IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony258 476
  • Obserwuję204
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań149 133

Diaczenko Marina Siergiej - Vita Nostra

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Diaczenko Marina Siergiej - Vita Nostra.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Diaczenko Marina i Siergiej
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 410 stron)

Maria i Siergiej Diaczenko Vita nostra Przełożył Piotr Ogorzałek Stawiguda 2008

Vita nostra tyt. oryginału: Vita nostra Copyright © 2007 by Marina i Siergiej Diaczenko ISBN 978-83-89951-83-0 Projekt i opracowanie graficzne okładki Tomasz Maroński Redakcja Jacek Inglot Korekta Bogdan Szyma, Aleksandra Przybylska Skład Tadeusz Meszko Wydanie I Agencja „Solaris” Małgorzata Piasecka 11-034 Stawiguda, ul. Warszawska 25 A Tel./fax089 5413117 e-mail: agencja@solarisnet.pl sprzedaż wysyłkowa: www.solarisnet.pl

CZĘŚĆ PIERWSZA Te ceny to po prostu koszmar! W końcu mama wynajęła pokoik z oknami na zachód w czteropiętrowym domu dwadzieścia minut od morza. Drugi, identyczny (bo było to mieszkanie dwupokojowe!), zajmował chłopak z dziewczyną. Wszystko było więc wspólne - kuchnia, łazienka i ubikacja. - Ale oni całymi dniami siedzą na plaży - uspokajała właścicielka. - A dużo to młodym trzeba? A morze, o, prawie z okna widać. Istny raj. Właścicielka wyszła, zostawiając dwa klucze; od drzwi wejściowych i od pokoju. Saszka na dnie walizki znalazła kupiony w zeszłym roku, niemal wyblakły kostium kąpielowy i pospiesznie przebrała się w łazience, w której na kaloryferze schły czyjeś majtki. Ogarnął ją świąteczny, radosny niepokój; jeszcze trochę i zanurzy się w morzu. Fale, sól na wargach, głęboka toń barwy khaki; po długiej zimie zapomniała już to uczucie. W przejrzystej fali palce przypominają kolorem białą czereśnię. Płyniesz w stronę horyzontu, czujesz, jak morze omywa brzuch i plecy, potem nurkujesz i na dnie widzisz kamienie, wodorosty i zielonkawe, pstre rybki. - Może najpierw coś zjemy? - zapytała mama. Wyglądała na bardzo zmęczoną. Podróż w dusznym wagonie z miejscami do leżenia, bieganina w poszukiwaniu mieszkania i niekończące się kłótnie z właścicielkami, wszystko to dało jej w kość. - Przecież przyjechałyśmy nad morze, mamusiu. Mama wyciągnęła się na kanapie, podkładając pod głowę stosik świeżej pościeli.

- Jeśli chcesz, skoczę po pirożki*? - ugodowo zaproponowała Saszka. - A co, będziemy się tu żywić pirożkami? Jest przecież kuchnia. - Ależ mamo! Chociaż się zanurzmy. - Idź. - Mama zamknęła oczy. - Kiedy będziesz wracać, kup przy okazji jajka i kefir. No i chleb i masło. Saszka wprost na kostium kąpielowy włożyła sukienkę na ramiączkach, wsunęła stopy w klapki i biorąc ze sobą ręcznik właścicielki wybiegła z domu, na słońce. Na podwórku kwitły drzewa, których nazw Saszka nie znała; ochrzciła je więc „pawimi”. Za szpalerem nierówno przystrzyżonych krzewów zaczynała się ulica prowadząca do morza. „Ulica Prowadząca do Morza” - właśnie tak zdecydowała się nazywać ją Saszka. Tabliczki z prawdziwą nazwą ulicy, prostą i niepozorną, nie miały żadnego znaczenia. Zdarza się przecież, że pięknym rzeczom nadaje się głupie nazwy - i na odwrót. Wymachując torbą poszła - a raczej pobiegła - w dół. Ludzie szli gęstym tłumem, ktoś z nadmuchiwanym materacem, ktoś z wielkim parasolem, ktoś jedynie z plażową torbą. Dzieci tradycyjnie mazały się roztopionymi lodami i matki, sztorcując je, wycierały plamy pogniecionymi chusteczkami. Słońce już dawno minęło zenit i wisiało teraz nad dalekimi górami, jakby szukając miejsca do lądowania. Saszka, uśmiechając się od ucha do ucha, szła w stronę morza, czując przez podeszwy klapek gorący asfalt. Wyrwały się. Niezależnie od braku pieniędzy, niezależnie od kłopotów mamy w pracy. Niezależnie od tego wszystkiego przyjechały nad morze i już za piętnaście, a może nawet za dziesięć minut zanurzy się w błękitnej toni. Ulica zakręcała. Chodnik był niemal całkowicie zagrodzony reklamowymi stojakami małej firmy turystycznej - widniały na nich „Jaskółcze Gniazdo”, Massandra, Nikitskij Ogród Botaniczny, pałac w Ałupce. Dźwięczały i huczały automaty do gier. Żelazna szafa mechanicznym głosem proponowała wróżenie z dłoni. Saszka stanęła na palcach i w końcu zobaczyła morze. * Pirożki - tradycyjne, sprzedawane najczęściej przez uliczne handlarki, drożdżowe bułki z różnorakim nadzieniem (przyp. tłum.)

