IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony246 775
  • Obserwuję196
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań143 153

Dębski Eugeniusz - Smoczy duch

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :250.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Dębski Eugeniusz - Smoczy duch.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Dębski Eugieniusz
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 17 osób, 23 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 72 stron)

Eugeniusz Dębski Smoczy duch Ma'ysie Idissa wyjęła kształtną rękę z dzbana i pokazała wszystkim wylosowaną kulę. Sama - jakby bojąc się wyroku - nie patrzyła jeszcze w tej chwili na nią. Pierwszy roześmiał się jej brat, M'her Oblitas, ale księżniczka wciąż jeszcze pełnym napięcia wzrokiem wpatrywała się w zebranych. Dopiero gdy ojciec, M'her Kasedelia, szacowny gospodarz, sapnął w obfite wąsy, a matka, Me'yre Sino, plasnęła w dłonie i wzniosła je na wysokość ust, dziewczyna popatrzyła na trzymaną kulę i widząc jaskrawą żółć westchnęła czy też odetchnęła, a potem postąpiła krok w bok i zawołała: - Niech ta kula przejdzie we władanie Ouatesaby! Odwróciła się i cisnęła kulą w ogromne palenisko komina, jednego z sześciu odgrzewających salę. Nie było jeszcze tak zimno, ale skoro M'her Kasedelia kazał palić - niech będzie. Siedziałem dość blisko paleniska, było mi gorąco, musiałem zdjąć kaftan, inaczej pot kapał mi do misy, a przecież potrawy były wystarczająco słone. Siedziałem blisko, więc kiedy drżąca ręka zawiodła księżniczkę i ciśnięta przez nią kula pechowo

uderzyła w wystające polano i wytoczyła się na salę, poderwałem się pierwszy, chwyciłem kulę i celnie posłałem w samo płomieniejące piekło paleniska. Zanim ktokolwiek zdążył choćby jęknąć - było po wszystkim. Obojętnie usiadłem na swoim miejscu i zająłem się odcinaniem płata mięsa z jędrnej percówki. Me'yre Sino podniosła się i podeszła do córki, by łagodnie ale dumnie przytulić ją do swej piersi, a potem poprowadziła na miejsce obok siebie. Skinienie palca gospodarza spowodowało, że służba rzuciła się do dzbana i wyniosła do szybko z sali, pewnie na podwórze, gdzie reszta dziewczyn, miała sięgać po kule, budować swój los, szczególnie ta, która wyciągnie kulę purpurową. Mistrz Podewer, przychylny nam jak scorpion cielakowi, wpił we mnie swoje spojrzenie czarnych oczu. Widziałem to nawet kątem oka, zresztą - co tu kryć - spodziewałem się tego, więc musiałem zauważyć palące spojrzenie. Poza tym spojrzeniem nie miał mistrz niczego do zaoferowania, ale w tej głuchej krainie i to wystarczyło, by został nadwornym magiem. Obok niego maślane gały wytrzeszczał pijany kanclerz... Zapomniałem jak się zwał. Padaer Bregon łyknął cierpkiego wina z Tohlassy, na dodatek mocno

rozcieńczonego wodą, otarł wąsy i zapytał nie poruszając ustami: - No i jak? - Ciepła - mruknąłem naśladując go. - Musiała ją wylosować. - Yhy - mruknął Padaer Bregon. - Podewer musiał się postarać - dodałem. - Oczywiście. Gdy odprawiał modły wypuścił kulę z rękawa. Przedtem kazał rozpalić ogień, żeby dziewczę miało jak pozbyć się podgrzanej kuli. Mag! - prychnął z pogardą. Pociągnąłem wina z wodą. - On ma w sobie tyle magii - mruknąłem - że starczy mu może na utrzymanie w cieple własnych jąder. - A i to musiał skorzystać z wełny i usługi jakiejś dziewoi - uzupełnił Padaer Bregon. - Mniej więcej tak myślę - zgodziłem się. Wpiłem się zębami w wyborny soczysty kawałek mięsa, oderwałem jędrny kawał i z przyjemnością zacząłem go obrabiać zębami. - Mogę jeszcze wina? - Nie. Jutro pracujemy. Wiedziałem! Trudno by zapomnieć, wszak po to tu przybyliśmy. W końcu Sance i Muel jeszcze przed zmierzchem pojechali w góry z czteroma jucznymi końmi. Odsunąłem puchar z winem i zająłem się percówką. Minstrele przestali zawodzić... przepraszam - kwilić, jakąś smętną opowieść. Me'yre

