IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony256 715
  • Obserwuję204
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań148 415

Dębski Eugeniusz - Szklany szpon

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :117.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Dębski Eugeniusz - Szklany szpon.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Dębski Eugieniusz
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 29 stron)

Eugeniusz Dębski Szklany Szpon Ewie i Markowi W. Jak zwykle wczesnym wieczorem zebraliśmy się na pod dziczką wierzbą za torami kolejowymi, pociągi do Sobótki jeździły rzadko, nie przeszkadzały, a czasem wręcz pomagały płosząc intruzów. Było ciepło i sucho, znajdowaliśmy się niemal więc w komplecie - szóstka, ale kilku brakowało. Jackie leżała obok Fausta i co jakiś czas patrzyła mu przeciągle w oczy, a ten udawał, że tego nie zauważa. Dzieciak. Purchawa spał, zwyczajny dla niego stan, pochrapywał nawet, ale nikomu nie chciało się nawet syknąć nań. Septimus opowiadał dowcip o kotach, może niezupełnie o kotach, tylko z kotem w jakiejś tam roli, ma takie hobby, takiego konika, albo - dokładniej mówiąc - takiego... ha-ha! - kota. -... a wtedy osiemnasty rycerz podszedł do jaskini, powiedział: "Wyjdź walczyć!", a z pieczary wyszedł smok i zjadł osiemnastego zabójcę smoków. Wtedy król obiecał córkę, dwie trzecie królestwa, i wiele innych dóbr za zabicie potwora. Pojawił się na wezwanie jeden jedyny rycerz, o którym krążyły legendy, najznamienitszy smokobójca, Gernald. Ów Gernald zgłosił

się do króla i ruszył na smoka. Gdy droga opustoszała, co znaczyło, że na szlaku nie ma już niczego, że jest to szlak do smoka, z łąki zeszła sarna i podała rycerzowi magiczną tarczę. Gernald wziął ją i poszedł dalej, a wtedy z kępy krzewów przy drodze wyszedł wilk i dał rycerzowi magiczny sztylet, a rycerz podziękował... Żeby go! Potrafi godzinami opowiadać dowcipy, ciągle te same, zresztą, dowcipy: wydaje mu się, że dobrze je opowiada i że - w ogóle - są dobre. Normalnie bym go zgasił, ale i tak nie było nic lepszego do roboty, a dobry przywódca grupy wie, że nie będzie narzucał swojego, nawet słusznego zdania, jeśli grozi mu sprzeciw grupy, bo po co? Ja jestem dobrym przywódcą. Niech gada. -... podał mu szyszak, a rycerz wziął magiczny szyszak i ruszył dalej. Gdy mijał samotny dąb, wyszła zza niego... Tak. Całe ZOO się przewinie, a każdy zwierzak da rycerzowi magiczny przedmiot. I co dalej... Jeszcze tylko godzina takiego opowiadania i sam się zainteresuję. Ciekawe, co robi Tuz; skubany, ma czasem dobre pomysły i fart. Kilka razy zaproponował klawe rzeczy, na przykład te ogródki, na tyłach ulicy!.. Albo wyprawa do kanałów przy porzuconym, przeznaczonym do

remontu spichrzu! Naprawdę fajnie było i podniecająco niebezpiecznie. - Widział ktoś Tamarkę? Jackie oderwała się od wpatrywania w Fausta. - Ja! Rano. Ale pewnie paniusia ma inne sprawy - prychnęła. Tamarka przybyła z Rosji. Przez długi czas była nie do życia - przez cały czas czekała, że jej coś zrobimy, że okażemy się brutalni czy głupi. Ładne tam mają o nas zdanie! Ale już się przyzwyczaiła, a my do niej. Ma piękny głos, i opowiada takie czasem rzeczy, że włos się na karku jeży! A czasem po jej opowieściach oblizujemy się z zazdrością... - No to liczymy: nie ma Tamarki, nieusprawiedliwiona. Nie ma Tuza, Kichawy, Beryla i Hardej Kulki, ale ci wiedzieli, że nie przyjdą. - Nie ma Sony - mruknął Faust przeciągając się. No tak. Sony nie przychodzi od czterech dni! Podrapałem się po brzuchu. - Ktoś ją widział? Popatrzyłem po kolei na wszystkich i wszyscy kręcili przecząco głowami. Wyjechała? Raczej nie, oni ledwo się mieszczą w swoim maluchu i kiedy tylko się da zostawiają ją pod opieką sąsiadki. Chora? - Może chora? - niecierpliwie rzucił Septimus zły, że przerwano mu opowiadanie dowcipu. - Widziałeś kiedyś Sony chorą? Septimus zmarszczył tylko nos. Po chwili zapytał:

