Eugeniusz Dębski
Interview na Sacramenckiej Dziwce
- Serwis miał pan dzisiaj zabójczy , panie
pułkowniku - powiedział
kapitan Sandowaniss ściskając ponad siatką dłoń
swego pogromcy, pułkownika
Trefi-Ongera, odruchowo spróbował też strzelić
obcasami.
Pułkownika zawsze szacował i klasyfikował każdy
czyn i niemal każde
słowo podwładnych, a i przełożonych też. Dzięki temu
miał w głowie cały
katalog odpowiednio posegregowanych czynów -
odważnych, podłych,
neutralnych, egoistycznych i wielu jeszcze innych. Co
do kapitana, to
docenił talent adiutanta; ocenił jego gratulacje
przychylnie - ani zbyt
entuzjastyczne, ani zbyt standardowe. Wyważone,
akurat, pomyślał o
pochlebstwie. Precyzyjnie odmierzony ton,
kontynuował rozmyślania, i - co
najważniejsze w pochlebstwie - dotyczy tego, z czego
osobnik obgłaskiwany
sam się cieszy. Serwis rzeczywiście mi wychodził, ale
gdyby nawet nie, to
Sando coś by znalazł. Zdolny, psiakostka!
- A tak - powiedział na głos. - Zaiste - trafiałem jak
rzadko. - Mógł
podnieść siatkę, by pomóc kapitanowi przejść pod nią z
naręczem rakiet,
ale to by zalatywało wdzięcznością za komplement.
Kapitan musiał poradzić
sobie z siatką sam. I poradził.
- Zapraszam na piwo - powiedział Trefi-Onger, gdy
podwładny wynurzył
się po jego stronie kortu.
To było OK. Akurat na tyle mógł sobie pozwolić
dowódca jedynego
posterunku nad zapyziałą planetką, w stosunku do
swojego podwładnego.
- Byłoby mi miło. - Sandovaniss energicznie skinął
głową. - Dziękuję,
sir, ale ma pan wizytę, sir, tego dziennikarza.
Intervipera, znaczy się.
Dobór słów i akcent na nich:"tego dziennikarza",
jasno określiły
stosunek kapitana do wizyty. Trefi-Onger doskonale
pamiętał o Cesarzu
Dziennikarzy, dla którego ukuto nawet specjalne
określenie sprawności
zawodowej, kapitan nie miał podstaw sądzić, że
skleroza skruszyła wreszcie
mur precyzyjnego i sprawnego umysłu pułkownika;
dialog był fragmentem
większej całości - gry w wielkodusznego przełożonego i
szanującego go
podwładnego. Pułkownik cmoknął, co miało znaczyć:
"Potrzebne mi to jak
druga dziura w dupie!".
- a cholerną śmierć o nim zapomniałem! - rzucił nie
starając się
jednak specjalnie, by zabrzmiało to przekonująco.
Zdarł z siebie przepoconą koszulkę, spodenki i
skarpetki, wrzucił do
gardzieli pralki udając, że nie zauważa ruchu kapitana,
który swój
wilgotny strój odłożył na półkę. Wiedział, że choć
instalacja jest wspólna
dla wszystkich, to tak się jakoś stanie, że akurat w tej
chwili nikt nie
będzie prał swoich sortów. o i dobrze, jakieś
przywileje stopień mieć
musi. Kopnął buty w szczelinę schowka, gdzie zostaną
za chwilę nawilżone
grzybobójczym preparatem, potem wysuszone,
nasączone innym, przeciwpotowym
tym razem specyfikiem, ponownie wysuszone,
uelastyczniane i nabłyszczone.
W tym przypadku również nie zajdzie przypadek
dzielenia szafki suszarni z
kimkolwiek z podwładnych. Kiedyś łudzono się,
pomyślał wchodząc do kabiny
z lustrem, odruchowo ustawił się bokiem, frontem i
drugim bokiem,
sprawdził swoją sylwetkę, kiedyś łudzono się, myślał, że
w przestrzeni
kosmicznej naciśnie się guzik i wyskoczy nowy
mundur, nowe buty i tak
dalej, ale nic darmo - wyskoczy, owszem, jeśli
załadujesz tankery czymś, z
czego da się wytwarzać owe mundury i buty. Wtedy
taka korweta jak nasza
będzie wymagała dwukrotnie mocniejszego napędu, a
to podniesie koszt
budowy sześciokrotnie, a wtedy... I tak dalej. Tak więc
musimy dbać o
swoje mundury i buty i tylko raz na kwartał, pod
kontrolą logistera,
pozwala się nam naciskać ów legendarny "Guziczku-
akryj-Się!". Dobrze
mówię? " Guziczku nakryj się?", a nieważne!
Wybrał trzeci zestaw: oszczędnie ciepła woda, sporo
chłodnej, wyraźna
cyrkulacja temperatur, to wymaga pewnego wysiłku od
kąpiącego - nie można
po prostu długo tylko stać pod strumieniem wody
rozkoszując się nią; w
zestawie trzecim, którego ostentacyjne używanie przez
pułkownika nabrało
cech subtelnego nacisku, musisz, bracie, szybko się
namydlać i w
przemyślany sposób spłukiwać, za to twoja zużyta
ciepła woda podgrzewa
częściowo twoje następne porcje, tak więc z punktu
widzenia statku jest to
najefektywniejszy zestaw.
Trefi-Onger wiedział, kto używa innych zestawów,
mimo że do całej
załogi dotarło, jaki tryb kąpieli sugeruje ich dowódca.
Postanowił, że za
jakiś czas mechanik postara się, by zaczęły ich trapić
awarie instalacji i
kąpać się będą wyłącznie w zimnej. Aż pojmą.
Wysmakował ostatnie krople prysznica; gdy woda
przestała ciec
podskoczył pod sitkiem, z zadowoleniem skonstatował,
że dobre pół litra
wody opadło na kratkę - suszarka będzie krócej
suszyła. Kręcąc się w walcu
suszarni pomyślał, że mógłby nieco intensywniej
propagować oszczędny tryb
życia i któryś raz obiecał sobie, że już nieodwołalnie da
załodze,
karabinierom i obsłudze korwety te jakieś dwa
tygodnie czasu. Ostatecznie
był tu nowy, pilnował Sacre-D.Z dopiero od pół roku, a
poprzedni dowódca
więzienia nie dość, że nie zalecał oszczędzania, ale,
jakby umyślnie,
narażał się dowództwu rozrzutnym stylem pełnienia
służby. Za co został
"karnie" przesunięty do stolicy układu Cerviss i
odlatując nie starał się
nawet udawać trzeźwego.
Oficer dyżurny, zarazem dzisiejszy sekretarz Trefi-
Ongera, leutnant
Vieltberg, przepisowo nie oddał honorów siedząc przed
terminalem,
pułkownik przechodząc skinął nań ręką i nie
odzywając pomaszerował do
swojego gabinetu. Leutnant jakimś cudem, dogonił go
jeszcze przed
drzwiami, zdążył otworzyć je przed przełożonym i
odskoczyć, gdy ten, nie
zwalniając ani o milimetr na minutę, minął go
rozsiewając chłodny zapach
"Zest.kosmet. 4". Obszedł biurko, usiadł i wyczekująco
spojrzał na
Vieltberga.
- Wywiad, panie pułkowniku. Dziennikarz już czeka,
przeszukany,
wszystkie gadgety zneutralizowane..
- Przemycał coś? - zainteresował się blado Trefi-
Onger.
- Zawsze przemycają, panie pułkowniku. Wydaje im
się, że gdyby nie
mieli kontrabandy poczulibyśmy się
niedowartościowani. A taki interviper
dopiero!
Pułkownik z zainteresowaniem uniósł brew - skoro
leutnant pozwolił
sobie na prywatny, trochę toporny stylistycznie,
komentarz, to powinien
zobaczyć, że dotarło to do zwierzchnika. Co z tym zrobi
- to inna sprawa.
- Jak mówiłem - dane o Jadraydonie Huttereccim do
mnie na ekran -
powiedział na głos. - Te, pierdoły, które przy nim
znaleziono tu, na
stół... Albo nie, nie trzeba, niech nie myśli, że
przywiązujemy do nich
jakąkolwiek wagę. Oddać mu i nawet nie
neutralizować tylko spryskać
profitem i śledzić. - Już wcześniej przemyślał wszystko,
teraz tylko
sprawdził, czy postępuje zgodnie z własnym planem.
Wskazał palcem podajnik
napojów: - Proszę gościnną siódemkę. - Zastanawiał się
chwilę. - Wszystko.
Prosić Hutterecciego.