Sino rozpłakała się tak głośno, że wypuściłem soczysty kęs i popatrzyłem na nią. Musiała się zdenerwować losowaniem, i teraz skorzystała z okazji, by dać ujście emocjom. Siedzący obok małżonek, M'her Kasedelia, nasz pracodawca, położył rękę na jej ramieniu. Jedynym, który się nie przejął był kanclerz Jakiś Tam, trzymał w lewej ręce potężny gnat wieprzowy, dwa psy delikatnie oskubywały kość z mięsa. W końcu ręka opadła z kolana pod stół i do pary ucztujących dołączyły dwa inne, zakotłowało się; nagle kanclerz otworzył kuleczki oczu i ryknął przeraźliwie, gdy poderwał się i uniósł rękę z rozcapierzonym palcami zobaczyliśmy, że z zakrwawionej dłoni wystają tylko trzy palce. Kilka dam jęknęło, Me'yre Sino, porzuciła płacz i tragicznym gestem wyciągnęła ręce do służby - nie wiedziałem tylko, czy chodziło jej o pomoc, czy usunięcie grubasa z jej oczu. Kanclerz ryknął raz jeszcze, potem zarechotał i pokazał wszystkie palce. Ach-ach! Jakaż świetna sztuczka! Och, co za poczucie humoru! Salwy śmiechu przetoczyły się przez salę. Wychyliłem się do Padaera Bregona. - Nie mają tu tyle tego kwasu, żebym się upił na tyle mocno, by docenić kunszt tego błazna - mruknąłem. - To nie błazen, to kanclerz.

- A czy to ma tutaj jakieś znaczenie? - Nie. Tylko że błazna to mi żal, siedzi tam smutny czegóś... Z przełęczy widok rozciągał się przepiękny - plamy lasów i zagajników mieniły się wszystkimi możliwymi kolorami, może poza niebieskim. Niemal każde drzewo dorobiło się własnej barwy, rywalizowało z sąsiednimi kolorem, przez co te bliższe lasy widać było jak z odległości strzału z łuku, choć znajdowały się o pół dnia drogi. Z jakiejś hali odrywały się wstęgi mgły i ulatywały do góry by przelać się przez grań i zniknąć nam z oczu. Nasz szlak, choć ozdobiony przez naiwnych wieśniaków różnokolorowymi wstążkami, pękami piór, ułożonymi na ścieżce z kolorowych kamyków wzorami, wydawał się w tym otoczeniu lichą tandetną ozdóbką, pstrą wstążką w otoczeniu wspaniałych bogatych, szlachetnych szarf. Ale ten był najważniejszy. I choć przedzierające się przez nierówne

chmurki słońce ostrymi sztychami oświetlało poszczególne fragmenty krajobrazu, jeszcze go zdobiąc, zalewając wspaniałym niebiańskim złotem, nie skierowaliśmy się w żadnym z tych pięknych kierunków. Brnęliśmy tym jednym, najmniej ciekawym. Co kilkanaście kroków, najczęściej w kolejnej plamie kolorowego wzoru, widzieliśmy ślad albo ślady kopyt kuców Muela i Sance i ich jucznych koni. Dziesięć dwanaście godzin wyprzedzenia. Wszystko zgodnie z planem. Obejrzałem się do tyłu. Miecz Padaera Bregona, jego ukochany Saphyr, z pracowicie szczerbioną głownią, połyskiwał już wyjęty z pochwy i przygotowany do walki. Pozostali kompani - Oltz-kusznik, Ubertia-kusznica i miecznik Ghreda również nie drzemali w siodłach. Padaer Bregon syknął przez zęby, zatrzymaliśmy się. Ruchem głowy przywołał nas do siebie. Udawaliśmy wszyscy, że nie wiemy o chodzi. Rzucił mi flakon z miksturą. Ubertia jęknęła. Zeskoczyłem z konia, odszedłem na bok i łyknąłem potężnie. Nalewka z pieluny z dodatkiem grysalu popłynęła przełykiem, odwróciłem się do Oltza i cisnąłem mu flakon, a sam już pochylałem się opierając jedną ręką o zimny głaz. Nalewka dotarła do żołądka, ale ten nie