- No to mam skończyć ten kawał, czy jak?.. - Kończ, kończ... - przyzwolił Faust. Chyba sobie za bardzo pozwala! Co to - rozwalił się, pozwala się pieścić... Oj, nagrabisz ty sobie, Faust! Jeszcze okolica usłyszy twój pisk. - No to idzie rycerz, a zza dębu wychodzi kot i pyta: "Dokąd idziesz, rycerzu?", a rycerz na to: "Walczyć ze smokiem!". Kot dał mu magiczny buzdygan. Podszedł rycerz do jaskini smoka. Poprawił magiczną zbroję, wydobył magiczny miecz, osłonił się magiczną tarczą, machnął na próbę magicznym buzdyganem i krzyknął: "Wyjdź smoku i walcz!". A z jaskini wyszedł smok i zjadł rycerza i jego magiczną tarczę, miecz, zbroję, szyszak, buzdygan, włócznię i sztylet... No tak, cały Septimus. Kapitaaalny dowcip... Z czego się ten Faust śmieje? - Dobra, słuchajcie. Powinniśmy się zebrać na najbliższych dniach... Ale wszyscy. Powiadomcie Tamarkę, Kichawę i Hardego, ja odwiedzę Sony. Faust wstał i przeciągnął się. No, co by o nim nie mówić - kawał byka jest! Jackie aż pisnęła, to znaczy - nie pisnęła, ale w duchu - tak. Odwróciłem się i poszedłem do domu. Przeskoczyłem tory, jedną nitkę i

drugą, tę na Kłodzko, obie milczały. Na ścieżce błota jak diabli, musiałem boczkiem-boczkiem. Rozejrzałem się i nie widząc nikogo poszedłem na skróty - ogród sąsiadów, nasz ogród, śliwa-taras i kuchnia. Miło-ciepło-syto! Popatrzyłem na kuchnię. - Hej, zobaczcie któryś czy on tam ma jedzenie?! - zawołała Ona. Uparciuch oderwał się od picia mleka z kartonu, odsunął od lodówki o ćwierć kroku i zabulgotał: - Ma! Ma! Ale mu dam! Najchętniej przeniósłby lodówkę do swojego pokoju. Ale - w sumie - co mnie to? Mnie nie krzywdzi, wręcz przeciwnie - odstawił mleko, wygarnął z puszki kawał mięcha i dołożył do miski. Ha! Udało mi się ich ułożyć tak, że wszyscy - Ona, On, Długi i Uparty - wszyscy trwają w przekonaniu, że nie zjem "nieświeżego" mięsa! Za każdym razem staję nad miską i czekam. I dostaję. Tresura czyni cuda. W ogóle ludzie to przedziwaczne istoty. Łatwo wpadają z cielęcy zachwyt: "Patrzcie! Patrzcie, jak kot trąca te kwiatki!". Mądry kot co jakiś czas umyślnie podkłada coś ludziom - a to myszkę przyniesie, a to "łapie" słonecznego zajączka, a to pogapi się w telewizor, albo poturla

kulkę. To wystarczy, słowo! Ludzie potem latami opowiadają sobie takie rzeczy. Jeden znajomy moich ludzi (czasem miło pachnie czymś futrzastym, rudym i samiczym, mmm!) słyszałem to z siedemnaście razy, opowiadał: "Siedzę sobie z wykałaczką w ustach, a tu przyszedł Frodo (to ja!) wszedł mi na kolana, delikatnie wyciągnął szyję i wyjął wykałaczkę z ust. Rozumiecie?! A ja puściłem i on został z taką głupią miną - cha-cha!". Cymbał. Miły, ale cymbał. Po pierwsze, wykałaczka ładnie zapachniała kurczakiem, a po drugie - on ma teraz o czym gadać, a inni natychmiast zaczynają: "kotek - tiu-tiu-tiu!" A kończy się to klasycznym i smacznym pytaniem: "Ma on tam coś w misce?" Septimus chyba od ludzi nauczył się tyle mleć ozorem. Oni nie potrafią siedzieć cicho i słuchać. Chyba że się pokłócą. A tak, to... Szkoda gadać! Ple-ple-ple: - A wiesz, że ta zaraza zaatakowała kiedyś moją stopę? Słowo - spałem, wystawała mi noga spod kołdry, a ten skoczył i podrapał mnie! Wielkie rzeczy! W ciemnościach kiwało się coś białego, to skoczyłem! Albo: - Ten to się wcale psów nie boi! Albo:

