IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony257 140
  • Obserwuję204
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań148 592

Diaczenko Marina i Siergiej - Tułacze 03 - Następca

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Diaczenko Marina i Siergiej - Tułacze 03 - Następca.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Diaczenko Marina i Siergiej Tułacze (science-fiction)
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 535 stron)

Marina i Siergiej Diaczenko Następca Tom 3 cyklu Tułacze Przełożył Witold Jabłoński SOLARIS Stawiguda 2010

Następca tyt. oryginału: Prijemnik Copyright © 2009 by Marina i Siergiej Diaczenko All Rights Reserved ISBN 978-83-89951-92-2 Projekt i opracowanie graficzne okładki Tomasz Maroński Korekta Bogdan Szyma Skład Tadeusz Meszko Wydanie I Agencja „Solaris" Małgorzata Piasecka 11-034 Stawiguda, ul. Warszawska 25 A Tel./fax 089 5413117 e-mail: agencja@solarisnet.pl

sprzedaż wysyłkowa: www.solarisnet.pl

Spis treści Spis treści..........................................................................................3 Prolog................................................................................................4 Rozdział pierwszy.............................................................................6 Rozdział drugi.................................................................................51 Rozdział trzeci................................................................................89 Rozdział czwarty..........................................................................129 Rozdział piąty...............................................................................168 Rozdział szósty.............................................................................209 Rozdział siódmy...........................................................................256 Rozdział ósmy..............................................................................302 Epilog............................................................................................321

Prolog Chłopczyk siedział ukryty za kufrem, gdzie czuć było kurzem. Zasłaniające okno kotary wznosiły się nad nim jak masywne, zapylone kolumny. W słonecznych promieniach trzepotał się chaotycznie białawy mol. Za oknem brzęczało żelazo i tętniły kopyta. Mówiono tam: „wrogowie” i jeszcze: „wojna”, lecz tutaj, w domu byli przecież ojciec i matka, bliscy i niezawodni, jak owe słoneczne łuki, podpierające sufit... Bał się jednak starca. Był dla niego obcy i niepojęty. W jego obecności nawet swoi wydawali się inni niż dotychczas. Rodzice nie zwracali uwagi na syna, tak jakby starzec był chmurą, która przesłoniła chłopcu słońce. Na pewno też bali się starego. Inaczej, dlaczego mieliby mu to oddawać? Chłopczyk płakał, oblizując łzy. Ta rzecz... Ta niezwykła rzecz. Czyżby miało jej zabraknąć? Nie będzie więcej tych świątecznych dni, gdy mama wydobywała ją ze szkatułki i pozwalała mu, zazwyczaj w nagrodę, dotknąć tego choć jednym palcem? Pozwalała napatrzeć się do syta i śledzić wzrokiem świetlisty zajączek, tańczący na suficie... Mówili coś o plamie rdzy, której naturalnie nie było. I jeszcze o wojnie. Chłopiec wyobraził sobie las kopii z wąskimi proporcami, rozdwojonymi jak żmijowe języki... Całe mnóstwo dorodnych jeźdźców

i przyjemną woń prochu... Jego ojciec i tak wszystkich pokona. Dlaczego jednak starzec tylko kiwa milcząco głową? Mokrym od łez palcem chłopczyk rysował na kufrze paskudne gęby. Krzyczeli na niego, kiedy rysował złe mordy. W tej chwili z osobliwą satysfakcją wykreślał usta wykrzywione kącikami w dół, groźnie zmarszczone brwi... A niech go ukarzą... Potem złoty przedmiot błysnął na obcej dłoni, znalazł się między długimi palcami starca. Chłopczyk nie wytrzymał, wyskoczył z wrzaskiem ze swojej kryjówki, chcąc wyrwać tamtemu zabawkę, nie mogąc uwierzyć, że tym razem jego zachcianka pozostanie niezaspokojona... - Luarze! Na policzkach matki pojawiły się czerwone plamy. Ojciec mówił coś surowo. Chłopiec sam już tymczasem pożałował swego wyskoku. Starzec patrzył nań uporczywie, przenikliwie, badawczo. Dziwne, że dzieciak nie zmoczył od tego spodenek. Na dnie przejrzystych, jakby szklanych oczu przebiegł jakiś cień. Obwisłe, bezrzęse powieki zadrgały. Chłopak najeżył się. Starzec przeniósł wzrok na jego matkę. - Nazwała go pani tak na cześć Łujana? Zza okna dobiegał tupot podkutych butów. Donośny głos wykrzykiwał coś groźnym, rozkazującym tonem. Starzec westchnął. - Kiedy mały kamyk obrusza się ze szczytu... pozostaje nadzieja, że