zamierzał wpuszczać cuchnącego, gorzkiego, palącego gościa do swojej komory - wysłał na spotkanie całą zawartość swojego mieszka, fala torsji podrzuciła mną, ryknąłem jak dławiony pętlą łoś i - było po wszystkim. Za mną usłyszałem jak po kolei wszyscy członkowie frachtalii rzygają głośno i obficie. Kiedyś, na Quatesaboo, jak to było dawno!, zapytałem Padaera po co to robimy, a on bez słowa wziął z talerza błyszcząca do tłuszczyku, pękatą kiszkę i drasnął jej bok końcem noża. Flak pękł i parująca zawartość zaczęła wypełzać na talerz. - Tak wyglądałby twój wypakowany żarciem kałdun tknięty nożem, szablą albo szponem - powiedział padaer. - A teraz - wziął do ręki pomarszczoną suchą figę - zobacz co się dzieje z tym. Domyśliłem się już, co się stanie - nic. I tak się stało. Master nadciął skórkę, potem chwycił ją w dwa palce i pociągnął. - Widzisz? Mogę naciągnąć i nawet zaszyć tę ranę - pokazał mi jak to robi, a potem cisnął figę w moim kierunku. Chwyciłem ją i zjadłem. A co miałem zrobić? Nafaszerować kiszką? Kiszkę, zresztą, też zjadłem. Na wspomnienie owej demonstracji zaburczało mi w zadowolonym z udanego kontrnatarcia żołądku.

- Fuj, świnia - rzuciła Ubertia ocierając usta wierzchem dłoni. - W takiej chwil myśleć o żarciu! Miałem wielką ochotę podrażnić się z nią trochę, ale powstrzymałem się. W końcu - jestem prawą ręką padaera Bregona i kiedyś odłączę się, założę własną frachtalię i... i zawsze będę pamiętał, żeby mieć pod ręką napęczniałą kiszkę i suchą figę. Padaer Bregon skorzystał z chwilowego rozszerzenia ścieżki i przyśpieszywszy krok swojego wałacha przysunął się do Ubertii. Zerknął do tyłu i - mimo że w tym momencie gapiłem się na zapadnięty po lewej stronie od drogi parów - postanowił jakoś usprawiedliwić swoją obecność u boku kuszniczki. - Pamiętasz dlaczego należy zmusić smoka do wyciągnięcia szyi? - Oczywiście. - Wyprostowała się w siodle, wypięła do przodu biodra i chwilę tak trwała prostując kości. - W siodle szyi znajduje się miękka, nieosłonięta plama, nieco jaśniejsza od pokrytego łuską ciała. Tam trzeba zapuścić bełt, najlepiej zatruty. - Zwróciła głowę do mistrza i nieco ją pochyliła; czekała i pytała. - No. Tak właśnie - odetchnął Padaer. - Nie robiłaś jeszcze tego...

- Ale mówiłeś mi o tym... - Chyba zrozumiała, że po prostu chciał do niej zagadać i przypomniała sobie o mnie więc dodała: - ... mistrzu. Mistrzu, zabarwiłem swoją myśl drwiną. Dwa dni temu, kiedy obudziłem się i postanowiłem porozkoszować się plastrem zasłużenie słynnej sateherchańskiej wędzonki mijałem izbę mistrza z gębą wypełnioną pachnącym mięsiwem, kiedy usłyszałem jakiś głos. Nie wiem dlaczego stuknąłem w drzwi i wszedłem. Ale Padaer Bregon, jeśli wzywał to nie mnie, a pewnie i nie wiedział, że coś mówi. Ubertia siedziała na jego łożu do pasa obnażona, pewnie niżej też, a mistrz leżał na jej łonie niczym osesek i ni to całował, ni to ssał jej obfitą pierś. Zamarłem jak ostatni cynder i gapiłem się na nich długą chwilę, aż ślina z wypełnionej mięsem gęby polała mi się na pierś. Ubertia uśmiechnęła się samymi oczami i wtedy odzyskałem władzę w członkach, wypadłem z izby na palcach i pognałem do siebie. Chwilę potem przyszła do mnie dziewka z cyrremas pani zamku, Me'yre Sino i miotaliśmy się po łożu do rana. Ale chyba przez cały czas przed oczami miałem swojego mentora i mistrza, człowieka, który zabił

jedenaście smoków, leżącego z twarzą ulokowaną pod piersią krzepkiej kobiety, zatraconego w przyjemności całowania jej dużych twardych cyców. Ozdoba składającego się z dwu tuzinów dziewczyn cyrremas, Ranchida, miała o wiele mniejsze. Ale słodkie i spełniające. Och, tak!.. - A pamiętasz dlaczego należy od zabitego ciała smoka... - ciągnął Padaer Bregon. Ach, Mistrzu, Mistrzu... Po co te wysiłki? Wszak ja wiem, że po prostu chcesz popatrzeć w oczy Ubertii. - ... należy odciągnąć jego odchody? - No tak - odpowiedziała kuszniczka. - Z tego samego powodu, dla którego należy od razu po zabiciu zabrać jak najwięcej piór i wyrwać szpony - gdy się zapali wszystko i odchody mogłoby się spopielić - wzruszyła ramionami. - A w łajnie mogą się znajdować kamienie seicherron, czyli smocze perły. Otworzyłem usta, ale zmilczałem. Kiedy ja pierwszy i jedyny raz powiedziałem o smoczych odchodach "łajno" mistrz poderwał się i huknął mnie w ucho aż przez dwa dni musiałem nadstawiać drugiego ucha, chcąc usłyszeć co do mnie mówią. "Łajno - powiedział Bregon - to domena świń.