- Mamo, co on ma takiego na głowie? Albo... A, tam!.. Skoncentrowałem się na misce. Whiskas, takie sobie, ale wolę to niż te wysuszone gluty. Ludzie czasem próbują i jęczą z zachwytu: "Tak, naprawdę czuję rybę!". To czemu sami... O, ten kęsek bardzo-bardzo! Przyszły psy. Zerknąłem na nie spod oka. Mały, Jabba, puścił do mnie oko; duży, ten berneński kolos Gimli nawet nie podchodził bliżej. Najstarsza w gronie, wilczyca Agami, też się nie zbliżała do mojego parapetu. Nie trzeba było długo im tłumaczyć co jest czyje i dlaczego nie wolno ruszać naszych misek. Ja, zresztą, ichnich też nie ruszam, ale ja to ja. Czmych, na przykład, lubi wziąć jeden-dwa chrupki z psiej miski. Tylko po to, żeby widziały, że to robi, żeby ustawić je tam, gdzie sobie życzy, by byli. To też nie jest w porządku. Każda istota powinna mieć swój kąt w życiu. Ale Czmych taki jest. Przesadza. Daje się tylko pogłaskać Jej, ale kiedy był chory, to, głupek, nawet Ją podrapał podczas badania. Ma szczęście, że trafił do takiego domu, gdzie mówią o nim, że jest obcy i dziki, i tolerują. I karmią. Przesada.

Objadłem się. Poświęciłem chwilę na czyszczenia futerka, potem przymierzyłem się do zejścia z parapetu i nagle zesztywniałem. Coś się ze mną działo, coś było w żarciu, coś ostrego, trującego, boleśnie odezwało się teraz we mnie. Usłyszałem jak mój ogon wali w szybę i jak zgrzytnęły pazury na kamieniu parapetu. Coś mnie ścisnęło i puściło, ścisnęło i... Zwróciłem cały posiłek. Uparciuch poderwał się z krzesła i pobiegł na górę po drodze wrzeszcząc: - Mamo! Frodo rzyga! - O Boże!.. Poderwała się z fotela i podeszła do mnie. Posprzątała, a ja siedziałem i patrzyłem na nią. Otruła mnie, czy nie? Ale - nie! Na pewno - nie! Czułem się już dobrze, zupełnie dobrze, po prostu - zupełnie jak przed jedzeniem. Tylko bolały mnie mięśnie brzucha po gwałtownym skurczu. Odsapnąłem chwilę, a potem podszedłem do miski, żeby sprawdzić co to było. - O nie! - zawołała i szybko zagarnęła moją miskę. - Ty będziesz się napychał, a ja sprzątała, co? Jej ton wyraźnie odbiegał od sensu słów. Przyglądała mi się z niepokojem, z do połowy wypalonego papierosa wiły się i ulatywały chwiejne

tasiemki dymu. Szybko przeczyściłem pysk i miauknąłem, a potem wszedłem na stół i otarłem się o jej rękę. Było mi naprawdę głupio, podwójnie - raz, że nabrudziłem, a dwa - to było ważniejsze - że ją podejrzewałem. Podrapała mnie za uchem. Och, lubię to!.. - No, co Frodzisiu? Ty się a najadłeś, a mnie zrobiłeś prezencik, co? Właśnie, co to było? Miauknąłem raz jeszcze i zeskoczyłem na podłogę. Wypadało się wywiedzieć, co jest grane. Nie lubię takich historii. Poza tym - rano zjadłem trochę w domu, a potem nic nie brałem do pyska, aż do teraz... Czyli - jeśli nie żarcie w tym domu, to co? Wyjrzałem przez okno, może nadciągają posiłki - Czmych albo Lancelot? Ostrzegę ich, sprawdzą dokładnie żarcie, a potem powiem, że jeden musi zaryzykować i trochę zjeść. Wiadomo na kogo spadnie: Czmych i tak w razie czego nie da się zawieźć do lekarza, więc musi drugi czarny, Lancelot... Ale żadnego nie widać. Wyszedłem na taras i ułożyłem się obok śliwki, by nie mogli wrócić niezauważeni. Chwilę potem wyszła na taras Ona. - Poczekaj, kocie... - podniosła mnie i rozłożyła na kafelkach płaską poduszkę. - Teraz się połóż. - Podrapała mnie po brzuchu. Nie mogę, no -

