Eugeniusz Dębski
Smoczy duch
Ma'ysie Idissa wyjęła kształtną rękę z dzbana i pokazała
wszystkim
wylosowaną kulę. Sama - jakby bojąc się wyroku - nie
patrzyła jeszcze w
tej chwili na nią. Pierwszy roześmiał się jej brat, M'her
Oblitas, ale
księżniczka wciąż jeszcze pełnym napięcia wzrokiem
wpatrywała się w
zebranych. Dopiero gdy ojciec, M'her Kasedelia,
szacowny gospodarz, sapnął
w obfite wąsy, a matka, Me'yre Sino, plasnęła w dłonie i
wzniosła je na
wysokość ust, dziewczyna popatrzyła na trzymaną kulę i
widząc jaskrawą
żółć westchnęła czy też odetchnęła, a potem postąpiła krok
w bok i
zawołała:
- Niech ta kula przejdzie we władanie Ouatesaby!
Odwróciła się i cisnęła kulą w ogromne palenisko
komina, jednego z
sześciu odgrzewających salę. Nie było jeszcze tak zimno,
ale skoro M'her
Kasedelia kazał palić - niech będzie. Siedziałem dość
blisko paleniska,
było mi gorąco, musiałem zdjąć kaftan, inaczej pot kapał
mi do misy, a
przecież potrawy były wystarczająco słone. Siedziałem
blisko, więc kiedy
drżąca ręka zawiodła księżniczkę i ciśnięta przez nią kula
pechowo
uderzyła w wystające polano i wytoczyła się na salę,
poderwałem się
pierwszy, chwyciłem kulę i celnie posłałem w samo
płomieniejące piekło
paleniska. Zanim ktokolwiek zdążył choćby jęknąć - było
po wszystkim.
Obojętnie usiadłem na swoim miejscu i zająłem się
odcinaniem płata mięsa z
jędrnej percówki. Me'yre Sino podniosła się i podeszła do
córki, by
łagodnie ale dumnie przytulić ją do swej piersi, a potem
poprowadziła na
miejsce obok siebie. Skinienie palca gospodarza
spowodowało, że służba
rzuciła się do dzbana i wyniosła do szybko z sali, pewnie
na podwórze,
gdzie reszta dziewczyn, miała sięgać po kule, budować
swój los,
szczególnie ta, która wyciągnie kulę purpurową.
Mistrz Podewer, przychylny nam jak scorpion
cielakowi, wpił we mnie
swoje spojrzenie czarnych oczu. Widziałem to nawet
kątem oka, zresztą - co
tu kryć - spodziewałem się tego, więc musiałem zauważyć
palące spojrzenie.
Poza tym spojrzeniem nie miał mistrz niczego do
zaoferowania, ale w tej
głuchej krainie i to wystarczyło, by został nadwornym
magiem. Obok niego
maślane gały wytrzeszczał pijany kanclerz... Zapomniałem
jak się zwał.
Padaer Bregon łyknął cierpkiego wina z Tohlassy, na
dodatek mocno
rozcieńczonego wodą, otarł wąsy i zapytał nie poruszając
ustami:
- No i jak?
- Ciepła - mruknąłem naśladując go. - Musiała ją
wylosować.
- Yhy - mruknął Padaer Bregon.
- Podewer musiał się postarać - dodałem.
- Oczywiście. Gdy odprawiał modły wypuścił kulę z
rękawa. Przedtem
kazał rozpalić ogień, żeby dziewczę miało jak pozbyć się
podgrzanej kuli.
Mag! - prychnął z pogardą.
Pociągnąłem wina z wodą.
- On ma w sobie tyle magii - mruknąłem - że starczy mu
może na
utrzymanie w cieple własnych jąder.
- A i to musiał skorzystać z wełny i usługi jakiejś
dziewoi -
uzupełnił Padaer Bregon.
- Mniej więcej tak myślę - zgodziłem się. Wpiłem się
zębami w wyborny
soczysty kawałek mięsa, oderwałem jędrny kawał i z
przyjemnością zacząłem
go obrabiać zębami. - Mogę jeszcze wina?
- Nie. Jutro pracujemy.
Wiedziałem! Trudno by zapomnieć, wszak po to tu
przybyliśmy. W końcu
Sance i Muel jeszcze przed zmierzchem pojechali w góry z
czteroma jucznymi
końmi. Odsunąłem puchar z winem i zająłem się
percówką. Minstrele
przestali zawodzić... przepraszam - kwilić, jakąś smętną
opowieść. Me'yre
Sino rozpłakała się tak głośno, że wypuściłem soczysty
kęs i popatrzyłem
na nią. Musiała się zdenerwować losowaniem, i teraz
skorzystała z okazji,
by dać ujście emocjom. Siedzący obok małżonek, M'her
Kasedelia, nasz
pracodawca, położył rękę na jej ramieniu. Jedynym, który
się nie przejął
był kanclerz Jakiś Tam, trzymał w lewej ręce potężny gnat
wieprzowy, dwa
psy delikatnie oskubywały kość z mięsa. W końcu ręka
opadła z kolana pod
stół i do pary ucztujących dołączyły dwa inne, zakotłowało
się; nagle
kanclerz otworzył kuleczki oczu i ryknął przeraźliwie, gdy
poderwał się i
uniósł rękę z rozcapierzonym palcami zobaczyliśmy, że z
zakrwawionej dłoni
wystają tylko trzy palce. Kilka dam jęknęło, Me'yre Sino,
porzuciła płacz
i tragicznym gestem wyciągnęła ręce do służby - nie
wiedziałem tylko, czy
chodziło jej o pomoc, czy usunięcie grubasa z jej oczu.
Kanclerz ryknął
raz jeszcze, potem zarechotał i pokazał wszystkie palce.
Ach-ach! Jakaż świetna sztuczka! Och, co za poczucie
humoru!
Salwy śmiechu przetoczyły się przez salę.
Wychyliłem się do Padaera Bregona.
- Nie mają tu tyle tego kwasu, żebym się upił na tyle
mocno, by
docenić kunszt tego błazna - mruknąłem.
- To nie błazen, to kanclerz.
- A czy to ma tutaj jakieś znaczenie?
- Nie. Tylko że błazna to mi żal, siedzi tam smutny
czegóś...
Z przełęczy widok rozciągał się przepiękny - plamy
lasów i zagajników
mieniły się wszystkimi możliwymi kolorami, może poza
niebieskim. Niemal
każde drzewo dorobiło się własnej barwy, rywalizowało z
sąsiednimi
kolorem, przez co te bliższe lasy widać było jak z
odległości strzału z
łuku, choć znajdowały się o pół dnia drogi. Z jakiejś hali
odrywały się
wstęgi mgły i ulatywały do góry by przelać się przez grań i
zniknąć nam z
oczu. Nasz szlak, choć ozdobiony przez naiwnych
wieśniaków różnokolorowymi
wstążkami, pękami piór, ułożonymi na ścieżce z
kolorowych kamyków wzorami,
wydawał się w tym otoczeniu lichą tandetną ozdóbką,
pstrą wstążką w
otoczeniu wspaniałych bogatych, szlachetnych szarf.
Ale ten był najważniejszy. I choć przedzierające się
przez nierówne
chmurki słońce ostrymi sztychami oświetlało
poszczególne fragmenty
krajobrazu, jeszcze go zdobiąc, zalewając wspaniałym
niebiańskim złotem,
nie skierowaliśmy się w żadnym z tych pięknych
kierunków. Brnęliśmy tym
jednym, najmniej ciekawym.
Co kilkanaście kroków, najczęściej w kolejnej plamie
kolorowego wzoru,
widzieliśmy ślad albo ślady kopyt kuców Muela i Sance i
ich jucznych koni.
Dziesięć dwanaście godzin wyprzedzenia. Wszystko
zgodnie z planem.
Obejrzałem się do tyłu. Miecz Padaera Bregona, jego
ukochany Saphyr, z
pracowicie szczerbioną głownią, połyskiwał już wyjęty z
pochwy i
przygotowany do walki. Pozostali kompani - Oltz-kusznik,
Ubertia-kusznica
i miecznik Ghreda również nie drzemali w siodłach.
Padaer Bregon syknął
przez zęby, zatrzymaliśmy się. Ruchem głowy przywołał
nas do siebie.
Udawaliśmy wszyscy, że nie wiemy o chodzi. Rzucił mi
flakon z miksturą.
Ubertia jęknęła. Zeskoczyłem z konia, odszedłem na bok i
łyknąłem
potężnie. Nalewka z pieluny z dodatkiem grysalu
popłynęła przełykiem,
odwróciłem się do Oltza i cisnąłem mu flakon, a sam już
pochylałem się
opierając jedną ręką o zimny głaz. Nalewka dotarła do
żołądka, ale ten nie
zamierzał wpuszczać cuchnącego, gorzkiego, palącego
gościa do swojej
komory - wysłał na spotkanie całą zawartość swojego
mieszka, fala torsji
podrzuciła mną, ryknąłem jak dławiony pętlą łoś i - było
po wszystkim. Za
mną usłyszałem jak po kolei wszyscy członkowie
frachtalii rzygają głośno i
obficie. Kiedyś, na Quatesaboo, jak to było dawno!,
zapytałem Padaera po
co to robimy, a on bez słowa wziął z talerza błyszcząca do
tłuszczyku,
pękatą kiszkę i drasnął jej bok końcem noża. Flak pękł i
parująca
zawartość zaczęła wypełzać na talerz.