Smok jest stworzeniem nieskończenie wyższym. Nie kalaj go tylko dlatego, że nań polujemy i zabijamy". Ale od tego czasu minęło trochę czasu i nie byłem kobietą. Ubertia popatrzyła wyczekująco na padaera Bregona, jakby chciała zapytać czy ma jeszcze jakieś pytania, a ja pomyślałem jeszcze, że padaer ma już swoje lata i że nie będzie do końca życia uganiał się za smokami i że kiedyś się ustatkuje i zacznie korzystać z owoców swojej pracy. Może właśnie z kuszniczką Ubertią? A Oltz? Kusznik, który ją przywiódł do naszej frachtalii? Czy łączy ich coś poza miłością do ciężkich i ostrych bełtów i pieszczeniem cięciw? Obejrzałem się na Oltza, kiwał się miarowo na swojej klaczy i - oczywiście - przecierał płatem miękkiej dwustronnie grysowanej skóry kuszę. Zupełnie nie zwracał uwagi na to, co działo się dokoła. Pozostali kompanierzy od wczoraj czuwali na skałach za i nad wylotem z jaskini smoka. Sieciowi Sance i Muel mieli w nocy rozwinąć przygotowane wcześniej sieci, tak, by gdy obudzimy smoka i wypadnie z pieczary został choć częściowo skrępowany a przynajmniej zaskoczony. Prócz tych dwóch znajdował się tam jeszcze miecznik Ghreda, najmłodszy i najbardziej narwany członek

naszej frachtalii. Trzeba być narwanym, żeby podjąć się wabienia smoka na siebie, sobą właściwie. I nie można być starym, bo nie ma starych mieczników we frachtaliach. Droga zawinęła się wokół zbocza i zsunęła ze zbocza w dół. Mój koń potknął się o kamień, kopyto, choć owinięte płatem skóry, wydało niezbyt głośny, ale w głębokiej ciszy donośny dźwięk. Padaer Bregon obejrzał się i zmierzył mnie wściekłym spojrzeniem. Ciekawe, skąd wiedział, że to potknął się mój, a nie Oltza, koń? Zrobiłem minę, która miała zapewnić mistrza, że to się już nie powtórzy. Zaraz potem zaburczało mi potężnie w pustym brzuchu, a potem do ust napłynęła fala ciężkiego kwaśnego powietrza. Nie odważyłem się otworzyć ust, zaburczałem przeciągle, mistrz obejrzał się ponownie, ale miał pytanie w oku. Pewnie myślał, że coś do niego burczę, pokręciłem głową i uśmiechnąłem się. Przejechaliśmy jeszcze dwa staggi. Bregon ściągnął wodze i przerzuciwszy niedbale nogę ponad głową wałacha zsunął się na ziemię. Z prawej strony zbocza w litej skale znajdowała się żyła miękkiego wapnia, wypłukał się tworząc głęboką wyjmę obok drogi. Tam stały kuce,

które wczoraj przywiozły tu sieci i konie Sance'a i Muela. Zsiedliśmy wszyscy, przywiązaliśmy wierzchowce do skalnych grotów sterczących tu i ówdzie ze ściany. Skończyły się rozmowy. Ubertia podeszła do Oltza i podała mu swoją kuszę, on dał jej swoją, zajęli się starannymi oględzinami. Ja zbliżyłem się do Padaera Bregona z obitym od wewnątrz i z zewnątrz kilkoma warstwami skóry puzdrem. Przysiedliśmy na kamieniach, otworzyłem przemyślny zamek i odchyliłem tajną ściankę. Puzdro mogło leżeć w wodzie kilka dni, a potem przez kilkanaście innych sprytny złodziej szukałby skrytki i nie znalazłby. Kasetnicy z Horogo znali się na swym rzemiośle. Wyjąłem trzy szklane ample z zakręcanymi wieczkami, również cudo horogańskich rąk, Bregon przejął puzdro i wyłuskał z dna spieczoną od wewnątrz, nadpaloną miseczkę. Wlałem do niej sześć kropel gęstej śluzowatej cieczy z jednej ampli, cztery z drugiej i - już mniej ostrożnie - dolałem z trzeciej. Zasyczało, kilka banieczek pojawiło się na powierzchni mieszanki. Odwróciliśmy głowy, żeby żrący odór nie trafił do nozdrzy. Oltz podszedł z pękiem bełtów, wyjął jeden i ostrożnie zamieszał

