IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony246 775
  • Obserwuję196
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań143 153

Dębski Eugeniusz - Interview na sakramenckiej dziwce

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :385.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Dębski Eugeniusz - Interview na sakramenckiej dziwce.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Dębski Eugieniusz
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 10 osób, 15 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 122 stron)

Eugeniusz Dębski Interview na Sacramenckiej Dziwce - Serwis miał pan dzisiaj zabójczy , panie pułkowniku - powiedział kapitan Sandowaniss ściskając ponad siatką dłoń swego pogromcy, pułkownika Trefi-Ongera, odruchowo spróbował też strzelić obcasami. Pułkownika zawsze szacował i klasyfikował każdy czyn i niemal każde słowo podwładnych, a i przełożonych też. Dzięki temu miał w głowie cały katalog odpowiednio posegregowanych czynów - odważnych, podłych, neutralnych, egoistycznych i wielu jeszcze innych. Co do kapitana, to docenił talent adiutanta; ocenił jego gratulacje przychylnie - ani zbyt entuzjastyczne, ani zbyt standardowe. Wyważone, akurat, pomyślał o pochlebstwie. Precyzyjnie odmierzony ton, kontynuował rozmyślania, i - co najważniejsze w pochlebstwie - dotyczy tego, z czego osobnik obgłaskiwany sam się cieszy. Serwis rzeczywiście mi wychodził, ale gdyby nawet nie, to Sando coś by znalazł. Zdolny, psiakostka! - A tak - powiedział na głos. - Zaiste - trafiałem jak rzadko. - Mógł podnieść siatkę, by pomóc kapitanowi przejść pod nią z naręczem rakiet,

ale to by zalatywało wdzięcznością za komplement. Kapitan musiał poradzić sobie z siatką sam. I poradził. - Zapraszam na piwo - powiedział Trefi-Onger, gdy podwładny wynurzył się po jego stronie kortu. To było OK. Akurat na tyle mógł sobie pozwolić dowódca jedynego posterunku nad zapyziałą planetką, w stosunku do swojego podwładnego. - Byłoby mi miło. - Sandovaniss energicznie skinął głową. - Dziękuję, sir, ale ma pan wizytę, sir, tego dziennikarza. Intervipera, znaczy się. Dobór słów i akcent na nich:"tego dziennikarza", jasno określiły stosunek kapitana do wizyty. Trefi-Onger doskonale pamiętał o Cesarzu Dziennikarzy, dla którego ukuto nawet specjalne określenie sprawności zawodowej, kapitan nie miał podstaw sądzić, że skleroza skruszyła wreszcie mur precyzyjnego i sprawnego umysłu pułkownika; dialog był fragmentem większej całości - gry w wielkodusznego przełożonego i szanującego go podwładnego. Pułkownik cmoknął, co miało znaczyć: "Potrzebne mi to jak druga dziura w dupie!". - a cholerną śmierć o nim zapomniałem! - rzucił nie starając się jednak specjalnie, by zabrzmiało to przekonująco.

Zdarł z siebie przepoconą koszulkę, spodenki i skarpetki, wrzucił do gardzieli pralki udając, że nie zauważa ruchu kapitana, który swój wilgotny strój odłożył na półkę. Wiedział, że choć instalacja jest wspólna dla wszystkich, to tak się jakoś stanie, że akurat w tej chwili nikt nie będzie prał swoich sortów. o i dobrze, jakieś przywileje stopień mieć musi. Kopnął buty w szczelinę schowka, gdzie zostaną za chwilę nawilżone grzybobójczym preparatem, potem wysuszone, nasączone innym, przeciwpotowym tym razem specyfikiem, ponownie wysuszone, uelastyczniane i nabłyszczone. W tym przypadku również nie zajdzie przypadek dzielenia szafki suszarni z kimkolwiek z podwładnych. Kiedyś łudzono się, pomyślał wchodząc do kabiny z lustrem, odruchowo ustawił się bokiem, frontem i drugim bokiem, sprawdził swoją sylwetkę, kiedyś łudzono się, myślał, że w przestrzeni kosmicznej naciśnie się guzik i wyskoczy nowy mundur, nowe buty i tak dalej, ale nic darmo - wyskoczy, owszem, jeśli załadujesz tankery czymś, z czego da się wytwarzać owe mundury i buty. Wtedy taka korweta jak nasza będzie wymagała dwukrotnie mocniejszego napędu, a to podniesie koszt

