êpiewy, taƒce, pijà, szczà i... tego... siano rzyciami dziewczyƒskimi m∏ócà... Co tam dysputowaç – wszystko to prawda, ale niech no mi kto poka˝e karczm´, gdzie si´ nie pije, nie Êpiewa, nie kurzy fajki i wszystko inne? – Rozejrza∏ si´ po izbie. Miejscowi z zapa∏em przy- takn´li jednakowymi ruchami g∏owy, w oczach zalÊni∏o im mi∏e sercu wspomnienie. Hondelyk zerknà∏ na Cadrona, jakby chcia∏ go przestrzec, ˝eby przypadkiem nie strzeli∏ czymÊ w rodzaju: „No, chyba w∏aÊnie jesteÊmy w ober˝y?!”. – Zaczà∏ po miesiàcu nas namawiaç, wszystkich, ka˝dego z osobna i razem, i Kalehana, ˝ebyÊmy skromniej ˝yli, ale... Nikt go po prawdzie specjal- nie nie s∏ucha∏ – okolica bogata nie jest, co tam biedaka do skromnoÊci namawiaç!? Jeszcze miesiàc póêniej przyszed∏ tu kiedyÊ wieczorem, w sobot´, pe∏na karczma ludzi by∏a... – Oczy zamgli∏o mu wspomnienie, zmarszczy∏o czo∏o. – Siedzia∏ w kàcie, te jego Êlepia mu si´ jarzy∏y jak koboldowi, potem zaczà∏ pouczaç kogo si´ da∏o: najpierw dziewcz´ta, ˝eby si´ tak nie pochyla∏y nad blatami, bo to nieskromnie... – Najpierw czepi∏ si´ Hozego, ˝e mu w twarz czosnkiem zionie! – poprawi∏ karczmarza jeden z goÊci. Poderwa∏ si´ od swojego sto∏u i podszed∏ bli˝ej. – Potem mu gada∏, ˝eby tyle nie pi∏... – No tak, ale to niewa˝ne – powiedzia∏ niezadowolony z przerwy karczmarz. – Najpierw Hoze, potem dziewczyny, potem wskoczy∏ na stó∏ i zaczà∏ do wszystkich przemawiaç – ˝e niby piç nie wolno, kopciç tytuniu, gziç si´, kraÊç i obgadywaç i jeszcze coÊ, ale ch∏opy zacz´li gwizdaç i nie by∏o go s∏ychaç. Inny by si´ uspokoi∏, ale on ciàgle przeszkadza∏, nie dawa∏ dziewczynom roznosiç tac, strofowa∏ pijàcych, wyszed∏ nawet na dwór i tam przemawia∏ do szczàcych... Potem – bo nikt go nie s∏ucha∏ – doczeka∏ do chwili przerwy w pieÊniach, jeszcze raz wskoczy∏ na stó∏ i zaczà∏ groz- iç. Nie powiem – nawet zrobi∏o si´ cicho, tak groênie zaczà∏ gadaç. Mówi∏, ˝e uruchomi gosthy i puniry, które b´dà nas karaç za grzechy, za mord, z∏odziejstwo, cudzo∏óstwo, bicie s∏abszych, za picie wina i okowity... – Za ob∏apianie dziewek! – wtràci∏ si´ ten tubylec, który przypomnia∏ sobie Hozego. W jego g∏osie s∏ychaç by∏o zgroz´ i ˝al. – Tak! – Tak, to te˝ – zgodzi∏ si´ karczmarz. – W ka˝dym razie d∏ugo mówi∏, a˝ Hoze Êciàgnà∏ go z blatu i da∏ w pysk, ot, ˝eby si´ przymknà∏. Ta–ak... I to by∏ poczàtek naszego teraêniejszego ˝ycia. MyÊmy si´ Êmiali z Sheilerda, a nast´pnego dnia zacz´∏y si´ dziaç u nas dziwy i cuda. Najpierw to by∏ powód do chichotu, bo tak – przychodzi na przyk∏ad Hoze rano, kwasu ˝àda – wszystko dobrze. Po chwili uszczypnà∏ dziewczyn´ w zadek i zawo∏a∏ o flaszk´ wódki – i dosta∏ w pysk. Rzuci∏ si´ do bójki, ale nie by∏o z kim, knajpa jeszcze pusta, nie wiadomo kto go strzeli∏ w jap´. Nala∏ sobie kielich, do ust – b´c, w mord´! CoÊ go bi∏o za ka˝dym razem, gdy wyciàga∏ r´ce do dziewek i wódy. Potem przyszli inni goÊcie, poÊmiali si´ z Hozego, ale ich te˝ zacz´∏o to samo od trunku odstr´czaç. Wieczorem przybieg∏ be∏kocàcy Rajek. Sta∏ w progu