Leutnant przepisowo wykonał zwrot, całe ciało w
jednej linii, unikając
częstego błędu: bioder wyprzedzających skręt reszty
ciała, i wymaszerował
z pokoju. Pułkownik zerknął na nagle rozjarzony
ekran, ale widniały tam
tylko dobrze już mu znane dane o czołowym
dziennikarzu trustu IMI,
gwieździe kilku publikatorów i prezenterze
najpopularniejszego programu
Sieci. Oprócz danych statystycznych i towarzyskich
znajdowały się tam
również info o słabostkach i przyzwyczajeniach
Jadraydona, ale już przy
pierwszym czytaniu Trefi-Onger uznał je za zbyt
ostentacyjne, za dokładnie
odmierzone, za - jednym słowem - spreparowane tylko
po to, by w
zaskakujący sposób zyskać przewagę nad osobą
usiłującą zdominować
Hutterecciego. Dlatego wcześniej pułkownik zamierzał
podawać trunki bez
pytania, żeby dziennikarz zrozumiał: "Jesteś na tacy,
chłopie. Wiemy o
tobie wszystko". Teraz zmienił zdanie i zdecydował, że
postara się
uświadomić Hutterecciemu, iż jest tylko petentem, a na
takiego nie zwykło
się na pokładzie "Tarczy" tracić niepotrzebnie czas,
zapoznając, na
przykład ze zwyczajami. Trefi-Onger wytrenował rano
dyskretne ziewnięcie,
zamierzał je wykorzystać gdyby rozmowa się
przeciągnęła, ale wypróbował
już teraz. Gdy nad taflą drzwi zapulsował świetlny
sygnał trącił taster i
wstał. Hutterecci wszedł energicznie, idąc nie wyciągał
ręki do powitania,
pułkownikowi pozostawiając decyzję co do formy.
Trefi-Onger zdecydował się
na wymianę uścisków i odnotował w głowie, że gość nie
sięgnąłby tych
szczytów, na których się rozsiadł, VIPa od interview z
VIPami, gdyby nie
opanował niuansów psychologii stosowanej, na
przykład zbijając bąki przed
wywiadami. Prócz uścisków wymienili powitalne
neutralne uśmiechy,
dziennikarz dyskretnie położył na biurku
zainfekowany Imperialnym
Daktylogramem glejt od samego Ministra Informacji.
Taki kodopis otwierał
niemal wszystkie drzwi, a przynajmniej nie pozwalał
ich zatrzaskiwać bez
ważkiego powodu przed nosem posiadacza. JH, jak
wiadomo było powszechnie,
miał w swoim życiu więcej takich kodopisów niż chyba
cała reszta
dziennikarzy razem wzięta. Rozsiadł się wygodnie.
Założył nogę na nogę, w
uchu błysnął masywny klips. Miał nie za duże, może
nawet proporcjonalnie
za małe, ale pytająco, szacująco i swobodnie patrzące
oczy, w ostrym
świetle gabinetu wygolona czaszka powinna była
blikować, skoro tak się nie
działo musiał przed wejściem łysinę pokryć matem.
Innym zaakcentowanym
przez naturę elementem twarzy dziennikarza była
wydatna, jakby opuchnięta
dolna warga , wyraźnie "za duża" jak na dany wykrój
ust i dlatego
wystająca poza wargę górną.
- Dawno już nie oddalałem się na taką odległość od
Centrum Systemu -
powiedział Jadraydon.
Ależ zadupie, przetłumaczył sobie Trefi-Onger.
Uśmiechnął się
podstępnie i zapytał:
- Zna pan taki dom, w którym szambo znajdowałby
się w salonie?
- Kryguje się pan, pułkowniku - bez pardonu
zaatakował Hutterecci. -
ikt nie ośmieliłby się nazwać pana, dowódcy
najważniejszego więzienia
cesarskiego, szefem szamba.
Pułkownik wyczuł, że powinien teraz uśmiechnąć się
wdzięcznie,
powinien, ale tego nie zrobił. ie spodobało mu się w
ogóle zestawienie
swojej osoby z szambem, nawet w przeczeniu.
Czubkiem palca przesunął o
ćwierć milimetra w prawo podstawkę flexera,
gospodarskim okiem przejechał
po biurku, przeciągnął dłonią po blacie.
- Mam nadzieję - mruknął w końcu. - Chyba trafnie
użył pan
sformułowania "nie ośmielił".
Podniósł wzrok i posłał gościowi spojrzenie pełne
wyczekiwania,
dziennikarz pokiwał głową, rozsiadł się wygodnie.
- Do rzeczy więc - zaproponował. - Przyleciałem tu,
jak pan wie, dla
Gentisa Metsegona.
Pułkownik Trefi-Onger nie udawał, że nie wie o kogo
chodzi:
- Łasica...
Jadraydon prychnął zjadliwie:
- To pańscy koledzy tak go uhonorowali, po kolejnej
ucieczce.
- Tak, wiem.
- iektórzy nazywają go również Onefir. To taki
mały nieszkodliwy
wężyk hodowany w terrariach, wie pan po co? - ie
czekając na odpowiedź
pułkownika kończył nie kryjąc satysfakcji: - Jeśli jest
jakaś możliwość
ucieczki to on z niej skorzysta, taki mały cholernie
sprawny tester
szczelności więzienia.
- Bardzo malownicze - skonstatował niewzruszony
pułkownik. Jeszcze raz
dotknął palcem podstawki flexera. - Oczekuje pan
czegoś ode mnie?
Kartoteki panu nie pokażę...
- ie potrzebuję - pokręcił głową rozczarowany jego
opanowaniem
dziennikarz.
- ... mogę służyć zdjęciem czy też...
- Dziękuję - po raz drugi przerwał pułkownikowi.
Udał, że nie zauważył
jak przez oczy rozmówcy przemknął cień
niezadowolenia - pułkownik nie
przywykł do przerywania mu i to dwa razy w odstępie
dziesięciu sekund. -
Mam taką zasadę - wchodzę w życiorys człowieka bez
żadnego obciążenia, nie
mam do niego żadnych pretensji, nie trzymam w ręku
cenzurki z jego żywota,
dokonań, poczucia humoru, jakości wychowania dzieci
i tak dalej. Rozumie
pan? Chcę, żeby ten człowiek sam wpisał do
odpowiednich rubryk odpowiednie
oceny. Taki sobie wypracowałem modus faciendi,
pozwalam pokazać siebie w
dowolnym świetle; wiem z doświadczenia, że nikt lepiej
nie oskarży
człowieka niż on sam, nikt lepiej go nie ośmieszy i też
nie wytłumaczy.
Rozumie pan? Ja wchodzę jak ta czysta księga - nic nie
wiem, nic nie chcę
wiedzieć, może nawet nie mogę. Co będzie zapisane nie
ode mnie zależy.
Uśmiechnął się miło, miło. Rozłożył ręce:
" aprawdę, ja tu niewiele
mam do powiedzenia!"
Pułkownik siedział nieruchomo. ie zamierzał
kwitować w żaden sposób,
a tym bardziej uśmiechem nadętych wyznań pismaka.
Korciło go by sprawdzić
w kompie łacinę, jaką posłużył się Hutterecci, ale nie
poruszył nawet
palcem. Z zadowoleniem odnotował, że dziennikarz
zaczyna się czuć
niepewnie w przedłużającej się ciszy. Odczekał jeszcze
chwilę.
- W takim razie czy jest coś, w czym mógłbym panu
pomóc? Czy
potrzebuje pan tylko promu ?
Dziennikarz przechylił głowę i zmrużył oczy.
Wyglądał w tej chwili jak
człowiek nasłuchujący poleceń czy informacji
dobiegających z sufitu.
Trefi-Ongera na ułamek sekundy zastanowiła
skuteczność aparatury
pokładowej w wykrywaniu wspomagających
wszczepów.
Hutterecci poruszył się, jakby stracił łączność.
- ie - oświadczył z mocą. - Mam kilka pytań - i nie
czekając na
przyzwolenie zadał pierwsze: - Czy na planecie
rzeczywiście nie ma
strażników?
- ie ma. To nie jest żaden "konzentration gulag",
jak mawiali
przodkowie, ani żadna katorga mająca na celu
wycieńczenie więźnia. Oni nie
karczują na czczo lasów, pożerani żywcem przez
pijawki, hecyny i żwije. To
po prostu ciężkie więzienie. - Z ułożonych na blacie
dłoni wysunął się
wskazujący palec i przez chwilę wskazywał sufit, ale
chodziło tylko o
podkreślenie mających paść słów. - Wszyscy tu mają
jeden wyrok -
dożywocie, i dodatkowo świadomość, że nie istnieje coś
takiego jak
skrócenie kary. Tu nie ma amnestii. - Teraz dwa palce
podkreślały, to co
mówił: - Ale też nie ma umyślnej eksterminacji.