nie mogę! Od razu zaburczało we mnie. - No, dobry kot - powiedziała i poszła do pokoju, a ja jeszcze przez chwilę odruchowo mruczałem, a potem przestałem. Ułożyłem się wygodnie, plama słońca miło grzała mi ogon. Dziwne - zwróciłem cały posiłek, byłem pusty jak wylizana przez psa puszka, a nie czułem tego. Żadnego ssania, ciągnięcia, łaknienia. Oj, niedobrze... Nie lubię chorować... Ostrożnie przeciągnąłem się na wszelkie możliwe sposoby, na bokach, brzuchu, na plecach, wyciągnąłem szyję tak, że aż usłyszałem ciche trzaśnięcie. I ciche, jak na ludzi, kroki; zerknąłem za siebie. Stała i przyglądała mi się. Lubię, jak ktoś się o mnie martwi. Ale nie należę do tych, co przesadzają, dlatego poderwałem się, zrobiłem koci grzbiet i przeszedłem się po tarasie demonstrując pełną żywotność. Chyba się uspokoiła, wróciła do pokoju. Usłyszałem pazury wczepiające się w korę śliwy. Podszedłem tam, akurat gdy Czmych wchodził na taras. - Słuchaj... - zacząłem, ale ten głupol chciał mnie ominąć, więc zastawiłem sobą drogę i posłałem mu takie spojrzenie, że zwolnił i nie patrząc mi w oczy ustawił się do słuchania. - No! - skwitowałem jego

gotowość. - Coś się dzieje, nie wiem, czy w żarciu było coś, czy... - majtnąłem ogonem, co miało pokazać niepewność. - W każdym razie coś mnie przed chwilą przenicowało. - To nie żarcie! - warknął i - zanim się zorientowałem - przeskoczył nade mną, po czym spokojnie wszedł do kuchni i wskoczył na parapet, do miski. To jest kawał idioty, mówię wam! Nie kontaktuje się z ludźmi, nie rozmawia z nami. Sony powiedziała, że został wydarty ze swego środowiska... Jakie, pytam, środowisko?! Piwnica - środowisko? Kto tam chce mieszkać??? Kurz, smród, myszy, trutki, stare graty... Na dodatek był chory, był głodny... Trafił, szczęściarz do domu-marzenia i popisuje się, idiota jeden!.. Kątem oka zobaczyłem, że wysuwają mi się pazury. Och, miałem wielką ochotę wskoczyć na okno i spuścić mu łomot, choć - może i głupek - ale słaby to on nie jest. Odpuściłem. Przysiadłem na poduszce i zastanawiałem się - zjeść coś czy jeszcze pościć. Zdecydowałem, że zjem i dobrze zrobiłem. Karma była w porządku, ale nie obżerałem się - zjadłem tak, dla sytości i zaplanowałem drzemkę. Akurat Uparciuch zszedł na dół, położył

się na kanapie, przytuliłem się do niego, a po chwili coś zaczęło mnie drapać po szyi... Zasnąłem. Obudziła mnie cisza, taka waciana, głucha, taka, jakbym nagle stracił słuch... Miękki napór ze wszystkich stron; nie wiadomo dlaczego tak jest. Nie ruszałem się, tylko wystartowałem zmysły, i koniuszek ogona. Nic. Nie czułem nic, nie słyszałem. Ale coś się działo. Węch, słuch... Dotyk... No i ten zmysł, którego nie mają ludzie, ani inne zwierz... A nie - psy mają! Przepraszam psy! Ale nic dalej nie czułem. Tylko że jeśli się doda kilka faktów - moja przygoda z jedzeniem, teraz to wyczucie i może jeszcze coś. Nie potrafiłem określić co mam na myśli, ale czułem, że coś mi umyka, a to coś jest ważne. I straszne. Najpierw pomyślałem, że coś grozi rodzinie, ta myśl spowodowała, że poderwałem się i wskoczyłem na stół. Rozejrzałem. Nic. Ona siedzi przy stole i coś czyta. Jego nie widzę. Mały śpi. Już miałem uznać ten alarm za wytwór fantazji, gdy usłyszałem skowyt Agami. Ciche, pojedyncze jęknięcie. Ani Jabba się nie odezwał, ani Gimli, ale oni mają zmysły niemal jak ludzie. A starsza pani - o, to jest ktoś!

