Eugeniusz Dębski
Kto się odważy nie obdarować Santa Clausa
Obudziła się kilka chwil przed świtem. Ucieszyła się -
lubiła zaczynać
dzień od przyglądania się jak zza Gór Kogucich wstaje
słońce. Najpierw ich
grzebienie stają się w ogóle widoczne w półmroku, obijają
czernią od
jaśniejszego z każdą chwilą tła, mają poszarpane, zębate
ale w jednej
linii grzbiety, potem wystrzela zza krawędzi jeden
pojedynczy promień i
mocno, nawet boleśnie uderza w nierozbudzone jeszcze
źrenice. A potem ta
smuga światła omywa klinem fragment doliny Wadobre
Louch i jakby wymywa w
zieleni pól i łąk szlak od gór do zamku. Maichaelina
uważała, że ten szlak
to jej droga, tylko jej, no i Santa Clausa, rzecz jasna. Nikt
inny go nie
widział, pewnie nie zasługiwał na to wspaniałe widowisko.
Uważała też, że
im częściej widzi tę drogę tym więcej ma szans, żeby
pewnego dnia odkryć
coś więcej; mogłaby kazać służkom, żeby budziły ją
wcześniej, albo nawet
przestawić budzik, choć starsi stanowczo zabraniali
jakiegokolwiek
"gmerania" w najprostszych nawet urządzeniach, ale... No
właśnie - służki
prędzej czy później doniosłyby maman albo papa, a
przestawianie czuwaczka
skończyłoby się wezwaniem przed oblicze mistrza
Jourgena.
Dolina rozświetliła się, gdzieś wrzasnął kur, pośpiesznie
wyrecytował
swoje cztery okrzyki. Biedak, pomyślała, pewnie zaspał i
teraz nadrabia
opóźnienie nie wiedząc, czy ktoś odnotował jego
zaniedbanie i czy nie
wyląduje w bulionie.
Przeciągnęła się i podeszła do miednicy z wodą,
wyczyściła zęby świeżo
przyciętym patyczkiem drzewa camysh, wypłukała usta,
ochlapała twarz i nie
wycierając podeszła na wnęki z ubraniami. Dopiero wtedy
na korytarzu
rozległy się pośpieszne kroki Drew, szczęknęła klamka i
furknęła tafla
szczelnie przylegających do ościeżnicy drzwi.
- Dzień dobry, panienko. - Drew dygnęła i rzuciła się do
ręcznika.
Unikała wzroku Maichaeliny, chwyciła jej dłonie w swoje
i delikatnie
wycierała i masowała palce swojej pani. - Chyba się nie
spóźniłam... za
bardzo?
Bił od niej mocny zapach jakby roztartych,
zmiażdżonych zielnych
roślin - były zdenerwowana.
- Drew, co łączy ciebie i koguta?
- Panienko?
- Pomyśl, a jak zgadniesz dam ci centimo na ozdoby do
santaclausowego
prezentu.
Maichaelina usiadła na stołku i poddała się
codziennemu ceremoniałowi
czesania. Przypomniała sobie, że sama też nie bardzo
jeszcze wie, jaki
przyszykuje prezent. No, przecież nie własnoręcznie
wykonaną laleczkę, ani
rysunki, jak w latach ubiegłych, nie jest już małym
dzieckiem - uważnie
przyglądała się swojemu ciału przy każdych ablucjach.
Mógłby to być haft,
cóż - kiedy akurat do tego Maichaelina nie miała zupełnie
daru. A trudno
dawać w prezencie niezawodnie trafiające w cel bełty i
strzały!
- Panienko?..
Oderwała się od rozmyślań.
- Tak?
- Chodzi ci o to, że ja się spóźniłam i kur też?
- Cholera, Drew, skąd wiesz?!
- A to już będzie musiała panienka odgadnąć sama. Są
pewne wskazówki i
trzeba tylko połączyć wszystko w odpowiedni logiczny
ciąg...
W ten sposób, pomyślała Maichaelina, wciągnęła mnie
w lekcję logiki.
Westchnęła. Trudno. Dzisiaj jeszcze się pomęczę, ale do
końca tygodnia już
będę miała spokój.
- Hm... No więc tak...
- Babciu?
Wysoka szczupła Sayennel pochyliła się, podniosła
piłkę i popatrzyła
na wnuczkę.
- O, witaj, Maitsie. Rzucamy?
Hakiem posłała piłkę w stronę dziewczynki, ta przyjęła
podanie i
rzuciła do kosza. Prymitywna, nierówna piłka, której
żadna siła nie była w
stanie zmusić do odskoku od podłoża, poleciała w
kierunku tablicy,
uderzyła w nią i ominęła obręcz. Piłka uderzyła w ziemię i
została na
niej. Taką piłką, a nie dało się tu wykonać innej, można
było co najwyżej
grać w blockball.
- Marnie - skwitowała Sayennel.
Podniosła piłkę, odeszła na dziesięć kroków i
przymierzywszy rzuciła.
Piłka trafiła w obręcz, podskoczyła, cmoknęła spleciona z
konopi siatka.
Piłka plasnęła w ziemię.
- Masz jakiś problem, wnusiu?
Od stajni doleciało głośne przeciągłe rżenie. Sayennel
skinęła w tamtą
stronę głową.
- Przejedziemy się? Jeśli nie my, to te biedne konie
zastaną się na
amen i będą mogły co najwyżej służyć za rumaki
pomnikowe.
Poszły w kierunku stajen. Służba pierzchała na boki
widząc Sayennel;
surowa i mało pobłażliwa starsza pani, zawsze
wynajdowała jakieś zajęcie
tym, którzy wpadali jej w oko i nie zajmowali się w tym
momencie niczym
sensownym. Maichaelina dreptała przy babci. Sayennel
coś mruknęła.
- Słucham? - szybko odezwała się dziewczynka.
- Nic, mówię do siebie, że twój ojciec mógłby w końcu
kazać wybrukować
to cholerne podwórko, ciągle chodzę w ubłoconych
butach, stopy mam
przemoczone i brudne, a o kąpieli nie ma co marzyć...
Doszły do stajen. Mocniej zapachniało sianem i
końskim moczem.
Sayennel skinęła palcem w stronę stajni, choć nikogo nie
było widać:
- Hej, nie kryj się, widzę cię! Dwa konie, dla Maitsie -
Syrenę, a dla
mnie któregoś z przednich boksów, który tam najdłużej się
obija?
Zza ściany wyłonił się gamoniowaty parobek.
- Dumen, pani.
- No to go dawaj!
- Skąd wiedziałaś, że tam jest? - zapytała dziewczynka,
kiedy
pachołek, markując cwał, skierował się do stajni.
Babcia prychnęła z wyższością.
- Zawsze tam się kryją na mój widok. Nie mają ochoty
wykonywać
poleceń, ale nie mają na tyle odwagi, żeby uciec. -
Popatrzyła pod nogi i
widząc, że stoi na suchym kawałku gruntu mocno tupnęła
pozbywając się
błota z butów. - Za każdym razem któryś nie wytrzymuje
nerwowo...
- Ty to potrafisz manipulować ludźmi! - powiedziała
zachwycona
Maichaelina.
Babcie zmarszczyła czoło.
- To twoja opinia, czy powtarzasz słowa ojca?
Maichaelina milczała nie wiedząc, co powiedzieć.
- Tylko mów prawdę! - Sayennel pogroziła jej palcem,
ale uśmiechnęła
się. - Musisz wiedzieć, że uważam to za komplement,
tylko nie wiem, komu
mam być wdzięczna.
Maichaelina myślała chwilę.
- To jest właśnie drugi dowód na to, że potrafisz
manipulować ludźmi -
oświadczyła.
Sayennel podeszła, pochyliła się i ucałowała wnuczkę w
oba policzki.
- Zajęcia z logiki praktycznej, widzę, dają wyniki -
roześmiała się, a
Maichaelina dołączyła do niej. Dwaj potykający się
zaspani chłopcy
wyprowadzili konie. Sayennel wskoczyła sama w siodło,
dziewczynkę
podsadzili stajenni. Wyjechały przez bramę i opuszczony
most na zewnątrz.
Zamek Bredgone stał na szczycie jedynego wzgórza
wznoszącego się w
korycie długiej doliny Wadobre Louch, zamykając
szczelnie dostęp do
równiny. Ani ptak, ani kret nie mógł przedostać się obok
jego murów,
uniknąć wzroku jego wartowników. Od dłuższego czasy
czujki monotonnie
meldowały: "Spokój na rubieżach, spokój, spokój...".
Barbarzyńcy nie
próbowali po kilku krwawych nauczkach przedzierać się
na bezkresne
przestrzenie sytej i obfitującej we wszystko równiny.