- Tak wyglądałby twój wypakowany żarciem kałdun
tknięty nożem, szablą
albo szponem - powiedział padaer. - A teraz - wziął do
ręki pomarszczoną
suchą figę - zobacz co się dzieje z tym.
Domyśliłem się już, co się stanie - nic. I tak się stało.
Master
nadciął skórkę, potem chwycił ją w dwa palce i pociągnął.
- Widzisz? Mogę naciągnąć i nawet zaszyć tę ranę -
pokazał mi jak to
robi, a potem cisnął figę w moim kierunku.
Chwyciłem ją i zjadłem. A co miałem zrobić?
Nafaszerować kiszką?
Kiszkę, zresztą, też zjadłem.
Na wspomnienie owej demonstracji zaburczało mi w
zadowolonym z udanego
kontrnatarcia żołądku.
- Fuj, świnia - rzuciła Ubertia ocierając usta wierzchem
dłoni. - W
takiej chwil myśleć o żarciu!
Miałem wielką ochotę podrażnić się z nią trochę, ale
powstrzymałem
się. W końcu - jestem prawą ręką padaera Bregona i
kiedyś odłączę się,
założę własną frachtalię i... i zawsze będę pamiętał, żeby
mieć pod ręką
napęczniałą kiszkę i suchą figę.
Padaer Bregon skorzystał z chwilowego rozszerzenia
ścieżki i
przyśpieszywszy krok swojego wałacha przysunął się do
Ubertii. Zerknął do
tyłu i - mimo że w tym momencie gapiłem się na
zapadnięty po lewej stronie
od drogi parów - postanowił jakoś usprawiedliwić swoją
obecność u boku
kuszniczki.
- Pamiętasz dlaczego należy zmusić smoka do
wyciągnięcia szyi?
- Oczywiście. - Wyprostowała się w siodle, wypięła do
przodu biodra i
chwilę tak trwała prostując kości. - W siodle szyi znajduje
się miękka,
nieosłonięta plama, nieco jaśniejsza od pokrytego łuską
ciała. Tam trzeba
zapuścić bełt, najlepiej zatruty. - Zwróciła głowę do
mistrza i nieco ją
pochyliła; czekała i pytała.
- No. Tak właśnie - odetchnął Padaer. - Nie robiłaś
jeszcze tego...
- Ale mówiłeś mi o tym... - Chyba zrozumiała, że po
prostu chciał do
niej zagadać i przypomniała sobie o mnie więc dodała: - ...
mistrzu.
Mistrzu, zabarwiłem swoją myśl drwiną. Dwa dni temu,
kiedy obudziłem
się i postanowiłem porozkoszować się plastrem zasłużenie
słynnej
sateherchańskiej wędzonki mijałem izbę mistrza z gębą
wypełnioną pachnącym
mięsiwem, kiedy usłyszałem jakiś głos. Nie wiem
dlaczego stuknąłem w drzwi
i wszedłem. Ale Padaer Bregon, jeśli wzywał to nie mnie,
a pewnie i nie
wiedział, że coś mówi. Ubertia siedziała na jego łożu do
pasa obnażona,
pewnie niżej też, a mistrz leżał na jej łonie niczym osesek i
ni to
całował, ni to ssał jej obfitą pierś. Zamarłem jak ostatni
cynder i
gapiłem się na nich długą chwilę, aż ślina z wypełnionej
mięsem gęby
polała mi się na pierś. Ubertia uśmiechnęła się samymi
oczami i wtedy
odzyskałem władzę w członkach, wypadłem z izby na
palcach i pognałem do
siebie. Chwilę potem przyszła do mnie dziewka z
cyrremas pani zamku,
Me'yre Sino i miotaliśmy się po łożu do rana. Ale chyba
przez cały czas
przed oczami miałem swojego mentora i mistrza,
człowieka, który zabił
jedenaście smoków, leżącego z twarzą ulokowaną pod
piersią krzepkiej
kobiety, zatraconego w przyjemności całowania jej dużych
twardych cyców.
Ozdoba składającego się z dwu tuzinów dziewczyn
cyrremas, Ranchida,
miała o wiele mniejsze.
Ale słodkie i spełniające. Och, tak!..
- A pamiętasz dlaczego należy od zabitego ciała
smoka... - ciągnął
Padaer Bregon. Ach, Mistrzu, Mistrzu... Po co te wysiłki?
Wszak ja wiem,
że po prostu chcesz popatrzeć w oczy Ubertii. - ... należy
odciągnąć jego
odchody?
- No tak - odpowiedziała kuszniczka. - Z tego samego
powodu, dla
którego należy od razu po zabiciu zabrać jak najwięcej
piór i wyrwać
szpony - gdy się zapali wszystko i odchody mogłoby się
spopielić -
wzruszyła ramionami. - A w łajnie mogą się znajdować
kamienie seicherron,
czyli smocze perły.
Otworzyłem usta, ale zmilczałem. Kiedy ja pierwszy i
jedyny raz
powiedziałem o smoczych odchodach "łajno" mistrz
poderwał się i huknął
mnie w ucho aż przez dwa dni musiałem nadstawiać
drugiego ucha, chcąc
usłyszeć co do mnie mówią. "Łajno - powiedział Bregon -
to domena świń.
Smok jest stworzeniem nieskończenie wyższym. Nie kalaj
go tylko dlatego,
że nań polujemy i zabijamy". Ale od tego czasu minęło
trochę czasu i nie
byłem kobietą. Ubertia popatrzyła wyczekująco na padaera
Bregona, jakby
chciała zapytać czy ma jeszcze jakieś pytania, a ja
pomyślałem jeszcze, że
padaer ma już swoje lata i że nie będzie do końca życia
uganiał się za
smokami i że kiedyś się ustatkuje i zacznie korzystać z
owoców swojej
pracy. Może właśnie z kuszniczką Ubertią? A Oltz?
Kusznik, który ją
przywiódł do naszej frachtalii? Czy łączy ich coś poza
miłością do
ciężkich i ostrych bełtów i pieszczeniem cięciw?
Obejrzałem się na Oltza, kiwał się miarowo na swojej
klaczy i -
oczywiście - przecierał płatem miękkiej dwustronnie
grysowanej skóry
kuszę. Zupełnie nie zwracał uwagi na to, co działo się
dokoła. Pozostali
kompanierzy od wczoraj czuwali na skałach za i nad
wylotem z jaskini
smoka. Sieciowi Sance i Muel mieli w nocy rozwinąć
przygotowane wcześniej
sieci, tak, by gdy obudzimy smoka i wypadnie z pieczary
został choć
częściowo skrępowany a przynajmniej zaskoczony. Prócz
tych dwóch znajdował
się tam jeszcze miecznik Ghreda, najmłodszy i najbardziej
narwany członek
naszej frachtalii. Trzeba być narwanym, żeby podjąć się
wabienia smoka na
siebie, sobą właściwie. I nie można być starym, bo nie ma
starych
mieczników we frachtaliach.
Droga zawinęła się wokół zbocza i zsunęła ze zbocza w
dół. Mój koń
potknął się o kamień, kopyto, choć owinięte płatem skóry,
wydało niezbyt
głośny, ale w głębokiej ciszy donośny dźwięk. Padaer
Bregon obejrzał się i
zmierzył mnie wściekłym spojrzeniem. Ciekawe, skąd
wiedział, że to potknął
się mój, a nie Oltza, koń? Zrobiłem minę, która miała
zapewnić mistrza, że
to się już nie powtórzy. Zaraz potem zaburczało mi
potężnie w pustym
brzuchu, a potem do ust napłynęła fala ciężkiego
kwaśnego powietrza. Nie
odważyłem się otworzyć ust, zaburczałem przeciągle,
mistrz obejrzał się
ponownie, ale miał pytanie w oku. Pewnie myślał, że coś
do niego burczę,
pokręciłem głową i uśmiechnąłem się. Przejechaliśmy
jeszcze dwa staggi.
Bregon ściągnął wodze i przerzuciwszy niedbale nogę
ponad głową wałacha
zsunął się na ziemię.
Z prawej strony zbocza w litej skale znajdowała się żyła
miękkiego
wapnia, wypłukał się tworząc głęboką wyjmę obok drogi.
Tam stały kuce,
które wczoraj przywiozły tu sieci i konie Sance'a i Muela.
Zsiedliśmy
wszyscy, przywiązaliśmy wierzchowce do skalnych
grotów sterczących tu i
ówdzie ze ściany. Skończyły się rozmowy. Ubertia
podeszła do Oltza i
podała mu swoją kuszę, on dał jej swoją, zajęli się
starannymi
oględzinami. Ja zbliżyłem się do Padaera Bregona z
obitym od wewnątrz i z
zewnątrz kilkoma warstwami skóry puzdrem.
Przysiedliśmy na kamieniach,
otworzyłem przemyślny zamek i odchyliłem tajną ściankę.