Ledwie powstrzymała się, by nie rzucić się pędem. Truchtem ruszyła w dół ze zbocza, które stawało się coraz bardziej strome. W stronę przyboju; tam, skąd donosił się uszczęśliwiony dziecięcy pisk i muzyka przybrzeżnych kafejek. Już zaraz... Najbliższa plaża okazała się płatna. Nieszczególnie się tym przejmując Saszka obeszła płot, zeskoczyła z niewysokiej betonowej balustradki i pod jej stopami zachrzęściły otoczaki. Po znalezieniu odrobiny wolnej przestrzeni rzuciła ręcznik i sukienkę na torbę, obok zostawiła klapki i marszcząc się pokuśtykała po kamieniach w kierunku przyboju. Gdy tylko dotarła do wody, opadła na czworaki, zanurzyła się i popłynęła. Pełnia szczęścia. W pierwszej chwili woda wydała się zimna, a w drugiej ciepła jak w wannie. Przy brzegu kołysały się na falach wodorosty i strzępy plastikowych worków, jednak Sasza płynęła wciąż dalej. Wkrótce woda wokół niej oczyściła się i zmieniła kolor, a nadmuchiwane materace i dzieci na jaskrawych kołach do pływania zostały z tyłu; wokół rozpostarło się morze i zabłysła jaskrawoczerwona stożkowata boja - niczym symbol doskonałości zawieszony pomiędzy dwoma błękitnymi płachtami. Saszka zanurkowała, otwarła oczy i zobaczyła całą ławicę szarych, podłużnych ryb. Wracała truchtem - mama się już na pewno naczekała i będzie niezadowolona. Droga w górę wydawała się nieoczekiwanie stroma i długa. W sklepiku skonana ekspedientka sprzedawała zarówno chleb, jak i jajka i ziemniaki, więc ustawiła się pokaźna kolejka. Saszka zapewniła sobie poparcie tęgiej opalonej kobiety („Powie pani, że za nią stoję, dobrze?”) i po Ulicy Prowadzącej do Morza pobiegła na podwórko z „pawimi” drzewami. Mężczyzna stał obok agencji wynajmu mieszkań - zielonej budki z wiecznie zamkniętymi okiennicami. Mimo upału miał na sobie ciemne dżinsowe ubranie. Jego twarz pod daszkiem niebieskiej czapki wydawała się niezdrowo żółta, wręcz woskowa. Ciemne okulary nie przepuszczały nawet promyka światła i nic się w nich nie odbijało. Mimo to Saszka poczuła, że na nią patrzy. Zrobiło się jej nieprzyjemnie. Odwróciła się i nie przyglądając się dłużej temu dziwnemu człowiekowi, weszła do przesiąkniętej zapachem pokoleń kotów bramy, wspięła się na pierwsze piętro i zadzwoniła do obitych czarną dermą drzwi z blaszanym numerem „dwadzieścia pięć”.