Sayennel skierowała ogiera w prawo, soczyście
zielonym łęgiem, lekko,
niemal niezauważalnie pod górę. Drobna klaczka
dziewczynki kłusowała
lekko, ogier babci robił to samo z ponurym wojowniczym
wdziękiem. Słońce
muskało wszystko i wszystkich ciepłymi miękkimi
sycącymi promieniami.
- Nie mam pomysłu na prezent, a Santa Klaus blisko -
powiedziała
dziewczynka.
Nic się nie zmieniło, babcia kłusowała, ale Maichaelinie
wydało się,
że zesztywniała w siodle.
- Już nie jestem dzieckiem - brnęła wnuczka. Babcia
odwróciła się do
niej i komicznie poruszając brwiami oszacowała jej
sylwetkę. - Pod pachami
rosną mi włosy! - krzyknęła Maichaelina.
- Brawo. Gratuluję.
Kpi sobie ze mnie - pomyślała dziewczynka. - No bo się
sama podkładam.
- A właśnie - ważniejsze są włosy pod pachami czy
łonowe?
Teraz Sayennel już nie udawała - popatrzyła na
wnuczkę szeroko
otwartymi oczami. Zastanawiała się chwilę.
- Nie ma ważniejszych czy mnie mniej ważnych. Za
kilka lat... -
uśmiechnęła się nagle - ... każdy z nich będzie wielbiony...
- spoważniała
uświadomiwszy sobie z kim rozmawia. - No... nieważne...
Jak powiedziałam -
nie ma jakiejś hierarchii ważności włosów. Chyba że dla
łysych mężczyzn.
Swoją drogą Lourie mogłaby porozmawiać z córką na
temat włosów
łonowych i łona w ogóle - pomyślała.
- No dobrze, ale co z prezentem? Robiłam laleczki,
robiłam jakieś
pokraczne kubki, próbowałam haftu, ale już się więcej nie
będę wygłupiała.
Komu mogą się spodobać te koszmarki?
Babcia spoważniała, ale szukała możliwości odsunięcia
przynajmniej na
krótko odpowiedzi. Trąciła bok ogiera piętą, uderzyła
drugi raz, gdy nie
wykonał od razu polecenia. Zagalopowała. Maichaelina
pognała za nią,
dogoniła, wyprzedziła i nabierając pędu pomknęła przed
siebie. Oczywiście,
gdy tylko przestała się rozpędzać, Dumen zaczął ją
doganiać, ale był to
duży koń i musiał mieć trochę czasu na to by i wejść w
rytm i pokonać
bezwład własnego mocnego i ciężkiego ciała. Po
kwadransie ostrego galopu
zatrzymały się na łagodnym wzniesieniu, pierwszym od
zamku.
- Ale widok!.. - szepnęła Sayennel. - Już choćby dlatego
warto było tu
się zlokaliz... - przypomniała sobie o wnuczce. - To co
mówiłaś o
prezencie?
- No właśnie! Nie mam pomysłu na prezent. Powinien
być ważny, prawda
babciu?
Zapytana uniosła ramiona i jakby wtuliła w nie głowę.
Na jej twarzy
pojawił się cień, babcia najwyraźniej marzła, choć chwilę
wcześniej
rozkoszowała się ciepłym późnojesiennym dniem. Jej
kształtny szlachetny
nos nagle wydał się ostry i nawet nieco haczykowaty, orli.
Zaskoczona
Maichaelina milczała, żałowała, że zaczęła tę rozmowę,
mogła poradzić się
matki, ojca, Drew w końcu. Nie przyszło jej nic innego do
głowy jak
pociągnąć
za prawą wodzę i niemal jednocześnie powiedzieć:
- No-o-o... Co jest, mała? Co?
Zaskoczona Syrena najpierw okręciła się dokoła swojej
osi, potem
popatrzyła z wyrzutem na amazonkę, która przy jej
pomocy walczyła ze
zmieszaniem.
- Nie wiadomo, co jest ważne - powiedziała nagle
babcia, w ogóle nie
zauważając manewrów wnuczki i wierzchowca. - Wszyscy
uważamy, że im
bogatszy prezent tym lepiej, ale raczej należałoby
powiedzieć - im
bardziej trafiony, tym lepiej. Czasem bardzo bogate dary
są... -
przełknęła ślinę -...są negowane...
Maichaelina nagle szarpnęła głową.
- A-a... Babciu - nikt nie pomyślał, żeby podzielić
prezenty na dobre
i niedobre?
Sayennel pokiwała głową.
- Jesteś bystra, dziewczynko. Bardzo bystra - puściła do
niej oko. -
Oczywiście, że ktoś już na to wpadł, przeżyliśmy kilka
prób
skatalogizowania, gdy wrócimy możesz sprawdzić w
localu. Ale nie udało się
wykryć żadnej prawidłowości. Te same dary, które uznano
za trafione w
następnym roku mogą zawieść.
- Może... Przepraszam, przerwałam ci.
- Nie, już chyba kończyłam. Co chciałaś powiedzieć?
- Może na przykład czterokrotne użycie...
- Rozumujesz prawidłowo, ale przed tobą ktoś już tak
rozumował -
pokręciła głową babcia. - To już sprawdziliśmy. Nie ma
żadnego związku z
częstotliwością zastosowania tego czy innego daru. Po
prostu - to dzieje
się w jakimś nieznanym nam rytmie. - Potrząsnęła głową. -
Miałaś rację, że
mi o tym przypomniałaś. Najwyższy czas. - Okręciła
wierzchowca na tylnych
nogach. - Ale dziś dajmy już sobie spokój.
Skierowała Dumena grzbietem wzgórza na południe.
Wnuczka dogoniła ją
po kilku krokach.
- Pojedźmy do Zurgeba na staw - zaproponowała. -
Może nałapał raków,
można by podczas dzisiejszej kolacji... - posłała babci
spiskowy uśmiech.
- Co, mianowicie?
- A nie zdradzisz mnie? - Sayennel pokręciła głową i w
geście
przysięgi uniosła do góry wskazujący palec. - Zurgeb
powiedział mi jak
mogę zrobić kogoś w capa przy pomocy raków. -
Podskoczyła podniecona w
siodle. - Trzeba jednego czy dwa schować... - referowała z
przejęciem -...
Potem, kiedy na stół będą podawane te ugotowane należy
szybko dwa odłożone
polać okowitą, one wtedy czerwienieją i przestają się
ruszać. Dokładamy te
dwa do nieżywych, a potem można albo czekać aż ktoś
chwyci takiego...
- Maitsie! - syknęła babcia. - To okrutne!..
- To tylko wariant - Dziewczynka zatrzepotała rękami. -
Ale lepszy
jest inny. Trzeba tak skierować rozmowę, żeby wyszło, że
możesz ożywić
coś, na przykład ugotowanego raka. Gdy zawrzesz zakład
trzeba wziąć tego,
co wiesz, gdzie on na talerzu leży, i włożyć do wody.
Odzyska wigor i
zdolność poruszania. - Klasnęła w dłonie. - Zurgeb mówił
mi, że wygrał
dzięki tej sztuczce kilka chyba beczek wina!
- A ty ile zamierzasz wygrać?
Maichaelina zamarła z otwartymi w uśmiechu ustami.
Potem parsknęła
jeszcze raz.
- Jak najwięcej, babciu. Założę własną piwniczkę, za
kilkanaście lat -
będzie jak ulał.
- Będzie w sam raz - odruchowo poprawiła Sayennel. -
Mówi się pasuje
jak ulał.
Przyjrzała się wnuczce, mrużyła przy tym oczy, jakby
szacowała ją czy
oceniała. A może zastanawiała się nad jej słowami,
planami, przekonaniem o
swojej racji.
- No to jedźmy do tego cwanego Zurgeba - powiedziała,
choć myślała o
czymś innym i chyba o coś chciała zapytać.
Maichaelina postanowiła nie męczyć na razie babci.
Sayennel potrafiła
być nieprzyjemna, gdy bywała rozzłoszczona.
Wieczerza przebiegała standardowo. Pary, stałe i
czasowotrwałe
siedziały obok siebie; układ par i poszczególnych osób
zależał od tego,
kto z kim chciał rozmawiać podczas sutej kolacji.
Maichaelina czytała
gdzieś, a może opowiedziała jej to któraś z nianiek, że
kiedyś panowie
siedzieli po jednej stronie stołu, kobiety po drugiej,
długimi obrusami
zasłaniano się niemal po szyję, a wszystko po to, by
dorośli mężczyźni
mogli, opiwszy się piwa, nie opuszczając miłego grona
ulżyć udręczonym
pęcherzom. Po to wszak wieki temu ustawiono tam
kamienną rynnę, którą
płynęła podczas uczt woda. Potem nastały rządy Carllinei,
a ta
oświadczyła, że kobiety zawsze czuły się postponowane i
znieważane takim
ich traktowaniem. Zwyczaj zarzucono.