wpadnie w jakiś dołek i nie spowoduje lawiny. Zawsze trzeba mieć nadzieję. Chłopczyk pochlipywał, trąc kułakami oczy i czepiając się rękawa ojcowej kurty. Nie zauważył, jak dziwnie spojrzeli na siebie rodzice. Starzec uśmiechnął się smutnie. - Los od dawna naznaczył twoją rodzinę, panie Soll. Matka przewróciła trwożnie oczyma. Ojciec milczał, trzymając się za policzek, jakby poczuł nagły ból zęba. Staruszek skinął głową. - W zasadzie... to głupstwo. Zapomnijcie o tym, co powiedziałem. Kiedy zamknęły się za nim drzwi, poczucie straty zastąpiła ulga. Ciepła dłoń, w której całkiem niknęła jego drobna rączka. Będziesz miał dużo innych zabawek. Nie płacz, Dzionku.

Rozdział pierwszy A jednak zdążyliśmy! Szczęśliwie brama miejska zatrzasnęła się za naszymi plecami, a mogła przed nosem. Nie bez powodu Flobaster wrzeszczał na nas całą drogę. Spóźnialiśmy się, ponieważ o świcie złamaliśmy oś, a stało się tak dlatego, że senny Mucha przegapił wybój na drodze. Był senny, gdyż Flobaster, nie żałując pochodni, męczył nas próbą prawie do rana... Musieliśmy odwiedzić kuźnię. Flobaster ochrypł, targując się z kowalem, potem splunął, zapłacił i raz jeszcze zbił Muchę. Oczywiście wieczorem byliśmy zbyt zmęczeni, by się radować, że jednak zdążyliśmy wjechać do miasta, przepełnionego rozbawionymi tłumami. A cóż dopiero będzie jutro... Nikt z nas nie podniósł nawet głowy, żeby nacieszyć wzrok wysokimi dachami i złotymi chorągiewkami. Tylko Mucha, któremu wszystko było obojętne, słysząc wiwaty rozdziawił w ziewnięciu swoje małe usteczka. Główny plac okazał się całkowicie zapchany wozami i namiotami rozsądniejszych konkurentów. Udało się w końcu ciężko wywalczyć kąt, w którym ledwie zmieściły się nasze trzy wozy. Po naszej lewej stronie znajdował się cyrk wędrowny, gdzie w klatce pod gołym niebem smętnie ziewał zagłodzony niedźwiedź. Po prawej był teatrzyk kukiełkowy: z otwartych skrzyń sterczały drewniane nogi wielkich marionetek. Naprzeciwko rozłożyli się obozem nasi starzy znajomi, komedianci z

wybrzeża. Zdarzało się nam spotykać ich na niezliczonych jarmarkach i często ujmowali nam sporą część zarobku. Właśnie sprawnie zbijali podesty. Flobaster nachmurzył się. Odeszłam na bok, żeby cichutko parsknąć: cha, cha, czyżby staruszek miał nadzieję być tutaj pierwszym i jedynym? To przecież oczywiste, że na tutejszy Dzień Wszelkiej Radości przyjeżdżają wszyscy, nawet z bardzo dalekich stron, tylko pod jednym warunkiem. Warunek był bardzo prosty. Pierwszy numer programu powinien zawierać ścinanie głowy, wszystko jedno czyjej. Dziwny gust mają ci mieszczanie. Weźmy chociażby tę zabawną kukłę wisielca, przyozdabiającą gmach sądu... Święto rozpoczęło się o świcie. Nawet my daliśmy się lekko zwariować, chociaż byliśmy doświadczonymi aktorami, nie zgrają wiejskich amatorów. Zdarzały się nam po drodze różne świąteczne parady i karnawały. Miasto było bogate i bardzo z siebie zadowolone. Lokaje w liberiach niemal pękali z dumy, stojąc na tylnych resorach złocistych karet. Kramy uginały się pod stosami drogich, wyborowych towarów. Mieszczanie, odziani w swoje najlepsze szaty, pląsali na placu w takt bębnów i skrzypiec. Nawet bezpańskie psy wydawały się szacowne i pełne wysokiego mniemania o sobie. Żonglerzy przerzucali się płonącymi łuczywami. Linoskoczkowie tańczyli na linach rozpiętych wysoko nad głowami widzów. Było ich tylu, że gdyby zeszli na dół, spokojnie mogliby zapełnić niewielką wioskę. Ktoś w opiętym, czarnym trykocie miotał się w gęstej sznurowej