* * * Każdego ranka budziły się o czwartej, gdy sąsiedzi, młoda para, wracali z dyskoteki. Hałaśliwie chodzili tam i z powrotem po korytarzu, pili herbatę, skrzypieli tapczanem i w końcu cichli; wówczas Saszka z mamą znów zasypiały i następnym razem budziły się o wpół do ósmej. Saszka zaparzała rozpuszczalną kawę. Wypijały z mamą po filiżance (kuchnia była pełna brudnych naczyń; młodzi sąsiedzi zawsze bardzo przepraszali za bałagan, lecz talerzy mimo to nie myli) i szły na plażę. Po drodze kupowały jogurt w kubkach, ciepłą kukurydzę, szczodrze obsypaną kryształkami soli, lub pierożki z powidłami. Wypożyczały plastikowy leżak, rozkładały na nim ręcznik i biegły się kąpać, potykając się i sycząc z bólu na dużych otoczakach. Pluskały się, nurkowały i nie wychodziły z wody przez pół godziny, a czasem nawet dłużej. Drugiego dnia Saszka się „spiekła” i mama na noc smarowała jej ramiona kefirem. Czwartego dnia wybrały się na morską wycieczkę, jednak morze było niespokojne i obie dostały lekkich torsji. Piątego dnia rozpętał się niemal prawdziwy sztorm, po plaży leniwie włóczyli się półnadzy, opaleni ratownicy i ogłaszali przez megafon, że „kąpiel wzbroniona, bo w wodzie krokodyli tona”, jak przeinaczyła ich ostrzeżenia mama. Saszka bawiła się z falą i raz dość boleśnie oberwała kamieniem po nodze. Zrobił się siniak. Wieczorami w całej miejscowości huczały dyskoteki. Grupki chłopców i dziewcząt, uzbrojonych w papierosy, stały przy kioskach i kasach, wokół starych żeliwnych ławek i prowadziły światowe życie typowe dla młodych ssaków. Saszka niekiedy czuła na sobie oceniające spojrzenia. Ci chłopcy z aroganckimi, wymalowanymi koleżankami wzbudzali jej niechęć, a jednocześnie gryzł ją obrzydliwy robak; wypoczywała z mamą jak jakaś mała dziewczynka, co dla szesnastolatki było powodem do wstydu. Saszka chciała właśnie tak stać, opierając się o ławkę w środku hałaśliwej grupki, i śmiać się razem ze wszystkimi, lub siedzieć w kafejce, pociągając z puszki dżin z colą, albo grać w siatkówkę na placyku pokrytym popękanym jak skóra słonia szarym asfaltem. Przechodziła jednak obok, udając, że spieszy jej się do własnych znacznie ciekawszych spraw, i spędzała wieczory spacerując z mamą po parku i nabrzeżu, oglądając obrazy niezliczonych plażowych malarzy, pytając o ceny polerowanych muszli i glinianych świeczników i ogólnie rzecz biorąc oddając się

miłym sercu zajęciom, które bynajmniej nie były nudne - jednak słysząc wybuchy śmiechu dobiegające od grupek młodzieży, niekiedy wzdychała z tęsknotą. Sztorm ucichł. Woda przestała być mętna, morze znów stało się przejrzyste i Saszka złapała kraba - maleńkiego niczym pajączek. Złapała i od razu wypuściła. Połowa czasu przeznaczonego na wypoczynek minęła nie wiadomo kiedy - wydawało się, że dopiero przyjechały, a już za osiem dni trzeba wracać. Mężczyznę w niebieskiej czapce z daszkiem spotkała na bazarze. Szła, sprawdzając ceny wiśni, obeszła rząd stoisk i nagle zobaczyła go w tłumie. Stał nieopodal, beznamiętnie obserwując ludzi przez ciemne, nie przepuszczające nawet promyka światła okulary. Mimo to Saszka była pewna, że patrzy na nią i tylko na nią. Odwróciła się i skierowała w stronę wyjścia z bazaru. Ostatecznie wiśnie można kupić też na rogu; są tam nieco droższe, ale niewiele. Machając plastykową torbą wyszła na Ulicę Prowadzącą do Morza i ruszyła w górę, w stronę swego czteropiętrowca, starając się jak najdłużej pozostawać w cieniu akacji i lip. Nie dochodząc do pierwszej przecznicy odwróciła się. Mężczyzna w ciemnym dżinsowym ubraniu szedł za nią. Z jakiegoś powodu była przekonana, że został na bazarze. Istniało oczywiście prawdopodobieństwo, że Saszka i ów mężczyzna idą po prostu w tę samą stronę, lecz wydawało jej się kompletnie niepoważne. Patrząc w czarne, nieprzejrzyste szkła jego okularów, Saszka poczuła nagle paniczny lęk. Wokół pełno było wczasowiczów i plażowiczów. Dzieci paćkały się roztopionymi lodami, w kioskach sprzedawano gumę do żucia, piwo i warzywa, przypiekało popołudniowe słońce, a Saszce zrobiło się zimno, jakby od środka pokrył ją szron. Nie wiedząc, skąd wziął się ten strach i dlaczego boi się ciemnego człowieka, popędziła w górę ulicy, plaskając klapkami o asfalt, a przechodnie uskakiwali jej z drogi. Z trudem łapiąc oddech i nie mając odwagi się odwrócić wbiegła na podwórko z „pawimi” drzewami. Wpadła do bramy i nacisnęła na dzwonek. Mama długo nie otwierała, na dole trzasnęły drzwi, na schodach rozległy się kroki. Mama w końcu otwarła. Saszka wleciała do mieszkania, niemal zwalając ją z nóg. Zatrzasnęła drzwi i zamknęła je na zamek. - Co z tobą?!