Nad powierzchnią blatu panował gwar. Trzy tuziny
dorosłych i garstka
dzieci posilały się pracowicie; tylko w przerwach między
kęsami rzucano do
siebie jakieś uwagi, ale tego wystarczyło, by pod wysokim
sklepieniem sali
obudziło się dudniące echo, któremu nie mogły zaszkodzić
umyślnie w tym
celu rozwieszone sztandary, wstęgi i szarfy.
-... pozysk drewna...
- Suszarnię trzeba powiększyć, koniecznie!..
- Rozdarł sześć kotnych owiec, jednego probiera i -
cholera - tryka!
Musimy wykończyć tę watahę...
- Co to jest probier?
- To, co myślisz, skarbie - wykastrowany tryk, co to by
chciał, a nie
może, tylko wskazuje owce, które...
- Hej?! Gdzie to wino?
- Ale już zebrane! Oczywiście, że tak!
- Zabierz tę lalkę, zaraz jej sukienka zmieni się w tłustą
ścierkę!
Maichaelina zjadła dwa naleśniki i popiła zimnym i
słodkim koktajlem.
Przecedziła przez zęby jakieś małe pestki, potem zaczęła
po jednej
rozłupywać zębami i wyjadać malutkie ziarna. Starając się
nie zwracać na
siebie uwagi wsłuchiwała się w rozmowy dorosłych,
usiłując zlokalizować te
miejsca, gdzie toczyły się najciekawsze, ale dzisiaj
wszędzie było to samo
- żniwa, zbiory, zapasy, spiżarnie, suszenie, wędzenie,
marynaty, sosy,
zapasy, zapasy, zapasy... Przez chwilę było ciekawiej,
kiedy Obsaede
zażądał zwiększenia liczebności oddziałów patrolowych,
ale dość szybko
przyznano mu rację i mogące wywołać dyskusję żądanie
zostało zaspokojone.
A potem Maichaelina, która już zamierzała odejść od
stołu i przyłączyć
do siedzących na stosie skór w kącie młodszych od siebie
dziewczynek,
przechwyciła nadawcze spojrzenie babki. Szybko
skalkulowała - iść do
dzieci i udawać, że świetnie się bawi laleczkami i
powozikami, i modlić
się, by nikt ich nie zauważył i nie wziął serio, czy
wykonać manewr
wyprzedzający, to znaczy odejść ostentacyjnie, a potem
szybko wrócić na
galerię. Ten drugi manewr wykonała już z powodzeniem
kilka razy, ale
obawiała się, że jej spolegliwość może wzbudzić kiedyś
podejrzenia. Z
kolei babcia była za sprytna, żeby po prostu wyrzucić
dzieci, prowokując
je do prób podsłuchiwania i podglądania. Jak więc
postąpić dzisiaj?..
Wstała i uśmiechnęła się do matki.
- Idę spać - zmarszczyła nos, a potem uśmiechnęła się. -
Pa.
Wykonała ogólny dyg i oddaliła się. W swoim pokoju
zdjęła sukienkę i
włożyła miękki ciemny dres. Przy okazji wieszania sukni
w szafie
zobaczyła, że ktoś ze służby przyniósł naprawioną
klawiaturę locala; rożek
rozbity, gdy papuga strąciła ją ze stołu, został przez
któregoś z
zamkowych zbrojmistrzów zastąpiony wyrzeźbionym
kawałkiem kości legenta.
Trzecia już taka wstawka. Jeszcze trochę i stanie się to, co
- według słów
Daena - stać się musi: to, co ocalało i jeszcze działa będą
musieli
wkładać w obudowy z "miejscowych substytutów".
Rzuciła się na łóżko i
przeturlała się po nim kilka razy, już wyglądało na
używane. Odczekała
jeszcze chwilę, a potem wymknęła się na korytarz. Czujna
jak łąkowy świsun
dotarła do drzwi na galeryjkę w sali audiencyjnej. To był
najtrudniejszy
manewr. Drzwi jakiś idiota umieścił tak, że były widoczne
niemal z każdego
miejsca w sali, otwieranie ich było ryzykowne, ale potem
już powinno być
lepiej - gdy się położyło na deskach i przysunęło twarz do
gęstego
szpaleru tralek widać było niemal wszystko i wszystkich, a
słychać
naprawdę najsłabszy szmer i chyba nawet myśli.
Udało się. Wyciągnęła się na podłodze, ciepło z komina
ogrzało już
deski, było miło i sucho. Dorośli skończyli posiłek.
Kobiety sprzątały
naczynia, serwanci dolewali wina i piwa do kielichów. Po
kilku pokazowych
chłostach służba nauczyła się, że nie wolno odnosząc
talerze, półmisy i
misy rzucać się jeszcze na oczach państwa na resztki,
robili to teraz na
korytarzu, ale z dużą ostrożnością, żeby nie wpaść w oko
władcom. Takie
miejscowe przyzwyczajenie, bo przecież nie potrzeba -
nikt nie głodował w
Bredgone. Kilka kobiet przesiadło się i przechylając przez
stół szeptało
do siebie. Któryś z mężczyzn zarechotał i odsunął się od
stołu, jakby za
mało mu było miejsca do śmiechu. Nogi fotela
nieprzyjemnie zgrzytnęły na
kamieniach posadzki.
Sayennel nagle wstała i cisnąwszy na obrus serwetę,
którą otarła sobie
wcześniej usta, podeszła do szczytu stołu i zdecydowanie
usiadła w
najwyższym fotelu dając jednoznacznie do zrozumienia,
że ma coś ważnego do
przekazania. Najbliżej siedzący zwrócili do niej twarze,
umilkli, cisza
falą przesuwała się na tyły stołu, zagarniąjąc coraz to
nowe osoby, aż tam
Gala trąciła roztrajkotaną Poolkę, i wtedy naprawdę wśród
dorosłych
zapanowała cisza. Babcia chwilę bębniła palcami w stół.
- Odeślijcie dzieci - poleciła.
Nie bawiła się w żadne wstępy, zapowiedzi,
wyjaśnienia. Miała coś do
przekazania i chciała to przekazać. Dwie kobiety zerwały
się i ruszyły -
jedna do drzwi by przywołać służbę, druga do grupki
dzieci w kącie,
ostatniej i jedynej już ostoi hałasu i śmiechu w sali. Trzy
minuty później
w sali nie pozostał nikt młodszy od Kaytayena, a ten miał
dziewiętnaście
lat.
- Podobnie jak wy i ja udawałam, że nie pamiętam o
upływie czasu -
powiedziała babcia. - Ale dzisiaj przypomniała mi o tym
moja wnuczka, ona
się tym przejmuje, i słusznie, rzecz jasna. Mamy już
połowę listopada... -
Postukała znacząco palcem w stół. - Niedługo Santa Claus,
a my udajemy, że
nic się nie dzieje. Jak powiedziałam - dzisiaj zwróciła mi...
pośrednio
oczywiście, na to uwagę Maichaelina. Zapomnieliśmy o
niej. My się nie
liczymy, małe dzieci - nie rozumieją, ale co z nią?
- Jest jeszcze Grego - odezwała się po chwili ciszy
Poolka.
- Właśnie, tych dwoje jest w tym najmniej przyjemnym
okresie - już nie
dzieci, a jeszcze nie młodzież...
Maichaelina poczuła, że palą ją ze złości uszy. "Jeszcze
nie
młodzież?!" Och, jak chciała wstać i otrzepawszy niedbale
spódnicę odejść
z dumnie podniesioną głową... Zaraz, jaką spódnicę?
W kompletnej ciszy na dole rozległy się dwa ciche
trzaśnięcia
płonących polan w kominie. Jeszcze raz zgrzytnęła noga
krzesła, wszyscy
poruszyli się, ktoś mruknął "przepraszam".
- Z ciszy sądząc wszyscy od ubiegłego roku żyliśmy
identycznie -
odrzuciwszy myśl o tym dniu. - Sayennel odetchnęła
głęboko. - Przez ten
rok nie udało się, jak sądzę, nikomu niczego rozsądnego
wymyślić, dlatego
założyliśmy na twarze maski z uśmiechami.
- To zwyczajny fatalizm - mruknął siedzący na trzecim
od Sayennel
miejscu ojciec Maichaeliny, Bruno. - Jak nie można nic
zrobić, można
jeszcze się z tym pogodzić.
Jego słowa jakby uświadomiły zebranym, że nie tylko
Sayennel może
przemawiać, kilka osób poruszyło się, rozległy się
pochrząkiwania, po
których na pewno miały iść słowa.
- Nie masz racji - wyprzedził wszystkich Nataniel Sano.
- Musimy
przyznać się, że nie uprawiamy nawet fatalizmu.