budowy sześciokrotnie, a wtedy... I tak dalej. Tak więc musimy dbać o swoje mundury i buty i tylko raz na kwartał, pod kontrolą logistera, pozwala się nam naciskać ów legendarny "Guziczku- akryj-Się!". Dobrze mówię? " Guziczku nakryj się?", a nieważne! Wybrał trzeci zestaw: oszczędnie ciepła woda, sporo chłodnej, wyraźna cyrkulacja temperatur, to wymaga pewnego wysiłku od kąpiącego - nie można po prostu długo tylko stać pod strumieniem wody rozkoszując się nią; w zestawie trzecim, którego ostentacyjne używanie przez pułkownika nabrało cech subtelnego nacisku, musisz, bracie, szybko się namydlać i w przemyślany sposób spłukiwać, za to twoja zużyta ciepła woda podgrzewa częściowo twoje następne porcje, tak więc z punktu widzenia statku jest to najefektywniejszy zestaw. Trefi-Onger wiedział, kto używa innych zestawów, mimo że do całej załogi dotarło, jaki tryb kąpieli sugeruje ich dowódca. Postanowił, że za jakiś czas mechanik postara się, by zaczęły ich trapić awarie instalacji i kąpać się będą wyłącznie w zimnej. Aż pojmą. Wysmakował ostatnie krople prysznica; gdy woda przestała ciec podskoczył pod sitkiem, z zadowoleniem skonstatował, że dobre pół litra

wody opadło na kratkę - suszarka będzie krócej suszyła. Kręcąc się w walcu suszarni pomyślał, że mógłby nieco intensywniej propagować oszczędny tryb życia i któryś raz obiecał sobie, że już nieodwołalnie da załodze, karabinierom i obsłudze korwety te jakieś dwa tygodnie czasu. Ostatecznie był tu nowy, pilnował Sacre-D.Z dopiero od pół roku, a poprzedni dowódca więzienia nie dość, że nie zalecał oszczędzania, ale, jakby umyślnie, narażał się dowództwu rozrzutnym stylem pełnienia służby. Za co został "karnie" przesunięty do stolicy układu Cerviss i odlatując nie starał się nawet udawać trzeźwego. Oficer dyżurny, zarazem dzisiejszy sekretarz Trefi- Ongera, leutnant Vieltberg, przepisowo nie oddał honorów siedząc przed terminalem, pułkownik przechodząc skinął nań ręką i nie odzywając pomaszerował do swojego gabinetu. Leutnant jakimś cudem, dogonił go jeszcze przed drzwiami, zdążył otworzyć je przed przełożonym i odskoczyć, gdy ten, nie zwalniając ani o milimetr na minutę, minął go rozsiewając chłodny zapach "Zest.kosmet. 4". Obszedł biurko, usiadł i wyczekująco spojrzał na Vieltberga.

- Wywiad, panie pułkowniku. Dziennikarz już czeka, przeszukany, wszystkie gadgety zneutralizowane.. - Przemycał coś? - zainteresował się blado Trefi- Onger. - Zawsze przemycają, panie pułkowniku. Wydaje im się, że gdyby nie mieli kontrabandy poczulibyśmy się niedowartościowani. A taki interviper dopiero! Pułkownik z zainteresowaniem uniósł brew - skoro leutnant pozwolił sobie na prywatny, trochę toporny stylistycznie, komentarz, to powinien zobaczyć, że dotarło to do zwierzchnika. Co z tym zrobi - to inna sprawa. - Jak mówiłem - dane o Jadraydonie Huttereccim do mnie na ekran - powiedział na głos. - Te, pierdoły, które przy nim znaleziono tu, na stół... Albo nie, nie trzeba, niech nie myśli, że przywiązujemy do nich jakąkolwiek wagę. Oddać mu i nawet nie neutralizować tylko spryskać profitem i śledzić. - Już wcześniej przemyślał wszystko, teraz tylko sprawdził, czy postępuje zgodnie z własnym planem. Wskazał palcem podajnik napojów: - Proszę gościnną siódemkę. - Zastanawiał się chwilę. - Wszystko. Prosić Hutterecciego. Leutnant przepisowo wykonał zwrot, całe ciało w jednej linii, unikając

