IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony246 775
  • Obserwuję196
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań143 153

Dębski Eugeniusz - Kto się odważy nie obdarować Santa Clausa

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :187.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Dębski Eugeniusz - Kto się odważy nie obdarować Santa Clausa.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Dębski Eugieniusz
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 6 osób, 20 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 51 stron)

Eugeniusz Dębski Kto się odważy nie obdarować Santa Clausa Obudziła się kilka chwil przed świtem. Ucieszyła się - lubiła zaczynać dzień od przyglądania się jak zza Gór Kogucich wstaje słońce. Najpierw ich grzebienie stają się w ogóle widoczne w półmroku, obijają czernią od jaśniejszego z każdą chwilą tła, mają poszarpane, zębate ale w jednej linii grzbiety, potem wystrzela zza krawędzi jeden pojedynczy promień i mocno, nawet boleśnie uderza w nierozbudzone jeszcze źrenice. A potem ta smuga światła omywa klinem fragment doliny Wadobre Louch i jakby wymywa w zieleni pól i łąk szlak od gór do zamku. Maichaelina uważała, że ten szlak to jej droga, tylko jej, no i Santa Clausa, rzecz jasna. Nikt inny go nie widział, pewnie nie zasługiwał na to wspaniałe widowisko. Uważała też, że im częściej widzi tę drogę tym więcej ma szans, żeby pewnego dnia odkryć coś więcej; mogłaby kazać służkom, żeby budziły ją wcześniej, albo nawet przestawić budzik, choć starsi stanowczo zabraniali jakiegokolwiek "gmerania" w najprostszych nawet urządzeniach, ale... No właśnie - służki prędzej czy później doniosłyby maman albo papa, a przestawianie czuwaczka

skończyłoby się wezwaniem przed oblicze mistrza Jourgena. Dolina rozświetliła się, gdzieś wrzasnął kur, pośpiesznie wyrecytował swoje cztery okrzyki. Biedak, pomyślała, pewnie zaspał i teraz nadrabia opóźnienie nie wiedząc, czy ktoś odnotował jego zaniedbanie i czy nie wyląduje w bulionie. Przeciągnęła się i podeszła do miednicy z wodą, wyczyściła zęby świeżo przyciętym patyczkiem drzewa camysh, wypłukała usta, ochlapała twarz i nie wycierając podeszła na wnęki z ubraniami. Dopiero wtedy na korytarzu rozległy się pośpieszne kroki Drew, szczęknęła klamka i furknęła tafla szczelnie przylegających do ościeżnicy drzwi. - Dzień dobry, panienko. - Drew dygnęła i rzuciła się do ręcznika. Unikała wzroku Maichaeliny, chwyciła jej dłonie w swoje i delikatnie wycierała i masowała palce swojej pani. - Chyba się nie spóźniłam... za bardzo? Bił od niej mocny zapach jakby roztartych, zmiażdżonych zielnych roślin - były zdenerwowana. - Drew, co łączy ciebie i koguta? - Panienko? - Pomyśl, a jak zgadniesz dam ci centimo na ozdoby do santaclausowego prezentu.

Maichaelina usiadła na stołku i poddała się codziennemu ceremoniałowi czesania. Przypomniała sobie, że sama też nie bardzo jeszcze wie, jaki przyszykuje prezent. No, przecież nie własnoręcznie wykonaną laleczkę, ani rysunki, jak w latach ubiegłych, nie jest już małym dzieckiem - uważnie przyglądała się swojemu ciału przy każdych ablucjach. Mógłby to być haft, cóż - kiedy akurat do tego Maichaelina nie miała zupełnie daru. A trudno dawać w prezencie niezawodnie trafiające w cel bełty i strzały! - Panienko?.. Oderwała się od rozmyślań. - Tak? - Chodzi ci o to, że ja się spóźniłam i kur też? - Cholera, Drew, skąd wiesz?! - A to już będzie musiała panienka odgadnąć sama. Są pewne wskazówki i trzeba tylko połączyć wszystko w odpowiedni logiczny ciąg... W ten sposób, pomyślała Maichaelina, wciągnęła mnie w lekcję logiki. Westchnęła. Trudno. Dzisiaj jeszcze się pomęczę, ale do końca tygodnia już będę miała spokój. - Hm... No więc tak... - Babciu? Wysoka szczupła Sayennel pochyliła się, podniosła piłkę i popatrzyła na wnuczkę.