Saszka przylgnęła do judasza. Pojawiła się zniekształcona jak w krzywym lustrze sąsiadka z tutką ałyczy*, minęła pierwsze piętro i weszła wyżej, na drugie... Odetchnęła z ulgą. - Co się stało? - spytała mama ze strachem. - Nic takiego. - Saszce było już wstyd. - Przyczepił się do mnie taki jeden. - Kto?! Dziewczyna zaczęła tłumaczyć. Opowiedziana na spokojnie historia z ciemnym człowiekiem okazała się nie tylko zupełnie niestraszna, ale wręcz kompletnie idiotyczna. - Więc wiśni nie kupiłaś - podsumowała mama. Saszka ze skruchą wzruszyła ramionami. Trzeba było wziąć torbę i wrócić na bazar, jednak na myśl o tym, by otworzyć drzwi i znów wyjść na dwór, ścisnęło ją w żołądku. - A to ci nowina - westchnęła mama. Wzięła od Saszki torbę i pieniądze i w milczeniu poszła na bazar. * * * Rankiem następnego dnia w czasie wędrówki nad morze Saszka znów zobaczyła ciemnego mężczyznę. Stał przy kiosku firmy turystycznej, jakby sprawdzał miejsca i ceny, w rzeczywistości zaś obserwował Saszkę zza nieprzejrzystych ciemnych okularów. - Mamo... Zobacz... Mama podążyła za wzrokiem Saszki. Uniosła brwi. - Nie rozumiem. Stoi sobie chłopina. No i co z tego? - Nie widzisz w nim niczego dziwnego? Mama szła jak gdyby nigdy nic, z każdym krokiem zbliżając się do ciemnego człowieka. Saszka zwolniła. - Przejdę na drugą stronę. - A przechodź... Moim zdaniem słońce zdrowo przypiekło ci głowę. Saszka przecięła pas powgniatanego asfaltu z widocznymi śladami opon. Mama przeszła obok ciemnego mężczyzny, który nawet na nią nie spojrzał. Patrzył na Saszkę; tylko na Saszkę. Nie odrywał od niej wzroku. * Ałycza - kaukaska odmiana śliwy wiśniowej (przyp. tłum.)