Nagle, jakby ten pojedynczy, niesłyszalny dla innych dźwięk, rozerwał poduszkę, w jakiej się znajdowałem, zacząłem słyszeć normalnie. Zeskoczyłem ze stołu i zacząłem się myć. To znaczy - mycie nie było takie ważne, ale przy okazji sprawdziłem siebie: wąsy, słuch, oczy i opuszki, które są podstawą tego jeszcze jednego zmysłu. Potem czujny wyszedłem na taras. Wskoczyłem na poręcz i rozejrzałem się, pole puste, dokoła nic się nie dzieje. No to, w takim razie, co się dzieje?! O! Na schorowanej wiśni za płotem pojawiła się Sony. Wyraźnie nie skakała sobie po drzewach dla przyjemności. Patrzyła na mnie i przywoływała mnie wzrokiem. Miała błękitne spojrzenie, które rodziło ciarki na grzbietach ludzi, a mnie się po prostu podobało. Tylko, że Sony to Syjamka, paniusia egzotyczna, kapryśna... No dobra, teraz mnie szuka. Zeskoczyłem i pomknąłem przez ogród. Ten kaszalot Gimli ruszył za mną, ale czy berneński pastuch może dogonić kota? Żałosny... Smyrnąłem przez płot, warzywnik, ominąłem miejsce, gdzie oni pochowali Gandalfa. Też berneński pies pasterski był, namęczyli się z przenosinami i zakopywaniem...

No, jestem przy Sony. Patrzy na mnie chłodno. Potem mówi coś, co powoduje, że niemal spadam z tej nieszczęsnej wiśni. - Wrjizg się pojawił... Jakbym dostał obuchem po łbie. Z jednej strony wszystko pasuje, a z drugiej oddałbym wszystkie swoje puszki, jakie mi się jeszcze należą aż do końca życia, bylebym mógł powiedzieć, że jest głupią histeryczką i nie ma racji. Ale ma. Dlatego spazm wypchnął ze mnie żarcie, dlatego ogłuchłem na chwilę, dlatego obudziłem się... - Słyszysz? - pyta. - Słyszę... - Ale nie wierzysz? - pyta, a koniuszek jej ogona wykonuje takie napięte chlast wte - chlast wewte! Milczę. To najlepszy sposób, żeby wyjąć z kogoś, co ma na wątrobie. Niech się wygada, sam poda argumenty za i przeciw. - Pamiętasz kiedy tu był ostatnio? Milczę. - Cztery lata temu. Przypomnij sobie co się działo. Pięć kotów zginęło, a połowa ludzkiej ulicy wylądowała w szpitalach... I nie tylko - dodała. Nie odzywam się. - Powinieneś to dobrze wiedzieć - rzuca tonem, jakby miała do mnie jakieś pretensje. Pewnie ma - milczę konsekwentnie. - To wtedy Agami

przestała korzystać z domu, wiesz dlaczego... Wiesz czy nie? - Prychnęła. - Bo woli spotkać się z Wrjizgiem na ulicy, nie wpuścić go do domu, już tam go podjąć, gdyby zamierzył się na jej dziedzinę. - To twoje przypuszczenia - mruczę cicho i bez przekonania. - No to sam ją zapytaj, dlaczego w dzień i w nocy, latem i w zimie, nie daje się zapędzić do domu?! Patrzę na Sony i milczę. Co tu można powiedzieć? Wszak wiem, że ma rację, a ja tylko udawałem przed sobą, że ten stary wilczur ma po prostu jakieś fobie i fumy. - A może nie wiesz, dlaczego zdechł ten olbrzymi Gandalf? Poderwałem się i musiałem wbić pazury w gałąź, żeby nie spaść. - Po prostu pękło mu serce! - Takiemu dużemu psu? - rzuciła szyderczym tonem Sony. - Tak po prostu? - Przysunęła się do mnie. - Ja ci powiem: on był wystraszony przez Wrjizga, kiedy był malutki. Tak-tak! On go wystraszył na śmierć, i Gandalf żył w nieustannym lęku, niemal histerii. Wszyscy mówili: taki duży, a taki tchórz! Sam opowiadałeś!.. Tak było... - A tymczasem Gandalf przez cały czas czuł go przy sobie. Wrjizg jakimś

sposobem potrafił uczepić się Gandalfa. I wykończył go! Wyobrażasz sobie jak się ten pies męczył - całe życie przeżył z widmem Wrjizga obok siebie!.. - Ale skąd... Zamknąłem się. Zobaczyłem przed oczami Czmycha, jak rzuca pogardliwe: "To nie żarcie!". On też już wiedział! Na Mą Kitę! Wszyscy poza mną wiedzą?! Dlaczego? Skąd?! Dlaczego ja nie wiem? - Sony - powiedziałem. - Chodźmy stąd, to po pierwsze. Po drugie, skąd to wszystko wiesz? Po trzecie, kto jeszcze wie... - Nie możemy nigdzie spotkać Tuza i Beryla - przerwała mi bezceremonialnie. Odczekałem aż sierść na karku ułoży mi się z powrotem. Zeskoczyłem z wiśni i poczekałem na nią. Razem, między wysokimi pokrzywami, mając nad głowami kołujące i brzęczące z zachwytem owady powlekliśmy się... No, gdzie się mogliśmy powlec? Pod dziczkę. Nie było tam nikogo. Rozglądałem się usilnie, jakbym mógł przeoczyć siedzącego pod wierzbą kota. - Nie kręć tak głową - ich nie ma - powiedziała Sony. - Kiedy powiedziałam Faustowi od razu widać było, że da stąd nogę aż się będzie kurzyć.