częstego błędu: bioder wyprzedzających skręt reszty ciała, i wymaszerował z pokoju. Pułkownik zerknął na nagle rozjarzony ekran, ale widniały tam tylko dobrze już mu znane dane o czołowym dziennikarzu trustu IMI, gwieździe kilku publikatorów i prezenterze najpopularniejszego programu Sieci. Oprócz danych statystycznych i towarzyskich znajdowały się tam również info o słabostkach i przyzwyczajeniach Jadraydona, ale już przy pierwszym czytaniu Trefi-Onger uznał je za zbyt ostentacyjne, za dokładnie odmierzone, za - jednym słowem - spreparowane tylko po to, by w zaskakujący sposób zyskać przewagę nad osobą usiłującą zdominować Hutterecciego. Dlatego wcześniej pułkownik zamierzał podawać trunki bez pytania, żeby dziennikarz zrozumiał: "Jesteś na tacy, chłopie. Wiemy o tobie wszystko". Teraz zmienił zdanie i zdecydował, że postara się uświadomić Hutterecciemu, iż jest tylko petentem, a na takiego nie zwykło się na pokładzie "Tarczy" tracić niepotrzebnie czas, zapoznając, na przykład ze zwyczajami. Trefi-Onger wytrenował rano dyskretne ziewnięcie, zamierzał je wykorzystać gdyby rozmowa się przeciągnęła, ale wypróbował

już teraz. Gdy nad taflą drzwi zapulsował świetlny sygnał trącił taster i wstał. Hutterecci wszedł energicznie, idąc nie wyciągał ręki do powitania, pułkownikowi pozostawiając decyzję co do formy. Trefi-Onger zdecydował się na wymianę uścisków i odnotował w głowie, że gość nie sięgnąłby tych szczytów, na których się rozsiadł, VIPa od interview z VIPami, gdyby nie opanował niuansów psychologii stosowanej, na przykład zbijając bąki przed wywiadami. Prócz uścisków wymienili powitalne neutralne uśmiechy, dziennikarz dyskretnie położył na biurku zainfekowany Imperialnym Daktylogramem glejt od samego Ministra Informacji. Taki kodopis otwierał niemal wszystkie drzwi, a przynajmniej nie pozwalał ich zatrzaskiwać bez ważkiego powodu przed nosem posiadacza. JH, jak wiadomo było powszechnie, miał w swoim życiu więcej takich kodopisów niż chyba cała reszta dziennikarzy razem wzięta. Rozsiadł się wygodnie. Założył nogę na nogę, w uchu błysnął masywny klips. Miał nie za duże, może nawet proporcjonalnie za małe, ale pytająco, szacująco i swobodnie patrzące oczy, w ostrym świetle gabinetu wygolona czaszka powinna była blikować, skoro tak się nie

działo musiał przed wejściem łysinę pokryć matem. Innym zaakcentowanym przez naturę elementem twarzy dziennikarza była wydatna, jakby opuchnięta dolna warga , wyraźnie "za duża" jak na dany wykrój ust i dlatego wystająca poza wargę górną. - Dawno już nie oddalałem się na taką odległość od Centrum Systemu - powiedział Jadraydon. Ależ zadupie, przetłumaczył sobie Trefi-Onger. Uśmiechnął się podstępnie i zapytał: - Zna pan taki dom, w którym szambo znajdowałby się w salonie? - Kryguje się pan, pułkowniku - bez pardonu zaatakował Hutterecci. - ikt nie ośmieliłby się nazwać pana, dowódcy najważniejszego więzienia cesarskiego, szefem szamba. Pułkownik wyczuł, że powinien teraz uśmiechnąć się wdzięcznie, powinien, ale tego nie zrobił. ie spodobało mu się w ogóle zestawienie swojej osoby z szambem, nawet w przeczeniu. Czubkiem palca przesunął o ćwierć milimetra w prawo podstawkę flexera, gospodarskim okiem przejechał po biurku, przeciągnął dłonią po blacie. - Mam nadzieję - mruknął w końcu. - Chyba trafnie użył pan sformułowania "nie ośmielił".