- Skazani grzecznie odbywają karę? - Hutterecci nie
zamierzał kryć
ironii zadając pytanie.
- Przekona się pan sam. - Pułkownik wolno splótł
palce i pozwolił
sobie na zjadliwość: - Chyba, że już pan spasował?
- Absolutnie nie! - warknął Jadraydon . - Pytam
tylko czy tam się
kotłują jakieś bandy, czy mają jakiś rząd, kto tam jest
najważniejszy?
- Ależ! - Trefi-Onger popatrzył na dziennikarza z
niesmakiem. -
Imperator, rzecz jasna! - i po chwili dodał: - I ja, jako
jego
przedstawiciel!
a czole Hutterecciego zalśniło lekko odbicie
płynącego z sufitu
światła, co z przyjemnością odnotował pułkownik. W
jego charakterze nie
leżało jednak znęcanie się nad rozmówcą, może dlatego
został wybrany na
szefa straży imperialnego więzienia.
- a planecie znajdują się najciężsi przestępcy
naszych czasów. Ale
nie są to jacyś zdegenerowani pedofile, gwałciciele,
zbiry z twarzami
pokrojonymi laserowymi ostrzami - uśmiechnął się, a
widząc wściekłość w
oczach żurnalisty poszerzył uśmiech wystarczająco
wyraźnie. - To są
wrogowie Imperium, a nie poszczególnych członków
jego społeczności.
I mają, pomyślał, do dyspozycji tylko trzy sztuki
antykwarycznej broni
palnej z nieznaną ilością amunicji. Ponieważ ostatni
raz owa broń wypaliła
siedemdziesiąt dwa lata temu jest nadzieją, że zaginęła
na amen wraz ze
śmiercią jakiegoś zmarłego więźnia.
Hutterecciemu drgnęły wargi, najwyraźniej chciał
powiedzieć:
"Przestępca to przestępca!", ale się w ostatniej chwili
powstrzymał. Sam
zamiar rozzłościł pułkownika:
- aprawdę nie musi się pan niczego obawiać! - Po
tych słowach
Hutterecci spurpurowiał na twarzy. - Ale, rzecz jasna,
poleci pan na dół
dopiero po podpisaniu stosownego dokumentu, w
którym oświadcza pan, że na
własną odpowiedzialność i tak dalej, i tak dalej...
- Pan też nie musi się niczego obawiać! - warknął
Jadraydon Hutterecci
doprowadzony do szału; natychmiast uprzytomnił
sobie, że dał się
sprowokować. Był zbyt starym wyjadaczem, by nie
zrozumieć co powinien
zrobić. Odetchnął głęboko. - Leciałem tu diabli wiedzą
ile, wynudziłem się
setnie, napisałem dwa rozdziały nikomu, ze mną chyba
włącznie,
niepotrzebnej powieści... I co - miałbym teraz wynosić
się z podkulonym
jęzor... Tfu! Co ja mówię - jęzorem? Z podkulonym
ogonem!
agle odprężył się, pułkownik zrozumiał, że
dziennikarz postanowił
przestać prowadzić jakąś obliczoną na tępego klawisza
grę. Zainteresowało
go, z jakiej strony pokaże się teraz Hutterecci .
- Dobra. Panie pułkowniku, mam wrażenie, że
samotny lot ujemnie
wpłynął na moją formę, moglibyśmy zacząć rozmowę
jeszcze raz? -
Trefi-Onger wykonał leciutki ruch brwią. - o więc -
mam nadzieję, że
pomoże mi pan. Chcę zrobić sążnisty wywiad z
najsłynniejszym uciekinierem
wszechczasów, Gentisem Metsegonem...
- Jeszcze tylko jedno ustalenie - dla pana może to jest
romantyczny
uciekinier. Ja pamiętam, muszę to pamiętać, że nie
byłoby tych jego
widowiskowych ucieczek, gdyby nie znajdował się w
więzieniach, a żeby tam
się znaleźć musiał coś przeskrobać. Zostać przestępcą,
krótko mówiąc. Dla
mnie jest więc przestępcą. Inteligentnym i
sympatycznym, przyznaję, ale
jednak to człowiek osądzony i skazany przez
spełniający, co sam przyznaje,
wszelkie warunki, sąd.
- Ale ma na koncie siedemnaście ucieczek!
- Czternaście, czterna-aście, szanowny panie. Proszę
nie popadać w
przesadę. - Pułkownik po raz pierwszy nieco żywiej
zareagował na słowa
dziennikarza. atychmiast zorientował się w tym i
uśmiechnął pobłażliwie.
- o tak - duża to różnica, siedemnaście czy
czternaście ucieczek z
ciężkich więzień Imperium! - sarkastycznie prychnął
Hutterecci .
- Rzeczywiście - o kilkanaście za dużo - przyznał
wielkodusznie
pułkownik. - Dlatego w końcu wylądował tutaj. Mamy
go tu już jedenaście
lat i nic nie wskazuje na rozłąkę w najbliższej objętej
jakimiś planami
przyszłości.
Dziennikarz odzyskał już kontenans, uśmiechnął i
chwycił dolną wargę
między kciuk i wskazujący palec, pociągnął lekko i
puścił.
Plunk!
Rozśmieszyło to niespodziewanie obu, Trefi-Onger
chrząknął chcąc
pokryć tym uśmiech, Hutterecci , przyzwyczajony do
wprawiania w
zakłopotanie rozmówców wyszczerzył zęby.
- Proponuję zawieszenie broni, panie pułkowniku.
- ie wypowiadałem panu wojny, panie Hutterecci -
skorzystał z okazji,
żeby mu dociąć Trefi-Onger: "Gdyby tak było nie
siedzielibyśmy sobie tu
spokojnie!" . - I nadal nie widzę powodu, by to robić.
atomiast widzę
wyraźny powód do wypicia lampki koniaku za
pomyślność pańskiej misji.
W odpowiedzi dostał wyraźnie wdzięczny uśmiech.
Podszedł do barku[D1]
ukrytego w metalizowanej płycie segmentu roboczego,
wyjął smukłą wysoką
butelkę i dwa kieliszki z rżniętego w pionowe karby
kryształu. "Zestaw
gościnny r. 7". Hutterecci ponownie "plumknął"
dolną wargą. Atmosfera
wyraźnie się oczyściła.
- Czyli - pułkownik nalał do kieliszków koniaku,
trysnęły z naczyń na
pokój iskry złocistego światła - reasumując: nie
potrzebuje pan od nas
niczego prócz promu. Dwukrotnie, rzecz jasna.
Zapisujemy to, i my, i pan.
- Wskazał kciukiem ścianę za sobą, gdzie pulsowała
dioda. Takim samym
kolorem od początku rozmowy pulsował klips
receivera i teraz Trefi-Onger
wskazał go innym palcem. - Dlatego nie próbujemy go
skasować.
Hutterecci uśmiechnął się chytrze.
-To zupełnie inna technologia. Absolutna nowość.
Zabierając klips
niczego pan nie skasuje, to tylko, że tak powiem,
głowica zapisująca. Sam
zapis znajduje się już gdzieś we mnie, ja sam jestem
nośnikiem zapisanej
informacji. Dobre, prawda? Przyznam, że nie bardzo
rozumiem zasadę
działania, nawet nie bardzo wiem na czym konkretnie
zapisywany jest
protokół - na spirali D A, w jądrach, komórkach czy
innym cholerstwie... -
wzruszył ramionami.
- Hm...
- aprawdę - uniósł rękę do przysięgi. - Mogę albo
odsłuchać zapis
bezpośrednio, albo skorzystać z pomocy kompa do
selekcji i redakcji
protokołu. Fajne to jest - zasilanie od ciepła ciała,
żadnych dodatkowych
nośników, a z doświadczenia wiem, że im bardziej są
potrzebne tym trudniej
je znaleźć, załadować czy odczytać.
Uśmiechnął się szeroko niczym dziecko zadowolone z
nowej zabawki,
zasalutował kieliszkiem i skosztował trunku.
Pułkownik poruszył brwią - na
peryferyjny świat Sacre-D.Z takie techniczne nowinki
przychodziły ze
znacznym opóźnieniem, może właśnie w cargo, które
przywiózł dziennikarz
znalazła się dokumentacja i egzemplarze tego
technicznego cuda?
Trefi-Onger również umoczył usta w alkoholu.
- Czy moja interpretacja pańskich zamiarów jest
pełna? - zapytał
pomijając kwestię technicznego wyposażenia
dziennikarza.