Gdybyśmy wiedzieli, że nie
możemy nic zrobić, to już byśmy coś wiedzieli, a
tymczasem my nie wiemy
nic, a to jest po prostu niewiedza, a nie postawa!
- Nie bawmy się w erystyczny turniej! - Babcia plasnęła
dłonią o stół.
- Ci, co chcą się pokajać proszę o powstrzymanie się. Nie
po to się
odzywałam, żeby teraz wszyscy na wyprzódki zaczęli się
biczować...
- Tylko po co? - krzyknęła jakaś kobieta.
Maichaelina nie zauważyła kto to był, odnotowała tylko,
że w głosie
krzyczącej słychać było złość. I płacz, i strach.
- ... tylko żebyśmy coś postanowili - spokojnie
kontynuowała babcia.
Do ósmego grudnia mamy... dwadzieścia pięć dni.
- Jesteś śmieszna! - krzyknęła ta sama kobieta i tym
razem Maichaelina
zobaczyła kto to, Valeritte wyciągnęła w stronę Sayennel
rękę. Nawet z tej
odległości widać było, że i palec i cała ręka drżą. - Przez
siedemdziesiąt
lat nic się nie dało zrobić, a ty chcesz, żebyśmy COŚ
zrobili w ciągu
trzech tygodni!?
- Przede wszystkim chcę, żebyśmy nie zachowywali się
jak stado
obdarzonych szczątkowym rozumem baranów, co to przez
cały sezon spokojnie
się pasie, udając, że nie wie, po co przybiera na wadze i
obrasta wełną, a
potem, już przed bramą rzeźni, nagle zaczyna kombinować
- dobitnie
akcentując słowa oświadczyła babcia.
Zmierzyła wzrokiem zebranych, a potem przeniosła
wzrok do góry, jakby
w falujących lekko chorągwiach szukała pomysłu.
Maichaelina szybko
zamknęła oczy, których blask mógł ją zdradzić i
wolniutko, na wszelki
wypadek bardzo-bardzo wolno i ostrożnie, odsunęła się od
szczeliny. Babcia
jest taka chytra - pomyślała - że nawet gdyby mnie
zauważyła nie dałaby po
sobie tego poznać, tylko niedbale przywołałaby służbę,
potem rozpętała
dyskusję, potem wyszła z sali i po chwili poczułabym jej
szpony na swoich
stopach!
Przebiegł ją dreszcz, gdy plastycznie wyobraziła sobie
zaciśnięte na
kostkach mocne twarde palce babci. Nawet popatrzyła w
stronę drzwi, ale
były, oczywiście, zamknięte.
- A co mamy robić? Będziemy wdzięczni, sama
rozumiesz, za każdą
wskazówkę?
W głosie Bruna nie było ironii, tylko zmęczenie,
brakowało w nim
nadziei, jakby całą już stracił.
- Nie bardzo wiem, miałam tylko kilka godzin, między
spacerem a
wieczerzą. - Sayennel potrząsnęła głową, potem ułożyła
dłonie na
policzkach i końcami palców mocno przetarła oczy. -
Zdążyłam tylko
przypomnieć sobie i uświadomić niestosowność naszego
zachowania.
Zaległa cisza. Ktoś westchnął, ktoś inny użył
zapomnianego noża jak
pałeczki perkusyjnej, któraś kobieta wysiąkała się w
chusteczkę. Babcia
odchyliła się w prawo i długo wpatrywała się lewy szereg
siedzących ludzi,
potem powtórzyła to samo z prawym szeregiem. Tylko
niektórzy odważyli się,
czy mieli ochotę popatrzeć jej w oczy, większość
wpatrywała się w
poplamiony gdzieniegdzie obrus. Niemal wszyscy turlali
po stole jakieś
okruszki czy kawałki owoców.
- Proponuję przyjąć, że jesteśmy w stanie wyjątkowym -
powiedział
nagle Bruno odsuwając się od stołu i waląc plecami o
wysokie oparcie swego
fotela.
- Co?
- Ależ...
- Tylko po co?
- Nie-e-e, no...
- Ileż to lat...
- Dlaczego nie?
- Kochani! - babcia zastukała palcami w blat stołu.
Potem, widząc, że
nie zagłusza gwaru, chwyciła ciężki puchar siedzącego po
jej prawej ręce
Tera i wychlusnąwszy zawartość na podłogę mocno
huknęła nim kilka razy w
stół. W końcu zapanowała nad hałasem. - Kochani...
Zastanówcie się - to
nie jest żadne ograniczenie swobód, jak rozumiem -
zerknęła na Bruna, a
ten pokiwał głową. Maichaelina domyśliła się, że ta
dwójka już przed
kolacją dogadała się. - Nie chodzi o to, by zawiesić nasze
prawa, tylko...
- odwróciła się do Bruna. - Powiedz sam, zresztą.
- Po prostu - proponuję, byśmy odłożyli wszystkie
obowiązki poza tymi
podstawowymi - mam na myśli obronę, zapasy zimowe,
wysyłkę danin i pobór
podatków, i zajęli się Santa Clausem.
- Nie wydaje ci się, że już to przerabialiśmy?
- Tak. Przerabialiśmy - zgodził się szybko Bruno. -
Tylko, o ile
pamiętam, zawsze było tak - to już przerabialiśmy, więc
do tego nie
wracamy, szukajmy gdzie indziej. Poza tym - raczej nie
my przerabialiśmy,
tylko nasi przodkowie. A ja proponuję powrót do
pierwszych okruchów
wiedzy. Proponuję przemiędlić wszystko od początku,
przyjrzeć się każdemu
zapisowi, przetrzepać dokładnie archiwa, uruchomić kilka
researchów...
- Myślisz, że te nasze ledwo już zipiące stanowiska
locali to
wytrzymają? - zapytał ktoś.
Bruno zacisnął wargi i wysunąwszy lewą rękę z rękawa
podrapał się po
owłosionej skórze, robił to tylko wtedy kiedy był bardzo,
ale to bardzo
zatroskany.
- No to w diabły z nimi! - rzucił w końcu. - I tak gówno
nam pomagają.
- A dzieci? - krzyknęła Poolka. - Wykształcenie?
Bruno machnął ręką.
- Sami możemy je uczyć. Nie robiliśmy tego, bo
wygodniej było posłużyć
się stanowiskami. Możemy wykształcić więcej pedagogów
z miejscowych... Ale
nie o tym mówimy. To sprawy na potem. Teraz -
powinniśmy zająć się S-C.
Serio i z całych sił. Od dziś nawet.
Teraz dopiero zrobiło się prawdziwie cicho. Nawet
ogień w kominie nie
odważył się huczeć czy łupać kłody. Zebrani wymieniali
spojrzenia i
milczeli.
- Zróbmy tak - odezwał się Bruno. - Wybierzmy
koordynatora... Nie, nie
mnie! - podniósł rękę, widząc, że siedzący naprzeciwko
Ter wskazuje go
palcem. - Nie dlatego, że nie chcę, tylko uważam, że
Jourgen ma największą
wiedzę o S-C, więc jemu będzie łatwiej sensownie
rozdzielić zadania...
Wychylił się, żeby popatrzeć w lewo, na niewysokiego
mężczyznę w
białej koszuli i bezrękawniku. Ten wysunął do przodu
górną wargę, cofnął ,
wysunął.
- Jourgen? - zwrócił się do niego Bruno. - Zgadzasz się?
- Ja... Nie wiem, czy to ma sens...
- Nikt nie wie. Ale na pewno nie ma sensu chowanie
głowy w piasek.
Przejrzysz zasoby, podzielisz zadania. Pamiętaj, że nie
będziesz prosił o
pomoc, jeśli przegłosujemy stan wyjątkowy - nikt nie
będzie mógł ci
odmówić.
Nagabnięty wciągnął w końcu wargę i nie wysuwał jej
więcej do przodu.
Potem włożył do ucha mały palec i energicznie nim
potrząsnął. Uśmiechnął
się nieśmiało.
- Jeśli tak... Zgoda.
- W takim razie... - Bruno wstał i włożył za pas kciuki. -
Stawiam
formalnie wniosek o wprowadzenie stanu wyjątkowego,
według paragrafu 6
ustęp 2. Do jutra szefowie poszczególnych sektorów mają
przygotować
sprawozdania o stanie prac w podległych strefach, i jakie z
nich można bez
szkody odłożyć na drugą dekadę grudnia. Natomiast
Jourgen opracuje
maksymalnie szczegółowy plan podziału zajęć.
Wszystkich, i szefów tematów,
i Jourgena proszę o wyważone informacje, kompromisy,
gdzie się da, ale z
priorytetem w temacie S-C. Głosujemy! Kto - za?
Podniosły się ręce.
- Przeciw?
Podniosła się jedna ręka - Cleman.
- Kto się wstrzymał?