Podniósł wzrok i posłał gościowi spojrzenie pełne wyczekiwania, dziennikarz pokiwał głową, rozsiadł się wygodnie. - Do rzeczy więc - zaproponował. - Przyleciałem tu, jak pan wie, dla Gentisa Metsegona. Pułkownik Trefi-Onger nie udawał, że nie wie o kogo chodzi: - Łasica... Jadraydon prychnął zjadliwie: - To pańscy koledzy tak go uhonorowali, po kolejnej ucieczce. - Tak, wiem. - iektórzy nazywają go również Onefir. To taki mały nieszkodliwy wężyk hodowany w terrariach, wie pan po co? - ie czekając na odpowiedź pułkownika kończył nie kryjąc satysfakcji: - Jeśli jest jakaś możliwość ucieczki to on z niej skorzysta, taki mały cholernie sprawny tester szczelności więzienia. - Bardzo malownicze - skonstatował niewzruszony pułkownik. Jeszcze raz dotknął palcem podstawki flexera. - Oczekuje pan czegoś ode mnie? Kartoteki panu nie pokażę... - ie potrzebuję - pokręcił głową rozczarowany jego opanowaniem dziennikarz. - ... mogę służyć zdjęciem czy też... - Dziękuję - po raz drugi przerwał pułkownikowi. Udał, że nie zauważył

jak przez oczy rozmówcy przemknął cień niezadowolenia - pułkownik nie przywykł do przerywania mu i to dwa razy w odstępie dziesięciu sekund. - Mam taką zasadę - wchodzę w życiorys człowieka bez żadnego obciążenia, nie mam do niego żadnych pretensji, nie trzymam w ręku cenzurki z jego żywota, dokonań, poczucia humoru, jakości wychowania dzieci i tak dalej. Rozumie pan? Chcę, żeby ten człowiek sam wpisał do odpowiednich rubryk odpowiednie oceny. Taki sobie wypracowałem modus faciendi, pozwalam pokazać siebie w dowolnym świetle; wiem z doświadczenia, że nikt lepiej nie oskarży człowieka niż on sam, nikt lepiej go nie ośmieszy i też nie wytłumaczy. Rozumie pan? Ja wchodzę jak ta czysta księga - nic nie wiem, nic nie chcę wiedzieć, może nawet nie mogę. Co będzie zapisane nie ode mnie zależy. Uśmiechnął się miło, miło. Rozłożył ręce: " aprawdę, ja tu niewiele mam do powiedzenia!" Pułkownik siedział nieruchomo. ie zamierzał kwitować w żaden sposób, a tym bardziej uśmiechem nadętych wyznań pismaka. Korciło go by sprawdzić w kompie łacinę, jaką posłużył się Hutterecci, ale nie poruszył nawet palcem. Z zadowoleniem odnotował, że dziennikarz zaczyna się czuć

niepewnie w przedłużającej się ciszy. Odczekał jeszcze chwilę. - W takim razie czy jest coś, w czym mógłbym panu pomóc? Czy potrzebuje pan tylko promu ? Dziennikarz przechylił głowę i zmrużył oczy. Wyglądał w tej chwili jak człowiek nasłuchujący poleceń czy informacji dobiegających z sufitu. Trefi-Ongera na ułamek sekundy zastanowiła skuteczność aparatury pokładowej w wykrywaniu wspomagających wszczepów. Hutterecci poruszył się, jakby stracił łączność. - ie - oświadczył z mocą. - Mam kilka pytań - i nie czekając na przyzwolenie zadał pierwsze: - Czy na planecie rzeczywiście nie ma strażników? - ie ma. To nie jest żaden "konzentration gulag", jak mawiali przodkowie, ani żadna katorga mająca na celu wycieńczenie więźnia. Oni nie karczują na czczo lasów, pożerani żywcem przez pijawki, hecyny i żwije. To po prostu ciężkie więzienie. - Z ułożonych na blacie dłoni wysunął się wskazujący palec i przez chwilę wskazywał sufit, ale chodziło tylko o podkreślenie mających paść słów. - Wszyscy tu mają jeden wyrok - dożywocie, i dodatkowo świadomość, że nie istnieje coś takiego jak