- O, witaj, Maitsie. Rzucamy? Hakiem posłała piłkę w stronę dziewczynki, ta przyjęła podanie i rzuciła do kosza. Prymitywna, nierówna piłka, której żadna siła nie była w stanie zmusić do odskoku od podłoża, poleciała w kierunku tablicy, uderzyła w nią i ominęła obręcz. Piłka uderzyła w ziemię i została na niej. Taką piłką, a nie dało się tu wykonać innej, można było co najwyżej grać w blockball. - Marnie - skwitowała Sayennel. Podniosła piłkę, odeszła na dziesięć kroków i przymierzywszy rzuciła. Piłka trafiła w obręcz, podskoczyła, cmoknęła spleciona z konopi siatka. Piłka plasnęła w ziemię. - Masz jakiś problem, wnusiu? Od stajni doleciało głośne przeciągłe rżenie. Sayennel skinęła w tamtą stronę głową. - Przejedziemy się? Jeśli nie my, to te biedne konie zastaną się na amen i będą mogły co najwyżej służyć za rumaki pomnikowe. Poszły w kierunku stajen. Służba pierzchała na boki widząc Sayennel; surowa i mało pobłażliwa starsza pani, zawsze wynajdowała jakieś zajęcie tym, którzy wpadali jej w oko i nie zajmowali się w tym momencie niczym

sensownym. Maichaelina dreptała przy babci. Sayennel coś mruknęła. - Słucham? - szybko odezwała się dziewczynka. - Nic, mówię do siebie, że twój ojciec mógłby w końcu kazać wybrukować to cholerne podwórko, ciągle chodzę w ubłoconych butach, stopy mam przemoczone i brudne, a o kąpieli nie ma co marzyć... Doszły do stajen. Mocniej zapachniało sianem i końskim moczem. Sayennel skinęła palcem w stronę stajni, choć nikogo nie było widać: - Hej, nie kryj się, widzę cię! Dwa konie, dla Maitsie - Syrenę, a dla mnie któregoś z przednich boksów, który tam najdłużej się obija? Zza ściany wyłonił się gamoniowaty parobek. - Dumen, pani. - No to go dawaj! - Skąd wiedziałaś, że tam jest? - zapytała dziewczynka, kiedy pachołek, markując cwał, skierował się do stajni. Babcia prychnęła z wyższością. - Zawsze tam się kryją na mój widok. Nie mają ochoty wykonywać poleceń, ale nie mają na tyle odwagi, żeby uciec. - Popatrzyła pod nogi i widząc, że stoi na suchym kawałku gruntu mocno tupnęła pozbywając się błota z butów. - Za każdym razem któryś nie wytrzymuje nerwowo... - Ty to potrafisz manipulować ludźmi! - powiedziała zachwycona

Maichaelina. Babcie zmarszczyła czoło. - To twoja opinia, czy powtarzasz słowa ojca? Maichaelina milczała nie wiedząc, co powiedzieć. - Tylko mów prawdę! - Sayennel pogroziła jej palcem, ale uśmiechnęła się. - Musisz wiedzieć, że uważam to za komplement, tylko nie wiem, komu mam być wdzięczna. Maichaelina myślała chwilę. - To jest właśnie drugi dowód na to, że potrafisz manipulować ludźmi - oświadczyła. Sayennel podeszła, pochyliła się i ucałowała wnuczkę w oba policzki. - Zajęcia z logiki praktycznej, widzę, dają wyniki - roześmiała się, a Maichaelina dołączyła do niej. Dwaj potykający się zaspani chłopcy wyprowadzili konie. Sayennel wskoczyła sama w siodło, dziewczynkę podsadzili stajenni. Wyjechały przez bramę i opuszczony most na zewnątrz. Zamek Bredgone stał na szczycie jedynego wzgórza wznoszącego się w korycie długiej doliny Wadobre Louch, zamykając szczelnie dostęp do równiny. Ani ptak, ani kret nie mógł przedostać się obok jego murów, uniknąć wzroku jego wartowników. Od dłuższego czasy czujki monotonnie meldowały: "Spokój na rubieżach, spokój, spokój...". Barbarzyńcy nie