Uniosły się trzy ręce. Bruno plasnął dłonią w stół.
- W takim razie stan wyjątkowy stał się faktem.
Przypominam, że
obowiązuje wszystkich, niezależnie od postawy podczas
głosowania. -
Zmierzył obecnych wzrokiem. - Coś jeszcze?
Kilka osób pokręciło głowami, pozostali milczeli. Jedna
z kobiet
nerwowo chwyciła swego towarzysza za łokieć i
przylgnęła do niego.
Maichaelina zrozumiała, że najrozsądniej i najbezpieczniej
będzie wycofać
się teraz z kryjówki. Zrozumiała też, że to ona
sprowokowała wystąpienie
babci, i że - właściwie - ściągnęła na siebie coś w rodzaju
kłopotów. Na
pewno będą się jej teraz bacznie przyglądać. Postanowiła,
że nie da powodu
do triumfu tym, co będą go łaknęli. Kimkolwiek są, i
czegokolwiek pragną.
Eugeniusz Dębski Kto się odważy nie obdarować Santa Clausa Obudziła się kilka chwil przed świtem. Ucieszyła się - lubiła zaczynać dzień od przyglądania się jak zza Gór Kogucich wstaje słońce. Najpierw ich grzebienie stają się w ogóle widoczne w półmroku, obijają czernią od jaśniejszego z każdą chwilą tła, mają poszarpane, zębate ale w jednej linii grzbiety, potem wystrzela zza krawędzi jeden pojedynczy promień i mocno, nawet boleśnie uderza w nierozbudzone jeszcze źrenice. A potem ta smuga światła omywa klinem fragment doliny Wadobre Louch i jakby wymywa w zieleni pól i łąk szlak od gór do zamku. Maichaelina uważała, że ten szlak to jej droga, tylko jej, no i Santa Clausa, rzecz jasna. Nikt inny go nie widział, pewnie nie zasługiwał na to wspaniałe widowisko. Uważała też, że im częściej widzi tę drogę tym więcej ma szans, żeby pewnego dnia odkryć coś więcej; mogłaby kazać służkom, żeby budziły ją wcześniej, albo nawet przestawić budzik, choć starsi stanowczo zabraniali jakiegokolwiek "gmerania" w najprostszych nawet urządzeniach, ale... No właśnie - służki prędzej czy później doniosłyby maman albo papa, a przestawianie czuwaczka
skończyłoby się wezwaniem przed oblicze mistrza Jourgena. Dolina rozświetliła się, gdzieś wrzasnął kur, pośpiesznie wyrecytował swoje cztery okrzyki. Biedak, pomyślała, pewnie zaspał i teraz nadrabia opóźnienie nie wiedząc, czy ktoś odnotował jego zaniedbanie i czy nie wyląduje w bulionie. Przeciągnęła się i podeszła do miednicy z wodą, wyczyściła zęby świeżo przyciętym patyczkiem drzewa camysh, wypłukała usta, ochlapała twarz i nie wycierając podeszła na wnęki z ubraniami. Dopiero wtedy na korytarzu rozległy się pośpieszne kroki Drew, szczęknęła klamka i furknęła tafla szczelnie przylegających do ościeżnicy drzwi. - Dzień dobry, panienko. - Drew dygnęła i rzuciła się do ręcznika. Unikała wzroku Maichaeliny, chwyciła jej dłonie w swoje i delikatnie wycierała i masowała palce swojej pani. - Chyba się nie spóźniłam... za bardzo? Bił od niej mocny zapach jakby roztartych, zmiażdżonych zielnych roślin - były zdenerwowana. - Drew, co łączy ciebie i koguta? - Panienko? - Pomyśl, a jak zgadniesz dam ci centimo na ozdoby do santaclausowego prezentu.
Maichaelina usiadła na stołku i poddała się codziennemu ceremoniałowi czesania. Przypomniała sobie, że sama też nie bardzo jeszcze wie, jaki przyszykuje prezent. No, przecież nie własnoręcznie wykonaną laleczkę, ani rysunki, jak w latach ubiegłych, nie jest już małym dzieckiem - uważnie przyglądała się swojemu ciału przy każdych ablucjach. Mógłby to być haft, cóż - kiedy akurat do tego Maichaelina nie miała zupełnie daru. A trudno dawać w prezencie niezawodnie trafiające w cel bełty i strzały! - Panienko?.. Oderwała się od rozmyślań. - Tak? - Chodzi ci o to, że ja się spóźniłam i kur też? - Cholera, Drew, skąd wiesz?! - A to już będzie musiała panienka odgadnąć sama. Są pewne wskazówki i trzeba tylko połączyć wszystko w odpowiedni logiczny ciąg... W ten sposób, pomyślała Maichaelina, wciągnęła mnie w lekcję logiki. Westchnęła. Trudno. Dzisiaj jeszcze się pomęczę, ale do końca tygodnia już będę miała spokój. - Hm... No więc tak... - Babciu? Wysoka szczupła Sayennel pochyliła się, podniosła piłkę i popatrzyła na wnuczkę.
- O, witaj, Maitsie. Rzucamy? Hakiem posłała piłkę w stronę dziewczynki, ta przyjęła podanie i rzuciła do kosza. Prymitywna, nierówna piłka, której żadna siła nie była w stanie zmusić do odskoku od podłoża, poleciała w kierunku tablicy, uderzyła w nią i ominęła obręcz. Piłka uderzyła w ziemię i została na niej. Taką piłką, a nie dało się tu wykonać innej, można było co najwyżej grać w blockball. - Marnie - skwitowała Sayennel. Podniosła piłkę, odeszła na dziesięć kroków i przymierzywszy rzuciła. Piłka trafiła w obręcz, podskoczyła, cmoknęła spleciona z konopi siatka. Piłka plasnęła w ziemię. - Masz jakiś problem, wnusiu? Od stajni doleciało głośne przeciągłe rżenie. Sayennel skinęła w tamtą stronę głową. - Przejedziemy się? Jeśli nie my, to te biedne konie zastaną się na amen i będą mogły co najwyżej służyć za rumaki pomnikowe. Poszły w kierunku stajen. Służba pierzchała na boki widząc Sayennel; surowa i mało pobłażliwa starsza pani, zawsze wynajdowała jakieś zajęcie tym, którzy wpadali jej w oko i nie zajmowali się w tym momencie niczym
sensownym. Maichaelina dreptała przy babci. Sayennel coś mruknęła. - Słucham? - szybko odezwała się dziewczynka. - Nic, mówię do siebie, że twój ojciec mógłby w końcu kazać wybrukować to cholerne podwórko, ciągle chodzę w ubłoconych butach, stopy mam przemoczone i brudne, a o kąpieli nie ma co marzyć... Doszły do stajen. Mocniej zapachniało sianem i końskim moczem. Sayennel skinęła palcem w stronę stajni, choć nikogo nie było widać: - Hej, nie kryj się, widzę cię! Dwa konie, dla Maitsie - Syrenę, a dla mnie któregoś z przednich boksów, który tam najdłużej się obija? Zza ściany wyłonił się gamoniowaty parobek. - Dumen, pani. - No to go dawaj! - Skąd wiedziałaś, że tam jest? - zapytała dziewczynka, kiedy pachołek, markując cwał, skierował się do stajni. Babcia prychnęła z wyższością. - Zawsze tam się kryją na mój widok. Nie mają ochoty wykonywać poleceń, ale nie mają na tyle odwagi, żeby uciec. - Popatrzyła pod nogi i widząc, że stoi na suchym kawałku gruntu mocno tupnęła pozbywając się błota z butów. - Za każdym razem któryś nie wytrzymuje nerwowo... - Ty to potrafisz manipulować ludźmi! - powiedziała zachwycona
Maichaelina. Babcie zmarszczyła czoło. - To twoja opinia, czy powtarzasz słowa ojca? Maichaelina milczała nie wiedząc, co powiedzieć. - Tylko mów prawdę! - Sayennel pogroziła jej palcem, ale uśmiechnęła się. - Musisz wiedzieć, że uważam to za komplement, tylko nie wiem, komu mam być wdzięczna. Maichaelina myślała chwilę. - To jest właśnie drugi dowód na to, że potrafisz manipulować ludźmi - oświadczyła. Sayennel podeszła, pochyliła się i ucałowała wnuczkę w oba policzki. - Zajęcia z logiki praktycznej, widzę, dają wyniki - roześmiała się, a Maichaelina dołączyła do niej. Dwaj potykający się zaspani chłopcy wyprowadzili konie. Sayennel wskoczyła sama w siodło, dziewczynkę podsadzili stajenni. Wyjechały przez bramę i opuszczony most na zewnątrz. Zamek Bredgone stał na szczycie jedynego wzgórza wznoszącego się w korycie długiej doliny Wadobre Louch, zamykając szczelnie dostęp do równiny. Ani ptak, ani kret nie mógł przedostać się obok jego murów, uniknąć wzroku jego wartowników. Od dłuższego czasy czujki monotonnie meldowały: "Spokój na rubieżach, spokój, spokój...". Barbarzyńcy nie