skrócenie kary. Tu nie ma amnestii. - Teraz dwa palce podkreślały, to co mówił: - Ale też nie ma umyślnej eksterminacji. - Skazani grzecznie odbywają karę? - Hutterecci nie zamierzał kryć ironii zadając pytanie. - Przekona się pan sam. - Pułkownik wolno splótł palce i pozwolił sobie na zjadliwość: - Chyba, że już pan spasował? - Absolutnie nie! - warknął Jadraydon . - Pytam tylko czy tam się kotłują jakieś bandy, czy mają jakiś rząd, kto tam jest najważniejszy? - Ależ! - Trefi-Onger popatrzył na dziennikarza z niesmakiem. - Imperator, rzecz jasna! - i po chwili dodał: - I ja, jako jego przedstawiciel! a czole Hutterecciego zalśniło lekko odbicie płynącego z sufitu światła, co z przyjemnością odnotował pułkownik. W jego charakterze nie leżało jednak znęcanie się nad rozmówcą, może dlatego został wybrany na szefa straży imperialnego więzienia. - a planecie znajdują się najciężsi przestępcy naszych czasów. Ale nie są to jacyś zdegenerowani pedofile, gwałciciele, zbiry z twarzami pokrojonymi laserowymi ostrzami - uśmiechnął się, a widząc wściekłość w oczach żurnalisty poszerzył uśmiech wystarczająco wyraźnie. - To są

wrogowie Imperium, a nie poszczególnych członków jego społeczności. I mają, pomyślał, do dyspozycji tylko trzy sztuki antykwarycznej broni palnej z nieznaną ilością amunicji. Ponieważ ostatni raz owa broń wypaliła siedemdziesiąt dwa lata temu jest nadzieją, że zaginęła na amen wraz ze śmiercią jakiegoś zmarłego więźnia. Hutterecciemu drgnęły wargi, najwyraźniej chciał powiedzieć: "Przestępca to przestępca!", ale się w ostatniej chwili powstrzymał. Sam zamiar rozzłościł pułkownika: - aprawdę nie musi się pan niczego obawiać! - Po tych słowach Hutterecci spurpurowiał na twarzy. - Ale, rzecz jasna, poleci pan na dół dopiero po podpisaniu stosownego dokumentu, w którym oświadcza pan, że na własną odpowiedzialność i tak dalej, i tak dalej... - Pan też nie musi się niczego obawiać! - warknął Jadraydon Hutterecci doprowadzony do szału; natychmiast uprzytomnił sobie, że dał się sprowokować. Był zbyt starym wyjadaczem, by nie zrozumieć co powinien zrobić. Odetchnął głęboko. - Leciałem tu diabli wiedzą ile, wynudziłem się setnie, napisałem dwa rozdziały nikomu, ze mną chyba włącznie, niepotrzebnej powieści... I co - miałbym teraz wynosić się z podkulonym

jęzor... Tfu! Co ja mówię - jęzorem? Z podkulonym ogonem! agle odprężył się, pułkownik zrozumiał, że dziennikarz postanowił przestać prowadzić jakąś obliczoną na tępego klawisza grę. Zainteresowało go, z jakiej strony pokaże się teraz Hutterecci . - Dobra. Panie pułkowniku, mam wrażenie, że samotny lot ujemnie wpłynął na moją formę, moglibyśmy zacząć rozmowę jeszcze raz? - Trefi-Onger wykonał leciutki ruch brwią. - o więc - mam nadzieję, że pomoże mi pan. Chcę zrobić sążnisty wywiad z najsłynniejszym uciekinierem wszechczasów, Gentisem Metsegonem... - Jeszcze tylko jedno ustalenie - dla pana może to jest romantyczny uciekinier. Ja pamiętam, muszę to pamiętać, że nie byłoby tych jego widowiskowych ucieczek, gdyby nie znajdował się w więzieniach, a żeby tam się znaleźć musiał coś przeskrobać. Zostać przestępcą, krótko mówiąc. Dla mnie jest więc przestępcą. Inteligentnym i sympatycznym, przyznaję, ale jednak to człowiek osądzony i skazany przez spełniający, co sam przyznaje, wszelkie warunki, sąd. - Ale ma na koncie siedemnaście ucieczek! - Czternaście, czterna-aście, szanowny panie. Proszę nie popadać w