próbowali po kilku krwawych nauczkach przedzierać się na bezkresne przestrzenie sytej i obfitującej we wszystko równiny. Sayennel skierowała ogiera w prawo, soczyście zielonym łęgiem, lekko, niemal niezauważalnie pod górę. Drobna klaczka dziewczynki kłusowała lekko, ogier babci robił to samo z ponurym wojowniczym wdziękiem. Słońce muskało wszystko i wszystkich ciepłymi miękkimi sycącymi promieniami. - Nie mam pomysłu na prezent, a Santa Klaus blisko - powiedziała dziewczynka. Nic się nie zmieniło, babcia kłusowała, ale Maichaelinie wydało się, że zesztywniała w siodle. - Już nie jestem dzieckiem - brnęła wnuczka. Babcia odwróciła się do niej i komicznie poruszając brwiami oszacowała jej sylwetkę. - Pod pachami rosną mi włosy! - krzyknęła Maichaelina. - Brawo. Gratuluję. Kpi sobie ze mnie - pomyślała dziewczynka. - No bo się sama podkładam. - A właśnie - ważniejsze są włosy pod pachami czy łonowe? Teraz Sayennel już nie udawała - popatrzyła na wnuczkę szeroko otwartymi oczami. Zastanawiała się chwilę. - Nie ma ważniejszych czy mnie mniej ważnych. Za kilka lat... -

uśmiechnęła się nagle - ... każdy z nich będzie wielbiony... - spoważniała uświadomiwszy sobie z kim rozmawia. - No... nieważne... Jak powiedziałam - nie ma jakiejś hierarchii ważności włosów. Chyba że dla łysych mężczyzn. Swoją drogą Lourie mogłaby porozmawiać z córką na temat włosów łonowych i łona w ogóle - pomyślała. - No dobrze, ale co z prezentem? Robiłam laleczki, robiłam jakieś pokraczne kubki, próbowałam haftu, ale już się więcej nie będę wygłupiała. Komu mogą się spodobać te koszmarki? Babcia spoważniała, ale szukała możliwości odsunięcia przynajmniej na krótko odpowiedzi. Trąciła bok ogiera piętą, uderzyła drugi raz, gdy nie wykonał od razu polecenia. Zagalopowała. Maichaelina pognała za nią, dogoniła, wyprzedziła i nabierając pędu pomknęła przed siebie. Oczywiście, gdy tylko przestała się rozpędzać, Dumen zaczął ją doganiać, ale był to duży koń i musiał mieć trochę czasu na to by i wejść w rytm i pokonać bezwład własnego mocnego i ciężkiego ciała. Po kwadransie ostrego galopu zatrzymały się na łagodnym wzniesieniu, pierwszym od zamku. - Ale widok!.. - szepnęła Sayennel. - Już choćby dlatego warto było tu

się zlokaliz... - przypomniała sobie o wnuczce. - To co mówiłaś o prezencie? - No właśnie! Nie mam pomysłu na prezent. Powinien być ważny, prawda babciu? Zapytana uniosła ramiona i jakby wtuliła w nie głowę. Na jej twarzy pojawił się cień, babcia najwyraźniej marzła, choć chwilę wcześniej rozkoszowała się ciepłym późnojesiennym dniem. Jej kształtny szlachetny nos nagle wydał się ostry i nawet nieco haczykowaty, orli. Zaskoczona Maichaelina milczała, żałowała, że zaczęła tę rozmowę, mogła poradzić się matki, ojca, Drew w końcu. Nie przyszło jej nic innego do głowy jak pociągnąć za prawą wodzę i niemal jednocześnie powiedzieć: - No-o-o... Co jest, mała? Co? Zaskoczona Syrena najpierw okręciła się dokoła swojej osi, potem popatrzyła z wyrzutem na amazonkę, która przy jej pomocy walczyła ze zmieszaniem. - Nie wiadomo, co jest ważne - powiedziała nagle babcia, w ogóle nie zauważając manewrów wnuczki i wierzchowca. - Wszyscy uważamy, że im bogatszy prezent tym lepiej, ale raczej należałoby powiedzieć - im