i krzycza∏, ˝e coÊ mu ˝on´ zabi∏o. Pobieglim tam, a ona le˝y go∏a, w ich stajni, na s∏omie, zlana krwià, blada i zimna. Kiedy tam staliÊmy, jak zamurowani, zza s∏upa wysunà∏ si´ blady i te˝ go∏y Truwol. Wszyscy zrozumieli co si´ sta∏o – kobieta Rajka wielu ch∏opaków obdzieli∏a swoimi wdzi´kami, ale Truwol jàka∏ si´ i be∏kota∏ coÊ, ˝e to nie on jà zaszlachtowa∏. Nikt mu nie uwierzy∏, najpierw go ch∏opcy troch´ poszturchali, potem odprowadzili do komory w rynku i zamkn´li. A on gada∏ ca∏y czas, ˝e niby tylko si´ zacz´li ob∏apiaç jak coÊ niewidzialnego na nich run´∏o, jego odrzuci∏o a jà jakoÊ tak przygniot∏o, ˝e krew z niej buchn´∏a i po zabawie. Dwa dni tak siedzia∏ i mamrota∏ a˝ si´ przy- darzy∏o to samo – kobita zaczepi∏a parobka, wciàgn´∏a do ∏o˝a i sta∏o si´ z nià to samo co z Rajkowà. I jeszcze byÊmy nie wiedzieli co to jest, ale Sheilerd dumny przyszed∏ na plac i wszys- tko nam wyjaÊni∏ – gosthy i puniry b´dà od tej pory czuwa∏y nad naszym zacnym ˝ywotem. A kto nie b´dzie przestrzega∏ cnót – na kar´ si´ narazi, odpowiednià do przest´pstwa. Pami´tam jak si´ 23
zrobi∏o cicho w rynku, a on nam wy∏uszcza∏ wszystko – co za cudzo∏óstwo, co za kradzie˝, co za plotki, oszczerstwa, przekupstwo, bluênierstwo, gwa∏t... – Nikt mu chyba nie uwierzy∏! – wtràci∏ si´ rozgoràczkowany miejscowy. – MyÊmy si´ rozeszli do domów zadziwieni, ale chyba nikt nie zamierza∏ go s∏uchaç. Ale ju˝ w nocy okaza∏o si´, ˝e niek- tórzy w∏asnà skórà pobierali nauk´, co znaczà puniry i gosthy. A potem zrobi∏o si´ jeszcze gorzej – te niewidzialne diabelstwa najpierw kara∏y za ka˝dy grzech inaczej, za lekki lekko, za ci´˝szy – ci´˝ej, ale potem – popatrzy∏ na karczmarza i zmarszczy∏ brwi – gdzieÊ po miesiàcu, prawda? – Karczmarz skinà∏ g∏owà. – Sheilerd og∏osi∏, ˝e jesteÊmy oporni, ˝e gosthy nie nadà˝ajà, i ˝e b´dà ostrzej kara∏y, ˝eby szybciej nas nauczyç jak godnie ˝yç. Taki, cholera, dobroczyƒca... – I zabi∏y Kanti´! – powiedzia∏a dziewczyna. – Zabi∏y Kanti´ – zgodzi∏ si´ karczmarz. – Za Êpiewanie sproÊnych piosenek. Wiecie? Tu, w okolicy, zawsze si´ Êpiewa∏o takà „Poleczk´ cwanà”; no, jak sobie ch∏opy popijà to i Êwiƒtuszà troch´, prawda? Ka˝dy chyba z Fiollun znalaz∏ si´ w tej piosence, wszystkie urodziny, Êluby, pogrzeby... Taka Êpiewana kronika miasta, tyle ˝e sproÊna... No, a Kantia tu troch´ Êpiewa∏a u mnie w soboty. I poleczk´ te˝ czasem... A˝ zaÊpiewa∏a i na naszych oczach chlustn´∏a z niej poso- ka. Koniec... Jeden z piàtki, wcià˝ jeszcze siedzàcy przy swoim stole poderwa∏ si´ i zatrajkota∏: – I to wtedy si´ zacz´∏o naprawd´! Okaza∏o si´, ˝e ju˝ nic nie mo˝na – ok∏amiesz ˝on´ – ktoÊ niewidzialny çwiczy si´ batogiem przez kwadrans, podbierzesz owoce nie ze swego sadu – duch wyrywa ci dwa palce, napijesz si´ okowity – dostajesz takiego kopa w bebech, ˝e ci´ wywraca na nice. Wszystkiego nam zakaza∏! Obgadywania, puszczania bàków... Cadron nie wytrzyma∏ i rozeÊmia∏ si´. – To nie jest Êmieszne – powiedzia∏ spokojnie karczmarz. – Ch∏op soczewic´ ch´tnie jada i groch. No