sieci, podobny jednocześnie do muchy i pająka. Nawiasem mówiąc, Mucha nie omieszkał ściągnąć czegoś z najbliższego straganu i pochwalić się tym Flobasterowi, ten zaś długo targał go za ucho, wskazując migające tu i ówdzie czerwono-białe uniformy straży. Czekaliśmy na naszą chwilę. Na pierwszy ogień poszły marionetki, za pomocą których znacznie łatwiej przedstawić ścinanie głowy. Zagrali jakąś krótką, głupawą farsę. Głowa głównego bohatera spadła na deski jak korek od butelki musującego wina. Chudziutka, wygłodniała dziewczynka obeszła publiczność z nadstawioną czapeczką. Mało dawali. Widocznie spektakl się nie spodobał. Potem zaryczał niedźwiedź. Potężnie zbudowany pogromca w jaskrawoczerwonym trykocie przerzucał w powietrzu malutkiego chłopaczka, jak ofiarne jagniątko, a na koniec numeru udał, że urywa mu główkę. W odpowiedniej chwili dzieciak zwinął się w pół. Przez moment czułam strach. Kto ich tam wie, tych cyrkowców... Po chwili jednak chłopaczek wyprostował się, jak gdyby nigdy nic. Niedźwiedź, podobny trochę do starego, wysłużonego psa, przeszedł się niechętnie na tylnych łapach i w nadstawioną czapkę niezwłocznie posypały się monety. Południowcy z wybrzeża ustąpili nam kolejkę. Ich szef machnął do Flobastera: zaczynaj! Przygotowaliśmy na Dzień Wszelkiej Radości Opowieść o

dzielnym Ollalu i nieszczęsnej Róży. Nieszczęsną Różę grała naturalnie Gezina, oczywiście nie ja. Wygłaszała wielki monolog do zakochanego w niej bez pamięci Ollala i zaraz potem opłakiwała go, kiedy na scenie zjawił się kat w czerwieni i odrąbał amantowi głowę. Sztukę napisał Flobaster. Nigdy nie miałam odwagi go zapytać, za co konkretnie cierpiał urodziwy Ollal? Zagrał go Barian, tradycyjnie grywający w naszej trupie wszystkich bohaterskich amantów, chociaż niekoniecznie było to jego emploi. Nie był już taki młody... Flobaster przewidywał dla niego w niedalekiej przyszłości role szacownych ojców. Któż jednak, warto spytać, miałby w kolejnych spektaklach wzdychać do Geziny? Mucha zapowiadał się dobrze, lecz na razie miał tylko piętnaście lat i sięgał naszej heroinie do ramienia... Podglądałam zza kurtyny, jak przepiękna Róża, efektownie rozpościerając fałdy sukni i rozpuszczone włosy na scenicznych deskach, użalała się Ollalowi i publiczności na okrucieństwo swego losu. Śliczna Gezina, szczupła, z pysznym biustem, gładką, różową twarzyczką i niebieskimi oczętami porcelanowej lalki, zawsze mogła liczyć na uznanie widzów. Toteż całe jej aktorstwo składało się z romantycznych okrzyków i żałosnych westchnień. No cóż, więcej nie było trzeba, zwłaszcza, gdy przy scenie śmierci ukochanego udało się jej uronić parę łez. Właśnie ze dwie łezki błyszczały na rzęsach aktorki. Widzowie