przesadę. - Pułkownik po raz pierwszy nieco żywiej zareagował na słowa dziennikarza. atychmiast zorientował się w tym i uśmiechnął pobłażliwie. - o tak - duża to różnica, siedemnaście czy czternaście ucieczek z ciężkich więzień Imperium! - sarkastycznie prychnął Hutterecci . - Rzeczywiście - o kilkanaście za dużo - przyznał wielkodusznie pułkownik. - Dlatego w końcu wylądował tutaj. Mamy go tu już jedenaście lat i nic nie wskazuje na rozłąkę w najbliższej objętej jakimiś planami przyszłości. Dziennikarz odzyskał już kontenans, uśmiechnął i chwycił dolną wargę między kciuk i wskazujący palec, pociągnął lekko i puścił. Plunk! Rozśmieszyło to niespodziewanie obu, Trefi-Onger chrząknął chcąc pokryć tym uśmiech, Hutterecci , przyzwyczajony do wprawiania w zakłopotanie rozmówców wyszczerzył zęby. - Proponuję zawieszenie broni, panie pułkowniku. - ie wypowiadałem panu wojny, panie Hutterecci - skorzystał z okazji, żeby mu dociąć Trefi-Onger: "Gdyby tak było nie siedzielibyśmy sobie tu spokojnie!" . - I nadal nie widzę powodu, by to robić. atomiast widzę

wyraźny powód do wypicia lampki koniaku za pomyślność pańskiej misji. W odpowiedzi dostał wyraźnie wdzięczny uśmiech. Podszedł do barku[D1] ukrytego w metalizowanej płycie segmentu roboczego, wyjął smukłą wysoką butelkę i dwa kieliszki z rżniętego w pionowe karby kryształu. "Zestaw gościnny r. 7". Hutterecci ponownie "plumknął" dolną wargą. Atmosfera wyraźnie się oczyściła. - Czyli - pułkownik nalał do kieliszków koniaku, trysnęły z naczyń na pokój iskry złocistego światła - reasumując: nie potrzebuje pan od nas niczego prócz promu. Dwukrotnie, rzecz jasna. Zapisujemy to, i my, i pan. - Wskazał kciukiem ścianę za sobą, gdzie pulsowała dioda. Takim samym kolorem od początku rozmowy pulsował klips receivera i teraz Trefi-Onger wskazał go innym palcem. - Dlatego nie próbujemy go skasować. Hutterecci uśmiechnął się chytrze. -To zupełnie inna technologia. Absolutna nowość. Zabierając klips niczego pan nie skasuje, to tylko, że tak powiem, głowica zapisująca. Sam zapis znajduje się już gdzieś we mnie, ja sam jestem nośnikiem zapisanej informacji. Dobre, prawda? Przyznam, że nie bardzo rozumiem zasadę

działania, nawet nie bardzo wiem na czym konkretnie zapisywany jest protokół - na spirali D A, w jądrach, komórkach czy innym cholerstwie... - wzruszył ramionami. - Hm... - aprawdę - uniósł rękę do przysięgi. - Mogę albo odsłuchać zapis bezpośrednio, albo skorzystać z pomocy kompa do selekcji i redakcji protokołu. Fajne to jest - zasilanie od ciepła ciała, żadnych dodatkowych nośników, a z doświadczenia wiem, że im bardziej są potrzebne tym trudniej je znaleźć, załadować czy odczytać. Uśmiechnął się szeroko niczym dziecko zadowolone z nowej zabawki, zasalutował kieliszkiem i skosztował trunku. Pułkownik poruszył brwią - na peryferyjny świat Sacre-D.Z takie techniczne nowinki przychodziły ze znacznym opóźnieniem, może właśnie w cargo, które przywiózł dziennikarz znalazła się dokumentacja i egzemplarze tego technicznego cuda? Trefi-Onger również umoczył usta w alkoholu. - Czy moja interpretacja pańskich zamiarów jest pełna? - zapytał pomijając kwestię technicznego wyposażenia dziennikarza. - Tak, dokładnie tyle pomocy oczekuję. - Pułkownika usłyszał wyraźnie:

"Tylko tyle!". - Jeśli można - jutro. Dzisiaj, za pańskim pozwoleniem, zwiedziłbym tę korwetę, a rano - na dół. - Westchnął z wyraźnym zadowoleniem z siebie. Palec pułkownika dotknął opuszką leżącego dokładnie na wprost piersi glejtu, pod nim leżało zrzeczenie wszelkich pretensji związanych z ryzykiem pobytu na więziennej planecie. Podpisane w trzech miejscach przez Hutterecciego; gdyby stała mu się jakakolwiek krzywda i spróbował zrzucić winę na kogokolwiek wróciłby na tę czy podobną planetę szybciej niż zdążyłby uświadomić sobie jak głupią i nieskończenie naiwną była próba wykantowania Imperium. - o to życzę powodzenia w misji. Trefi-Onger wstał zdecydowanie, sztywno obmaszerował biurko i energicznie wyciągnął rękę do podnoszącego się dopiero dziennikarza, wymienili mocne uściski dłoni. Gospodarz okrasił go lekkim uśmiechem, co natychmiast wychwyciło czujne oko JH. Maszerując za przewodnikiem do miejsca zakwaterowania, niczym nie różniącego się od przeciętnego trzygwiazdkowego hotelu i chyba tylko z powodu lokalizacji noszącego nazwę kwatery, zastanawiał się nad tym

uśmieszkiem. o nic, pomyślał w końcu. Grunt, że nie wytrzymał pan, pułkowniku, a ja będę się miał na baczności, bo Jadraydon w języku verto znaczy chytry. Zachichotał w duchu - nie było takiego języka, ale już kilkakrotnie stosował takie ostrzeżenie i zawsze wprawiało w konsternację rozmówcę. Pożałował, że nie pomyślał o wtrąceniu tej sztuczki do rozmowy, niechby teraz Trefi-Onger katował komp pytaniami o język verto. Ch-cha! W śluzie jakiś dowcipny skazaniec wydrapał na ścianie: "Spodoba ci się tutaj, bracie. ie ma celników, więc możesz bez myta wnieść na powierzchnię tej planety absolutnie wszystko - i kombinezon, i koszulę, i buty!" Z napisu tryskała gorycz. Gdybyś, " b r a-a c i e", pomyślał ironicznie Hutterecci, nie mocował się z obowiązującym prawem nie musiałbyś teraz drapać łyżką po ścianie. ie trzeba by było... Stop!

Zaczynam oceniać, a zawsze się tego wystrzegałem! Przez gęste kratki na zbiegu sufitu i ścian powiało świeżym, zdecydowanie innym niż na promie powietrzem. Przede wszystkim miało obszerne spektrum zapachowe - jakiś nalot kurzu i roślinnej woni, coś jak w suchych górach czy też pustyni na obrzeżu górskiego łańcucha. I jeszcze coś, i jeszcze coś, czego nie dało się szybko i łatwo zdefiniować. Jadraydon Hutterecci, niezupełnie w zgodzie z tym, co mówił pułkownikowi, przygotowywał się solidnie do wywiadów, w każdym razie wiedział, czego oczekiwać od Sacre-D.Z - atmosfera z większą ilością gazów szlachetnych - głosy są piskliwsze. Woda - tylko słona, mniej lub bardziej, ale zawsze. Pod względem biologicznym - niemal zero zasiedlenia miejscowego, bardzo zdrowa i nieskończenie nudna. Chyba dlatego nie zrobiła kariery, przegrywając sromotnie z setkami ciekawszych pod względem kolonialnym planet. Znakomite ciążenie - o dwanaście setnych niższe niż standard ziemski. Pod niemal każdym względem - świetnie. Jedyna planeta, której cała populacja nie zgodzi się z taką oceną, pomyślał zgryźliwie. Ch-cha!

Coś załomotało za ścianą grubego pancerza, pewnie zsuwał się jakiś trap. Cały kadłub zadrżał, przenikliwie zgrzytnęła jakaś źle umocowana płyta ocierając się o drugą i nagle trap-ściana drgnęła, Hutterecci nie patrząc pociągnął do siebie wózek i posłuszny automacik potoczył się przy nodze człowieka, gdy po stromym trapie schodził na powierzchnię więziennej planety. Wyhamowawszy dziennikarz wciągnął nieufnie powietrze przez nos i skrzywił się: "Mogło być gorzej!". ie musiał długo ani w ogóle szukać - budynek znajdował się sto, sto dwadzieścia metrów od ostrego dziobu promu i nikt jako tako myślący nie powinien stać i rozglądać się w poszukiwaniu budynku obsługi technicznej, bo ten był jedynym, ogromnie skutecznie chronionym pancerzem i przemyślnymi systemami obrończymi, budynkiem na lądowisku. Gość usłyszał z tyłu zgrzyt, odruchowo przesunął się do przodu, jednocześnie przez ramię sprawdzając źródło odgłosów i - widząc, że trap wolno podnosi się do góry - ruszył w kierunku blokhausu, bo taki był jedyny sensowny kierunek poruszania po przylocie do więzienia. - Z ogromną przyjemnością goszczę na gościnnej sartekańskiej ziemi -