Puzdro mogło leżeć
w wodzie kilka dni, a potem przez kilkanaście innych
sprytny złodziej
szukałby skrytki i nie znalazłby. Kasetnicy z Horogo znali
się na swym
rzemiośle. Wyjąłem trzy szklane ample z zakręcanymi
wieczkami, również
cudo horogańskich rąk, Bregon przejął puzdro i wyłuskał z
dna spieczoną od
wewnątrz, nadpaloną miseczkę. Wlałem do niej sześć
kropel gęstej
śluzowatej cieczy z jednej ampli, cztery z drugiej i - już
mniej ostrożnie
- dolałem z trzeciej. Zasyczało, kilka banieczek pojawiło
się na
powierzchni mieszanki. Odwróciliśmy głowy, żeby żrący
odór nie trafił do
nozdrzy. Oltz podszedł z pękiem bełtów, wyjął jeden i
ostrożnie zamieszał
nim w czarce, potem po kolei zanurzył w niej wszystkie
swoje groty, to
samo zrobiła Ubertia. Na końcu wyjąłem cztery noże,
miernej roboty,
kupowane niemal na kopy przez mistrza, i, nabierając na
czubek jednego
żrącej mieszaniny z czarki, przetarłem wszystkie ostrza.
Noże były
kiepskie, bo i tak służyły tylko raz, potem najlepszy metal
zżerała rdza,
więc nie było potrzeby kupowania lepszych. Delikatnie
pomachałem nożami,
aż mogilnica pozornie wyschła, wsunąłem ostrza w
specjalne pochewki do
rzucania, z metalowymi czubami. Kilka godzin
wytrzymają, potem, gdyby nie
były użyte i tak trzeba je wyrzucić, to znaczy zakopać w
jakimś wykrocie.
Po dwóch dniach nie zostanie po nich nawet grudka
metalu... Przejąłem
czarkę z rąk mistrza i teraz on poznaczył mogilnicą swoje
dwa noże.
Jeszcze ani razu w życiu nie użyłem takiego noża, a mistrz
przyznawał, że
on - tylko raz. Ale ten raz uratował mu życie...
Ostrożnie pochyliłem czarkę, na dnie syczała cicho
resztka mogilnicy.
Popatrzyłem na Ubertię i Oltza, oboje przyjrzeli się swoim
grotom i
pokręcili jednocześnie głowami. Szkoda. Zawsze wylewa
się kilka kropel
jadu, kosztującego więcej niż złoto. Trudno. Odszedłem na
bok i położyłem
czarkę dnem do góry w miejscu, w które nawet
przypadkiem nie mógł wdepnąć
człowiek ani koń. Wróciłem do towarzyszy. Wszyscy
przykucnęli, mistrz
siedział na głazie.
- No to co? - zapytał.
Pytał czy któreś z serc nie drży, czy nie czujemy w
sobie wahania, czy
jesteśmy gotowi zaryzykować życiem. Swoim. Niczyim
więcej. Tego mnie i
wszystkich we frachtalii uczył Padaer Bregon - możesz
ryzykować tylko
własnym żywotem. Idziesz na smoka, tak jakbyś szedł
sam. Jeśli nie masz w
duchu takiego hartu, to stawiasz pod ostrze kosy głowę
obcego człowieka, a
tego nie wolno nikomu robić.
- Jestem gotów - odezwałem się po wyważonej chwili.
Nie za szybko, by
nie wyglądało, że nie wejrzałem przedtem w siebie, nie za
późno - w końcu
byłem w hierarchii zaraz za mistrzem Bregonem. I
chciałem, żeby inni o tym
pamiętali.
- Gotów - mruknął Oltz.
- Możemy iść - rzuciła Ubertia.
Bregon poderwał głowę i strzelił w kuszniczkę ciężkim
jak lawina
wzrokiem. Zrozumiała, że miłosne harce w łożu to jedno,
a wydzieranie
smokom życia, swojego, w końcu, życia - co innego.
- Jestem gotowa! - poprawiła się szybko i spuściła
głowę.
- Wejrzyjmy w siebie - powiedział po chwili Bregon i
przymknął
powieki.
Mieliśmy chwilę, by zwrócić się do Bogów. Ja od
dawna już w takiej
chwili zastanawiałem się czy wieść o smoku będzie
prawdziwa, czy trafimy
na rzeczywistego drakona, czy tylko na ciśniętą między
ludzi, przez
któregoś z leniwych czy nieuważnych Bogów, stworę w
rodzaju sykawki,
czołgana, ościelnicy czy kabeluszana. Pewnie - za każdą
taką też płacono,
ale dodatkowe zyski, dla których tak naprawdę
polowaliśmy na smoki: łuski,
pióra, szpony, seicherron, Róg, to wszystko, gdy zamiast
smoka ubiło się
kabeluszana albo strewierra - omijało nas. Tylko sakiewka.
Tylko kilka dni
w karczmie czy dworze. Czasem, gdy okazywało się, że
do zabicia potwora
wystarczyło kilku odważniejszych myśliwych, sakiewka
przed wypłatą chudła,
a podawane mięso dziwnie się kurczyło i obrastało żyłami.
Oby to był smok!
Nie wiadomo dlaczego przypomniała mi się Ma'ysie
Idissa; nie ona
pierwsza i nie ostatnia chciała uniknąć pożarcia przez
smoka. Inna sprawa,
że dziewczę było ładne... Trochę szkoda, szczególnie że
smokowi jest
całkowicie wszystko jedno co zżera - krowę, cielca,
jelenia, myśliwego czy
dziewicę. Trudno uwierzyć by smokom jakoś szczególnie
smakował dziewiczy
skarb? A stary drakonierski dowcip głosi, że smoki po
prostu nie trawią
dziewic - muszą je przeżuwać przez trzy dni.
- Gotowi - odezwał się Padaer Bregon.
Otworzyłem oczy, wstałem. Poprzeciągałem się i
wysmarkałem.
Odchrząknąłem. Jeśli o mnie chodzi - byłem gotowy.
Odczepiłem od siodła
bukłak z wodą i starannie zlałem nią spodnie i kurtę,
odczepiłem z czapki
skórzaną maskę i ją również nasączyłem wodą. Pozostali
czekali cierpliwie.
Oltz uważał, że świeża woda wręcz przyciąga smoki, ja
wolałem uważać, że
przypadkowe pasmo ognia nie zrobi mi krzywdy po takim
zabezpieczeniu.
Zakorkowałem bukłak i popatrzyłem na mistrza
wyczekująco.
- Idziemy - powiedział.
Ruszył pierwszy. Dwa miecze w zaplecznych
pochwach, trzeci, ulubiony
Karnik, u boku. Za nim kroczyłem ja. Też dwa ostrza na
łopatkach, trzecie,
jeszcze bezimienne, przy pasie, w ręku ciężki cerkiel -
topór, rohatyna i
kopia w jednym. Za mną maszerowali kusznicy, nie
odwracałem się i nie
sprawdzałem w jakiej kolejności. Szliśmy w dół, ostrożnie
omijając
wystające kamienie, stąpając tylko po tych wtopionych w
grunt, mistrz
patrzył przed siebie, ja na boki, kusznicy mieli strzec
tyłów. Zdążyłem
się rozgrzać, a nawet na czoło wyszedł mi lekki pot, kiedy
dotarliśmy do
wbitej w glebę strzałę. "Jesteśmy na miejscu, sieci
założone" - głosiły
dwa zielone i jeden czerwony sznurek, którymi któryś z
sieciowych, pewnie
Muel, owinął drzewce strzały. Padaer Bregon skinął głową
i ruszył dalej.
Korzystając z tego, że Bregan jest odwrócony
odkorkowałem bukłak i szybko
łyknąłem. Jakimś cudem wyczuł to, choć nie zrodził się
nawet najcichszy
bulgot; w marszu, nie odwracając głowy, podniósł rękę i
pogroził mi
palcem. Kilka kroków dalej uniósł niespodziewanie rękę i
zatrzymał nas.
Pochylił się i syknął.
Wyjrzałem mu spod ramienia. W grunt wbita była druga
strzała, to już
było niecodzienne. Strzała miała trzy niebieskie sznurki
zawiązane na
drzewcu. Po co? Wszak jeden znaczył
"niebezpieczeństwo", dwa - "duże".
Trzech nigdy nie stosowaliśmy. Obiegłem mistrza i
wpiłem się wzrokiem w
strzałę, ale od razu poderwałem się, Padaer Bregon też nie
na nią patrzył.
Obok strzały leżała na kamieniu część pióra, tak
przynajmniej pomyślałem
wtedy. W pierwszej chwili. Dutka.
Pusta rurka. Wyciągnąłem rękę, ale wyprzedził mnie
mistrz. Wziął
ostrożnie zwężającą się z dwu stron część pióra w palce i
uniósł. Nabrałem
powietrza w płuca, żeby powiedzieć coś, zapytać, ale nie
zdążyłem.
- Smok kolcowy - szepnął Padaer Bregon.
Kolcorgon?! Legendarny? Przez nikogo nie widziany
kolcorgon? Potężny,
pokryty nie łuskami jak gadowe, nie piórami jak ptaszniki,
nie grubą
skórą, jak nielotne błotodawy - kolcami!