nim w czarce, potem po kolei zanurzył w niej wszystkie swoje groty, to samo zrobiła Ubertia. Na końcu wyjąłem cztery noże, miernej roboty, kupowane niemal na kopy przez mistrza, i, nabierając na czubek jednego żrącej mieszaniny z czarki, przetarłem wszystkie ostrza. Noże były kiepskie, bo i tak służyły tylko raz, potem najlepszy metal zżerała rdza, więc nie było potrzeby kupowania lepszych. Delikatnie pomachałem nożami, aż mogilnica pozornie wyschła, wsunąłem ostrza w specjalne pochewki do rzucania, z metalowymi czubami. Kilka godzin wytrzymają, potem, gdyby nie były użyte i tak trzeba je wyrzucić, to znaczy zakopać w jakimś wykrocie. Po dwóch dniach nie zostanie po nich nawet grudka metalu... Przejąłem czarkę z rąk mistrza i teraz on poznaczył mogilnicą swoje dwa noże. Jeszcze ani razu w życiu nie użyłem takiego noża, a mistrz przyznawał, że on - tylko raz. Ale ten raz uratował mu życie... Ostrożnie pochyliłem czarkę, na dnie syczała cicho resztka mogilnicy. Popatrzyłem na Ubertię i Oltza, oboje przyjrzeli się swoim grotom i pokręcili jednocześnie głowami. Szkoda. Zawsze wylewa się kilka kropel jadu, kosztującego więcej niż złoto. Trudno. Odszedłem na bok i położyłem

czarkę dnem do góry w miejscu, w które nawet przypadkiem nie mógł wdepnąć człowiek ani koń. Wróciłem do towarzyszy. Wszyscy przykucnęli, mistrz siedział na głazie. - No to co? - zapytał. Pytał czy któreś z serc nie drży, czy nie czujemy w sobie wahania, czy jesteśmy gotowi zaryzykować życiem. Swoim. Niczyim więcej. Tego mnie i wszystkich we frachtalii uczył Padaer Bregon - możesz ryzykować tylko własnym żywotem. Idziesz na smoka, tak jakbyś szedł sam. Jeśli nie masz w duchu takiego hartu, to stawiasz pod ostrze kosy głowę obcego człowieka, a tego nie wolno nikomu robić. - Jestem gotów - odezwałem się po wyważonej chwili. Nie za szybko, by nie wyglądało, że nie wejrzałem przedtem w siebie, nie za późno - w końcu byłem w hierarchii zaraz za mistrzem Bregonem. I chciałem, żeby inni o tym pamiętali. - Gotów - mruknął Oltz. - Możemy iść - rzuciła Ubertia. Bregon poderwał głowę i strzelił w kuszniczkę ciężkim jak lawina wzrokiem. Zrozumiała, że miłosne harce w łożu to jedno, a wydzieranie smokom życia, swojego, w końcu, życia - co innego. - Jestem gotowa! - poprawiła się szybko i spuściła głowę.

- Wejrzyjmy w siebie - powiedział po chwili Bregon i przymknął powieki. Mieliśmy chwilę, by zwrócić się do Bogów. Ja od dawna już w takiej chwili zastanawiałem się czy wieść o smoku będzie prawdziwa, czy trafimy na rzeczywistego drakona, czy tylko na ciśniętą między ludzi, przez któregoś z leniwych czy nieuważnych Bogów, stworę w rodzaju sykawki, czołgana, ościelnicy czy kabeluszana. Pewnie - za każdą taką też płacono, ale dodatkowe zyski, dla których tak naprawdę polowaliśmy na smoki: łuski, pióra, szpony, seicherron, Róg, to wszystko, gdy zamiast smoka ubiło się kabeluszana albo strewierra - omijało nas. Tylko sakiewka. Tylko kilka dni w karczmie czy dworze. Czasem, gdy okazywało się, że do zabicia potwora wystarczyło kilku odważniejszych myśliwych, sakiewka przed wypłatą chudła, a podawane mięso dziwnie się kurczyło i obrastało żyłami. Oby to był smok! Nie wiadomo dlaczego przypomniała mi się Ma'ysie Idissa; nie ona pierwsza i nie ostatnia chciała uniknąć pożarcia przez smoka. Inna sprawa, że dziewczę było ładne... Trochę szkoda, szczególnie że smokowi jest całkowicie wszystko jedno co zżera - krowę, cielca, jelenia, myśliwego czy