powiedział z patosem Hutterecci na głos. - asze narody łączy od niepamiętnych... - wykonał ręką szeroki zamach, jakby chciał z forhandu cisnąć krążek nowej interplanetarnej zabawki plateau. - Pierdu , pierdu i jeszcze raz to samo! Powietrze nadal wydawało mu się pyliste, ale wzrok zadawał kłam smakowi; chrząknął i splunął starając się - choć był na lądowisku sam - nie robić tego ostentacyjnie. Ustalił kierunek poruszania wózka i podążył za nim, wkrótce musieli skręcić chcąc ominąć przysadzisty techterminal i dopiero teraz Jadraydon zobaczył, że za budynkiem teren nieznacznie się obniża, a płaski wąwóz prowadzi prosto do kilkunastu budynków zgrupowanych w trzech dużych skupiskach i jednym małym, pewnie dopiero powstającym. (ciany wąwozu, równe i płaskie, porastało coś bardzo zbliżonego do mchu, coś w jednostajnym kolorze, co tworzyło kobierzec z lekka sfalowany. Hutterecci podniósł wzrok na niebo i maszerował chwilę z zadartą głową. Potem zmrużył oczy i spojrzał na wyblakłe słońce i zatrzymał się. Przesłonił rozjarzoną tarczę palcami i przez szczelinę przyjrzał się jeszcze raz - nie świeciła równym blaskiem, przez dysk przebiegały

niespokojne falowania, jakby między obserwatorem a słońcem wirowały jakieś wymyślne, nierówne, skokami poruszające się śmigła wiatraka czy podziurawiona jak rzeszoto tarcza wentylatora. - Zaprawdę - mruknął do siebie - czy to trzeba tak za każdym razem, przy każdej planetce udowadniać, że się ma nieskończoną wyobraźnię i możliwości. Co, Panie? Parów doprowadził go do osady i, jak znakomicie wyszkolony kamerdyner, rozpłynął bez śladu. Jadraydon Hutterecci znalazł się przed szynkiem, co zrozumiał widząc szyld "Szynk". Psyknął na wózek, ale musiał dogonić tragarza, wycelować nim w drzwi i ponownie wystartować, ominął urządzenie kombinujące jakby tu wdrapać się po schodkach nie wciągając kółek, pchnął drzwi lokalu i wszedł. Było tu chłodno jak i na zewnątrz, mroczno i nadal powietrze drapało w gardle. Tu to pewnie nawet umyślnie, pomyślał. Jak zadrapie w gardle to się napijesz. Skierował się do kontuaru po drodze odruchowo - stare przyzwyczajenie ze starych czasów - wymyślając przystający do sytuacji slogan reklamowy. a przykład: "Po szklanie i mija drapanie! " ie był z niego dumny, prosta przeróbka już funkcjonującego: "Po

szklanie i na rusztowanie!". Dopiero teraz zauważył, że to, co nazwał w duchu szynkwasem nie mogło nim być i nie było. Brakowało w jego najbliższej okolicy kilkuset butelek z trunkami, no - niech będzie - kilkudziesięciu! Ale żeby nie było ani jednej!? Trochę bezradnie rozejrzał się dokoła, ale w zasięgu wzroku nie znalazł się żaden człowiek. Jęknął i nasadą dłoni palnął się w czoło. Więzienie! ie widząc ani klawiszy, ani krat, ani wieżyczek strażniczych, murów i tego wszystkiego, co się z tym kojarzy, zapomniał, że jest na wię-zien-nej planecie. Trudno stwarzać najgroźniejszym więźniom Imperium warunki do zaspokajania prymitywnych alkoholowych zachcianek. Przestąpił z nogi na nogę, nabrał powietrza chcąc wezwać kogoś, ale rzucił spojrzenie na ścianę i zmarszczył brwi - przez szczelinę docierały promienie słońca, teraz, nie oślepiając, łatwiej zdradzały swoją specyfikę, to znaczy drżenie i migotliwość. - Można zaświrować, nie? Hutterecci drgnął, poruszył się szukając źródła głosu, w tej samej chwili do szynku z łomotem wpakował się wózek. Musiał nakazać sobie