bardziej trafiony, tym lepiej. Czasem bardzo bogate dary są... - przełknęła ślinę -...są negowane... Maichaelina nagle szarpnęła głową. - A-a... Babciu - nikt nie pomyślał, żeby podzielić prezenty na dobre i niedobre? Sayennel pokiwała głową. - Jesteś bystra, dziewczynko. Bardzo bystra - puściła do niej oko. - Oczywiście, że ktoś już na to wpadł, przeżyliśmy kilka prób skatalogizowania, gdy wrócimy możesz sprawdzić w localu. Ale nie udało się wykryć żadnej prawidłowości. Te same dary, które uznano za trafione w następnym roku mogą zawieść. - Może... Przepraszam, przerwałam ci. - Nie, już chyba kończyłam. Co chciałaś powiedzieć? - Może na przykład czterokrotne użycie... - Rozumujesz prawidłowo, ale przed tobą ktoś już tak rozumował - pokręciła głową babcia. - To już sprawdziliśmy. Nie ma żadnego związku z częstotliwością zastosowania tego czy innego daru. Po prostu - to dzieje się w jakimś nieznanym nam rytmie. - Potrząsnęła głową. - Miałaś rację, że mi o tym przypomniałaś. Najwyższy czas. - Okręciła wierzchowca na tylnych nogach. - Ale dziś dajmy już sobie spokój. Skierowała Dumena grzbietem wzgórza na południe. Wnuczka dogoniła ją

po kilku krokach. - Pojedźmy do Zurgeba na staw - zaproponowała. - Może nałapał raków, można by podczas dzisiejszej kolacji... - posłała babci spiskowy uśmiech. - Co, mianowicie? - A nie zdradzisz mnie? - Sayennel pokręciła głową i w geście przysięgi uniosła do góry wskazujący palec. - Zurgeb powiedział mi jak mogę zrobić kogoś w capa przy pomocy raków. - Podskoczyła podniecona w siodle. - Trzeba jednego czy dwa schować... - referowała z przejęciem -... Potem, kiedy na stół będą podawane te ugotowane należy szybko dwa odłożone polać okowitą, one wtedy czerwienieją i przestają się ruszać. Dokładamy te dwa do nieżywych, a potem można albo czekać aż ktoś chwyci takiego... - Maitsie! - syknęła babcia. - To okrutne!.. - To tylko wariant - Dziewczynka zatrzepotała rękami. - Ale lepszy jest inny. Trzeba tak skierować rozmowę, żeby wyszło, że możesz ożywić coś, na przykład ugotowanego raka. Gdy zawrzesz zakład trzeba wziąć tego, co wiesz, gdzie on na talerzu leży, i włożyć do wody. Odzyska wigor i zdolność poruszania. - Klasnęła w dłonie. - Zurgeb mówił mi, że wygrał dzięki tej sztuczce kilka chyba beczek wina! - A ty ile zamierzasz wygrać?

Maichaelina zamarła z otwartymi w uśmiechu ustami. Potem parsknęła jeszcze raz. - Jak najwięcej, babciu. Założę własną piwniczkę, za kilkanaście lat - będzie jak ulał. - Będzie w sam raz - odruchowo poprawiła Sayennel. - Mówi się pasuje jak ulał. Przyjrzała się wnuczce, mrużyła przy tym oczy, jakby szacowała ją czy oceniała. A może zastanawiała się nad jej słowami, planami, przekonaniem o swojej racji. - No to jedźmy do tego cwanego Zurgeba - powiedziała, choć myślała o czymś innym i chyba o coś chciała zapytać. Maichaelina postanowiła nie męczyć na razie babci. Sayennel potrafiła być nieprzyjemna, gdy bywała rozzłoszczona. Wieczerza przebiegała standardowo. Pary, stałe i czasowotrwałe siedziały obok siebie; układ par i poszczególnych osób zależał od tego,

kto z kim chciał rozmawiać podczas sutej kolacji. Maichaelina czytała gdzieś, a może opowiedziała jej to któraś z nianiek, że kiedyś panowie siedzieli po jednej stronie stołu, kobiety po drugiej, długimi obrusami zasłaniano się niemal po szyję, a wszystko po to, by dorośli mężczyźni mogli, opiwszy się piwa, nie opuszczając miłego grona ulżyć udręczonym pęcherzom. Po to wszak wieki temu ustawiono tam kamienną rynnę, którą płynęła podczas uczt woda. Potem nastały rządy Carllinei, a ta oświadczyła, że kobiety zawsze czuły się postponowane i znieważane takim ich traktowaniem. Zwyczaj zarzucono. Nad powierzchnią blatu panował gwar. Trzy tuziny dorosłych i garstka dzieci posilały się pracowicie; tylko w przerwach między kęsami rzucano do siebie jakieś uwagi, ale tego wystarczyło, by pod wysokim sklepieniem sali obudziło się dudniące echo, któremu nie mogły zaszkodzić umyślnie w tym celu rozwieszone sztandary, wstęgi i szarfy. -... pozysk drewna... - Suszarnię trzeba powiększyć, koniecznie!.. - Rozdarł sześć kotnych owiec, jednego probiera i - cholera - tryka! Musimy wykończyć tę watahę... - Co to jest probier?