dziewicę. Trudno uwierzyć by smokom jakoś szczególnie smakował dziewiczy skarb? A stary drakonierski dowcip głosi, że smoki po prostu nie trawią dziewic - muszą je przeżuwać przez trzy dni. - Gotowi - odezwał się Padaer Bregon. Otworzyłem oczy, wstałem. Poprzeciągałem się i wysmarkałem. Odchrząknąłem. Jeśli o mnie chodzi - byłem gotowy. Odczepiłem od siodła bukłak z wodą i starannie zlałem nią spodnie i kurtę, odczepiłem z czapki skórzaną maskę i ją również nasączyłem wodą. Pozostali czekali cierpliwie. Oltz uważał, że świeża woda wręcz przyciąga smoki, ja wolałem uważać, że przypadkowe pasmo ognia nie zrobi mi krzywdy po takim zabezpieczeniu. Zakorkowałem bukłak i popatrzyłem na mistrza wyczekująco. - Idziemy - powiedział. Ruszył pierwszy. Dwa miecze w zaplecznych pochwach, trzeci, ulubiony Karnik, u boku. Za nim kroczyłem ja. Też dwa ostrza na łopatkach, trzecie, jeszcze bezimienne, przy pasie, w ręku ciężki cerkiel - topór, rohatyna i kopia w jednym. Za mną maszerowali kusznicy, nie odwracałem się i nie sprawdzałem w jakiej kolejności. Szliśmy w dół, ostrożnie omijając wystające kamienie, stąpając tylko po tych wtopionych w grunt, mistrz

patrzył przed siebie, ja na boki, kusznicy mieli strzec tyłów. Zdążyłem się rozgrzać, a nawet na czoło wyszedł mi lekki pot, kiedy dotarliśmy do wbitej w glebę strzałę. "Jesteśmy na miejscu, sieci założone" - głosiły dwa zielone i jeden czerwony sznurek, którymi któryś z sieciowych, pewnie Muel, owinął drzewce strzały. Padaer Bregon skinął głową i ruszył dalej. Korzystając z tego, że Bregan jest odwrócony odkorkowałem bukłak i szybko łyknąłem. Jakimś cudem wyczuł to, choć nie zrodził się nawet najcichszy bulgot; w marszu, nie odwracając głowy, podniósł rękę i pogroził mi palcem. Kilka kroków dalej uniósł niespodziewanie rękę i zatrzymał nas. Pochylił się i syknął. Wyjrzałem mu spod ramienia. W grunt wbita była druga strzała, to już było niecodzienne. Strzała miała trzy niebieskie sznurki zawiązane na drzewcu. Po co? Wszak jeden znaczył "niebezpieczeństwo", dwa - "duże". Trzech nigdy nie stosowaliśmy. Obiegłem mistrza i wpiłem się wzrokiem w strzałę, ale od razu poderwałem się, Padaer Bregon też nie na nią patrzył. Obok strzały leżała na kamieniu część pióra, tak przynajmniej pomyślałem wtedy. W pierwszej chwili. Dutka.

Pusta rurka. Wyciągnąłem rękę, ale wyprzedził mnie mistrz. Wziął ostrożnie zwężającą się z dwu stron część pióra w palce i uniósł. Nabrałem powietrza w płuca, żeby powiedzieć coś, zapytać, ale nie zdążyłem. - Smok kolcowy - szepnął Padaer Bregon. Kolcorgon?! Legendarny? Przez nikogo nie widziany kolcorgon? Potężny, pokryty nie łuskami jak gadowe, nie piórami jak ptaszniki, nie grubą skórą, jak nielotne błotodawy - kolcami! - Czy to w nich znajduje się mogilnica? - szeptem zapytał Oltz. - Tak - mistrz uniósł rękę i popatrzył pod światło na dutkę. - Ta jest pusta. - W jego głosie zabrzmiał szczery żal. Niektórzy mówią, że smok kolcowy to po prostu bardzo stary ptasznik, któremu pierze wyschło i dutki lotek zamieniły się w kolce. Te świeższe, młodsze pióra są wypełnione mogilnicą, za którą płacimy jak za najdroższe kamienie. Te starsze wysychają i może dlatego się gubią, wypadają. - Podniósł dutkę pod nos i ostrożnie węszył chwilę. - Nigdy nie widziałem kolcorgona - powiedział. - Nie znam nawet nikogo, kto odważyłby się twierdzić, że widział smoka jeżowego... Nie opuszczając ręki przyjrzał się nam po kolei. Jeśli szukał zachęty