Podszedłem do wierzby i najpierw walnąłem w nią łapą aż się - przysięgam - zatrzęsła, a potem trysnąłem jak mogłem najbardziej pogardliwie spod ogona na pień. Popatrzyłem uważnie na Sony. Inaczej. Arystokratka, która przegrała swój pierwszy pobyt na wystawie, a przy drugiej próbie urządziła taki cyrk, że państwo dali sobie spokój. Zimna Azjatka, pachnąca inaczej, z lekką domieszką czegoś nieokreślonego, co podobało się jednym, drugim nie. Mnie - tak. - Skąd w ogóle wiesz?.. - wykrztusiłem w końcu. - Widziałam Hardego na ulicy... - Czy to on ci powiedział? Rzuciła mi dziwne spojrzenie swych niebieskich oczu. - Tak. Całym sobą. Leży rozsmarowany na jezdni. Wiedziałem! Czułem. Ale i tak zimny powiew zmierzwił mi włosy od ogona do karku, w tym właśnie kierunku. - On... - bąknąłem. - On... - On był bardzo ostrożny - rzuciła bezlitosna Sony. - Nie ma takiego samochodu i nie urodził się taki kierowca, który zdołałby potrącić Hardego. - Zamilkła na chwilę, a potem dokończyła, jakby chciała wyczerpać ten temat: - Siedział na drzewie tyle czasu ile trzeba było, żeby na horyzoncie nie było nawet roweru, dopiero potem przechodził ulicę.

- Wiem... - Nie ma też nigdzie Kichawy - dodała Sony. - Muszę sprawd... - zobaczyłem pełen pogardy wzrok Sony i zamilkłem. Jasne - nie sprawdziwszy nie wdawałaby się ze mną w dyskusje. - Co możemy zrobić? Masz pomysł? - Możemy uciec. Jak Septimus i Purchawa, i reszta. Możemy walczyć. Możemy dać się zabić. W pierwszym i trzecim przypadku Wrjizg dobierze się potem do ludzi. Najpierw załatwia koty, potem chorują psy, a potem zaczynają umierać ludzie. - Przestań! Rozejrzałem się dokoła. Nic - puste falujące rzepakiem pole. Park, pobrzękujące szyny. - Seghawa Bhotren... - odezwała się Sony w obcym języku. - Co? - Wrjizg... Nazywa się u nas Seghawa Bhotren - wyjaśniła. - Znamy go lepiej niż tu. Tu pojawia się wtedy, kiedy nie może niczego zrobić gdzie indziej. Wtedy jest wściekły i nie ma litości. - Dobra, możemy tak gadać do śm... śmierzchu... - wykręciłem się nieudolnie od wypowiedzenia słowa "śmierć". - Może umówmy się za godzinę, co? Przelecimy się po Jagodnie, zobaczymy kto jeszcze nie uciekł?.. Za godzinę?

Odwróciła się i po kilku krokach zniknęła w krzakach. Zgrabna, małomówna, skuteczna... Gdyby była kocurem przewodziłaby kilku domenom! Na pewno! Zawodowiec. Wszystkie syjamy to maszyny. Maszyny do walki, maszyny do wystawiania, do miłości. Dopadłem pnia wierzby i trzepnąłem weń kilka razy - gdyby nadszedł ktoś, powinien zrozumieć, że żądam zebrania... Pogoniłem do Tamarki, po drodze wstąpiłem do domu Jackie. Nigdzie jej nie było, Tamarki też nie widziałem. Dopiero gdy zły wrzasnąłem z całej siły, z piwnicy wylazła ostrożnie rozglądająca się, dygocąca kotka. A na ganek wyszło to babsko, które mieniło się jej panią i widząc mnie chwyciła ścierkę i machnęła nią w powietrzu. - Kysz! Choll-era jasna! Won stąd, amorozo ze śmietnika! Tamasia! Do domu, zarazo! Przynieś mi bękartów, to nakarmię nimi tego kundla sąsiadów!.. Przez chwilę miałem ochotę podejść do niej i chlasnąć pazurami po gołych nogach, ale w końcu rozsądek przeważył. Niepotrzebna nam była krucjata tego jej łysego męża. Udałem, że się wystraszyłem ścierki i zwiałem w krzaki. Chwilę potem podeszła pod nie Tamarka.