przycichli. Za kulisami rozległy się ciężkie kroki oprawcy. Flobaster w czerwonym kostiumie starał się tupać jak najgłośniej. Urodziwy Ollal położył głowę na pieńku. Kat popisywał się chwilę, strasząc piękną Różę wielkim, ostrym toporem, potem zamachnął się szeroko i opuścił swój oręż na szyję Bariana. Zgodnie z pomysłem Flobastera, pieniek był ukryty za zasłonką, tak więc widzowie mogli zobaczyć tylko plecy ofiary i zamach topora. Potem ktoś - tym kimś byłam oczywiście ja - podawał za kurtyną odrąbaną głowę. Ach, cóż to była za głowa! Flobaster długo i starannie lepił ją z masy papierowej, zmiękczonej wodą i klejem. Wyszła całkiem podobna do Bariana, była jednak sinawa i spływająca potokami krwi z przeciętej szyi. Strach było na nią patrzeć. Kiedy kat zrywał chustę z leżącego na tacy przedmiotu, chwytał głowę za włosy z pakuł i pokazywał publice, niejedna dama mogłaby omdleć. Flobaster był niezmiernie dumny ze swego dzieła. Tak więc zamachnął się toporem, ja zaś przygotowałam dla niego tacę z głową nieszczęsnego Ollala. W tej właśnie chwili wpadł mi w oko rekwizyt, przeznaczony do farsy o chciwej pastuszce. Spora główka kapusty. Wielkie nieba, czemu to zrobiłam?! Jakby mnie coś opętało. Odłożyłam na bok straszną głowę z

papieru, umieściłam na tacy kapuściany czerep i przykryłam chustą. Piękna Róża łkała, kryjąc w dłoniach twarzyczkę. Widoczny dla widzów korpus Bariana ostatni raz drgnął i znieruchomiał. Kat schylił się nad pieńkiem. Ujrzałam wyciągniętą dłoń Flobastera. Za późno już było coś zmienić. Podałam tacę... Cóż to była za chwila! Miotały mną dwa równorzędne uczucia: strach przed razami Flobastera i żarliwa ciekawość, co stanie się za chwilę na scenie... Drugie z tych uczuć było chyba silniejsze. Trzęsąc się, przylgnęłam do kurtyny... Piękna Róża wciąż łkała. Kat zademonstrował jej tacę, spojrzał srogo na publiczność i zerwał przykrycie. Wielkie nieba! Takiej ciszy nie było na tym placu chyba od dnia, kiedy został wytyczony. Po chwili rozległ się jednak taki ryk śmiechu, że stada gołębi poderwały się z dachów i chorągiewek. Nikt nie widział twarzy Flobastera, ukrytej za czerwoną katowską maską. Wyznaję, że na to liczyłam. Przecudna Róża rozwarła swoje cudne usteczka tak szeroko, że mogłaby wlecieć przez nie sporej wielkości wrona. Na jej twarzy zastygło szczere zdumienie, jakiego drugorzędna aktorka Gezina nigdy w życiu nie zdołałaby odegrać. Tłum zanosił się śmiechem. Ze wszystkich bud jarmarcznych wysunęły się zaciekawione głowy konkurentów. Cóż tak bardzo poruszyło zblazowanych widzów, którzy

niejedno widzieli? Wobec tego Flobaster zrobił jedyne, co było możliwe: chwycił za głąb kapuściany i uniósł patetycznym gestem nad głową... Gezina wpadła za kurtynę i wczepiła mi się pazurami we włosy. - Ty to zrobiłaś? Ty zrobiłaś? Ty?! Flobaster powoli zdjął z siebie katowski kostium. Jego twarz wyrażała całkowity spokój. - Mistrzu Flo, ona to zrobiła! Zepsuła mi najlepszą scenę! Zepsuła nam przedstawienie! Ona... - Cicho, Gezino - rzucił Flobaster. Pojawił się jak zawsze zaspany Mucha. Tacka na datki była przepełniona, monety ułożyły się w stosik, przebłyskujący tu i ówdzie srebrem. - Cicho, Gezino - powtórzył szef. - To ja jej kazałem. Tym razem to ja szeroko rozdziawiłam gębę. - Naprawdę? - podchwycił, wcale nie zaskoczony, Barian. - To mi się całkiem spodobało... Niespodziewany efekt. Publice także się spodobało, co, Mucha? Gezina spurpurowiała na twarzy, zalała się łzami, prychnęła i odeszła. Zrobiło mi się jej żal. Chyba nie powinnam była jej tego robić. Była całkiem pozbawiona poczucia humoru i na pewno teraz będzie długo nad tym boleć. - Chodźmy - rzekł do mnie Flobaster.