to - mam nadzieję - znalazł ją tylko w moim spojrzeniu. Oltz najwyraźniej się przestraszył, a Ubertia wodziła od twarzy do twarzy nic nie rozumiejącym wzrokiem. - Skoro Muel zostawił nam tę wiadomość... - zaczął Oltz i urwał. To, że chciał nas namówić do ucieczki widoczne było jak gówno na pościeli. Odkaszlnął i podrapał się po policzku. - Nigdy nie stosował aż trzech... - urwał znowu. - A co to za różnica? - wtrąciłem się szybko. - Dwa sznurki, trzy, cztery? Duży jest, na pewno, niebezpieczny - zgoda. Ale czy chcieliśmy żyć z polowania na przepiórki? - Ja jeszcze nie widziałam smoka... - bąknęła Ubertia. Rozśmieszyła mnie, uśmiechnął się i Padaer Bregon, Oltz zmarszczył brwi i krótko prychnął przez nos. Chwila paniki i bałaganu minęła. Padaer Bregon sięgnął po bukłak i spryskał swoje odzienie, a potem podał go Ubertii i rzucił rozkazujące spojrzenie. Nie odzywała się, tylko zmoczyła ubranie, przetarła zmoczonymi dłońmi gęste włosy i ukryła je pod czepirsą. Chwilę potem przygięci skradaliśmy się drogą. Za zakrętem spotkaliśmy jeszcze jedną strzałę. Pierwszą zakładaliśmy zawsze tuż przy koniach, by

reszta frachtalii wiedziała, że sieciowi są na posterunku; druga, ustawiana bliżej legawy smoka, żeby na długo nie spuszczać go z oka, była tą, która dawała dodatkowe informacje, trzecia mogła być, jeśli sieciowi chcieli coś dodać, ale nie musieli. Ta była najbliżej legawy, tak, żeby wystarczyło na kilka chwil odskoczyć od zasadzki. Trzecia strzała - czerwony, czerwony, niebieski i dwa zielone... "Niebezpiecznie. Z nami wszystko w porządku. Możliwe inne niespodzianki"... - Co to znaczy? - tchnęła Ubertia. - Powiedzcie!.. Miałem ochotę rzucić coś takiego: "Czy to znaczy, że w brew moim poleceniom nie uczyłaś się po nocach znaków? A co robiłaś?". Zacisnąłem zęby. Nie kryjąc się łyknąłem z bukłaka, a mistrz nic nie powiedział. Sprawdziłem swoje noże, z jednego unosił się już kwaśny dymek. Bregon pochylił się i wezwał resztę, by zrobiła tak samo. - Ghreda i ja ustawiamy się przed jaskinią - szepnął. - Ubertia - prawe skrzydło, prawe patrząc na jaskinię - sprecyzował. - Oltz - lewe. Pamiętajcie - ustawiać się tak, by nie postrzelić przypadkiem mnie czy Ghredy. - "Pamiętajcie"?! Powinien powiedzieć: "pamiętaj"! Oltz, co by o nim nie mówić, nie popełniał takich błędów.

Pomachałem ręką. - Nie, to ja pójdę z Ghredą. Ty, mistrzu, możesz szyć z góry, i będziesz miał przegląd sytuacji. Gapił się pustym wzrokiem chwilę przed siebie, rozważał kilka możliwości, w końcu skinął głową. - Dobrze. Idziesz od lewej, staraj się ciąć w skrzydła, wtedy zawsze skręca głowę do bolesnego miejsca... - Mówił to do Ubertii, rzecz jasna. - Musisz więc widzieć, co się dzieje z miecznikami, gdzie tną i czy się udało; wtedy możesz mieć odsłonięte Piętno Sagredona. - Umilkł na chwilę. - No to - idziemy... Przesunęliśmy się kilkanaście kroków, na skale zobaczyliśmy strzałkę zostawioną po niedbałym i szybkim maźnięciu kamienia końcem soczystej smolistej gałęzi. Poszliśmy tym szlakiem. Ścieżka kręta jak myśli niewiernej żony prowadziła głębokim parowem, wąskim tak, że trzeba było stawiać stopy jedną przed drugą, każde z nas co kilka kroków musiało wymachiwać mocno ramionami, żeby nie stracić równowagi i nie zwalić się na bok. Spociłem się mocno zanim żleb rozszerzył się. Ciekawe jak dali sobie radę Sance i Muel z kopą lepkiej sieci? Padaer Bregon szedł coraz wolniej,