- Chodź, musimy pogadać - powiedziałem. - Ja... Ja... Ja... nie chcę nigdzie... - wymamrotała stojąc w pełnej napięcia postawie. - Możesz sobie nie chcieć - powiedziałem umyślnie okrutnie. - Jeśli ON przyszedł to żadna szafka ci nie pomoże! Żadna klatka i piwnica! Żadne drzewo. - Dopiero teraz się rozdygotała! Zachwiała się na nogach. - Nie mamy wyjścia - ucieczka, gdzie oczy poniosą, albo... - Nie chcę już uciekać... - szepnęła. - Myślisz, że to wyjście? Na końcu drogi zawsze znajdzie się inne nieszczęście... - Dlatego musimy pogadać. Wszyscy. Chodź! Poszła za mną, ale widziałem - w tej chwili jest tak przestraszona, że ucieknie przed byle ratlerkiem. I to kto? Kotka, która przywędrowała na własnych nogach spod Charkowa, a to podobno daleko! Starałem się iść tak, by oddzielać ją od potencjalnie niebezpiecznych miejsc. W miarę spaceru napięcie opadało, Tamarka nawet wskoczyła w pewnej chwili na płot i rozejrzała się po okolicy. To lubię! Przejrzeliśmy ulubione kryjówki niemal wszystkich kotów dzielnicy, ale wszystkie były puste i zimne. Już chociażby to powinno dać do myślenia. Ale nie myślałem, wstrząśnięty tchórzostwem braci. Chciałem powiedzieć do Tamarki coś w

stylu: "Świat schodzi na psy!", ale zdecydowałem, że dziś takie zabawy słowne nie odniosą skutku. Poza tym... Psy... One też cierpią z powodu... tego... Wrjizga... Gandalfowi pękło serce, Agami od lat sypia na ulicy... Innymi psami nie interesowałem się, ale nasz dom i nasze psy nie są wyjątkami... Na pewno gdzieś są takie psy, które są obsztorcowywane albo i karane przez właścicieli, którzy nie rozumieją, że dziwne zachowanie pupila nie świadczy o jego głupocie, ale o tym, że psiak pilnuje domu przed... Tamarka wysforowała się przede mnie i wyjrzała ostrożnie za róg, potem machnęła spokojnie ogonem i poszliśmy polami pod wierzbę. Nikogo nie było. Usiadłem na korzeniu, co pozwoliło mi obserwować okolicę. Milczeliśmy. Można było rozmawiać tylko o Wrogu, a o tym, akurat, nie chciałem; inne błahe tematy nie wchodziły w grę. Tamarka podeszła pod pień i przeciągnęła po nim pazurami, uspokoiła się trochę. Otrząsnęła. Nie wytrzymałem i zapytałem: - Spotykałaś się z Nim, tam u siebie? Popatrzyła na mnie tak, że odechciało mi się innych pytań. Jasne, kto wędruje przez jedną trzecią swego życia, z dobrej woli?! Poruszył się łan rzepaku, przygotowałem się na... Przygotowałem się.

Z łanu wynurzył się Czmych, czyli Czarny, czyli Obcy, jak go nazywano u nas. Podszedł bliżej i obrzucił nas ponurym nieufnym spojrzeniem. Ale przyszedł! - Widziałeś Lancelota? - zapytałem. - Akurat! - prychnął pogardliwie. - Uciekł pociągiem... - Obejrzał się na tory. Lancelot?! To gnida! Przyniesiony do domu kompletnie zafajdał im łazienkę, aż go nazwali Lancelot Spod Wanny, potem niemal wyciągnął kopyta, leczyli, chuchali-dmuchali... Odwdzięczył się, kanalia! Po raz pierwszy w życiu pożałowałem, że koty niepotrafią jak ludzie spluwać z pogardą. Owszem, przykucnąłem i siknąłem obelżywie. Ale plucie jest lepsze. Coś mi przyszło do głowy i nie czekając na Sony zapytałem: - Oboje wyglądacie na takich, co trochę o Nim wiedzą... - Nie uszły mej uwadze szybkie spojrzenia, jakie Tamarka i Czmych wymienili. - Więc opowiedzcie, co wiecie... Może On też przyjechał pociągiem? Czmych popatrzył na mnie i nagle pogardliwie parsknął: - Wrjizg? Pociągiem? Po tym pytaniu mam jeszcze większą ochotę zwiać stąd, gdzie oczy poniosą! Odezwaliśmy się z Tamarką jednocześnie:

- No to wiej! - To ja. - Przed nim nie można uciec... - Ona. Sapałem chwilę zdenerwowany, potem zobaczyłem przeskakującą tory Sony i poczekałem aż się zbliży. - Nie ma nikogo i nigdzie - powiedziała. Usiadła i znieruchomiała. Przypomniałem sobie o Czmychu. - Skoro tak dużo o nim wiesz, to dlaczego nie próbujesz.... - Na pewno nie! - wrzasnął i poderwał się by odejść. - Tchórz! - syknąłem. Zatrzymał się i chwilę patrzył na mnie. - Głupi ty - powiedział w końcu niemal spokojnie. - Szwendasz się po okolicy, zadowolony z siebie i ciepłego powietrza. A nie wiesz, co się dzieje pod samym twoim nosem... - Czego nie wiem? - zapytałem, ale już poczułem, że za chwilę mnie przyszpili. - Czego-czego... - przedrzeźnił mnie. - Wiesz, że Wrjizg był w twoim domu? - W nasz... Zamilkłem. - Tak! Od dwu tygodni bywa u nas. Nie widziałeś, że Uparciuch dwa razy miał krwotoki z nosa? Nie zauważyłeś, że Panisko bolą wrzody, a Ona ma migreny? Nie zauważyłeś? - On ciągle mówi, że nie może pić drin...

- A Długi?! To, że się potknął na równej drodze i o mało nie wpadł pod samochód?! Też drinki? Milczałem. - A to, że kiedy zamknęli Gimliego w domu to niemal wysadził drzwi wejściowych z futryny? Też nie wiedziałeś? - To szczenię... - bąknąłem. - Olbrzymie, ale szcze... - Bzdura! - warknął i podszedł do mnie o jeden jedyny krok. - On się tak wystraszył, że wyskoczyłby z dachu wieżowca i przez tę chwilę lotu byłyby szczęśliwy, że się uwolnił z tego koszmaru! - Czmych odwrócił się zamierzając odejść. Zatrzymał się jednak. - A to, że trzy razy Ona kupowała miski dla nas, nie kojarzysz? Te miski poszły na konto Gimliego, że niby szczeniak był zły, gdy go zamykali w domu i dlatego je pociął na strzępy, że zemsta... Bzdura! Gimli leżał za kanapą, a Wrjizg w tym czasie wolno i starannie szatkował nasze michy! - Zrobił dwa kroki i rzucił przez ramię: - Życzę powodzenia i żeby Go szlag trafił! Dwoma susami dopadł rzepaku i zniknął w nim. Otrząsnąłem się. Nie pomogło mi to wcale - ten kubeł zarzutów, który wylał na mnie Czmych nie odklei się tak szybko, albo i wcale. Popatrzyłem na Sony i Tamarkę. Pomyślałem, że oto jestem ja, dachowy kocur, i one

dwie, jedna piękna, druga - wspaniała. Marzenie każdego kocura. Ale jakoś ta sytuacja mnie nie bawiła. - Co robimy? - zapytała Tamarka. Zrobiło mi się nagle cieplej na duszy. Nie zapytała: "Dokąd uciekamy?", nie oświadczyła: "To ja spadam!". Popatrzyłem na Sony. Siedziała nieruchomo, ale nie w postawie bolejącej. Po prostu - siedziała. - Dlaczego on to wszystko wie, a ja - nie? - poskarżyłem się. Sony zachichotała cichutko. - Ty jesteś sytym spokojnym ufnym kotem - powiedziała. - A on? Po trzy dni go nie ma w domu, sam mówiłeś. A co robi w pozostałym czasie? Szwenda się po okolicy i nie tylko. Sam nie mówi, ale słucha i słyszy. Widzi ciała kotów na torach, na jezdni, czuje ślady... Myśli - zakończyła. - Dziękuję ci - powiedziałem z goryczą. A potem dodałem: - Tylko że ci wszyscy wspaniali tropiciele i mózgowcy już dawno siedzą w pociągu do Kłodzka czy też zwiali na jakąś barkę i spływają Odrą! A ja... - omal nie palnąłem czegoś w rodzaju: "To ja zostałem żeby walczyć!" - Dlatego nie uciekłam z nimi - przerwała mi spokojnie Sony. - Dlatego zostałam tu, i ona też - wolno odwróciła głowę i popatrzyła na Tamarkę.