- Czy to w nich znajduje się mogilnica? - szeptem
zapytał Oltz.
- Tak - mistrz uniósł rękę i popatrzył pod światło na
dutkę. - Ta jest
pusta. - W jego głosie zabrzmiał szczery żal. Niektórzy
mówią, że smok
kolcowy to po prostu bardzo stary ptasznik, któremu
pierze wyschło i dutki
lotek zamieniły się w kolce. Te świeższe, młodsze pióra są
wypełnione
mogilnicą, za którą płacimy jak za najdroższe kamienie.
Te starsze
wysychają i może dlatego się gubią, wypadają. - Podniósł
dutkę pod nos i
ostrożnie węszył chwilę. - Nigdy nie widziałem
kolcorgona - powiedział. -
Nie znam nawet nikogo, kto odważyłby się twierdzić, że
widział smoka
jeżowego...
Nie opuszczając ręki przyjrzał się nam po kolei. Jeśli
szukał zachęty
to - mam nadzieję - znalazł ją tylko w moim spojrzeniu.
Oltz najwyraźniej
się przestraszył, a Ubertia wodziła od twarzy do twarzy nic
nie
rozumiejącym wzrokiem.
- Skoro Muel zostawił nam tę wiadomość... - zaczął
Oltz i urwał. To,
że chciał nas namówić do ucieczki widoczne było jak
gówno na pościeli.
Odkaszlnął i podrapał się po policzku. - Nigdy nie
stosował aż trzech... -
urwał znowu.
- A co to za różnica? - wtrąciłem się szybko. - Dwa
sznurki, trzy,
cztery? Duży jest, na pewno, niebezpieczny - zgoda. Ale
czy chcieliśmy żyć
z polowania na przepiórki?
- Ja jeszcze nie widziałam smoka... - bąknęła Ubertia.
Rozśmieszyła mnie, uśmiechnął się i Padaer Bregon,
Oltz zmarszczył
brwi i krótko prychnął przez nos. Chwila paniki i bałaganu
minęła. Padaer
Bregon sięgnął po bukłak i spryskał swoje odzienie, a
potem podał go
Ubertii i rzucił rozkazujące spojrzenie. Nie odzywała się,
tylko zmoczyła
ubranie, przetarła zmoczonymi dłońmi gęste włosy i
ukryła je pod czepirsą.
Chwilę potem przygięci skradaliśmy się drogą. Za
zakrętem spotkaliśmy
jeszcze jedną strzałę. Pierwszą zakładaliśmy zawsze tuż
przy koniach, by
reszta frachtalii wiedziała, że sieciowi są na posterunku;
druga,
ustawiana bliżej legawy smoka, żeby na długo nie
spuszczać go z oka, była
tą, która dawała dodatkowe informacje, trzecia mogła być,
jeśli sieciowi
chcieli coś dodać, ale nie musieli. Ta była najbliżej
legawy, tak, żeby
wystarczyło na kilka chwil odskoczyć od zasadzki.
Trzecia strzała - czerwony, czerwony, niebieski i dwa
zielone...
"Niebezpiecznie. Z nami wszystko w porządku. Możliwe
inne
niespodzianki"...
- Co to znaczy? - tchnęła Ubertia. - Powiedzcie!..
Miałem ochotę rzucić coś takiego: "Czy to znaczy, że w
brew moim
poleceniom nie uczyłaś się po nocach znaków? A co
robiłaś?". Zacisnąłem
zęby. Nie kryjąc się łyknąłem z bukłaka, a mistrz nic nie
powiedział.
Sprawdziłem swoje noże, z jednego unosił się już kwaśny
dymek. Bregon
pochylił się i wezwał resztę, by zrobiła tak samo.
- Ghreda i ja ustawiamy się przed jaskinią - szepnął. -
Ubertia -
prawe skrzydło, prawe patrząc na jaskinię - sprecyzował. -
Oltz - lewe.
Pamiętajcie - ustawiać się tak, by nie postrzelić
przypadkiem mnie czy
Ghredy. - "Pamiętajcie"?! Powinien powiedzieć:
"pamiętaj"! Oltz, co by o
nim nie mówić, nie popełniał takich błędów.
Pomachałem ręką.
- Nie, to ja pójdę z Ghredą. Ty, mistrzu, możesz szyć z
góry, i
będziesz miał przegląd sytuacji.
Gapił się pustym wzrokiem chwilę przed siebie,
rozważał kilka
możliwości, w końcu skinął głową.
- Dobrze. Idziesz od lewej, staraj się ciąć w skrzydła,
wtedy zawsze
skręca głowę do bolesnego miejsca... - Mówił to do
Ubertii, rzecz jasna. -
Musisz więc widzieć, co się dzieje z miecznikami, gdzie
tną i czy się
udało; wtedy możesz mieć odsłonięte Piętno Sagredona. -
Umilkł na chwilę.
- No to - idziemy...
Przesunęliśmy się kilkanaście kroków, na skale
zobaczyliśmy strzałkę
zostawioną po niedbałym i szybkim maźnięciu kamienia
końcem soczystej
smolistej gałęzi. Poszliśmy tym szlakiem. Ścieżka kręta
jak myśli
niewiernej żony prowadziła głębokim parowem, wąskim
tak, że trzeba było
stawiać stopy jedną przed drugą, każde z nas co kilka
kroków musiało
wymachiwać mocno ramionami, żeby nie stracić
równowagi i nie zwalić się na
bok. Spociłem się mocno zanim żleb rozszerzył się.
Ciekawe jak dali sobie
radę Sance i Muel z kopą lepkiej sieci? Padaer Bregon
szedł coraz wolniej,
po sobie tylko znanych oznakach - zapachu? - wyczuwał
zbliżanie się do
legawy smoka. Po chwili i ja poczułem zwykłą w takich
miejscach woń - coś
jak skisły zakwas chlebowy z domieszką palonego pierza i
świeżych kurzych
gówien. Odetchnąłem głęboko, nie dlatego, że lubię smród
smoka, po prostu,
serce - zaczęło mi walić, jak na widok cycatej, mojej
pierwszej i przez
długi czas jedynej spolegawki. Ostrożnie pomachałem
rękami, wyprostowałem
kilka razy palce, cicho strzeliły mi jakieś kości, czy co
tam. Żleb
niespodziewanie rozszerzył się, ale za to skręcił dwa razy -
w lewo i
zaraz potem w prawo, jakby niepewny, gdzie prowadzić.
Na ścianie skalnej
zobaczyliśmy nową strzałę - w górę. Tak miało być - w
pionowej ścianie
skalnej jaskinia, przed nią, otoczona kamienną palisadą,
polana. Tam
mieliśmy ubić potwora. Smoki nie są takie mądre, jak się
na ogół wydaje;
gdyby były nie zasiadywałyby jaskiń, przed którymi
zawsze są miejsca, w
których można je zaatakować. Wystarczyłoby, żeby ich
legawy znajdowały
się, na przykład, w pionowych skałach, żeby wlatywały do
swoich jaskiń, a
nie dałoby się ich dopaść, chyba że przypadkiem, gdy
pożerały krowę czy
coś innego. Dziewicę, chociażby.
Mistrz nagle przykucnął, strzeliło mu w kolanach, rzucił
przez ramię
uśmiech i zaczął wspinać się po kamiennej pochyłości.
Odczekałem chwilę,
odczepiłem i położyłem bukłak, wskazałem ścianę
Oltzowi, poprawił swoje
durne rękawice, te z uciętymi palcami, i zaczął wspinać się
za mistrzem.
Po nim, zerkając gdzie wpija palce, zacząłem wspinać się i
ja. Nie
patrzyłem na Ubertię i nie miałem zamiaru jej pomagać.
Nie byłem niańką,
nie gziłem się z nią, niech się martwi sama o to, by
zachować swoje
rozłożyste ciało dla Padaera, czy kogo tam będzie na sobie
nosiła.
Przyłapałem się na tym, że nie myślę o robocie, a o czymś
innym, skląłem
się w duchu. Zobaczyłem, że Oltz zatrzymał się,
widocznie mistrz przestał
się wspinać, ale gdy wychyliłem się w bok zobaczyłem, że
stopy Padaera
znikają za krawędzią grani. Oltz poszedł jego śladem.
Wspiąłem się i ja,
ale nie rzuciłem się, jak kusznik do przekraczania grzbietu,
wysunąłem
głowę i zlustrowałem okolicę.
Legawa smoka nie odbiegała w niczym od innych
widzianych wcześniej.
Pionowa skała, na której mógłby się utrzymać co najwyżej
ślimak czy mucha,
przed gardzielą jaskini rozległa płaska kamienna misa, z
gdzieniegdzie
widocznymi plackami gołej ciemnobrunatnej gleby. Smok
musiał zamieszkiwać
legawę od niedawna, wbrew temu, co mówił M'her
Kasedelia, a szczególnie
jego syn, M'her Oblitas, który, podobno pierwszy, cztery
miesiące temu
widział smoka. Nie wierzyłem gówniarzowi, miał kose
chytre spojrzenie, ale
nie miałem zamiaru kłócić się z nim - jego ojciec płacił
nam za uwolnienie
się od potwora, miał więc prawo do urobienia w
pospólstwie szacunku do
swojego kaprawego synalka. Szczególnie że, jak się
przekonaliśmy,
zamierzał - tak na wszelki wypadek - przy pomocy "maga"
uratować córkę od
ofiarowania smokowi.