próbowali po kilku krwawych nauczkach przedzierać się na bezkresne przestrzenie sytej i obfitującej we wszystko równiny. Sayennel skierowała ogiera w prawo, soczyście zielonym łęgiem, lekko, niemal niezauważalnie pod górę. Drobna klaczka dziewczynki kłusowała lekko, ogier babci robił to samo z ponurym wojowniczym wdziękiem. Słońce muskało wszystko i wszystkich ciepłymi miękkimi sycącymi promieniami. - Nie mam pomysłu na prezent, a Santa Klaus blisko - powiedziała dziewczynka. Nic się nie zmieniło, babcia kłusowała, ale Maichaelinie wydało się, że zesztywniała w siodle. - Już nie jestem dzieckiem - brnęła wnuczka. Babcia odwróciła się do niej i komicznie poruszając brwiami oszacowała jej sylwetkę. - Pod pachami rosną mi włosy! - krzyknęła Maichaelina. - Brawo. Gratuluję. Kpi sobie ze mnie - pomyślała dziewczynka. - No bo się sama podkładam. - A właśnie - ważniejsze są włosy pod pachami czy łonowe? Teraz Sayennel już nie udawała - popatrzyła na wnuczkę szeroko otwartymi oczami. Zastanawiała się chwilę. - Nie ma ważniejszych czy mnie mniej ważnych. Za kilka lat... -
uśmiechnęła się nagle - ... każdy z nich będzie wielbiony... - spoważniała uświadomiwszy sobie z kim rozmawia. - No... nieważne... Jak powiedziałam - nie ma jakiejś hierarchii ważności włosów. Chyba że dla łysych mężczyzn. Swoją drogą Lourie mogłaby porozmawiać z córką na temat włosów łonowych i łona w ogóle - pomyślała. - No dobrze, ale co z prezentem? Robiłam laleczki, robiłam jakieś pokraczne kubki, próbowałam haftu, ale już się więcej nie będę wygłupiała. Komu mogą się spodobać te koszmarki? Babcia spoważniała, ale szukała możliwości odsunięcia przynajmniej na krótko odpowiedzi. Trąciła bok ogiera piętą, uderzyła drugi raz, gdy nie wykonał od razu polecenia. Zagalopowała. Maichaelina pognała za nią, dogoniła, wyprzedziła i nabierając pędu pomknęła przed siebie. Oczywiście, gdy tylko przestała się rozpędzać, Dumen zaczął ją doganiać, ale był to duży koń i musiał mieć trochę czasu na to by i wejść w rytm i pokonać bezwład własnego mocnego i ciężkiego ciała. Po kwadransie ostrego galopu zatrzymały się na łagodnym wzniesieniu, pierwszym od zamku. - Ale widok!.. - szepnęła Sayennel. - Już choćby dlatego warto było tu
się zlokaliz... - przypomniała sobie o wnuczce. - To co mówiłaś o prezencie? - No właśnie! Nie mam pomysłu na prezent. Powinien być ważny, prawda babciu? Zapytana uniosła ramiona i jakby wtuliła w nie głowę. Na jej twarzy pojawił się cień, babcia najwyraźniej marzła, choć chwilę wcześniej rozkoszowała się ciepłym późnojesiennym dniem. Jej kształtny szlachetny nos nagle wydał się ostry i nawet nieco haczykowaty, orli. Zaskoczona Maichaelina milczała, żałowała, że zaczęła tę rozmowę, mogła poradzić się matki, ojca, Drew w końcu. Nie przyszło jej nic innego do głowy jak pociągnąć za prawą wodzę i niemal jednocześnie powiedzieć: - No-o-o... Co jest, mała? Co? Zaskoczona Syrena najpierw okręciła się dokoła swojej osi, potem popatrzyła z wyrzutem na amazonkę, która przy jej pomocy walczyła ze zmieszaniem. - Nie wiadomo, co jest ważne - powiedziała nagle babcia, w ogóle nie zauważając manewrów wnuczki i wierzchowca. - Wszyscy uważamy, że im bogatszy prezent tym lepiej, ale raczej należałoby powiedzieć - im
bardziej trafiony, tym lepiej. Czasem bardzo bogate dary są... - przełknęła ślinę -...są negowane... Maichaelina nagle szarpnęła głową. - A-a... Babciu - nikt nie pomyślał, żeby podzielić prezenty na dobre i niedobre? Sayennel pokiwała głową. - Jesteś bystra, dziewczynko. Bardzo bystra - puściła do niej oko. - Oczywiście, że ktoś już na to wpadł, przeżyliśmy kilka prób skatalogizowania, gdy wrócimy możesz sprawdzić w localu. Ale nie udało się wykryć żadnej prawidłowości. Te same dary, które uznano za trafione w następnym roku mogą zawieść. - Może... Przepraszam, przerwałam ci. - Nie, już chyba kończyłam. Co chciałaś powiedzieć? - Może na przykład czterokrotne użycie... - Rozumujesz prawidłowo, ale przed tobą ktoś już tak rozumował - pokręciła głową babcia. - To już sprawdziliśmy. Nie ma żadnego związku z częstotliwością zastosowania tego czy innego daru. Po prostu - to dzieje się w jakimś nieznanym nam rytmie. - Potrząsnęła głową. - Miałaś rację, że mi o tym przypomniałaś. Najwyższy czas. - Okręciła wierzchowca na tylnych nogach. - Ale dziś dajmy już sobie spokój. Skierowała Dumena grzbietem wzgórza na południe. Wnuczka dogoniła ją
po kilku krokach. - Pojedźmy do Zurgeba na staw - zaproponowała. - Może nałapał raków, można by podczas dzisiejszej kolacji... - posłała babci spiskowy uśmiech. - Co, mianowicie? - A nie zdradzisz mnie? - Sayennel pokręciła głową i w geście przysięgi uniosła do góry wskazujący palec. - Zurgeb powiedział mi jak mogę zrobić kogoś w capa przy pomocy raków. - Podskoczyła podniecona w siodle. - Trzeba jednego czy dwa schować... - referowała z przejęciem -... Potem, kiedy na stół będą podawane te ugotowane należy szybko dwa odłożone polać okowitą, one wtedy czerwienieją i przestają się ruszać. Dokładamy te dwa do nieżywych, a potem można albo czekać aż ktoś chwyci takiego... - Maitsie! - syknęła babcia. - To okrutne!.. - To tylko wariant - Dziewczynka zatrzepotała rękami. - Ale lepszy jest inny. Trzeba tak skierować rozmowę, żeby wyszło, że możesz ożywić coś, na przykład ugotowanego raka. Gdy zawrzesz zakład trzeba wziąć tego, co wiesz, gdzie on na talerzu leży, i włożyć do wody. Odzyska wigor i zdolność poruszania. - Klasnęła w dłonie. - Zurgeb mówił mi, że wygrał dzięki tej sztuczce kilka chyba beczek wina! - A ty ile zamierzasz wygrać?
Maichaelina zamarła z otwartymi w uśmiechu ustami. Potem parsknęła jeszcze raz. - Jak najwięcej, babciu. Założę własną piwniczkę, za kilkanaście lat - będzie jak ulał. - Będzie w sam raz - odruchowo poprawiła Sayennel. - Mówi się pasuje jak ulał. Przyjrzała się wnuczce, mrużyła przy tym oczy, jakby szacowała ją czy oceniała. A może zastanawiała się nad jej słowami, planami, przekonaniem o swojej racji. - No to jedźmy do tego cwanego Zurgeba - powiedziała, choć myślała o czymś innym i chyba o coś chciała zapytać. Maichaelina postanowiła nie męczyć na razie babci. Sayennel potrafiła być nieprzyjemna, gdy bywała rozzłoszczona. Wieczerza przebiegała standardowo. Pary, stałe i czasowotrwałe siedziały obok siebie; układ par i poszczególnych osób zależał od tego,
kto z kim chciał rozmawiać podczas sutej kolacji. Maichaelina czytała gdzieś, a może opowiedziała jej to któraś z nianiek, że kiedyś panowie siedzieli po jednej stronie stołu, kobiety po drugiej, długimi obrusami zasłaniano się niemal po szyję, a wszystko po to, by dorośli mężczyźni mogli, opiwszy się piwa, nie opuszczając miłego grona ulżyć udręczonym pęcherzom. Po to wszak wieki temu ustawiono tam kamienną rynnę, którą płynęła podczas uczt woda. Potem nastały rządy Carllinei, a ta oświadczyła, że kobiety zawsze czuły się postponowane i znieważane takim ich traktowaniem. Zwyczaj zarzucono. Nad powierzchnią blatu panował gwar. Trzy tuziny dorosłych i garstka dzieci posilały się pracowicie; tylko w przerwach między kęsami rzucano do siebie jakieś uwagi, ale tego wystarczyło, by pod wysokim sklepieniem sali obudziło się dudniące echo, któremu nie mogły zaszkodzić umyślnie w tym celu rozwieszone sztandary, wstęgi i szarfy. -... pozysk drewna... - Suszarnię trzeba powiększyć, koniecznie!.. - Rozdarł sześć kotnych owiec, jednego probiera i - cholera - tryka! Musimy wykończyć tę watahę... - Co to jest probier?