- To, co myślisz, skarbie - wykastrowany tryk, co to by chciał, a nie może, tylko wskazuje owce, które... - Hej?! Gdzie to wino? - Ale już zebrane! Oczywiście, że tak! - Zabierz tę lalkę, zaraz jej sukienka zmieni się w tłustą ścierkę! Maichaelina zjadła dwa naleśniki i popiła zimnym i słodkim koktajlem. Przecedziła przez zęby jakieś małe pestki, potem zaczęła po jednej rozłupywać zębami i wyjadać malutkie ziarna. Starając się nie zwracać na siebie uwagi wsłuchiwała się w rozmowy dorosłych, usiłując zlokalizować te miejsca, gdzie toczyły się najciekawsze, ale dzisiaj wszędzie było to samo - żniwa, zbiory, zapasy, spiżarnie, suszenie, wędzenie, marynaty, sosy, zapasy, zapasy, zapasy... Przez chwilę było ciekawiej, kiedy Obsaede zażądał zwiększenia liczebności oddziałów patrolowych, ale dość szybko przyznano mu rację i mogące wywołać dyskusję żądanie zostało zaspokojone. A potem Maichaelina, która już zamierzała odejść od stołu i przyłączyć do siedzących na stosie skór w kącie młodszych od siebie dziewczynek, przechwyciła nadawcze spojrzenie babki. Szybko skalkulowała - iść do dzieci i udawać, że świetnie się bawi laleczkami i powozikami, i modlić

się, by nikt ich nie zauważył i nie wziął serio, czy wykonać manewr wyprzedzający, to znaczy odejść ostentacyjnie, a potem szybko wrócić na galerię. Ten drugi manewr wykonała już z powodzeniem kilka razy, ale obawiała się, że jej spolegliwość może wzbudzić kiedyś podejrzenia. Z kolei babcia była za sprytna, żeby po prostu wyrzucić dzieci, prowokując je do prób podsłuchiwania i podglądania. Jak więc postąpić dzisiaj?.. Wstała i uśmiechnęła się do matki. - Idę spać - zmarszczyła nos, a potem uśmiechnęła się. - Pa. Wykonała ogólny dyg i oddaliła się. W swoim pokoju zdjęła sukienkę i włożyła miękki ciemny dres. Przy okazji wieszania sukni w szafie zobaczyła, że ktoś ze służby przyniósł naprawioną klawiaturę locala; rożek rozbity, gdy papuga strąciła ją ze stołu, został przez któregoś z zamkowych zbrojmistrzów zastąpiony wyrzeźbionym kawałkiem kości legenta. Trzecia już taka wstawka. Jeszcze trochę i stanie się to, co - według słów Daena - stać się musi: to, co ocalało i jeszcze działa będą musieli wkładać w obudowy z "miejscowych substytutów". Rzuciła się na łóżko i przeturlała się po nim kilka razy, już wyglądało na używane. Odczekała

jeszcze chwilę, a potem wymknęła się na korytarz. Czujna jak łąkowy świsun dotarła do drzwi na galeryjkę w sali audiencyjnej. To był najtrudniejszy manewr. Drzwi jakiś idiota umieścił tak, że były widoczne niemal z każdego miejsca w sali, otwieranie ich było ryzykowne, ale potem już powinno być lepiej - gdy się położyło na deskach i przysunęło twarz do gęstego szpaleru tralek widać było niemal wszystko i wszystkich, a słychać naprawdę najsłabszy szmer i chyba nawet myśli. Udało się. Wyciągnęła się na podłodze, ciepło z komina ogrzało już deski, było miło i sucho. Dorośli skończyli posiłek. Kobiety sprzątały naczynia, serwanci dolewali wina i piwa do kielichów. Po kilku pokazowych chłostach służba nauczyła się, że nie wolno odnosząc talerze, półmisy i misy rzucać się jeszcze na oczach państwa na resztki, robili to teraz na korytarzu, ale z dużą ostrożnością, żeby nie wpaść w oko władcom. Takie miejscowe przyzwyczajenie, bo przecież nie potrzeba - nikt nie głodował w Bredgone. Kilka kobiet przesiadło się i przechylając przez stół szeptało do siebie. Któryś z mężczyzn zarechotał i odsunął się od stołu, jakby za mało mu było miejsca do śmiechu. Nogi fotela nieprzyjemnie zgrzytnęły na