Kiedy zapadła za nami płachta wozu, chwycił mnie mocno za ucho i wykręcił je z całej siły. Biedny Mucha, skoro codziennie doświadczał czegoś takiego! Pociemniało mi w oczach z bólu, a kiedy znów mogłam zobaczyć mego dręczyciela, okazało się, że patrzę na niego przez zasłonę łez. - Myślisz, że wszystko ci wolno? - zapytał i znowu wyciągnął dłoń w stronę obolałego ucha. Odskoczyłam jak mogłam najdalej. - Tylko spróbuj - zagroził przez zaciśnięte zęby - spróbuj raz jeszcze... Skórę zedrę! - Widzom się spodobało! - zajęczałam, łykając łzy. - I datki były większe niż... Podskoczył do mnie. Zamilkłam, przywierając plecami do brezentowej ścianki. Chwycił mnie za drugie ucho. Przymknęłam powieki. Przytrzymał je, jakby się namyślając, potem puścił. - Jak będziesz dalej tak psocić, sprzedam cię do cyrku. Odszedł. Pomyślałam: i tak mi uszło na sucho. Za coś takiego powinnam była dostać batem. Swoją drogą, Flobaster nigdy by mi pewnie nie wybaczył tego wyczynu, gdyby nie miał na scenie maski, skrywającej jego wybałuszone ze zdumienia oczy. Właściciel oberży „Pod Ryjówką” był z natury milkliwy.

Był także pamiętliwy. Dobrze wiedział, jakie wino podać swemu dzisiejszemu gościowi. Może nie zawsze było to dlań oczywiste, lecz ten klient był ważną i powszechnie szanowaną w mieście osobistością... Dobrze także rozumiał, że tego dnia gość pragnie pozostać niezauważony. Od rana czekał na niego stolik odgrodzony parawanem od świętującej ciżby. Od kilku lat ten znakomity gość przychodził tutaj i siadał przy odosobnionym stoliku, by niespiesznie spełnić puchar swego wytrawnego napoju. Karczmarz, obserwujący od dawna ten prywatny rytuał, wiedział też, co stanie się później. Kiedy szklanica specjalnego gościa w połowie pustoszała, w drzwiach pojawiała się wysoka, tykowata postać. Nieznajomy musiał pochylić głowę pod niską framugą, inaczej nie zdołałby wejść. Ogarniał wnętrze lokalu obojętnym spojrzeniem. Przybysz był suchym jak szczapa, jasnookim starcem. Skinąwszy karczmarzowi, za każdym razem kierował się prosto do stolika za parawanem. Oberżysta pamiętał, jakie wino preferuje nieznajomy. Smak przybysza nieco różnił się od gustu jego współbiesiadnika. Oberżysta byłby gotów przysiąc, że ci dwaj nigdy ze sobą nie rozmawiali. Szacowny obywatel dopijał w milczeniu swą połowę szklanicy. Starzec odchodził potem, ledwie skosztowawszy trunku. Osamotniony gość zamawiał wtedy jeszcze jeden pucharek z dobrą

zakąską. Jeśli wcześniej skrywał napięcie pod maską wesołości, teraz karczmarz widział w jego oczach ulgę, a także jakby rozczarowanie. Płacąc hojnie, szanowny mieszczanin opuszczał karczmę, żegnając gospodarza skinieniem głowy. Ten dobrze wiedział, jaką niesamowitą ciekawość wywołałby u sąsiadów, gdyby opowiedział im o tych niezwykłych zachowaniach, powtarzających się co roku, zawsze w Dzień Wszelkiej Radości. Nie wątpił, że plotkarskie kumoszki rozniosłyby to po całym mieście, lecz był z natury milczkiem. Być może także coś, co wyczuwał swym bystrym umysłem, nakazywało mu zachować milczenie. Tymczasem świąteczne zabawy toczyły się swoim torem. Nasi rywale południowcy przedstawili szanownej publiczności monumentalne i pompatyczne dzieło. Na początku obwieszczono, że wszyscy zobaczą Historię Zakonu Łaszą. Tłum przed naszym podestem powoli zwracał się w przeciwną stronę. My również poszliśmy oglądać. Historia zaczynała się odrąbaniem głowy wielkiej szmacianej kukły. Nawiasem mówiąc, głowa była przypięta guzikami do kołnierza. Potem pojawiło się Święte Widziadło Łaszą. Był nim rosły chłopak na szczudłach, zakutany po same oczy w szara opończę. Skraj peleryny, zgodnie z zamysłem autora, był obwieszony robakami. Aby widzowie skojarzyli ją z głęboką mogiłą, nie zaś z kufrem pełnym moli, ktoś