Znowu zamyśliłem się o czymś innym. Precz!
Wpatrzyłem się ponownie w
misę. Odchodów nie było zbyt dużo, smok niekoniecznie
sra pod swoją
jaskinią, ale to, co zobaczyłem, szczególnie kilka
nierozdeptanych przez
samego stwora kopców, spowodowało, że niemal
gwizdnąłem. Los podesłał
mistrzowi, na zakończenie czynnej drakonlady,
prawdziwego Smoka! Musiał
byś duży, ogromny. Największy.
Było cicho, potwór chyba siedział w legawie. Chyba?
Na pewno, inaczej
sieciowi nie wisieliby w swoich sznurowych kolebach na
skale - nad i z
Eugeniusz Dębski Smoczy duch Ma'ysie Idissa wyjęła kształtną rękę z dzbana i pokazała wszystkim wylosowaną kulę. Sama - jakby bojąc się wyroku - nie patrzyła jeszcze w tej chwili na nią. Pierwszy roześmiał się jej brat, M'her Oblitas, ale księżniczka wciąż jeszcze pełnym napięcia wzrokiem wpatrywała się w zebranych. Dopiero gdy ojciec, M'her Kasedelia, szacowny gospodarz, sapnął w obfite wąsy, a matka, Me'yre Sino, plasnęła w dłonie i wzniosła je na wysokość ust, dziewczyna popatrzyła na trzymaną kulę i widząc jaskrawą żółć westchnęła czy też odetchnęła, a potem postąpiła krok w bok i zawołała: - Niech ta kula przejdzie we władanie Ouatesaby! Odwróciła się i cisnęła kulą w ogromne palenisko komina, jednego z sześciu odgrzewających salę. Nie było jeszcze tak zimno, ale skoro M'her Kasedelia kazał palić - niech będzie. Siedziałem dość blisko paleniska, było mi gorąco, musiałem zdjąć kaftan, inaczej pot kapał mi do misy, a przecież potrawy były wystarczająco słone. Siedziałem blisko, więc kiedy drżąca ręka zawiodła księżniczkę i ciśnięta przez nią kula pechowo
uderzyła w wystające polano i wytoczyła się na salę, poderwałem się pierwszy, chwyciłem kulę i celnie posłałem w samo płomieniejące piekło paleniska. Zanim ktokolwiek zdążył choćby jęknąć - było po wszystkim. Obojętnie usiadłem na swoim miejscu i zająłem się odcinaniem płata mięsa z jędrnej percówki. Me'yre Sino podniosła się i podeszła do córki, by łagodnie ale dumnie przytulić ją do swej piersi, a potem poprowadziła na miejsce obok siebie. Skinienie palca gospodarza spowodowało, że służba rzuciła się do dzbana i wyniosła do szybko z sali, pewnie na podwórze, gdzie reszta dziewczyn, miała sięgać po kule, budować swój los, szczególnie ta, która wyciągnie kulę purpurową. Mistrz Podewer, przychylny nam jak scorpion cielakowi, wpił we mnie swoje spojrzenie czarnych oczu. Widziałem to nawet kątem oka, zresztą - co tu kryć - spodziewałem się tego, więc musiałem zauważyć palące spojrzenie. Poza tym spojrzeniem nie miał mistrz niczego do zaoferowania, ale w tej głuchej krainie i to wystarczyło, by został nadwornym magiem. Obok niego maślane gały wytrzeszczał pijany kanclerz... Zapomniałem jak się zwał. Padaer Bregon łyknął cierpkiego wina z Tohlassy, na dodatek mocno
rozcieńczonego wodą, otarł wąsy i zapytał nie poruszając ustami: - No i jak? - Ciepła - mruknąłem naśladując go. - Musiała ją wylosować. - Yhy - mruknął Padaer Bregon. - Podewer musiał się postarać - dodałem. - Oczywiście. Gdy odprawiał modły wypuścił kulę z rękawa. Przedtem kazał rozpalić ogień, żeby dziewczę miało jak pozbyć się podgrzanej kuli. Mag! - prychnął z pogardą. Pociągnąłem wina z wodą. - On ma w sobie tyle magii - mruknąłem - że starczy mu może na utrzymanie w cieple własnych jąder. - A i to musiał skorzystać z wełny i usługi jakiejś dziewoi - uzupełnił Padaer Bregon. - Mniej więcej tak myślę - zgodziłem się. Wpiłem się zębami w wyborny soczysty kawałek mięsa, oderwałem jędrny kawał i z przyjemnością zacząłem go obrabiać zębami. - Mogę jeszcze wina? - Nie. Jutro pracujemy. Wiedziałem! Trudno by zapomnieć, wszak po to tu przybyliśmy. W końcu Sance i Muel jeszcze przed zmierzchem pojechali w góry z czteroma jucznymi końmi. Odsunąłem puchar z winem i zająłem się percówką. Minstrele przestali zawodzić... przepraszam - kwilić, jakąś smętną opowieść. Me'yre
Sino rozpłakała się tak głośno, że wypuściłem soczysty kęs i popatrzyłem na nią. Musiała się zdenerwować losowaniem, i teraz skorzystała z okazji, by dać ujście emocjom. Siedzący obok małżonek, M'her Kasedelia, nasz pracodawca, położył rękę na jej ramieniu. Jedynym, który się nie przejął był kanclerz Jakiś Tam, trzymał w lewej ręce potężny gnat wieprzowy, dwa psy delikatnie oskubywały kość z mięsa. W końcu ręka opadła z kolana pod stół i do pary ucztujących dołączyły dwa inne, zakotłowało się; nagle kanclerz otworzył kuleczki oczu i ryknął przeraźliwie, gdy poderwał się i uniósł rękę z rozcapierzonym palcami zobaczyliśmy, że z zakrwawionej dłoni wystają tylko trzy palce. Kilka dam jęknęło, Me'yre Sino, porzuciła płacz i tragicznym gestem wyciągnęła ręce do służby - nie wiedziałem tylko, czy chodziło jej o pomoc, czy usunięcie grubasa z jej oczu. Kanclerz ryknął raz jeszcze, potem zarechotał i pokazał wszystkie palce. Ach-ach! Jakaż świetna sztuczka! Och, co za poczucie humoru! Salwy śmiechu przetoczyły się przez salę. Wychyliłem się do Padaera Bregona. - Nie mają tu tyle tego kwasu, żebym się upił na tyle mocno, by docenić kunszt tego błazna - mruknąłem. - To nie błazen, to kanclerz.
- A czy to ma tutaj jakieś znaczenie? - Nie. Tylko że błazna to mi żal, siedzi tam smutny czegóś... Z przełęczy widok rozciągał się przepiękny - plamy lasów i zagajników mieniły się wszystkimi możliwymi kolorami, może poza niebieskim. Niemal każde drzewo dorobiło się własnej barwy, rywalizowało z sąsiednimi kolorem, przez co te bliższe lasy widać było jak z odległości strzału z łuku, choć znajdowały się o pół dnia drogi. Z jakiejś hali odrywały się wstęgi mgły i ulatywały do góry by przelać się przez grań i zniknąć nam z oczu. Nasz szlak, choć ozdobiony przez naiwnych wieśniaków różnokolorowymi wstążkami, pękami piór, ułożonymi na ścieżce z kolorowych kamyków wzorami, wydawał się w tym otoczeniu lichą tandetną ozdóbką, pstrą wstążką w otoczeniu wspaniałych bogatych, szlachetnych szarf. Ale ten był najważniejszy. I choć przedzierające się przez nierówne
chmurki słońce ostrymi sztychami oświetlało poszczególne fragmenty krajobrazu, jeszcze go zdobiąc, zalewając wspaniałym niebiańskim złotem, nie skierowaliśmy się w żadnym z tych pięknych kierunków. Brnęliśmy tym jednym, najmniej ciekawym. Co kilkanaście kroków, najczęściej w kolejnej plamie kolorowego wzoru, widzieliśmy ślad albo ślady kopyt kuców Muela i Sance i ich jucznych koni. Dziesięć dwanaście godzin wyprzedzenia. Wszystko zgodnie z planem. Obejrzałem się do tyłu. Miecz Padaera Bregona, jego ukochany Saphyr, z pracowicie szczerbioną głownią, połyskiwał już wyjęty z pochwy i przygotowany do walki. Pozostali kompani - Oltz-kusznik, Ubertia-kusznica i miecznik Ghreda również nie drzemali w siodłach. Padaer Bregon syknął przez zęby, zatrzymaliśmy się. Ruchem głowy przywołał nas do siebie. Udawaliśmy wszyscy, że nie wiemy o chodzi. Rzucił mi flakon z miksturą. Ubertia jęknęła. Zeskoczyłem z konia, odszedłem na bok i łyknąłem potężnie. Nalewka z pieluny z dodatkiem grysalu popłynęła przełykiem, odwróciłem się do Oltza i cisnąłem mu flakon, a sam już pochylałem się opierając jedną ręką o zimny głaz. Nalewka dotarła do żołądka, ale ten nie
zamierzał wpuszczać cuchnącego, gorzkiego, palącego gościa do swojej komory - wysłał na spotkanie całą zawartość swojego mieszka, fala torsji podrzuciła mną, ryknąłem jak dławiony pętlą łoś i - było po wszystkim. Za mną usłyszałem jak po kolei wszyscy członkowie frachtalii rzygają głośno i obficie. Kiedyś, na Quatesaboo, jak to było dawno!, zapytałem Padaera po co to robimy, a on bez słowa wziął z talerza błyszcząca do tłuszczyku, pękatą kiszkę i drasnął jej bok końcem noża. Flak pękł i parująca zawartość zaczęła wypełzać na talerz. - Tak wyglądałby twój wypakowany żarciem kałdun tknięty nożem, szablą albo szponem - powiedział padaer. - A teraz - wziął do ręki pomarszczoną suchą figę - zobacz co się dzieje z tym. Domyśliłem się już, co się stanie - nic. I tak się stało. Master nadciął skórkę, potem chwycił ją w dwa palce i pociągnął. - Widzisz? Mogę naciągnąć i nawet zaszyć tę ranę - pokazał mi jak to robi, a potem cisnął figę w moim kierunku. Chwyciłem ją i zjadłem. A co miałem zrobić? Nafaszerować kiszką? Kiszkę, zresztą, też zjadłem. Na wspomnienie owej demonstracji zaburczało mi w zadowolonym z udanego kontrnatarcia żołądku.