kamieniach posadzki. Sayennel nagle wstała i cisnąwszy na obrus serwetę, którą otarła sobie wcześniej usta, podeszła do szczytu stołu i zdecydowanie usiadła w najwyższym fotelu dając jednoznacznie do zrozumienia, że ma coś ważnego do przekazania. Najbliżej siedzący zwrócili do niej twarze, umilkli, cisza falą przesuwała się na tyły stołu, zagarniąjąc coraz to nowe osoby, aż tam Gala trąciła roztrajkotaną Poolkę, i wtedy naprawdę wśród dorosłych zapanowała cisza. Babcia chwilę bębniła palcami w stół. - Odeślijcie dzieci - poleciła. Nie bawiła się w żadne wstępy, zapowiedzi, wyjaśnienia. Miała coś do przekazania i chciała to przekazać. Dwie kobiety zerwały się i ruszyły - jedna do drzwi by przywołać służbę, druga do grupki dzieci w kącie, ostatniej i jedynej już ostoi hałasu i śmiechu w sali. Trzy minuty później w sali nie pozostał nikt młodszy od Kaytayena, a ten miał dziewiętnaście lat. - Podobnie jak wy i ja udawałam, że nie pamiętam o upływie czasu - powiedziała babcia. - Ale dzisiaj przypomniała mi o tym moja wnuczka, ona się tym przejmuje, i słusznie, rzecz jasna. Mamy już połowę listopada... -

Postukała znacząco palcem w stół. - Niedługo Santa Claus, a my udajemy, że nic się nie dzieje. Jak powiedziałam - dzisiaj zwróciła mi... pośrednio oczywiście, na to uwagę Maichaelina. Zapomnieliśmy o niej. My się nie liczymy, małe dzieci - nie rozumieją, ale co z nią? - Jest jeszcze Grego - odezwała się po chwili ciszy Poolka. - Właśnie, tych dwoje jest w tym najmniej przyjemnym okresie - już nie dzieci, a jeszcze nie młodzież... Maichaelina poczuła, że palą ją ze złości uszy. "Jeszcze nie młodzież?!" Och, jak chciała wstać i otrzepawszy niedbale spódnicę odejść z dumnie podniesioną głową... Zaraz, jaką spódnicę? W kompletnej ciszy na dole rozległy się dwa ciche trzaśnięcia płonących polan w kominie. Jeszcze raz zgrzytnęła noga krzesła, wszyscy poruszyli się, ktoś mruknął "przepraszam". - Z ciszy sądząc wszyscy od ubiegłego roku żyliśmy identycznie - odrzuciwszy myśl o tym dniu. - Sayennel odetchnęła głęboko. - Przez ten rok nie udało się, jak sądzę, nikomu niczego rozsądnego wymyślić, dlatego założyliśmy na twarze maski z uśmiechami. - To zwyczajny fatalizm - mruknął siedzący na trzecim od Sayennel miejscu ojciec Maichaeliny, Bruno. - Jak nie można nic zrobić, można

jeszcze się z tym pogodzić. Jego słowa jakby uświadomiły zebranym, że nie tylko Sayennel może przemawiać, kilka osób poruszyło się, rozległy się pochrząkiwania, po których na pewno miały iść słowa. - Nie masz racji - wyprzedził wszystkich Nataniel Sano. - Musimy przyznać się, że nie uprawiamy nawet fatalizmu. Gdybyśmy wiedzieli, że nie możemy nic zrobić, to już byśmy coś wiedzieli, a tymczasem my nie wiemy nic, a to jest po prostu niewiedza, a nie postawa! - Nie bawmy się w erystyczny turniej! - Babcia plasnęła dłonią o stół. - Ci, co chcą się pokajać proszę o powstrzymanie się. Nie po to się odzywałam, żeby teraz wszyscy na wyprzódki zaczęli się biczować... - Tylko po co? - krzyknęła jakaś kobieta. Maichaelina nie zauważyła kto to był, odnotowała tylko, że w głosie krzyczącej słychać było złość. I płacz, i strach. - ... tylko żebyśmy coś postanowili - spokojnie kontynuowała babcia. Do ósmego grudnia mamy... dwadzieścia pięć dni. - Jesteś śmieszna! - krzyknęła ta sama kobieta i tym razem Maichaelina zobaczyła kto to, Valeritte wyciągnęła w stronę Sayennel rękę. Nawet z tej odległości widać było, że i palec i cała ręka drżą. - Przez siedemdziesiąt