przyszył do podszewki kilka tłustych gąsienic. Wielkie nieba! Wciąż żywych, wijących się, jakby Widziadło wybierało się właśnie na połów ryb. Publiczność była poruszona. Dzieci zapiszczały ze strachu, Święte Widziadło zawyło, jak marcowy kot... To się właśnie nazywa chwyt pod publiczkę! Gdyby Łasz wyglądał tak rzeczywiście, czy znalazłby wyznawców? Nie zdążyłam się nad tym zastanowić, bo nagle pojawili się na scenie również słudzy Zakonu! Było ich aż czterech, jako że południowcy stanowili trupę liczniejszą od naszej. Z przodu wyglądali jak zakapturzone kukły, z tyłu zaś każdy miał namalowany szkielet, co miało alegorycznie wyrażać, że bracia Łaszą rozsiewali śmierć. Publiczność klaskała. Jak słyszałam, wśród mieszczan zostało jeszcze sporo pamiętających Czarny Mór, który dziewiętnaście lat temu pochłonął połowę mieszkańców okręgu. Powiadano, że sprowadzili go właśnie słudzy Łaszą... Na szczęście nie było mnie jeszcze wtedy na świecie. Moja chuderlawa, blada matka lubiła opowiadać, jaki potężny, bogaty i wspaniały był kiedyś nasz ród. Zaraza zniszczyła go w ciągu paru dni: dziadek, babcia, wujek, ciotki i kuzyni spoczęli we wspólnej mogile, dom został spalony, majątek rozgrabiony. Z całej rodziny ocaleli tylko moja matka z młodszym bratem. Resztki fortuny stopniały w ciągu bez mała dziesięciu lat. Spędzałam dzieciństwo w ogromnej komnacie,

pełnej rasowych psów i nieporządnie porozrzucanych cennych ksiąg. Po śmierci matki wujaszek oddał mnie do przytułku, z którego wykupił mnie Flobaster. W tej chwili właśnie dyszał ciężko nad moim uchem. Jasne było, że południowcy odniosą sukces i będziemy musieli zdrowo się napocić, żeby przyciągnąć z powrotem głupią publikę. Historia Zakonu zakończyła się ku ogólnemu zadowoleniu: rumiana damulka, wyobrażająca Sprawiedliwość, zapędziła „braci Łaszą” do otwartej w porę zapadni, gdzie długo jeszcze jęczeli i narzekali. Widzowie klaskali jak szaleni. Flobaster miał kwaśną minę. Syknął wściekle na Muchę, który także chciał klaskać. Nie zaczynaliśmy swego występu jeszcze przez pół godziny, ponieważ tymczasem zdarzył się pojedynek doboszów. Obaj byli obwieszeni swymi instrumentami. Na ziemi stał jeszcze jeden, wyglądający jak monstrualny pień, ogromny taraban. Werble dudniły aż uszy puchły. Tłum przyklaskiwał i gwizdał do rytmu. Biedacy wyłazili wprost ze skóry, ich bębenki wyły i płakały, lecz nie mogli się wzajemnie pokonać. W końcu właściciel tego wielkiego wskoczył nań i zatupał ze wszystkich sił, podskakując i wywołując tym burzę oklasków. W tym momencie skóra pękła z trzaskiem i dobosz wpadł do środka. Taki był koniec pojedynku. Przyszedł czas na nas. Na żer publiczności została rzucona Baśń o księżniczce i jednorożcu.