- Fuj, świnia - rzuciła Ubertia ocierając usta wierzchem dłoni. - W takiej chwil myśleć o żarciu! Miałem wielką ochotę podrażnić się z nią trochę, ale powstrzymałem się. W końcu - jestem prawą ręką padaera Bregona i kiedyś odłączę się, założę własną frachtalię i... i zawsze będę pamiętał, żeby mieć pod ręką napęczniałą kiszkę i suchą figę. Padaer Bregon skorzystał z chwilowego rozszerzenia ścieżki i przyśpieszywszy krok swojego wałacha przysunął się do Ubertii. Zerknął do tyłu i - mimo że w tym momencie gapiłem się na zapadnięty po lewej stronie od drogi parów - postanowił jakoś usprawiedliwić swoją obecność u boku kuszniczki. - Pamiętasz dlaczego należy zmusić smoka do wyciągnięcia szyi? - Oczywiście. - Wyprostowała się w siodle, wypięła do przodu biodra i chwilę tak trwała prostując kości. - W siodle szyi znajduje się miękka, nieosłonięta plama, nieco jaśniejsza od pokrytego łuską ciała. Tam trzeba zapuścić bełt, najlepiej zatruty. - Zwróciła głowę do mistrza i nieco ją pochyliła; czekała i pytała. - No. Tak właśnie - odetchnął Padaer. - Nie robiłaś jeszcze tego...
- Ale mówiłeś mi o tym... - Chyba zrozumiała, że po prostu chciał do niej zagadać i przypomniała sobie o mnie więc dodała: - ... mistrzu. Mistrzu, zabarwiłem swoją myśl drwiną. Dwa dni temu, kiedy obudziłem się i postanowiłem porozkoszować się plastrem zasłużenie słynnej sateherchańskiej wędzonki mijałem izbę mistrza z gębą wypełnioną pachnącym mięsiwem, kiedy usłyszałem jakiś głos. Nie wiem dlaczego stuknąłem w drzwi i wszedłem. Ale Padaer Bregon, jeśli wzywał to nie mnie, a pewnie i nie wiedział, że coś mówi. Ubertia siedziała na jego łożu do pasa obnażona, pewnie niżej też, a mistrz leżał na jej łonie niczym osesek i ni to całował, ni to ssał jej obfitą pierś. Zamarłem jak ostatni cynder i gapiłem się na nich długą chwilę, aż ślina z wypełnionej mięsem gęby polała mi się na pierś. Ubertia uśmiechnęła się samymi oczami i wtedy odzyskałem władzę w członkach, wypadłem z izby na palcach i pognałem do siebie. Chwilę potem przyszła do mnie dziewka z cyrremas pani zamku, Me'yre Sino i miotaliśmy się po łożu do rana. Ale chyba przez cały czas przed oczami miałem swojego mentora i mistrza, człowieka, który zabił
jedenaście smoków, leżącego z twarzą ulokowaną pod piersią krzepkiej kobiety, zatraconego w przyjemności całowania jej dużych twardych cyców. Ozdoba składającego się z dwu tuzinów dziewczyn cyrremas, Ranchida, miała o wiele mniejsze. Ale słodkie i spełniające. Och, tak!.. - A pamiętasz dlaczego należy od zabitego ciała smoka... - ciągnął Padaer Bregon. Ach, Mistrzu, Mistrzu... Po co te wysiłki? Wszak ja wiem, że po prostu chcesz popatrzeć w oczy Ubertii. - ... należy odciągnąć jego odchody? - No tak - odpowiedziała kuszniczka. - Z tego samego powodu, dla którego należy od razu po zabiciu zabrać jak najwięcej piór i wyrwać szpony - gdy się zapali wszystko i odchody mogłoby się spopielić - wzruszyła ramionami. - A w łajnie mogą się znajdować kamienie seicherron, czyli smocze perły. Otworzyłem usta, ale zmilczałem. Kiedy ja pierwszy i jedyny raz powiedziałem o smoczych odchodach "łajno" mistrz poderwał się i huknął mnie w ucho aż przez dwa dni musiałem nadstawiać drugiego ucha, chcąc usłyszeć co do mnie mówią. "Łajno - powiedział Bregon - to domena świń.
Smok jest stworzeniem nieskończenie wyższym. Nie kalaj go tylko dlatego, że nań polujemy i zabijamy". Ale od tego czasu minęło trochę czasu i nie byłem kobietą. Ubertia popatrzyła wyczekująco na padaera Bregona, jakby chciała zapytać czy ma jeszcze jakieś pytania, a ja pomyślałem jeszcze, że padaer ma już swoje lata i że nie będzie do końca życia uganiał się za smokami i że kiedyś się ustatkuje i zacznie korzystać z owoców swojej pracy. Może właśnie z kuszniczką Ubertią? A Oltz? Kusznik, który ją przywiódł do naszej frachtalii? Czy łączy ich coś poza miłością do ciężkich i ostrych bełtów i pieszczeniem cięciw? Obejrzałem się na Oltza, kiwał się miarowo na swojej klaczy i - oczywiście - przecierał płatem miękkiej dwustronnie grysowanej skóry kuszę. Zupełnie nie zwracał uwagi na to, co działo się dokoła. Pozostali kompanierzy od wczoraj czuwali na skałach za i nad wylotem z jaskini smoka. Sieciowi Sance i Muel mieli w nocy rozwinąć przygotowane wcześniej sieci, tak, by gdy obudzimy smoka i wypadnie z pieczary został choć częściowo skrępowany a przynajmniej zaskoczony. Prócz tych dwóch znajdował się tam jeszcze miecznik Ghreda, najmłodszy i najbardziej narwany członek
naszej frachtalii. Trzeba być narwanym, żeby podjąć się wabienia smoka na siebie, sobą właściwie. I nie można być starym, bo nie ma starych mieczników we frachtaliach. Droga zawinęła się wokół zbocza i zsunęła ze zbocza w dół. Mój koń potknął się o kamień, kopyto, choć owinięte płatem skóry, wydało niezbyt głośny, ale w głębokiej ciszy donośny dźwięk. Padaer Bregon obejrzał się i zmierzył mnie wściekłym spojrzeniem. Ciekawe, skąd wiedział, że to potknął się mój, a nie Oltza, koń? Zrobiłem minę, która miała zapewnić mistrza, że to się już nie powtórzy. Zaraz potem zaburczało mi potężnie w pustym brzuchu, a potem do ust napłynęła fala ciężkiego kwaśnego powietrza. Nie odważyłem się otworzyć ust, zaburczałem przeciągle, mistrz obejrzał się ponownie, ale miał pytanie w oku. Pewnie myślał, że coś do niego burczę, pokręciłem głową i uśmiechnąłem się. Przejechaliśmy jeszcze dwa staggi. Bregon ściągnął wodze i przerzuciwszy niedbale nogę ponad głową wałacha zsunął się na ziemię. Z prawej strony zbocza w litej skale znajdowała się żyła miękkiego wapnia, wypłukał się tworząc głęboką wyjmę obok drogi. Tam stały kuce,
które wczoraj przywiozły tu sieci i konie Sance'a i Muela. Zsiedliśmy wszyscy, przywiązaliśmy wierzchowce do skalnych grotów sterczących tu i ówdzie ze ściany. Skończyły się rozmowy. Ubertia podeszła do Oltza i podała mu swoją kuszę, on dał jej swoją, zajęli się starannymi oględzinami. Ja zbliżyłem się do Padaera Bregona z obitym od wewnątrz i z zewnątrz kilkoma warstwami skóry puzdrem. Przysiedliśmy na kamieniach, otworzyłem przemyślny zamek i odchyliłem tajną ściankę. Puzdro mogło leżeć w wodzie kilka dni, a potem przez kilkanaście innych sprytny złodziej szukałby skrytki i nie znalazłby. Kasetnicy z Horogo znali się na swym rzemiośle. Wyjąłem trzy szklane ample z zakręcanymi wieczkami, również cudo horogańskich rąk, Bregon przejął puzdro i wyłuskał z dna spieczoną od wewnątrz, nadpaloną miseczkę. Wlałem do niej sześć kropel gęstej śluzowatej cieczy z jednej ampli, cztery z drugiej i - już mniej ostrożnie - dolałem z trzeciej. Zasyczało, kilka banieczek pojawiło się na powierzchni mieszanki. Odwróciliśmy głowy, żeby żrący odór nie trafił do nozdrzy. Oltz podszedł z pękiem bełtów, wyjął jeden i ostrożnie zamieszał