- Tak, dokładnie tyle pomocy oczekuję. - Pułkownika
usłyszał wyraźnie:
"Tylko tyle!". - Jeśli można - jutro. Dzisiaj, za pańskim
pozwoleniem,
zwiedziłbym tę korwetę, a rano - na dół. - Westchnął z
wyraźnym
zadowoleniem z siebie.
Palec pułkownika dotknął opuszką leżącego
dokładnie na wprost piersi
glejtu, pod nim leżało zrzeczenie wszelkich pretensji
związanych z
ryzykiem pobytu na więziennej planecie. Podpisane w
trzech miejscach przez
Hutterecciego; gdyby stała mu się jakakolwiek
krzywda i spróbował zrzucić
winę na kogokolwiek wróciłby na tę czy podobną
planetę szybciej niż
zdążyłby uświadomić sobie jak głupią i nieskończenie
naiwną była próba
wykantowania Imperium.
- o to życzę powodzenia w misji.
Trefi-Onger wstał zdecydowanie, sztywno
obmaszerował biurko i
energicznie wyciągnął rękę do podnoszącego się
dopiero dziennikarza,
wymienili mocne uściski dłoni. Gospodarz okrasił go
lekkim uśmiechem, co
natychmiast wychwyciło czujne oko JH.
Maszerując za przewodnikiem do miejsca
zakwaterowania, niczym nie
różniącego się od przeciętnego trzygwiazdkowego
hotelu i chyba tylko z
powodu lokalizacji noszącego nazwę kwatery,
zastanawiał się nad tym
uśmieszkiem. o nic, pomyślał w końcu. Grunt, że nie
wytrzymał pan,
pułkowniku, a ja będę się miał na baczności, bo
Jadraydon w języku verto
znaczy chytry. Zachichotał w duchu - nie było takiego
języka, ale już
kilkakrotnie stosował takie ostrzeżenie i zawsze
wprawiało w konsternację
rozmówcę. Pożałował, że nie pomyślał o wtrąceniu tej
sztuczki do rozmowy,
niechby teraz Trefi-Onger katował komp pytaniami o
język verto.
Ch-cha!
W śluzie jakiś dowcipny skazaniec wydrapał na
ścianie: "Spodoba ci się
tutaj, bracie. ie ma celników, więc możesz bez myta
wnieść na
powierzchnię tej planety absolutnie wszystko - i
kombinezon, i koszulę, i
buty!" Z napisu tryskała gorycz. Gdybyś, " b r a-a c i
e", pomyślał
ironicznie Hutterecci, nie mocował się z
obowiązującym prawem nie
musiałbyś teraz drapać łyżką po ścianie. ie trzeba by
było... Stop!
Zaczynam oceniać, a zawsze się tego wystrzegałem!
Przez gęste kratki na zbiegu sufitu i ścian powiało
świeżym,
zdecydowanie innym niż na promie powietrzem.
Przede wszystkim miało
obszerne spektrum zapachowe - jakiś nalot kurzu i
roślinnej woni, coś jak
w suchych górach czy też pustyni na obrzeżu górskiego
łańcucha. I jeszcze
coś, i jeszcze coś, czego nie dało się szybko i łatwo
zdefiniować.
Jadraydon Hutterecci, niezupełnie w zgodzie z tym, co
mówił pułkownikowi,
przygotowywał się solidnie do wywiadów, w każdym
razie wiedział, czego
oczekiwać od Sacre-D.Z - atmosfera z większą ilością
gazów szlachetnych -
głosy są piskliwsze. Woda - tylko słona, mniej lub
bardziej, ale zawsze.
Pod względem biologicznym - niemal zero zasiedlenia
miejscowego, bardzo
zdrowa i nieskończenie nudna. Chyba dlatego nie
zrobiła kariery,
przegrywając sromotnie z setkami ciekawszych pod
względem kolonialnym
planet. Znakomite ciążenie - o dwanaście setnych
niższe niż standard
ziemski.
Pod niemal każdym względem - świetnie.
Jedyna planeta, której cała populacja nie zgodzi się z
taką oceną,
pomyślał zgryźliwie.
Ch-cha!
Coś załomotało za ścianą grubego pancerza, pewnie
zsuwał się jakiś
trap. Cały kadłub zadrżał, przenikliwie zgrzytnęła
jakaś źle umocowana
płyta ocierając się o drugą i nagle trap-ściana drgnęła,
Hutterecci nie
patrząc pociągnął do siebie wózek i posłuszny
automacik potoczył się przy
nodze człowieka, gdy po stromym trapie schodził na
powierzchnię więziennej
planety. Wyhamowawszy dziennikarz wciągnął
nieufnie powietrze przez nos i
skrzywił się: "Mogło być gorzej!". ie musiał długo ani
w ogóle szukać -
budynek znajdował się sto, sto dwadzieścia metrów od
ostrego dziobu promu
i nikt jako tako myślący nie powinien stać i rozglądać
się w poszukiwaniu
budynku obsługi technicznej, bo ten był jedynym,
ogromnie skutecznie
chronionym pancerzem i przemyślnymi systemami
obrończymi, budynkiem na
lądowisku. Gość usłyszał z tyłu zgrzyt, odruchowo
przesunął się do przodu,
jednocześnie przez ramię sprawdzając źródło odgłosów
i - widząc, że trap
wolno podnosi się do góry - ruszył w kierunku
blokhausu, bo taki był
jedyny sensowny kierunek poruszania po przylocie do
więzienia.
- Z ogromną przyjemnością goszczę na gościnnej
sartekańskiej ziemi -
powiedział z patosem Hutterecci na głos. - asze
narody łączy od
niepamiętnych... - wykonał ręką szeroki zamach, jakby
chciał z forhandu
cisnąć krążek nowej interplanetarnej zabawki plateau.
- Pierdu , pierdu i
jeszcze raz to samo!
Powietrze nadal wydawało mu się pyliste, ale wzrok
zadawał kłam
smakowi; chrząknął i splunął starając się - choć był na
lądowisku sam -
nie robić tego ostentacyjnie. Ustalił kierunek
poruszania wózka i podążył
za nim, wkrótce musieli skręcić chcąc ominąć
przysadzisty techterminal i
dopiero teraz Jadraydon zobaczył, że za budynkiem
teren nieznacznie się
obniża, a płaski wąwóz prowadzi prosto do kilkunastu
budynków zgrupowanych
w trzech dużych skupiskach i jednym małym, pewnie
dopiero powstającym.
(ciany wąwozu, równe i płaskie, porastało coś bardzo
zbliżonego do mchu,
coś w jednostajnym kolorze, co tworzyło kobierzec z
lekka sfalowany.
Hutterecci podniósł wzrok na niebo i maszerował
chwilę z zadartą głową.
Potem zmrużył oczy i spojrzał na wyblakłe słońce i
zatrzymał się.
Przesłonił rozjarzoną tarczę palcami i przez szczelinę
przyjrzał się
jeszcze raz - nie świeciła równym blaskiem, przez dysk
przebiegały
niespokojne falowania, jakby między obserwatorem a
słońcem wirowały jakieś
wymyślne, nierówne, skokami poruszające się śmigła
wiatraka czy
podziurawiona jak rzeszoto tarcza wentylatora.
- Zaprawdę - mruknął do siebie - czy to trzeba tak za
każdym razem,
przy każdej planetce udowadniać, że się ma
nieskończoną wyobraźnię i
możliwości. Co, Panie?
Parów doprowadził go do osady i, jak znakomicie
wyszkolony kamerdyner,
rozpłynął bez śladu. Jadraydon Hutterecci znalazł się
przed szynkiem, co
zrozumiał widząc szyld "Szynk". Psyknął na wózek, ale
musiał dogonić
tragarza, wycelować nim w drzwi i ponownie
wystartować, ominął urządzenie
kombinujące jakby tu wdrapać się po schodkach nie
wciągając kółek, pchnął
drzwi lokalu i wszedł.
Było tu chłodno jak i na zewnątrz, mroczno i nadal
powietrze drapało w
gardle. Tu to pewnie nawet umyślnie, pomyślał. Jak
zadrapie w gardle to
się napijesz. Skierował się do kontuaru po drodze
odruchowo - stare
przyzwyczajenie ze starych czasów - wymyślając
przystający do sytuacji
slogan reklamowy. a przykład: "Po szklanie i mija
drapanie! "
ie był z niego dumny, prosta przeróbka już
funkcjonującego: "Po
szklanie i na rusztowanie!". Dopiero teraz zauważył, że
to, co nazwał w
duchu szynkwasem nie mogło nim być i nie było.
Brakowało w jego
najbliższej okolicy kilkuset butelek z trunkami, no -
niech będzie -
kilkudziesięciu!
Ale żeby nie było ani jednej!? Trochę bezradnie
rozejrzał się dokoła,
ale w zasięgu wzroku nie znalazł się żaden człowiek.