po sobie tylko znanych oznakach - zapachu? - wyczuwał zbliżanie się do legawy smoka. Po chwili i ja poczułem zwykłą w takich miejscach woń - coś jak skisły zakwas chlebowy z domieszką palonego pierza i świeżych kurzych gówien. Odetchnąłem głęboko, nie dlatego, że lubię smród smoka, po prostu, serce - zaczęło mi walić, jak na widok cycatej, mojej pierwszej i przez długi czas jedynej spolegawki. Ostrożnie pomachałem rękami, wyprostowałem kilka razy palce, cicho strzeliły mi jakieś kości, czy co tam. Żleb niespodziewanie rozszerzył się, ale za to skręcił dwa razy - w lewo i zaraz potem w prawo, jakby niepewny, gdzie prowadzić. Na ścianie skalnej zobaczyliśmy nową strzałę - w górę. Tak miało być - w pionowej ścianie skalnej jaskinia, przed nią, otoczona kamienną palisadą, polana. Tam mieliśmy ubić potwora. Smoki nie są takie mądre, jak się na ogół wydaje; gdyby były nie zasiadywałyby jaskiń, przed którymi zawsze są miejsca, w których można je zaatakować. Wystarczyłoby, żeby ich legawy znajdowały się, na przykład, w pionowych skałach, żeby wlatywały do swoich jaskiń, a nie dałoby się ich dopaść, chyba że przypadkiem, gdy pożerały krowę czy coś innego. Dziewicę, chociażby.

Mistrz nagle przykucnął, strzeliło mu w kolanach, rzucił przez ramię uśmiech i zaczął wspinać się po kamiennej pochyłości. Odczekałem chwilę, odczepiłem i położyłem bukłak, wskazałem ścianę Oltzowi, poprawił swoje durne rękawice, te z uciętymi palcami, i zaczął wspinać się za mistrzem. Po nim, zerkając gdzie wpija palce, zacząłem wspinać się i ja. Nie patrzyłem na Ubertię i nie miałem zamiaru jej pomagać. Nie byłem niańką, nie gziłem się z nią, niech się martwi sama o to, by zachować swoje rozłożyste ciało dla Padaera, czy kogo tam będzie na sobie nosiła. Przyłapałem się na tym, że nie myślę o robocie, a o czymś innym, skląłem się w duchu. Zobaczyłem, że Oltz zatrzymał się, widocznie mistrz przestał się wspinać, ale gdy wychyliłem się w bok zobaczyłem, że stopy Padaera znikają za krawędzią grani. Oltz poszedł jego śladem. Wspiąłem się i ja, ale nie rzuciłem się, jak kusznik do przekraczania grzbietu, wysunąłem głowę i zlustrowałem okolicę. Legawa smoka nie odbiegała w niczym od innych widzianych wcześniej. Pionowa skała, na której mógłby się utrzymać co najwyżej ślimak czy mucha, przed gardzielą jaskini rozległa płaska kamienna misa, z gdzieniegdzie

widocznymi plackami gołej ciemnobrunatnej gleby. Smok musiał zamieszkiwać legawę od niedawna, wbrew temu, co mówił M'her Kasedelia, a szczególnie jego syn, M'her Oblitas, który, podobno pierwszy, cztery miesiące temu widział smoka. Nie wierzyłem gówniarzowi, miał kose chytre spojrzenie, ale nie miałem zamiaru kłócić się z nim - jego ojciec płacił nam za uwolnienie się od potwora, miał więc prawo do urobienia w pospólstwie szacunku do swojego kaprawego synalka. Szczególnie że, jak się przekonaliśmy, zamierzał - tak na wszelki wypadek - przy pomocy "maga" uratować córkę od ofiarowania smokowi. Znowu zamyśliłem się o czymś innym. Precz! Wpatrzyłem się ponownie w misę. Odchodów nie było zbyt dużo, smok niekoniecznie sra pod swoją jaskinią, ale to, co zobaczyłem, szczególnie kilka nierozdeptanych przez samego stwora kopców, spowodowało, że niemal gwizdnąłem. Los podesłał mistrzowi, na zakończenie czynnej drakonlady, prawdziwego Smoka! Musiał byś duży, ogromny. Największy. Było cicho, potwór chyba siedział w legawie. Chyba? Na pewno, inaczej sieciowi nie wisieliby w swoich sznurowych kolebach na skale - nad i z