nim w czarce, potem po kolei zanurzył w niej wszystkie swoje groty, to samo zrobiła Ubertia. Na końcu wyjąłem cztery noże, miernej roboty, kupowane niemal na kopy przez mistrza, i, nabierając na czubek jednego żrącej mieszaniny z czarki, przetarłem wszystkie ostrza. Noże były kiepskie, bo i tak służyły tylko raz, potem najlepszy metal zżerała rdza, więc nie było potrzeby kupowania lepszych. Delikatnie pomachałem nożami, aż mogilnica pozornie wyschła, wsunąłem ostrza w specjalne pochewki do rzucania, z metalowymi czubami. Kilka godzin wytrzymają, potem, gdyby nie były użyte i tak trzeba je wyrzucić, to znaczy zakopać w jakimś wykrocie. Po dwóch dniach nie zostanie po nich nawet grudka metalu... Przejąłem czarkę z rąk mistrza i teraz on poznaczył mogilnicą swoje dwa noże. Jeszcze ani razu w życiu nie użyłem takiego noża, a mistrz przyznawał, że on - tylko raz. Ale ten raz uratował mu życie... Ostrożnie pochyliłem czarkę, na dnie syczała cicho resztka mogilnicy. Popatrzyłem na Ubertię i Oltza, oboje przyjrzeli się swoim grotom i pokręcili jednocześnie głowami. Szkoda. Zawsze wylewa się kilka kropel jadu, kosztującego więcej niż złoto. Trudno. Odszedłem na bok i położyłem
czarkę dnem do góry w miejscu, w które nawet przypadkiem nie mógł wdepnąć człowiek ani koń. Wróciłem do towarzyszy. Wszyscy przykucnęli, mistrz siedział na głazie. - No to co? - zapytał. Pytał czy któreś z serc nie drży, czy nie czujemy w sobie wahania, czy jesteśmy gotowi zaryzykować życiem. Swoim. Niczyim więcej. Tego mnie i wszystkich we frachtalii uczył Padaer Bregon - możesz ryzykować tylko własnym żywotem. Idziesz na smoka, tak jakbyś szedł sam. Jeśli nie masz w duchu takiego hartu, to stawiasz pod ostrze kosy głowę obcego człowieka, a tego nie wolno nikomu robić. - Jestem gotów - odezwałem się po wyważonej chwili. Nie za szybko, by nie wyglądało, że nie wejrzałem przedtem w siebie, nie za późno - w końcu byłem w hierarchii zaraz za mistrzem Bregonem. I chciałem, żeby inni o tym pamiętali. - Gotów - mruknął Oltz. - Możemy iść - rzuciła Ubertia. Bregon poderwał głowę i strzelił w kuszniczkę ciężkim jak lawina wzrokiem. Zrozumiała, że miłosne harce w łożu to jedno, a wydzieranie smokom życia, swojego, w końcu, życia - co innego. - Jestem gotowa! - poprawiła się szybko i spuściła głowę.
- Wejrzyjmy w siebie - powiedział po chwili Bregon i przymknął powieki. Mieliśmy chwilę, by zwrócić się do Bogów. Ja od dawna już w takiej chwili zastanawiałem się czy wieść o smoku będzie prawdziwa, czy trafimy na rzeczywistego drakona, czy tylko na ciśniętą między ludzi, przez któregoś z leniwych czy nieuważnych Bogów, stworę w rodzaju sykawki, czołgana, ościelnicy czy kabeluszana. Pewnie - za każdą taką też płacono, ale dodatkowe zyski, dla których tak naprawdę polowaliśmy na smoki: łuski, pióra, szpony, seicherron, Róg, to wszystko, gdy zamiast smoka ubiło się kabeluszana albo strewierra - omijało nas. Tylko sakiewka. Tylko kilka dni w karczmie czy dworze. Czasem, gdy okazywało się, że do zabicia potwora wystarczyło kilku odważniejszych myśliwych, sakiewka przed wypłatą chudła, a podawane mięso dziwnie się kurczyło i obrastało żyłami. Oby to był smok! Nie wiadomo dlaczego przypomniała mi się Ma'ysie Idissa; nie ona pierwsza i nie ostatnia chciała uniknąć pożarcia przez smoka. Inna sprawa, że dziewczę było ładne... Trochę szkoda, szczególnie że smokowi jest całkowicie wszystko jedno co zżera - krowę, cielca, jelenia, myśliwego czy
dziewicę. Trudno uwierzyć by smokom jakoś szczególnie smakował dziewiczy skarb? A stary drakonierski dowcip głosi, że smoki po prostu nie trawią dziewic - muszą je przeżuwać przez trzy dni. - Gotowi - odezwał się Padaer Bregon. Otworzyłem oczy, wstałem. Poprzeciągałem się i wysmarkałem. Odchrząknąłem. Jeśli o mnie chodzi - byłem gotowy. Odczepiłem od siodła bukłak z wodą i starannie zlałem nią spodnie i kurtę, odczepiłem z czapki skórzaną maskę i ją również nasączyłem wodą. Pozostali czekali cierpliwie. Oltz uważał, że świeża woda wręcz przyciąga smoki, ja wolałem uważać, że przypadkowe pasmo ognia nie zrobi mi krzywdy po takim zabezpieczeniu. Zakorkowałem bukłak i popatrzyłem na mistrza wyczekująco. - Idziemy - powiedział. Ruszył pierwszy. Dwa miecze w zaplecznych pochwach, trzeci, ulubiony Karnik, u boku. Za nim kroczyłem ja. Też dwa ostrza na łopatkach, trzecie, jeszcze bezimienne, przy pasie, w ręku ciężki cerkiel - topór, rohatyna i kopia w jednym. Za mną maszerowali kusznicy, nie odwracałem się i nie sprawdzałem w jakiej kolejności. Szliśmy w dół, ostrożnie omijając wystające kamienie, stąpając tylko po tych wtopionych w grunt, mistrz
patrzył przed siebie, ja na boki, kusznicy mieli strzec tyłów. Zdążyłem się rozgrzać, a nawet na czoło wyszedł mi lekki pot, kiedy dotarliśmy do wbitej w glebę strzałę. "Jesteśmy na miejscu, sieci założone" - głosiły dwa zielone i jeden czerwony sznurek, którymi któryś z sieciowych, pewnie Muel, owinął drzewce strzały. Padaer Bregon skinął głową i ruszył dalej. Korzystając z tego, że Bregan jest odwrócony odkorkowałem bukłak i szybko łyknąłem. Jakimś cudem wyczuł to, choć nie zrodził się nawet najcichszy bulgot; w marszu, nie odwracając głowy, podniósł rękę i pogroził mi palcem. Kilka kroków dalej uniósł niespodziewanie rękę i zatrzymał nas. Pochylił się i syknął. Wyjrzałem mu spod ramienia. W grunt wbita była druga strzała, to już było niecodzienne. Strzała miała trzy niebieskie sznurki zawiązane na drzewcu. Po co? Wszak jeden znaczył "niebezpieczeństwo", dwa - "duże". Trzech nigdy nie stosowaliśmy. Obiegłem mistrza i wpiłem się wzrokiem w strzałę, ale od razu poderwałem się, Padaer Bregon też nie na nią patrzył. Obok strzały leżała na kamieniu część pióra, tak przynajmniej pomyślałem wtedy. W pierwszej chwili. Dutka.