Jęknął i nasadą dłoni
palnął się w czoło. Więzienie! ie widząc ani klawiszy,
ani krat, ani
wieżyczek strażniczych, murów i tego wszystkiego, co
się z tym kojarzy,
zapomniał, że jest na wię-zien-nej planecie. Trudno
stwarzać
najgroźniejszym więźniom Imperium warunki do
zaspokajania prymitywnych
alkoholowych zachcianek. Przestąpił z nogi na nogę,
nabrał powietrza chcąc
wezwać kogoś, ale rzucił spojrzenie na ścianę i
zmarszczył brwi - przez
szczelinę docierały promienie słońca, teraz, nie
oślepiając, łatwiej
zdradzały swoją specyfikę, to znaczy drżenie i
migotliwość.
- Można zaświrować, nie?
Hutterecci drgnął, poruszył się szukając źródła
głosu, w tej samej
chwili do szynku z łomotem wpakował się wózek.
Musiał nakazać sobie
Eugeniusz Dębski Interview na Sacramenckiej Dziwce - Serwis miał pan dzisiaj zabójczy , panie pułkowniku - powiedział kapitan Sandowaniss ściskając ponad siatką dłoń swego pogromcy, pułkownika Trefi-Ongera, odruchowo spróbował też strzelić obcasami. Pułkownika zawsze szacował i klasyfikował każdy czyn i niemal każde słowo podwładnych, a i przełożonych też. Dzięki temu miał w głowie cały katalog odpowiednio posegregowanych czynów - odważnych, podłych, neutralnych, egoistycznych i wielu jeszcze innych. Co do kapitana, to docenił talent adiutanta; ocenił jego gratulacje przychylnie - ani zbyt entuzjastyczne, ani zbyt standardowe. Wyważone, akurat, pomyślał o pochlebstwie. Precyzyjnie odmierzony ton, kontynuował rozmyślania, i - co najważniejsze w pochlebstwie - dotyczy tego, z czego osobnik obgłaskiwany sam się cieszy. Serwis rzeczywiście mi wychodził, ale gdyby nawet nie, to Sando coś by znalazł. Zdolny, psiakostka! - A tak - powiedział na głos. - Zaiste - trafiałem jak rzadko. - Mógł podnieść siatkę, by pomóc kapitanowi przejść pod nią z naręczem rakiet,
ale to by zalatywało wdzięcznością za komplement. Kapitan musiał poradzić sobie z siatką sam. I poradził. - Zapraszam na piwo - powiedział Trefi-Onger, gdy podwładny wynurzył się po jego stronie kortu. To było OK. Akurat na tyle mógł sobie pozwolić dowódca jedynego posterunku nad zapyziałą planetką, w stosunku do swojego podwładnego. - Byłoby mi miło. - Sandovaniss energicznie skinął głową. - Dziękuję, sir, ale ma pan wizytę, sir, tego dziennikarza. Intervipera, znaczy się. Dobór słów i akcent na nich:"tego dziennikarza", jasno określiły stosunek kapitana do wizyty. Trefi-Onger doskonale pamiętał o Cesarzu Dziennikarzy, dla którego ukuto nawet specjalne określenie sprawności zawodowej, kapitan nie miał podstaw sądzić, że skleroza skruszyła wreszcie mur precyzyjnego i sprawnego umysłu pułkownika; dialog był fragmentem większej całości - gry w wielkodusznego przełożonego i szanującego go podwładnego. Pułkownik cmoknął, co miało znaczyć: "Potrzebne mi to jak druga dziura w dupie!". - a cholerną śmierć o nim zapomniałem! - rzucił nie starając się jednak specjalnie, by zabrzmiało to przekonująco.
Zdarł z siebie przepoconą koszulkę, spodenki i skarpetki, wrzucił do gardzieli pralki udając, że nie zauważa ruchu kapitana, który swój wilgotny strój odłożył na półkę. Wiedział, że choć instalacja jest wspólna dla wszystkich, to tak się jakoś stanie, że akurat w tej chwili nikt nie będzie prał swoich sortów. o i dobrze, jakieś przywileje stopień mieć musi. Kopnął buty w szczelinę schowka, gdzie zostaną za chwilę nawilżone grzybobójczym preparatem, potem wysuszone, nasączone innym, przeciwpotowym tym razem specyfikiem, ponownie wysuszone, uelastyczniane i nabłyszczone. W tym przypadku również nie zajdzie przypadek dzielenia szafki suszarni z kimkolwiek z podwładnych. Kiedyś łudzono się, pomyślał wchodząc do kabiny z lustrem, odruchowo ustawił się bokiem, frontem i drugim bokiem, sprawdził swoją sylwetkę, kiedyś łudzono się, myślał, że w przestrzeni kosmicznej naciśnie się guzik i wyskoczy nowy mundur, nowe buty i tak dalej, ale nic darmo - wyskoczy, owszem, jeśli załadujesz tankery czymś, z czego da się wytwarzać owe mundury i buty. Wtedy taka korweta jak nasza będzie wymagała dwukrotnie mocniejszego napędu, a to podniesie koszt
budowy sześciokrotnie, a wtedy... I tak dalej. Tak więc musimy dbać o swoje mundury i buty i tylko raz na kwartał, pod kontrolą logistera, pozwala się nam naciskać ów legendarny "Guziczku- akryj-Się!". Dobrze mówię? " Guziczku nakryj się?", a nieważne! Wybrał trzeci zestaw: oszczędnie ciepła woda, sporo chłodnej, wyraźna cyrkulacja temperatur, to wymaga pewnego wysiłku od kąpiącego - nie można po prostu długo tylko stać pod strumieniem wody rozkoszując się nią; w zestawie trzecim, którego ostentacyjne używanie przez pułkownika nabrało cech subtelnego nacisku, musisz, bracie, szybko się namydlać i w przemyślany sposób spłukiwać, za to twoja zużyta ciepła woda podgrzewa częściowo twoje następne porcje, tak więc z punktu widzenia statku jest to najefektywniejszy zestaw. Trefi-Onger wiedział, kto używa innych zestawów, mimo że do całej załogi dotarło, jaki tryb kąpieli sugeruje ich dowódca. Postanowił, że za jakiś czas mechanik postara się, by zaczęły ich trapić awarie instalacji i kąpać się będą wyłącznie w zimnej. Aż pojmą. Wysmakował ostatnie krople prysznica; gdy woda przestała ciec podskoczył pod sitkiem, z zadowoleniem skonstatował, że dobre pół litra
wody opadło na kratkę - suszarka będzie krócej suszyła. Kręcąc się w walcu suszarni pomyślał, że mógłby nieco intensywniej propagować oszczędny tryb życia i któryś raz obiecał sobie, że już nieodwołalnie da załodze, karabinierom i obsłudze korwety te jakieś dwa tygodnie czasu. Ostatecznie był tu nowy, pilnował Sacre-D.Z dopiero od pół roku, a poprzedni dowódca więzienia nie dość, że nie zalecał oszczędzania, ale, jakby umyślnie, narażał się dowództwu rozrzutnym stylem pełnienia służby. Za co został "karnie" przesunięty do stolicy układu Cerviss i odlatując nie starał się nawet udawać trzeźwego. Oficer dyżurny, zarazem dzisiejszy sekretarz Trefi- Ongera, leutnant Vieltberg, przepisowo nie oddał honorów siedząc przed terminalem, pułkownik przechodząc skinął nań ręką i nie odzywając pomaszerował do swojego gabinetu. Leutnant jakimś cudem, dogonił go jeszcze przed drzwiami, zdążył otworzyć je przed przełożonym i odskoczyć, gdy ten, nie zwalniając ani o milimetr na minutę, minął go rozsiewając chłodny zapach "Zest.kosmet. 4". Obszedł biurko, usiadł i wyczekująco spojrzał na Vieltberga.