to jak ma sobie potem nie ul˝yç? Musi. A tu puniry dêgajà go czymÊ, jakby rozpalonym pr´tem w zad. Póêniej przez ca∏y tydzieƒ krwawi z rzyci. To si´ robi taka g∏upawka – ch∏op nie bêdzi, bo si´ boi, ale w koƒcu kiedyÊ musi, bo p´knie. Jak kiedyÊ popuÊci∏ cichacza – by∏ spokój, teraz wszyscy wstrzymujà si´ tak d∏ugo a˝ nie mogà i przez to w kó∏ko pierdzenie s∏ychaç g∏oÊne. – A powa˝niejsze przewiny? – zapyta∏ Hondelyk. – No, pewnie, nikt tu ju˝ nikogo nie morduje, choç i wczeÊniej nie by∏o tu ludobójców. Ale jak wojewoda skaza∏ jednego na kar´ Êci´cia – kat odmówi∏. Âni∏o mu si´, ˝e jak dotknie skazaƒca... – Ober˝ysta obrazowo przejecha∏ kantem d∏oni po gardle. – Wojewoda musia∏ skazanemu zagroz- iç, ˝e spali go na stosie, dopiero morderca sam pociàgnà∏ za sznur, a wtedy ci´˝ka k∏oda opad∏a i zgruchota∏a mu krzy˝e. A ile przedtem by∏o kombinowania jak go zabiç, ˝eby sam si´ zabi∏?.. – wzruszy∏ ramionami. – I fakt – nie ma gwa∏tów, nikt ˝ony nie bije, bo mu r´ka usycha... – popa- trzy∏ na jednego z klientów. – O, ten próbowa∏, Kintup... – wskaza∏ go brodà. M´˝czyzna podniós∏ si´ i wyciàgnà∏ przed siebie prawà r´k´, palce stercza∏y sztywno we wszys- tkie strony, jak niekszta∏tna wiecha. Trzyma∏ jà tak chwil´. – Czy to sprawiedliwe? – powiedzia∏ wysokim g∏osem, falsetem nieomal˝e. – Raz jà tylko piznà∏em, raz! Jajko rozgniot∏a, to co mia∏em tylko patrzeç jak si´ rusza niczym krowa po izbie?! Piznà∏em i o! Teraz ani do siewu, ani do orki, ani do sadu; dzieciska g∏odne, stara ryczy ca∏y czas, sama przyznaje, ˝e z jej winy... Tfu! – Splunà∏ na pod∏og´ i nagle szarpnà∏ si´ wystraszony swoim zachowaniem. Wytrzeszczy∏ oczy, zniekszta∏conà d∏oƒ przycisnà∏ do piersi, nerwowo rozejrza∏ si´ doko∏a. Wszyscy umilkli, miejscowi równie˝ rozglàdali si´ po suficie i na boki. Cadron te˝ zerknà∏ za siebie, ale – przy∏apa∏ si´ na pewnym rodzaju ˝alu – nic tam si´ nie rusza∏o, nie skaka∏o, nie przypala∏o i nie ha∏asowa∏o. Kintup delikatnie schyli∏ si´ i niemal bezg∏oÊnie usiad∏. – Ot i wszys- tko – powiedzia∏ szeptem. – A Kalehan? – zapyta∏ Hondelyk. – A on siedzi cicho w dworku i udaje, ˝e go cieszy takie ˝ycie. Raz na tydzieƒ, po niedzielnym obiedzie z Sheilerdem, g∏oÊno gada jak to dobrze teraz tu jest, i tyle. Ale my go pami´tamy 24
wczeÊniejszego – nie taki t∏usty, ale fajny by∏ ch∏op, sprawiedliwy i ˝yciowy, a teraz to on ju˝ nic nie ma do gadania i do roboty. No bo co? Wojewoda Starchi powiedzia∏ podobno do niego: „Jak tacyÊcie Êwi´ci to p∏açcie!” – i p∏acimy wszystkie mo˝liwe podatki: dochodowy, placowy, drogowy, spadkowy, chorobowy, a jeszcze podymne, bykowe, pog∏ówne... Grzecznie i terminowo p∏acimy, to po co komu wójt? Kalehan to rozumie, ale co ma robiç? Jeszcze troch´ i Starchi powie, ˝e wójt tu niepotrzebny. Bo i prawda – od dawna nikt nas nie naje˝d˝a, bo nikt g∏upi nie jest, ˝eby z gosthami i punirami zadzieraç... – Babka Sanitreba walczy∏a... – powiedzia∏a córka karczmarza. – A tak, ale co to za walka? – rozeÊmia∏ si´ z goryczà ojciec. – Zio∏ami