Pusta rurka. Wyciągnąłem rękę, ale wyprzedził mnie mistrz. Wziął ostrożnie zwężającą się z dwu stron część pióra w palce i uniósł. Nabrałem powietrza w płuca, żeby powiedzieć coś, zapytać, ale nie zdążyłem. - Smok kolcowy - szepnął Padaer Bregon. Kolcorgon?! Legendarny? Przez nikogo nie widziany kolcorgon? Potężny, pokryty nie łuskami jak gadowe, nie piórami jak ptaszniki, nie grubą skórą, jak nielotne błotodawy - kolcami! - Czy to w nich znajduje się mogilnica? - szeptem zapytał Oltz. - Tak - mistrz uniósł rękę i popatrzył pod światło na dutkę. - Ta jest pusta. - W jego głosie zabrzmiał szczery żal. Niektórzy mówią, że smok kolcowy to po prostu bardzo stary ptasznik, któremu pierze wyschło i dutki lotek zamieniły się w kolce. Te świeższe, młodsze pióra są wypełnione mogilnicą, za którą płacimy jak za najdroższe kamienie. Te starsze wysychają i może dlatego się gubią, wypadają. - Podniósł dutkę pod nos i ostrożnie węszył chwilę. - Nigdy nie widziałem kolcorgona - powiedział. - Nie znam nawet nikogo, kto odważyłby się twierdzić, że widział smoka jeżowego... Nie opuszczając ręki przyjrzał się nam po kolei. Jeśli szukał zachęty
to - mam nadzieję - znalazł ją tylko w moim spojrzeniu. Oltz najwyraźniej się przestraszył, a Ubertia wodziła od twarzy do twarzy nic nie rozumiejącym wzrokiem. - Skoro Muel zostawił nam tę wiadomość... - zaczął Oltz i urwał. To, że chciał nas namówić do ucieczki widoczne było jak gówno na pościeli. Odkaszlnął i podrapał się po policzku. - Nigdy nie stosował aż trzech... - urwał znowu. - A co to za różnica? - wtrąciłem się szybko. - Dwa sznurki, trzy, cztery? Duży jest, na pewno, niebezpieczny - zgoda. Ale czy chcieliśmy żyć z polowania na przepiórki? - Ja jeszcze nie widziałam smoka... - bąknęła Ubertia. Rozśmieszyła mnie, uśmiechnął się i Padaer Bregon, Oltz zmarszczył brwi i krótko prychnął przez nos. Chwila paniki i bałaganu minęła. Padaer Bregon sięgnął po bukłak i spryskał swoje odzienie, a potem podał go Ubertii i rzucił rozkazujące spojrzenie. Nie odzywała się, tylko zmoczyła ubranie, przetarła zmoczonymi dłońmi gęste włosy i ukryła je pod czepirsą. Chwilę potem przygięci skradaliśmy się drogą. Za zakrętem spotkaliśmy jeszcze jedną strzałę. Pierwszą zakładaliśmy zawsze tuż przy koniach, by
reszta frachtalii wiedziała, że sieciowi są na posterunku; druga, ustawiana bliżej legawy smoka, żeby na długo nie spuszczać go z oka, była tą, która dawała dodatkowe informacje, trzecia mogła być, jeśli sieciowi chcieli coś dodać, ale nie musieli. Ta była najbliżej legawy, tak, żeby wystarczyło na kilka chwil odskoczyć od zasadzki. Trzecia strzała - czerwony, czerwony, niebieski i dwa zielone... "Niebezpiecznie. Z nami wszystko w porządku. Możliwe inne niespodzianki"... - Co to znaczy? - tchnęła Ubertia. - Powiedzcie!.. Miałem ochotę rzucić coś takiego: "Czy to znaczy, że w brew moim poleceniom nie uczyłaś się po nocach znaków? A co robiłaś?". Zacisnąłem zęby. Nie kryjąc się łyknąłem z bukłaka, a mistrz nic nie powiedział. Sprawdziłem swoje noże, z jednego unosił się już kwaśny dymek. Bregon pochylił się i wezwał resztę, by zrobiła tak samo. - Ghreda i ja ustawiamy się przed jaskinią - szepnął. - Ubertia - prawe skrzydło, prawe patrząc na jaskinię - sprecyzował. - Oltz - lewe. Pamiętajcie - ustawiać się tak, by nie postrzelić przypadkiem mnie czy Ghredy. - "Pamiętajcie"?! Powinien powiedzieć: "pamiętaj"! Oltz, co by o nim nie mówić, nie popełniał takich błędów.
Pomachałem ręką. - Nie, to ja pójdę z Ghredą. Ty, mistrzu, możesz szyć z góry, i będziesz miał przegląd sytuacji. Gapił się pustym wzrokiem chwilę przed siebie, rozważał kilka możliwości, w końcu skinął głową. - Dobrze. Idziesz od lewej, staraj się ciąć w skrzydła, wtedy zawsze skręca głowę do bolesnego miejsca... - Mówił to do Ubertii, rzecz jasna. - Musisz więc widzieć, co się dzieje z miecznikami, gdzie tną i czy się udało; wtedy możesz mieć odsłonięte Piętno Sagredona. - Umilkł na chwilę. - No to - idziemy... Przesunęliśmy się kilkanaście kroków, na skale zobaczyliśmy strzałkę zostawioną po niedbałym i szybkim maźnięciu kamienia końcem soczystej smolistej gałęzi. Poszliśmy tym szlakiem. Ścieżka kręta jak myśli niewiernej żony prowadziła głębokim parowem, wąskim tak, że trzeba było stawiać stopy jedną przed drugą, każde z nas co kilka kroków musiało wymachiwać mocno ramionami, żeby nie stracić równowagi i nie zwalić się na bok. Spociłem się mocno zanim żleb rozszerzył się. Ciekawe jak dali sobie radę Sance i Muel z kopą lepkiej sieci? Padaer Bregon szedł coraz wolniej,
po sobie tylko znanych oznakach - zapachu? - wyczuwał zbliżanie się do legawy smoka. Po chwili i ja poczułem zwykłą w takich miejscach woń - coś jak skisły zakwas chlebowy z domieszką palonego pierza i świeżych kurzych gówien. Odetchnąłem głęboko, nie dlatego, że lubię smród smoka, po prostu, serce - zaczęło mi walić, jak na widok cycatej, mojej pierwszej i przez długi czas jedynej spolegawki. Ostrożnie pomachałem rękami, wyprostowałem kilka razy palce, cicho strzeliły mi jakieś kości, czy co tam. Żleb niespodziewanie rozszerzył się, ale za to skręcił dwa razy - w lewo i zaraz potem w prawo, jakby niepewny, gdzie prowadzić. Na ścianie skalnej zobaczyliśmy nową strzałę - w górę. Tak miało być - w pionowej ścianie skalnej jaskinia, przed nią, otoczona kamienną palisadą, polana. Tam mieliśmy ubić potwora. Smoki nie są takie mądre, jak się na ogół wydaje; gdyby były nie zasiadywałyby jaskiń, przed którymi zawsze są miejsca, w których można je zaatakować. Wystarczyłoby, żeby ich legawy znajdowały się, na przykład, w pionowych skałach, żeby wlatywały do swoich jaskiń, a nie dałoby się ich dopaść, chyba że przypadkiem, gdy pożerały krowę czy coś innego. Dziewicę, chociażby.
Mistrz nagle przykucnął, strzeliło mu w kolanach, rzucił przez ramię uśmiech i zaczął wspinać się po kamiennej pochyłości. Odczekałem chwilę, odczepiłem i położyłem bukłak, wskazałem ścianę Oltzowi, poprawił swoje durne rękawice, te z uciętymi palcami, i zaczął wspinać się za mistrzem. Po nim, zerkając gdzie wpija palce, zacząłem wspinać się i ja. Nie patrzyłem na Ubertię i nie miałem zamiaru jej pomagać. Nie byłem niańką, nie gziłem się z nią, niech się martwi sama o to, by zachować swoje rozłożyste ciało dla Padaera, czy kogo tam będzie na sobie nosiła. Przyłapałem się na tym, że nie myślę o robocie, a o czymś innym, skląłem się w duchu. Zobaczyłem, że Oltz zatrzymał się, widocznie mistrz przestał się wspinać, ale gdy wychyliłem się w bok zobaczyłem, że stopy Padaera znikają za krawędzią grani. Oltz poszedł jego śladem. Wspiąłem się i ja, ale nie rzuciłem się, jak kusznik do przekraczania grzbietu, wysunąłem głowę i zlustrowałem okolicę. Legawa smoka nie odbiegała w niczym od innych widzianych wcześniej. Pionowa skała, na której mógłby się utrzymać co najwyżej ślimak czy mucha, przed gardzielą jaskini rozległa płaska kamienna misa, z gdzieniegdzie
widocznymi plackami gołej ciemnobrunatnej gleby. Smok musiał zamieszkiwać legawę od niedawna, wbrew temu, co mówił M'her Kasedelia, a szczególnie jego syn, M'her Oblitas, który, podobno pierwszy, cztery miesiące temu widział smoka. Nie wierzyłem gówniarzowi, miał kose chytre spojrzenie, ale nie miałem zamiaru kłócić się z nim - jego ojciec płacił nam za uwolnienie się od potwora, miał więc prawo do urobienia w pospólstwie szacunku do swojego kaprawego synalka. Szczególnie że, jak się przekonaliśmy, zamierzał - tak na wszelki wypadek - przy pomocy "maga" uratować córkę od ofiarowania smokowi. Znowu zamyśliłem się o czymś innym. Precz! Wpatrzyłem się ponownie w misę. Odchodów nie było zbyt dużo, smok niekoniecznie sra pod swoją jaskinią, ale to, co zobaczyłem, szczególnie kilka nierozdeptanych przez samego stwora kopców, spowodowało, że niemal gwizdnąłem. Los podesłał mistrzowi, na zakończenie czynnej drakonlady, prawdziwego Smoka! Musiał byś duży, ogromny. Największy. Było cicho, potwór chyba siedział w legawie. Chyba? Na pewno, inaczej sieciowi nie wisieliby w swoich sznurowych kolebach na skale - nad i z