Bardzo lubiłam tę sztukę. Flobaster kupił ją od jakiegoś wędrownego pismaka. Opowiadała o księżniczce (Gezina), która pokochała ubogiego młodzieńca (Barian). Zły czarownik zamienił go w jednorożca. Co prawda, według mnie, skoro był to zły mag, nie powinien zamieniać go akurat w tak piękne stworzenie! Mógł wybrać coś brzydszego: wiadro pomyj albo dziurawy kaftan... Spróbujcie jednak wystawić spektakl, w którym bohater występuje pod postacią brudnego wiadra... Maga grał Fantin, nasz etatowy czarny charakter. Jak nikt umiał groźnie marszczyć brwi, wykrzywiać usta i cedzić złowieszczo każde słowo. Prawdę mówiąc, nie potrafił niczego innego. W rzeczywistości był poczciwy i głupawy. Tacy są również potrzebni. Barian i Gezina śpiewali w duecie. Srebrzysty sopran solistki wywoływał zawrót głowy nie tylko u kupców na jarmarkach, lecz nawet u wielkich panów. Artystka jednak nie pozwalała sobie z nikim na całusy bez „prawdziwej miłości”. Z tego co pamiętam, przeżyła co najmniej sześć, może siedem takich miłości. Spektakl szedł dosyć monotonnie, pod koniec widzowie zaczęli się nudzić. Trochę poprawiła sytuację scena przeistoczenia. Mucha walił ze wszystkich sił w miedzianą tarczę, Flobaster potrząsał arkuszem blachy, a Barian wił się w kłębach dymu (podłożyłam pod sceną kiść wilgotnej, tlącej się słomy). A jednak im bliżej finału, tłumek przed naszym teatrzykiem zastanawiająco rzedniał.

Południowcy szczerzyli białe zęby. Trzeba było ratować sprawę. Mucha szybciutko obiegł publiczność z tacką, która nie zapełniła się nawet do połowy i zapowiedział Farsę o rogaczu. Przybyło nam paru zaciekawionych widzów i w tym momencie zauważyłam Jasnowłosego Pana. To było nieuniknione. Przewyższał otoczenie o głowę, jaśniał niczym morska latarnia nad rozkołysanymi falami. Miał niesamowicie błękitne oczy, błyszczące jak bryłki lodu w słonecznych promieniach. Nie był już młody, lecz nie wypadało go też nazwać starym. Nigdy jeszcze nie widziałam tak przystojnego oblicza. Wyglądał jak żywy posąg wielkiego wojownika. Spoglądał w naszą stronę, wyraźnie zastanawiając się: zostać, czy odejść. Nie odchodź, Jasnowłosy! Ledwie doczekałam, aż Flobaster przebrany za kancelistę skończy swój monolog. Grał surowego męża, którego żona miała być wcieloną cnotą. Dopowiadał jeszcze ostatnie słowa, gdy wybiegłam na scenę z wypchanym biustem i takimże zadkiem. Wyleciałam jak z procy. Wśród publiczności liczył się dla mnie w tej chwili tylko jeden widz. Ach, jestem znudzoną żoneczką, jakże cnotliwą: może by tak dobry małżonek pozwolił mi wyszywać z przyjaciółeczką? Przyjaciółka wyszła zza kulis, kołysząc się na wysokich obcasach. Dzierżyła tamborek wielkości obrusa. Podczas, gdy śpiewałam: „Ach,

przyjaciółeczko, jaki to trudny ścieg, jaki dziwny wzór... „ z tejże opadały kolejno kapelusik, pantofelki, woalka, suknia i gorset... Mucha został w samych kalesonkach. Z przodu sterczała wielka, gruba marchew. Dwoje spiskowców schowało się po chwili za wiszącym prześcieradłem, zarówno przed „mężem”, jak i publicznością. Tę scenę można grać do oporu. Stykając się czołami, ja i Mucha jęczeliśmy i wyli, dysząc chrapliwie i kręcąc biodrami. Co pewien czas wystawiałam zza zasłony gołe kolano, a chłopak rytmicznie wstrząsał materiał chudym zadkiem. Udawaliśmy rozkosz, jak umieliśmy. Jego czarne oczy płonęły, na górnej wardze pojawiły się krople potu. Podejrzewałam, że w tym momencie odniósłby sukces nawet bez marchewki... Flobaster wygłaszał tymczasem monolog. W jego głosie dźwięczało tak szczere samozadowolenie, że widzowie pokładali się ze śmiechu. Wznosząc ręce, deklamował: O, czasy! O, obyczaje! O, biada! Wszędzie zgubne przykłady... Niech będę psem łańcuchowym, Lecz nigdy wzrok rozpustnika, Nie tknie mej żonki uczciwej...