- To, co myślisz, skarbie - wykastrowany tryk, co to by chciał, a nie może, tylko wskazuje owce, które... - Hej?! Gdzie to wino? - Ale już zebrane! Oczywiście, że tak! - Zabierz tę lalkę, zaraz jej sukienka zmieni się w tłustą ścierkę! Maichaelina zjadła dwa naleśniki i popiła zimnym i słodkim koktajlem. Przecedziła przez zęby jakieś małe pestki, potem zaczęła po jednej rozłupywać zębami i wyjadać malutkie ziarna. Starając się nie zwracać na siebie uwagi wsłuchiwała się w rozmowy dorosłych, usiłując zlokalizować te miejsca, gdzie toczyły się najciekawsze, ale dzisiaj wszędzie było to samo - żniwa, zbiory, zapasy, spiżarnie, suszenie, wędzenie, marynaty, sosy, zapasy, zapasy, zapasy... Przez chwilę było ciekawiej, kiedy Obsaede zażądał zwiększenia liczebności oddziałów patrolowych, ale dość szybko przyznano mu rację i mogące wywołać dyskusję żądanie zostało zaspokojone. A potem Maichaelina, która już zamierzała odejść od stołu i przyłączyć do siedzących na stosie skór w kącie młodszych od siebie dziewczynek, przechwyciła nadawcze spojrzenie babki. Szybko skalkulowała - iść do dzieci i udawać, że świetnie się bawi laleczkami i powozikami, i modlić
się, by nikt ich nie zauważył i nie wziął serio, czy wykonać manewr wyprzedzający, to znaczy odejść ostentacyjnie, a potem szybko wrócić na galerię. Ten drugi manewr wykonała już z powodzeniem kilka razy, ale obawiała się, że jej spolegliwość może wzbudzić kiedyś podejrzenia. Z kolei babcia była za sprytna, żeby po prostu wyrzucić dzieci, prowokując je do prób podsłuchiwania i podglądania. Jak więc postąpić dzisiaj?.. Wstała i uśmiechnęła się do matki. - Idę spać - zmarszczyła nos, a potem uśmiechnęła się. - Pa. Wykonała ogólny dyg i oddaliła się. W swoim pokoju zdjęła sukienkę i włożyła miękki ciemny dres. Przy okazji wieszania sukni w szafie zobaczyła, że ktoś ze służby przyniósł naprawioną klawiaturę locala; rożek rozbity, gdy papuga strąciła ją ze stołu, został przez któregoś z zamkowych zbrojmistrzów zastąpiony wyrzeźbionym kawałkiem kości legenta. Trzecia już taka wstawka. Jeszcze trochę i stanie się to, co - według słów Daena - stać się musi: to, co ocalało i jeszcze działa będą musieli wkładać w obudowy z "miejscowych substytutów". Rzuciła się na łóżko i przeturlała się po nim kilka razy, już wyglądało na używane. Odczekała
jeszcze chwilę, a potem wymknęła się na korytarz. Czujna jak łąkowy świsun dotarła do drzwi na galeryjkę w sali audiencyjnej. To był najtrudniejszy manewr. Drzwi jakiś idiota umieścił tak, że były widoczne niemal z każdego miejsca w sali, otwieranie ich było ryzykowne, ale potem już powinno być lepiej - gdy się położyło na deskach i przysunęło twarz do gęstego szpaleru tralek widać było niemal wszystko i wszystkich, a słychać naprawdę najsłabszy szmer i chyba nawet myśli. Udało się. Wyciągnęła się na podłodze, ciepło z komina ogrzało już deski, było miło i sucho. Dorośli skończyli posiłek. Kobiety sprzątały naczynia, serwanci dolewali wina i piwa do kielichów. Po kilku pokazowych chłostach służba nauczyła się, że nie wolno odnosząc talerze, półmisy i misy rzucać się jeszcze na oczach państwa na resztki, robili to teraz na korytarzu, ale z dużą ostrożnością, żeby nie wpaść w oko władcom. Takie miejscowe przyzwyczajenie, bo przecież nie potrzeba - nikt nie głodował w Bredgone. Kilka kobiet przesiadło się i przechylając przez stół szeptało do siebie. Któryś z mężczyzn zarechotał i odsunął się od stołu, jakby za mało mu było miejsca do śmiechu. Nogi fotela nieprzyjemnie zgrzytnęły na
kamieniach posadzki. Sayennel nagle wstała i cisnąwszy na obrus serwetę, którą otarła sobie wcześniej usta, podeszła do szczytu stołu i zdecydowanie usiadła w najwyższym fotelu dając jednoznacznie do zrozumienia, że ma coś ważnego do przekazania. Najbliżej siedzący zwrócili do niej twarze, umilkli, cisza falą przesuwała się na tyły stołu, zagarniąjąc coraz to nowe osoby, aż tam Gala trąciła roztrajkotaną Poolkę, i wtedy naprawdę wśród dorosłych zapanowała cisza. Babcia chwilę bębniła palcami w stół. - Odeślijcie dzieci - poleciła. Nie bawiła się w żadne wstępy, zapowiedzi, wyjaśnienia. Miała coś do przekazania i chciała to przekazać. Dwie kobiety zerwały się i ruszyły - jedna do drzwi by przywołać służbę, druga do grupki dzieci w kącie, ostatniej i jedynej już ostoi hałasu i śmiechu w sali. Trzy minuty później w sali nie pozostał nikt młodszy od Kaytayena, a ten miał dziewiętnaście lat. - Podobnie jak wy i ja udawałam, że nie pamiętam o upływie czasu - powiedziała babcia. - Ale dzisiaj przypomniała mi o tym moja wnuczka, ona się tym przejmuje, i słusznie, rzecz jasna. Mamy już połowę listopada... -
Postukała znacząco palcem w stół. - Niedługo Santa Claus, a my udajemy, że nic się nie dzieje. Jak powiedziałam - dzisiaj zwróciła mi... pośrednio oczywiście, na to uwagę Maichaelina. Zapomnieliśmy o niej. My się nie liczymy, małe dzieci - nie rozumieją, ale co z nią? - Jest jeszcze Grego - odezwała się po chwili ciszy Poolka. - Właśnie, tych dwoje jest w tym najmniej przyjemnym okresie - już nie dzieci, a jeszcze nie młodzież... Maichaelina poczuła, że palą ją ze złości uszy. "Jeszcze nie młodzież?!" Och, jak chciała wstać i otrzepawszy niedbale spódnicę odejść z dumnie podniesioną głową... Zaraz, jaką spódnicę? W kompletnej ciszy na dole rozległy się dwa ciche trzaśnięcia płonących polan w kominie. Jeszcze raz zgrzytnęła noga krzesła, wszyscy poruszyli się, ktoś mruknął "przepraszam". - Z ciszy sądząc wszyscy od ubiegłego roku żyliśmy identycznie - odrzuciwszy myśl o tym dniu. - Sayennel odetchnęła głęboko. - Przez ten rok nie udało się, jak sądzę, nikomu niczego rozsądnego wymyślić, dlatego założyliśmy na twarze maski z uśmiechami. - To zwyczajny fatalizm - mruknął siedzący na trzecim od Sayennel miejscu ojciec Maichaeliny, Bruno. - Jak nie można nic zrobić, można
jeszcze się z tym pogodzić. Jego słowa jakby uświadomiły zebranym, że nie tylko Sayennel może przemawiać, kilka osób poruszyło się, rozległy się pochrząkiwania, po których na pewno miały iść słowa. - Nie masz racji - wyprzedził wszystkich Nataniel Sano. - Musimy przyznać się, że nie uprawiamy nawet fatalizmu. Gdybyśmy wiedzieli, że nie możemy nic zrobić, to już byśmy coś wiedzieli, a tymczasem my nie wiemy nic, a to jest po prostu niewiedza, a nie postawa! - Nie bawmy się w erystyczny turniej! - Babcia plasnęła dłonią o stół. - Ci, co chcą się pokajać proszę o powstrzymanie się. Nie po to się odzywałam, żeby teraz wszyscy na wyprzódki zaczęli się biczować... - Tylko po co? - krzyknęła jakaś kobieta. Maichaelina nie zauważyła kto to był, odnotowała tylko, że w głosie krzyczącej słychać było złość. I płacz, i strach. - ... tylko żebyśmy coś postanowili - spokojnie kontynuowała babcia. Do ósmego grudnia mamy... dwadzieścia pięć dni. - Jesteś śmieszna! - krzyknęła ta sama kobieta i tym razem Maichaelina zobaczyła kto to, Valeritte wyciągnęła w stronę Sayennel rękę. Nawet z tej odległości widać było, że i palec i cała ręka drżą. - Przez siedemdziesiąt
lat nic się nie dało zrobić, a ty chcesz, żebyśmy COŚ zrobili w ciągu trzech tygodni!? - Przede wszystkim chcę, żebyśmy nie zachowywali się jak stado obdarzonych szczątkowym rozumem baranów, co to przez cały sezon spokojnie się pasie, udając, że nie wie, po co przybiera na wadze i obrasta wełną, a potem, już przed bramą rzeźni, nagle zaczyna kombinować - dobitnie akcentując słowa oświadczyła babcia. Zmierzyła wzrokiem zebranych, a potem przeniosła wzrok do góry, jakby w falujących lekko chorągwiach szukała pomysłu. Maichaelina szybko zamknęła oczy, których blask mógł ją zdradzić i wolniutko, na wszelki wypadek bardzo-bardzo wolno i ostrożnie, odsunęła się od szczeliny. Babcia jest taka chytra - pomyślała - że nawet gdyby mnie zauważyła nie dałaby po sobie tego poznać, tylko niedbale przywołałaby służbę, potem rozpętała dyskusję, potem wyszła z sali i po chwili poczułabym jej szpony na swoich stopach! Przebiegł ją dreszcz, gdy plastycznie wyobraziła sobie zaciśnięte na kostkach mocne twarde palce babci. Nawet popatrzyła w stronę drzwi, ale były, oczywiście, zamknięte.