do ognia sypa∏a, coÊ mam- rota∏a... Kto tam wierzy∏ w jej duchy? – zapyta∏ sam siebie i sam sobie odpowiedzia∏: – Nikt i nigdy. A gosthy co innego, prawie ka˝dy coÊ po nich ma... – Umilk∏, zerknà∏ na swój prawy przegub, prze˝u∏ coÊ, a w ka˝dym razie poruszy∏ ˝uchwà. – Zawsze tu mieszka∏a, tak nam si´ przy- najmniej wydaje... Uroki odczynia∏a, mo˝e i rzuca∏a, kto jà tam wie. Leczy∏a troch´ ludzi, porody przyjmowa∏a, no i te tam... Wiadomo dziewki czasem do niej biega∏y... – Ober˝ysta wyciàgnà∏ przed siebie lewà d∏oƒ, trzasnà∏ w nià kantem prawej. – Koniec! Po dwóch miesiàcach Sanitreba znikn´∏a, albo si´ wynios∏a jakiejÊ nocy, albo jà gosthy... – Gdzie tam si´ wynios∏a – ponuro powiedzia∏ ten najrozmowniejszy z miejscowych. – Przesz za sam zamiar mo˝na straciç koƒczyn´. Nasta∏a g∏´boko cisza. Ten z miejscowych, który pierwszy wtràci∏ si´ do opowieÊci karczmarza westchnà∏, podciàgnà∏ spodnie i wróci∏ na swoje miejsce. Energicznie si´gnà∏ po swój kubek i przechyli∏ nad otwartymi ustami, ale nie sp∏yn´∏a z niego ani jedna kropla; porywczym gestem wyciàgnà∏ kubek w kierunku ober˝ysty, nagle jakby si´ opami´ta∏ – pokr´ci∏ g∏owà, odstawi∏ kubek i usiad∏. – Powiedz jeszcze – jak ju˝ tak plotkujemy, i tak nas kara spotka... – Dziewczyna stan´∏a obok ojca – ...jak si´ teraz gosthy zachowujà. – Z wyzwaniem wysun´∏a brod´ do przodu. Karczmarz szarpnà∏ g∏owà, troch´ jak koƒ przesuwajàcy kantar. Wysunà∏ dziewczyn´ przed siebie. – Te pomioty Sheilerda si´ nudzà – powiedzia∏ cicho. – Od roku nic si´ u nas nie dzieje, wszyscy ˝yjà jak sobie tego Sheilerd ˝yczy. Wi´c od niedawna gosthy zacz´∏y tak si´ zachowywaç, jakby si´ nudzi∏y – podstawiajà nam nogi na schodach, zupe∏nie bez powodu, przysi´gam. Przypalajà ty∏ki, gdy si´ z ˝onami ten–tego... Ona... – Popatrzy∏ na córk´. Dziewczyna szarpn´∏a chustk´, pod nià mia∏a ró˝nokolorowe w∏osy i ca∏e czo∏o upstrzone siniakami. – Co i rusz co ∏adniejsze dziewczyny majà oblewane g∏owy jakimiÊ farbami, co i rusz jakaÊ niewidzialna zo∏za wycina jej szczutka w czo∏o... – Zacisnà∏ z´by, dziewczyna hardo podnios∏a do góry g∏ow´. Hondelyk uÊmiechnà∏ si´ do dziewczyny, odpowiedzia∏a mu uÊmiechem, naciàgn´∏a chustk´ na w∏osy, ale ju˝ nie nasuwa∏a jej tak starannie na czo∏o. – Nie daj bo˝e wejÊç na drabin´ w sadzie – odezwa∏ si´ trzeci z odwa˝niejszych miejscowych. – Na pewno ni stàd, ni zowàd zachwieje si´ i spadniesz jak grucha! Ju˝ cztery razy tak si´ wali∏em. – Jak si´ Maawemu dom pali∏ – szybko dorzuci∏ Kintup – ca∏a woda z wiader chlusta∏a nam z powrotem w twarz! – A wiatr ko∏owa∏ tak, ˝e nikt nie wiedzia∏, którà cha∏up´ polewaç, ˝eby si´ ogieƒ nie prze- dosta∏. – A Kalehanowi ostatnio ktoÊ ciàgle do jedzenia dorzuca bobków kozich... – zachichota∏a dziewczyna. Po raz pierwszy rozeÊmia∏ si´ ktoÊ z miejscowych. – Po co? – zapyta∏ Cadron. – Bo za t∏usty si´ zrobi∏, tak puniry uwa˝ajà! – Widzia∏em te˝ capa, którego ktoÊ niewidzialny w zad kopa∏! – krzyknà∏ czwarty z miejs- cowych. – Musi nie do swojej kozy si´ zabiera∏! 25