Za jego plecami rozwinęła się dyskretnie zasłona. Niewidoczny dla widzów Barian skrył się za plecami „męża” i po chwili, ku zadziwieniu publiki, z głowy Flobastera zaczęły wyrastać, najpierw ostre koniuszki, potem pierwsze rozwidlenia, aż wreszcie ukazało się potężne, rozłożyste poroże! Tłum gruchnął śmiechem, trzymając się za brzuchy. Rogi wyrastały wciąż wyżej i wyżej, dopóki nie wczepiły się w potylicę Flobastera. Barian zniknął za kotarą. Flobaster uniósł znacząco palec. Może pójdę do lubej mej, spojrzeć, Jak razem z poczciwe druhną Udatnie hafty wyszywa; Niewinna niczym gołąbek, Bielsza niż biały króliczek... Owym „króliczkiem” ostatecznie załatwił publikę. - Idź! - zawył ktoś z tłumu. - Idź, poczciwino, zobaczyć swego króliczka! Flobaster wygiął sceptycznie usta i wskazał na swe rachunki. - Ciężka praca nie pozwoli mi się oderwać nawet na chwilę... Jego oblicze, zwieńczone imponującym porożem, było tak przepełnione powagą i dostojeństwem, że nawet ja, choć widziałam to

już ze dwieście razy, nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem. Flobaster mógł sobie być samolubem, tyranem i skąpiradłem, był jednak wielkim aktorem. I wiele mu za to można było wybaczyć... Farsa zbliżała się do finału. Przez dziurkę w naciągniętym na stelażu płótnie dostrzegłam w końcu swego Jasnowłosego Pana. Wielkie nieba, nie śmiał się, tylko rżał niczym rozhukany źrebak. Jego twarz utraciła arystokratyczną bladość i zrobiła się czerwona jak burak. Rechotał do rozpuku, spoglądając na rogi Flobastera. Miałam ochotę wyskoczyć i zawołać na cały plac: to ja wymyśliłam ten trik! Śmiejecie się z tego, co wymyśliłam! Nikt inny, tylko ja! Oczywiście nie zrobiłam tego. Mucha wypełzł na czworakach zza zasłonki w przekrzywionym gorsecie i niedbale naciągniętej sukni. „Mąż” doszedł do wniosku, że wyszywałyśmy nie oszczędzając rąk. Tłum szaleńczo klaskał. Trzykrotnie wychodziliśmy do ukłonów. Dygając niezgrabnie, panicznie szukałam wzrokiem... Zgubiłam go, zgubiłam! Po chwili ujrzałam go tuż przed podestem. Jakby mnie ktoś oblał wrzątkiem! Flobaster i Mucha dawno zniknęli za kulisami, ja zaś kłaniałam się jak nakręcona lalka, dopóki Jasnowłosy nie przywołał mnie zgiętym palcem. W mojej garści niewiadomym sposobem pojawiła się ciepła, złota moneta. Jego pełne usta poruszyły się. Mówił coś do mnie (do mnie!), lecz nie rozróżniałam słów.

Cudowna chwila trwała tak długo, dopóki bezlitosna dłoń Flobastera nie wywlokła mnie za kotarę... Obnosiłam się ze złotą monetą pół dnia. Było oczywiste, że stanie się dla mnie talizmanem na całe życie. Jednak następnego dnia zdrowy rozsądek wziął górę nad romantycznym porywem. Talizman zamienił się w garść srebrników oraz kapelusz z kokardą, sznurowaną suknię i wesołą ucztę dla całej naszej kompanii. Ciężki stół obiadowy, otoczony kręgiem wystraszonych krzeseł, wbił się w kąt i stamtąd był świadkiem pojedynku. Luar atakował, wyskakiwał w dalekich wypadach, całą duszę wkładając w końcówkę przytępionej klingi. Jego przeciwnik prawie nie ruszał się z miejsca. Luar rzucał się na niego z różnych stron jak szczeniak na kamienny słup. Zwabiona hałasem kucharka, zajrzała przez drzwi strachliwie. Na jej widok przeciwnik Luara ożywił się i dalej parując oraz uchylając się przed ciosami, przypomniał sobie o śniadaniu. Kucharka niepewnie pokiwała głową, wymamrotała parę zachęcająco brzmiących słów, po czym zniknęła. - Nogi, nogi, nogi! - krzyczał partner, zwracając się znów do chłopaka. - Nie ruszasz nimi jak trzeba! Luar zwiększył tempo. Strugi potu ściekały mu na kołnierz. Przeciwnik cofnął się o krok i opuścił szpadę.