- A co mamy robić? Będziemy wdzięczni, sama rozumiesz, za każdą wskazówkę? W głosie Bruna nie było ironii, tylko zmęczenie, brakowało w nim nadziei, jakby całą już stracił. - Nie bardzo wiem, miałam tylko kilka godzin, między spacerem a wieczerzą. - Sayennel potrząsnęła głową, potem ułożyła dłonie na policzkach i końcami palców mocno przetarła oczy. - Zdążyłam tylko przypomnieć sobie i uświadomić niestosowność naszego zachowania. Zaległa cisza. Ktoś westchnął, ktoś inny użył zapomnianego noża jak pałeczki perkusyjnej, któraś kobieta wysiąkała się w chusteczkę. Babcia odchyliła się w prawo i długo wpatrywała się lewy szereg siedzących ludzi, potem powtórzyła to samo z prawym szeregiem. Tylko niektórzy odważyli się, czy mieli ochotę popatrzeć jej w oczy, większość wpatrywała się w poplamiony gdzieniegdzie obrus. Niemal wszyscy turlali po stole jakieś okruszki czy kawałki owoców. - Proponuję przyjąć, że jesteśmy w stanie wyjątkowym - powiedział nagle Bruno odsuwając się od stołu i waląc plecami o wysokie oparcie swego fotela. - Co?
- Ależ... - Tylko po co? - Nie-e-e, no... - Ileż to lat... - Dlaczego nie? - Kochani! - babcia zastukała palcami w blat stołu. Potem, widząc, że nie zagłusza gwaru, chwyciła ciężki puchar siedzącego po jej prawej ręce Tera i wychlusnąwszy zawartość na podłogę mocno huknęła nim kilka razy w stół. W końcu zapanowała nad hałasem. - Kochani... Zastanówcie się - to nie jest żadne ograniczenie swobód, jak rozumiem - zerknęła na Bruna, a ten pokiwał głową. Maichaelina domyśliła się, że ta dwójka już przed kolacją dogadała się. - Nie chodzi o to, by zawiesić nasze prawa, tylko... - odwróciła się do Bruna. - Powiedz sam, zresztą. - Po prostu - proponuję, byśmy odłożyli wszystkie obowiązki poza tymi podstawowymi - mam na myśli obronę, zapasy zimowe, wysyłkę danin i pobór podatków, i zajęli się Santa Clausem. - Nie wydaje ci się, że już to przerabialiśmy? - Tak. Przerabialiśmy - zgodził się szybko Bruno. - Tylko, o ile pamiętam, zawsze było tak - to już przerabialiśmy, więc do tego nie wracamy, szukajmy gdzie indziej. Poza tym - raczej nie my przerabialiśmy,
tylko nasi przodkowie. A ja proponuję powrót do pierwszych okruchów wiedzy. Proponuję przemiędlić wszystko od początku, przyjrzeć się każdemu zapisowi, przetrzepać dokładnie archiwa, uruchomić kilka researchów... - Myślisz, że te nasze ledwo już zipiące stanowiska locali to wytrzymają? - zapytał ktoś. Bruno zacisnął wargi i wysunąwszy lewą rękę z rękawa podrapał się po owłosionej skórze, robił to tylko wtedy kiedy był bardzo, ale to bardzo zatroskany. - No to w diabły z nimi! - rzucił w końcu. - I tak gówno nam pomagają. - A dzieci? - krzyknęła Poolka. - Wykształcenie? Bruno machnął ręką. - Sami możemy je uczyć. Nie robiliśmy tego, bo wygodniej było posłużyć się stanowiskami. Możemy wykształcić więcej pedagogów z miejscowych... Ale nie o tym mówimy. To sprawy na potem. Teraz - powinniśmy zająć się S-C. Serio i z całych sił. Od dziś nawet. Teraz dopiero zrobiło się prawdziwie cicho. Nawet ogień w kominie nie odważył się huczeć czy łupać kłody. Zebrani wymieniali spojrzenia i milczeli. - Zróbmy tak - odezwał się Bruno. - Wybierzmy koordynatora... Nie, nie
mnie! - podniósł rękę, widząc, że siedzący naprzeciwko Ter wskazuje go palcem. - Nie dlatego, że nie chcę, tylko uważam, że Jourgen ma największą wiedzę o S-C, więc jemu będzie łatwiej sensownie rozdzielić zadania... Wychylił się, żeby popatrzeć w lewo, na niewysokiego mężczyznę w białej koszuli i bezrękawniku. Ten wysunął do przodu górną wargę, cofnął , wysunął. - Jourgen? - zwrócił się do niego Bruno. - Zgadzasz się? - Ja... Nie wiem, czy to ma sens... - Nikt nie wie. Ale na pewno nie ma sensu chowanie głowy w piasek. Przejrzysz zasoby, podzielisz zadania. Pamiętaj, że nie będziesz prosił o pomoc, jeśli przegłosujemy stan wyjątkowy - nikt nie będzie mógł ci odmówić. Nagabnięty wciągnął w końcu wargę i nie wysuwał jej więcej do przodu. Potem włożył do ucha mały palec i energicznie nim potrząsnął. Uśmiechnął się nieśmiało. - Jeśli tak... Zgoda. - W takim razie... - Bruno wstał i włożył za pas kciuki. - Stawiam formalnie wniosek o wprowadzenie stanu wyjątkowego, według paragrafu 6 ustęp 2. Do jutra szefowie poszczególnych sektorów mają przygotować
sprawozdania o stanie prac w podległych strefach, i jakie z nich można bez szkody odłożyć na drugą dekadę grudnia. Natomiast Jourgen opracuje maksymalnie szczegółowy plan podziału zajęć. Wszystkich, i szefów tematów, i Jourgena proszę o wyważone informacje, kompromisy, gdzie się da, ale z priorytetem w temacie S-C. Głosujemy! Kto - za? Podniosły się ręce. - Przeciw? Podniosła się jedna ręka - Cleman. - Kto się wstrzymał? Uniosły się trzy ręce. Bruno plasnął dłonią w stół. - W takim razie stan wyjątkowy stał się faktem. Przypominam, że obowiązuje wszystkich, niezależnie od postawy podczas głosowania. - Zmierzył obecnych wzrokiem. - Coś jeszcze? Kilka osób pokręciło głowami, pozostali milczeli. Jedna z kobiet nerwowo chwyciła swego towarzysza za łokieć i przylgnęła do niego. Maichaelina zrozumiała, że najrozsądniej i najbezpieczniej będzie wycofać się teraz z kryjówki. Zrozumiała też, że to ona sprowokowała wystąpienie babci, i że - właściwie - ściągnęła na siebie coś w rodzaju kłopotów. Na pewno będą się jej teraz bacznie przyglądać. Postanowiła, że nie da powodu do triumfu tym, co będą go łaknęli. Kimkolwiek są, i czegokolwiek pragną.