- Wywiad, panie pułkowniku. Dziennikarz już czeka, przeszukany, wszystkie gadgety zneutralizowane.. - Przemycał coś? - zainteresował się blado Trefi- Onger. - Zawsze przemycają, panie pułkowniku. Wydaje im się, że gdyby nie mieli kontrabandy poczulibyśmy się niedowartościowani. A taki interviper dopiero! Pułkownik z zainteresowaniem uniósł brew - skoro leutnant pozwolił sobie na prywatny, trochę toporny stylistycznie, komentarz, to powinien zobaczyć, że dotarło to do zwierzchnika. Co z tym zrobi - to inna sprawa. - Jak mówiłem - dane o Jadraydonie Huttereccim do mnie na ekran - powiedział na głos. - Te, pierdoły, które przy nim znaleziono tu, na stół... Albo nie, nie trzeba, niech nie myśli, że przywiązujemy do nich jakąkolwiek wagę. Oddać mu i nawet nie neutralizować tylko spryskać profitem i śledzić. - Już wcześniej przemyślał wszystko, teraz tylko sprawdził, czy postępuje zgodnie z własnym planem. Wskazał palcem podajnik napojów: - Proszę gościnną siódemkę. - Zastanawiał się chwilę. - Wszystko. Prosić Hutterecciego. Leutnant przepisowo wykonał zwrot, całe ciało w jednej linii, unikając
częstego błędu: bioder wyprzedzających skręt reszty ciała, i wymaszerował z pokoju. Pułkownik zerknął na nagle rozjarzony ekran, ale widniały tam tylko dobrze już mu znane dane o czołowym dziennikarzu trustu IMI, gwieździe kilku publikatorów i prezenterze najpopularniejszego programu Sieci. Oprócz danych statystycznych i towarzyskich znajdowały się tam również info o słabostkach i przyzwyczajeniach Jadraydona, ale już przy pierwszym czytaniu Trefi-Onger uznał je za zbyt ostentacyjne, za dokładnie odmierzone, za - jednym słowem - spreparowane tylko po to, by w zaskakujący sposób zyskać przewagę nad osobą usiłującą zdominować Hutterecciego. Dlatego wcześniej pułkownik zamierzał podawać trunki bez pytania, żeby dziennikarz zrozumiał: "Jesteś na tacy, chłopie. Wiemy o tobie wszystko". Teraz zmienił zdanie i zdecydował, że postara się uświadomić Hutterecciemu, iż jest tylko petentem, a na takiego nie zwykło się na pokładzie "Tarczy" tracić niepotrzebnie czas, zapoznając, na przykład ze zwyczajami. Trefi-Onger wytrenował rano dyskretne ziewnięcie, zamierzał je wykorzystać gdyby rozmowa się przeciągnęła, ale wypróbował
już teraz. Gdy nad taflą drzwi zapulsował świetlny sygnał trącił taster i wstał. Hutterecci wszedł energicznie, idąc nie wyciągał ręki do powitania, pułkownikowi pozostawiając decyzję co do formy. Trefi-Onger zdecydował się na wymianę uścisków i odnotował w głowie, że gość nie sięgnąłby tych szczytów, na których się rozsiadł, VIPa od interview z VIPami, gdyby nie opanował niuansów psychologii stosowanej, na przykład zbijając bąki przed wywiadami. Prócz uścisków wymienili powitalne neutralne uśmiechy, dziennikarz dyskretnie położył na biurku zainfekowany Imperialnym Daktylogramem glejt od samego Ministra Informacji. Taki kodopis otwierał niemal wszystkie drzwi, a przynajmniej nie pozwalał ich zatrzaskiwać bez ważkiego powodu przed nosem posiadacza. JH, jak wiadomo było powszechnie, miał w swoim życiu więcej takich kodopisów niż chyba cała reszta dziennikarzy razem wzięta. Rozsiadł się wygodnie. Założył nogę na nogę, w uchu błysnął masywny klips. Miał nie za duże, może nawet proporcjonalnie za małe, ale pytająco, szacująco i swobodnie patrzące oczy, w ostrym świetle gabinetu wygolona czaszka powinna była blikować, skoro tak się nie
działo musiał przed wejściem łysinę pokryć matem. Innym zaakcentowanym przez naturę elementem twarzy dziennikarza była wydatna, jakby opuchnięta dolna warga , wyraźnie "za duża" jak na dany wykrój ust i dlatego wystająca poza wargę górną. - Dawno już nie oddalałem się na taką odległość od Centrum Systemu - powiedział Jadraydon. Ależ zadupie, przetłumaczył sobie Trefi-Onger. Uśmiechnął się podstępnie i zapytał: - Zna pan taki dom, w którym szambo znajdowałby się w salonie? - Kryguje się pan, pułkowniku - bez pardonu zaatakował Hutterecci. - ikt nie ośmieliłby się nazwać pana, dowódcy najważniejszego więzienia cesarskiego, szefem szamba. Pułkownik wyczuł, że powinien teraz uśmiechnąć się wdzięcznie, powinien, ale tego nie zrobił. ie spodobało mu się w ogóle zestawienie swojej osoby z szambem, nawet w przeczeniu. Czubkiem palca przesunął o ćwierć milimetra w prawo podstawkę flexera, gospodarskim okiem przejechał po biurku, przeciągnął dłonią po blacie. - Mam nadzieję - mruknął w końcu. - Chyba trafnie użył pan sformułowania "nie ośmielił".
Podniósł wzrok i posłał gościowi spojrzenie pełne wyczekiwania, dziennikarz pokiwał głową, rozsiadł się wygodnie. - Do rzeczy więc - zaproponował. - Przyleciałem tu, jak pan wie, dla Gentisa Metsegona. Pułkownik Trefi-Onger nie udawał, że nie wie o kogo chodzi: - Łasica... Jadraydon prychnął zjadliwie: - To pańscy koledzy tak go uhonorowali, po kolejnej ucieczce. - Tak, wiem. - iektórzy nazywają go również Onefir. To taki mały nieszkodliwy wężyk hodowany w terrariach, wie pan po co? - ie czekając na odpowiedź pułkownika kończył nie kryjąc satysfakcji: - Jeśli jest jakaś możliwość ucieczki to on z niej skorzysta, taki mały cholernie sprawny tester szczelności więzienia. - Bardzo malownicze - skonstatował niewzruszony pułkownik. Jeszcze raz dotknął palcem podstawki flexera. - Oczekuje pan czegoś ode mnie? Kartoteki panu nie pokażę... - ie potrzebuję - pokręcił głową rozczarowany jego opanowaniem dziennikarz. - ... mogę służyć zdjęciem czy też... - Dziękuję - po raz drugi przerwał pułkownikowi. Udał, że nie zauważył
jak przez oczy rozmówcy przemknął cień niezadowolenia - pułkownik nie przywykł do przerywania mu i to dwa razy w odstępie dziesięciu sekund. - Mam taką zasadę - wchodzę w życiorys człowieka bez żadnego obciążenia, nie mam do niego żadnych pretensji, nie trzymam w ręku cenzurki z jego żywota, dokonań, poczucia humoru, jakości wychowania dzieci i tak dalej. Rozumie pan? Chcę, żeby ten człowiek sam wpisał do odpowiednich rubryk odpowiednie oceny. Taki sobie wypracowałem modus faciendi, pozwalam pokazać siebie w dowolnym świetle; wiem z doświadczenia, że nikt lepiej nie oskarży człowieka niż on sam, nikt lepiej go nie ośmieszy i też nie wytłumaczy. Rozumie pan? Ja wchodzę jak ta czysta księga - nic nie wiem, nic nie chcę wiedzieć, może nawet nie mogę. Co będzie zapisane nie ode mnie zależy. Uśmiechnął się miło, miło. Rozłożył ręce: " aprawdę, ja tu niewiele mam do powiedzenia!" Pułkownik siedział nieruchomo. ie zamierzał kwitować w żaden sposób, a tym bardziej uśmiechem nadętych wyznań pismaka. Korciło go by sprawdzić w kompie łacinę, jaką posłużył się Hutterecci, ale nie poruszył nawet palcem. Z zadowoleniem odnotował, że dziennikarz zaczyna się czuć
niepewnie w przedłużającej się ciszy. Odczekał jeszcze chwilę. - W takim razie czy jest coś, w czym mógłbym panu pomóc? Czy potrzebuje pan tylko promu ? Dziennikarz przechylił głowę i zmrużył oczy. Wyglądał w tej chwili jak człowiek nasłuchujący poleceń czy informacji dobiegających z sufitu. Trefi-Ongera na ułamek sekundy zastanowiła skuteczność aparatury pokładowej w wykrywaniu wspomagających wszczepów. Hutterecci poruszył się, jakby stracił łączność. - ie - oświadczył z mocą. - Mam kilka pytań - i nie czekając na przyzwolenie zadał pierwsze: - Czy na planecie rzeczywiście nie ma strażników? - ie ma. To nie jest żaden "konzentration gulag", jak mawiali przodkowie, ani żadna katorga mająca na celu wycieńczenie więźnia. Oni nie karczują na czczo lasów, pożerani żywcem przez pijawki, hecyny i żwije. To po prostu ciężkie więzienie. - Z ułożonych na blacie dłoni wysunął się wskazujący palec i przez chwilę wskazywał sufit, ale chodziło tylko o podkreślenie mających paść słów. - Wszyscy tu mają jeden wyrok - dożywocie, i dodatkowo świadomość, że nie istnieje coś takiego jak