lat nic się nie dało zrobić, a ty chcesz, żebyśmy COŚ zrobili w ciągu trzech tygodni!? - Przede wszystkim chcę, żebyśmy nie zachowywali się jak stado obdarzonych szczątkowym rozumem baranów, co to przez cały sezon spokojnie się pasie, udając, że nie wie, po co przybiera na wadze i obrasta wełną, a potem, już przed bramą rzeźni, nagle zaczyna kombinować - dobitnie akcentując słowa oświadczyła babcia. Zmierzyła wzrokiem zebranych, a potem przeniosła wzrok do góry, jakby w falujących lekko chorągwiach szukała pomysłu. Maichaelina szybko zamknęła oczy, których blask mógł ją zdradzić i wolniutko, na wszelki wypadek bardzo-bardzo wolno i ostrożnie, odsunęła się od szczeliny. Babcia jest taka chytra - pomyślała - że nawet gdyby mnie zauważyła nie dałaby po sobie tego poznać, tylko niedbale przywołałaby służbę, potem rozpętała dyskusję, potem wyszła z sali i po chwili poczułabym jej szpony na swoich stopach! Przebiegł ją dreszcz, gdy plastycznie wyobraziła sobie zaciśnięte na kostkach mocne twarde palce babci. Nawet popatrzyła w stronę drzwi, ale były, oczywiście, zamknięte.

- A co mamy robić? Będziemy wdzięczni, sama rozumiesz, za każdą wskazówkę? W głosie Bruna nie było ironii, tylko zmęczenie, brakowało w nim nadziei, jakby całą już stracił. - Nie bardzo wiem, miałam tylko kilka godzin, między spacerem a wieczerzą. - Sayennel potrząsnęła głową, potem ułożyła dłonie na policzkach i końcami palców mocno przetarła oczy. - Zdążyłam tylko przypomnieć sobie i uświadomić niestosowność naszego zachowania. Zaległa cisza. Ktoś westchnął, ktoś inny użył zapomnianego noża jak pałeczki perkusyjnej, któraś kobieta wysiąkała się w chusteczkę. Babcia odchyliła się w prawo i długo wpatrywała się lewy szereg siedzących ludzi, potem powtórzyła to samo z prawym szeregiem. Tylko niektórzy odważyli się, czy mieli ochotę popatrzeć jej w oczy, większość wpatrywała się w poplamiony gdzieniegdzie obrus. Niemal wszyscy turlali po stole jakieś okruszki czy kawałki owoców. - Proponuję przyjąć, że jesteśmy w stanie wyjątkowym - powiedział nagle Bruno odsuwając się od stołu i waląc plecami o wysokie oparcie swego fotela. - Co?

- Ależ... - Tylko po co? - Nie-e-e, no... - Ileż to lat... - Dlaczego nie? - Kochani! - babcia zastukała palcami w blat stołu. Potem, widząc, że nie zagłusza gwaru, chwyciła ciężki puchar siedzącego po jej prawej ręce Tera i wychlusnąwszy zawartość na podłogę mocno huknęła nim kilka razy w stół. W końcu zapanowała nad hałasem. - Kochani... Zastanówcie się - to nie jest żadne ograniczenie swobód, jak rozumiem - zerknęła na Bruna, a ten pokiwał głową. Maichaelina domyśliła się, że ta dwójka już przed kolacją dogadała się. - Nie chodzi o to, by zawiesić nasze prawa, tylko... - odwróciła się do Bruna. - Powiedz sam, zresztą. - Po prostu - proponuję, byśmy odłożyli wszystkie obowiązki poza tymi podstawowymi - mam na myśli obronę, zapasy zimowe, wysyłkę danin i pobór podatków, i zajęli się Santa Clausem. - Nie wydaje ci się, że już to przerabialiśmy? - Tak. Przerabialiśmy - zgodził się szybko Bruno. - Tylko, o ile pamiętam, zawsze było tak - to już przerabialiśmy, więc do tego nie wracamy, szukajmy gdzie indziej. Poza tym - raczej nie my przerabialiśmy,