skrócenie kary. Tu nie ma amnestii. - Teraz dwa palce podkreślały, to co mówił: - Ale też nie ma umyślnej eksterminacji. - Skazani grzecznie odbywają karę? - Hutterecci nie zamierzał kryć ironii zadając pytanie. - Przekona się pan sam. - Pułkownik wolno splótł palce i pozwolił sobie na zjadliwość: - Chyba, że już pan spasował? - Absolutnie nie! - warknął Jadraydon . - Pytam tylko czy tam się kotłują jakieś bandy, czy mają jakiś rząd, kto tam jest najważniejszy? - Ależ! - Trefi-Onger popatrzył na dziennikarza z niesmakiem. - Imperator, rzecz jasna! - i po chwili dodał: - I ja, jako jego przedstawiciel! a czole Hutterecciego zalśniło lekko odbicie płynącego z sufitu światła, co z przyjemnością odnotował pułkownik. W jego charakterze nie leżało jednak znęcanie się nad rozmówcą, może dlatego został wybrany na szefa straży imperialnego więzienia. - a planecie znajdują się najciężsi przestępcy naszych czasów. Ale nie są to jacyś zdegenerowani pedofile, gwałciciele, zbiry z twarzami pokrojonymi laserowymi ostrzami - uśmiechnął się, a widząc wściekłość w oczach żurnalisty poszerzył uśmiech wystarczająco wyraźnie. - To są
wrogowie Imperium, a nie poszczególnych członków jego społeczności. I mają, pomyślał, do dyspozycji tylko trzy sztuki antykwarycznej broni palnej z nieznaną ilością amunicji. Ponieważ ostatni raz owa broń wypaliła siedemdziesiąt dwa lata temu jest nadzieją, że zaginęła na amen wraz ze śmiercią jakiegoś zmarłego więźnia. Hutterecciemu drgnęły wargi, najwyraźniej chciał powiedzieć: "Przestępca to przestępca!", ale się w ostatniej chwili powstrzymał. Sam zamiar rozzłościł pułkownika: - aprawdę nie musi się pan niczego obawiać! - Po tych słowach Hutterecci spurpurowiał na twarzy. - Ale, rzecz jasna, poleci pan na dół dopiero po podpisaniu stosownego dokumentu, w którym oświadcza pan, że na własną odpowiedzialność i tak dalej, i tak dalej... - Pan też nie musi się niczego obawiać! - warknął Jadraydon Hutterecci doprowadzony do szału; natychmiast uprzytomnił sobie, że dał się sprowokować. Był zbyt starym wyjadaczem, by nie zrozumieć co powinien zrobić. Odetchnął głęboko. - Leciałem tu diabli wiedzą ile, wynudziłem się setnie, napisałem dwa rozdziały nikomu, ze mną chyba włącznie, niepotrzebnej powieści... I co - miałbym teraz wynosić się z podkulonym
jęzor... Tfu! Co ja mówię - jęzorem? Z podkulonym ogonem! agle odprężył się, pułkownik zrozumiał, że dziennikarz postanowił przestać prowadzić jakąś obliczoną na tępego klawisza grę. Zainteresowało go, z jakiej strony pokaże się teraz Hutterecci . - Dobra. Panie pułkowniku, mam wrażenie, że samotny lot ujemnie wpłynął na moją formę, moglibyśmy zacząć rozmowę jeszcze raz? - Trefi-Onger wykonał leciutki ruch brwią. - o więc - mam nadzieję, że pomoże mi pan. Chcę zrobić sążnisty wywiad z najsłynniejszym uciekinierem wszechczasów, Gentisem Metsegonem... - Jeszcze tylko jedno ustalenie - dla pana może to jest romantyczny uciekinier. Ja pamiętam, muszę to pamiętać, że nie byłoby tych jego widowiskowych ucieczek, gdyby nie znajdował się w więzieniach, a żeby tam się znaleźć musiał coś przeskrobać. Zostać przestępcą, krótko mówiąc. Dla mnie jest więc przestępcą. Inteligentnym i sympatycznym, przyznaję, ale jednak to człowiek osądzony i skazany przez spełniający, co sam przyznaje, wszelkie warunki, sąd. - Ale ma na koncie siedemnaście ucieczek! - Czternaście, czterna-aście, szanowny panie. Proszę nie popadać w
przesadę. - Pułkownik po raz pierwszy nieco żywiej zareagował na słowa dziennikarza. atychmiast zorientował się w tym i uśmiechnął pobłażliwie. - o tak - duża to różnica, siedemnaście czy czternaście ucieczek z ciężkich więzień Imperium! - sarkastycznie prychnął Hutterecci . - Rzeczywiście - o kilkanaście za dużo - przyznał wielkodusznie pułkownik. - Dlatego w końcu wylądował tutaj. Mamy go tu już jedenaście lat i nic nie wskazuje na rozłąkę w najbliższej objętej jakimiś planami przyszłości. Dziennikarz odzyskał już kontenans, uśmiechnął i chwycił dolną wargę między kciuk i wskazujący palec, pociągnął lekko i puścił. Plunk! Rozśmieszyło to niespodziewanie obu, Trefi-Onger chrząknął chcąc pokryć tym uśmiech, Hutterecci , przyzwyczajony do wprawiania w zakłopotanie rozmówców wyszczerzył zęby. - Proponuję zawieszenie broni, panie pułkowniku. - ie wypowiadałem panu wojny, panie Hutterecci - skorzystał z okazji, żeby mu dociąć Trefi-Onger: "Gdyby tak było nie siedzielibyśmy sobie tu spokojnie!" . - I nadal nie widzę powodu, by to robić. atomiast widzę
wyraźny powód do wypicia lampki koniaku za pomyślność pańskiej misji. W odpowiedzi dostał wyraźnie wdzięczny uśmiech. Podszedł do barku[D1] ukrytego w metalizowanej płycie segmentu roboczego, wyjął smukłą wysoką butelkę i dwa kieliszki z rżniętego w pionowe karby kryształu. "Zestaw gościnny r. 7". Hutterecci ponownie "plumknął" dolną wargą. Atmosfera wyraźnie się oczyściła. - Czyli - pułkownik nalał do kieliszków koniaku, trysnęły z naczyń na pokój iskry złocistego światła - reasumując: nie potrzebuje pan od nas niczego prócz promu. Dwukrotnie, rzecz jasna. Zapisujemy to, i my, i pan. - Wskazał kciukiem ścianę za sobą, gdzie pulsowała dioda. Takim samym kolorem od początku rozmowy pulsował klips receivera i teraz Trefi-Onger wskazał go innym palcem. - Dlatego nie próbujemy go skasować. Hutterecci uśmiechnął się chytrze. -To zupełnie inna technologia. Absolutna nowość. Zabierając klips niczego pan nie skasuje, to tylko, że tak powiem, głowica zapisująca. Sam zapis znajduje się już gdzieś we mnie, ja sam jestem nośnikiem zapisanej informacji. Dobre, prawda? Przyznam, że nie bardzo rozumiem zasadę
działania, nawet nie bardzo wiem na czym konkretnie zapisywany jest protokół - na spirali D A, w jądrach, komórkach czy innym cholerstwie... - wzruszył ramionami. - Hm... - aprawdę - uniósł rękę do przysięgi. - Mogę albo odsłuchać zapis bezpośrednio, albo skorzystać z pomocy kompa do selekcji i redakcji protokołu. Fajne to jest - zasilanie od ciepła ciała, żadnych dodatkowych nośników, a z doświadczenia wiem, że im bardziej są potrzebne tym trudniej je znaleźć, załadować czy odczytać. Uśmiechnął się szeroko niczym dziecko zadowolone z nowej zabawki, zasalutował kieliszkiem i skosztował trunku. Pułkownik poruszył brwią - na peryferyjny świat Sacre-D.Z takie techniczne nowinki przychodziły ze znacznym opóźnieniem, może właśnie w cargo, które przywiózł dziennikarz znalazła się dokumentacja i egzemplarze tego technicznego cuda? Trefi-Onger również umoczył usta w alkoholu. - Czy moja interpretacja pańskich zamiarów jest pełna? - zapytał pomijając kwestię technicznego wyposażenia dziennikarza. - Tak, dokładnie tyle pomocy oczekuję. - Pułkownika usłyszał wyraźnie:
"Tylko tyle!". - Jeśli można - jutro. Dzisiaj, za pańskim pozwoleniem, zwiedziłbym tę korwetę, a rano - na dół. - Westchnął z wyraźnym zadowoleniem z siebie. Palec pułkownika dotknął opuszką leżącego dokładnie na wprost piersi glejtu, pod nim leżało zrzeczenie wszelkich pretensji związanych z ryzykiem pobytu na więziennej planecie. Podpisane w trzech miejscach przez Hutterecciego; gdyby stała mu się jakakolwiek krzywda i spróbował zrzucić winę na kogokolwiek wróciłby na tę czy podobną planetę szybciej niż zdążyłby uświadomić sobie jak głupią i nieskończenie naiwną była próba wykantowania Imperium. - o to życzę powodzenia w misji. Trefi-Onger wstał zdecydowanie, sztywno obmaszerował biurko i energicznie wyciągnął rękę do podnoszącego się dopiero dziennikarza, wymienili mocne uściski dłoni. Gospodarz okrasił go lekkim uśmiechem, co natychmiast wychwyciło czujne oko JH. Maszerując za przewodnikiem do miejsca zakwaterowania, niczym nie różniącego się od przeciętnego trzygwiazdkowego hotelu i chyba tylko z powodu lokalizacji noszącego nazwę kwatery, zastanawiał się nad tym
uśmieszkiem. o nic, pomyślał w końcu. Grunt, że nie wytrzymał pan, pułkowniku, a ja będę się miał na baczności, bo Jadraydon w języku verto znaczy chytry. Zachichotał w duchu - nie było takiego języka, ale już kilkakrotnie stosował takie ostrzeżenie i zawsze wprawiało w konsternację rozmówcę. Pożałował, że nie pomyślał o wtrąceniu tej sztuczki do rozmowy, niechby teraz Trefi-Onger katował komp pytaniami o język verto. Ch-cha! W śluzie jakiś dowcipny skazaniec wydrapał na ścianie: "Spodoba ci się tutaj, bracie. ie ma celników, więc możesz bez myta wnieść na powierzchnię tej planety absolutnie wszystko - i kombinezon, i koszulę, i buty!" Z napisu tryskała gorycz. Gdybyś, " b r a-a c i e", pomyślał ironicznie Hutterecci, nie mocował się z obowiązującym prawem nie musiałbyś teraz drapać łyżką po ścianie. ie trzeba by było... Stop!