tylko nasi przodkowie. A ja proponuję powrót do pierwszych okruchów wiedzy. Proponuję przemiędlić wszystko od początku, przyjrzeć się każdemu zapisowi, przetrzepać dokładnie archiwa, uruchomić kilka researchów... - Myślisz, że te nasze ledwo już zipiące stanowiska locali to wytrzymają? - zapytał ktoś. Bruno zacisnął wargi i wysunąwszy lewą rękę z rękawa podrapał się po owłosionej skórze, robił to tylko wtedy kiedy był bardzo, ale to bardzo zatroskany. - No to w diabły z nimi! - rzucił w końcu. - I tak gówno nam pomagają. - A dzieci? - krzyknęła Poolka. - Wykształcenie? Bruno machnął ręką. - Sami możemy je uczyć. Nie robiliśmy tego, bo wygodniej było posłużyć się stanowiskami. Możemy wykształcić więcej pedagogów z miejscowych... Ale nie o tym mówimy. To sprawy na potem. Teraz - powinniśmy zająć się S-C. Serio i z całych sił. Od dziś nawet. Teraz dopiero zrobiło się prawdziwie cicho. Nawet ogień w kominie nie odważył się huczeć czy łupać kłody. Zebrani wymieniali spojrzenia i milczeli. - Zróbmy tak - odezwał się Bruno. - Wybierzmy koordynatora... Nie, nie

mnie! - podniósł rękę, widząc, że siedzący naprzeciwko Ter wskazuje go palcem. - Nie dlatego, że nie chcę, tylko uważam, że Jourgen ma największą wiedzę o S-C, więc jemu będzie łatwiej sensownie rozdzielić zadania... Wychylił się, żeby popatrzeć w lewo, na niewysokiego mężczyznę w białej koszuli i bezrękawniku. Ten wysunął do przodu górną wargę, cofnął , wysunął. - Jourgen? - zwrócił się do niego Bruno. - Zgadzasz się? - Ja... Nie wiem, czy to ma sens... - Nikt nie wie. Ale na pewno nie ma sensu chowanie głowy w piasek. Przejrzysz zasoby, podzielisz zadania. Pamiętaj, że nie będziesz prosił o pomoc, jeśli przegłosujemy stan wyjątkowy - nikt nie będzie mógł ci odmówić. Nagabnięty wciągnął w końcu wargę i nie wysuwał jej więcej do przodu. Potem włożył do ucha mały palec i energicznie nim potrząsnął. Uśmiechnął się nieśmiało. - Jeśli tak... Zgoda. - W takim razie... - Bruno wstał i włożył za pas kciuki. - Stawiam formalnie wniosek o wprowadzenie stanu wyjątkowego, według paragrafu 6 ustęp 2. Do jutra szefowie poszczególnych sektorów mają przygotować

sprawozdania o stanie prac w podległych strefach, i jakie z nich można bez szkody odłożyć na drugą dekadę grudnia. Natomiast Jourgen opracuje maksymalnie szczegółowy plan podziału zajęć. Wszystkich, i szefów tematów, i Jourgena proszę o wyważone informacje, kompromisy, gdzie się da, ale z priorytetem w temacie S-C. Głosujemy! Kto - za? Podniosły się ręce. - Przeciw? Podniosła się jedna ręka - Cleman. - Kto się wstrzymał? Uniosły się trzy ręce. Bruno plasnął dłonią w stół. - W takim razie stan wyjątkowy stał się faktem. Przypominam, że obowiązuje wszystkich, niezależnie od postawy podczas głosowania. - Zmierzył obecnych wzrokiem. - Coś jeszcze? Kilka osób pokręciło głowami, pozostali milczeli. Jedna z kobiet nerwowo chwyciła swego towarzysza za łokieć i przylgnęła do niego. Maichaelina zrozumiała, że najrozsądniej i najbezpieczniej będzie wycofać się teraz z kryjówki. Zrozumiała też, że to ona sprowokowała wystąpienie babci, i że - właściwie - ściągnęła na siebie coś w rodzaju kłopotów. Na pewno będą się jej teraz bacznie przyglądać. Postanowiła, że nie da powodu do triumfu tym, co będą go łaknęli. Kimkolwiek są, i czegokolwiek pragną.