Zaczynam oceniać, a zawsze się tego wystrzegałem! Przez gęste kratki na zbiegu sufitu i ścian powiało świeżym, zdecydowanie innym niż na promie powietrzem. Przede wszystkim miało obszerne spektrum zapachowe - jakiś nalot kurzu i roślinnej woni, coś jak w suchych górach czy też pustyni na obrzeżu górskiego łańcucha. I jeszcze coś, i jeszcze coś, czego nie dało się szybko i łatwo zdefiniować. Jadraydon Hutterecci, niezupełnie w zgodzie z tym, co mówił pułkownikowi, przygotowywał się solidnie do wywiadów, w każdym razie wiedział, czego oczekiwać od Sacre-D.Z - atmosfera z większą ilością gazów szlachetnych - głosy są piskliwsze. Woda - tylko słona, mniej lub bardziej, ale zawsze. Pod względem biologicznym - niemal zero zasiedlenia miejscowego, bardzo zdrowa i nieskończenie nudna. Chyba dlatego nie zrobiła kariery, przegrywając sromotnie z setkami ciekawszych pod względem kolonialnym planet. Znakomite ciążenie - o dwanaście setnych niższe niż standard ziemski. Pod niemal każdym względem - świetnie. Jedyna planeta, której cała populacja nie zgodzi się z taką oceną, pomyślał zgryźliwie. Ch-cha!
Coś załomotało za ścianą grubego pancerza, pewnie zsuwał się jakiś trap. Cały kadłub zadrżał, przenikliwie zgrzytnęła jakaś źle umocowana płyta ocierając się o drugą i nagle trap-ściana drgnęła, Hutterecci nie patrząc pociągnął do siebie wózek i posłuszny automacik potoczył się przy nodze człowieka, gdy po stromym trapie schodził na powierzchnię więziennej planety. Wyhamowawszy dziennikarz wciągnął nieufnie powietrze przez nos i skrzywił się: "Mogło być gorzej!". ie musiał długo ani w ogóle szukać - budynek znajdował się sto, sto dwadzieścia metrów od ostrego dziobu promu i nikt jako tako myślący nie powinien stać i rozglądać się w poszukiwaniu budynku obsługi technicznej, bo ten był jedynym, ogromnie skutecznie chronionym pancerzem i przemyślnymi systemami obrończymi, budynkiem na lądowisku. Gość usłyszał z tyłu zgrzyt, odruchowo przesunął się do przodu, jednocześnie przez ramię sprawdzając źródło odgłosów i - widząc, że trap wolno podnosi się do góry - ruszył w kierunku blokhausu, bo taki był jedyny sensowny kierunek poruszania po przylocie do więzienia. - Z ogromną przyjemnością goszczę na gościnnej sartekańskiej ziemi -
powiedział z patosem Hutterecci na głos. - asze narody łączy od niepamiętnych... - wykonał ręką szeroki zamach, jakby chciał z forhandu cisnąć krążek nowej interplanetarnej zabawki plateau. - Pierdu , pierdu i jeszcze raz to samo! Powietrze nadal wydawało mu się pyliste, ale wzrok zadawał kłam smakowi; chrząknął i splunął starając się - choć był na lądowisku sam - nie robić tego ostentacyjnie. Ustalił kierunek poruszania wózka i podążył za nim, wkrótce musieli skręcić chcąc ominąć przysadzisty techterminal i dopiero teraz Jadraydon zobaczył, że za budynkiem teren nieznacznie się obniża, a płaski wąwóz prowadzi prosto do kilkunastu budynków zgrupowanych w trzech dużych skupiskach i jednym małym, pewnie dopiero powstającym. (ciany wąwozu, równe i płaskie, porastało coś bardzo zbliżonego do mchu, coś w jednostajnym kolorze, co tworzyło kobierzec z lekka sfalowany. Hutterecci podniósł wzrok na niebo i maszerował chwilę z zadartą głową. Potem zmrużył oczy i spojrzał na wyblakłe słońce i zatrzymał się. Przesłonił rozjarzoną tarczę palcami i przez szczelinę przyjrzał się jeszcze raz - nie świeciła równym blaskiem, przez dysk przebiegały
niespokojne falowania, jakby między obserwatorem a słońcem wirowały jakieś wymyślne, nierówne, skokami poruszające się śmigła wiatraka czy podziurawiona jak rzeszoto tarcza wentylatora. - Zaprawdę - mruknął do siebie - czy to trzeba tak za każdym razem, przy każdej planetce udowadniać, że się ma nieskończoną wyobraźnię i możliwości. Co, Panie? Parów doprowadził go do osady i, jak znakomicie wyszkolony kamerdyner, rozpłynął bez śladu. Jadraydon Hutterecci znalazł się przed szynkiem, co zrozumiał widząc szyld "Szynk". Psyknął na wózek, ale musiał dogonić tragarza, wycelować nim w drzwi i ponownie wystartować, ominął urządzenie kombinujące jakby tu wdrapać się po schodkach nie wciągając kółek, pchnął drzwi lokalu i wszedł. Było tu chłodno jak i na zewnątrz, mroczno i nadal powietrze drapało w gardle. Tu to pewnie nawet umyślnie, pomyślał. Jak zadrapie w gardle to się napijesz. Skierował się do kontuaru po drodze odruchowo - stare przyzwyczajenie ze starych czasów - wymyślając przystający do sytuacji slogan reklamowy. a przykład: "Po szklanie i mija drapanie! " ie był z niego dumny, prosta przeróbka już funkcjonującego: "Po
szklanie i na rusztowanie!". Dopiero teraz zauważył, że to, co nazwał w duchu szynkwasem nie mogło nim być i nie było. Brakowało w jego najbliższej okolicy kilkuset butelek z trunkami, no - niech będzie - kilkudziesięciu! Ale żeby nie było ani jednej!? Trochę bezradnie rozejrzał się dokoła, ale w zasięgu wzroku nie znalazł się żaden człowiek. Jęknął i nasadą dłoni palnął się w czoło. Więzienie! ie widząc ani klawiszy, ani krat, ani wieżyczek strażniczych, murów i tego wszystkiego, co się z tym kojarzy, zapomniał, że jest na wię-zien-nej planecie. Trudno stwarzać najgroźniejszym więźniom Imperium warunki do zaspokajania prymitywnych alkoholowych zachcianek. Przestąpił z nogi na nogę, nabrał powietrza chcąc wezwać kogoś, ale rzucił spojrzenie na ścianę i zmarszczył brwi - przez szczelinę docierały promienie słońca, teraz, nie oślepiając, łatwiej zdradzały swoją specyfikę, to znaczy drżenie i migotliwość. - Można zaświrować, nie? Hutterecci drgnął, poruszył się szukając źródła głosu, w tej samej chwili do szynku z łomotem wpakował się wózek. Musiał nakazać sobie