Na plaży wzięły leżak i postawiły go na zwykłym miejscu, jednak Saszce po raz pierwszy nie chciało się kąpać. Miała ochotę wrócić do domu i zamknąć się w mieszkaniu. Choć zrobione ze sklejki drzwi mieszkania były, prawdę mówiąc, jedynie iluzją obitą starą dermą. Już lepiej być tu, na plaży, w tłumie i hałasie, gdzie kołyszą się przy brzegu nadmuchiwane materace i malec z kołem do pływania wokół bioder stoi po kolana w wodzie; koło ma kształt łabędzia z długą szyją, a chłopczyk ściska białe gardło gumowego ptaka. Mama kupiła pachlawę*od handlarki w białym fartuchu. Saszka długo oblizywała lepkie od słodyczy ręce, po czym podeszła do morza, by je opłukać. Weszła do wody nie zdejmując plastikowych klapek. Czerwona boja, symbol doskonałości zawieszony w połowie drogi do horyzontu, lekko kołysała się na wodzie, odbijając słońce matowym bokiem. Saszka uśmiechnęła się, otrząsając ze strachu. Rzeczywiście śmieszna historia. Czego tu się bać? Za tydzień wróci do domu i tyle. Co może jej zrobić? Weszła głębiej, zdjęła klapki i rzuciła je na brzeg, jak najdalej, żeby nie zmyła ich przypadkowa fala. Zanurkowała, przepłynęła kilka metrów pod wodą, wynurzyła się, parsknęła, roześmiała i szybko popłynęła w kierunku boi - zostawiając za sobą brzeg, zgiełk, sprzedawczynię pachlawy i strach przed ciemnym człowiekiem. A w domu okazało się, że zapomniały kupić oleju i nie ma na czym usmażyć ryb. * * * Na „pawich” drzewach kołysały się różowe kwiaty. Dalej w krzakach też coś kwitło i pachniało, wabiąc pszczoły. Na ławce drzemała staruszka. Czteroletni brzdąc mazał kredą po krawędzi chodnika. Ulicą Prowadzącą do Morza płynął codzienny, pstry tłum. Saszka wyszła na ulicę i znów się rozejrzała. Po czym truchtem, żeby szybciej mieć to za sobą, popędziła do sklepu. - Przepraszam, pani jest ostatnia? Będę za panią. Kolejka nie przesuwała się szybko, lecz też niezbyt opieszale. Od lady dzieliły ją jeszcze trzy osoby, gdy poczuła na sobie czyjś wzrok. * Pachlawa - podobne do faworków, smażone na oleju ciasto ze słodką polewą orzechową (przyp. tłum.)

Ciemny mężczyzna pojawił się w drzwiach sklepu. Wszedł do środka. Omijając kolejkę podszedł do lady. Zatrzymał się, jakby oglądając towary. Zasłonięte okularami oczy świdrowały Saszkę. Wręcz przewiercały ją na wylot. Nie ruszyła się z miejsca. Początkowo dlatego, że nogi przykleiły jej się do podłogi. A potem - gdy zastanowiła się i zdała sobie sprawę, że tutaj, w sklepie, nic jej nie grozi. W ogóle nic jej nie grozi. A rzucać wszystko, wychodzić z kolejki i biec do domu byłoby głupio. Właśnie w bramie ją dogoni. Mogłaby co najwyżej zacząć z podwórka krzyczeć do mamy. Żeby wyjrzała przez okno. I co?! - Bierze coś pani? Poprosiła o olej. Płacąc, rozsypała drobne. Stojący za nią staruszek pomógł jej zebrać monety. A może poprosić kogoś o pomoc? Ciemny mężczyzna stał przy ladzie i przyglądał się Saszce. Od jego wzroku plątały jej się myśli. Co za wstyd; i coraz bardziej chciało się do ubikacji. Krzyknąć: „Na pomoc”? Nikt nie zrozumie. Nikt nie wie, dlaczego Saszkę tak przeraża ten na dobrą sprawę zupełnie zwyczajny człowiek. Tak, ma bladą twarz. Tak, ma ciemne okulary. Ale co się z nią dzieje, kiedy tak patrzy na nią przez nieprzejrzyste szkła?! Ściskając w garści torbę z kostką masła i butelką oleju Saszka poszła w stronę wyjścia ze sklepu. Mężczyzna ruszył za nią, jakby nie zamierzał niczego ukrywać. Bez udawania. Rzeczowo i konkretnie. Przekroczywszy próg popędziła niczym sprinter. Spod jej nóg zerwały się szare gołębie. Po przebiegnięciu przez drogę pomknęła jak chart, tylko wiatr gwizdał w uszach, do domu, do mamy, na znajome podwórko. Podwórko okazało się nieznajome. Saszka rozejrzała się dookoła - „pawie” drzewa kwitły jak zawsze i krawężnik był pomazany kredą, jednak wejście do bramy było zupełnie inne i ławka stała inaczej. Może to inne podwórko?! Ciemny człowiek nie biegł - po prostu szedł i wydawało się, że z każdym krokiem przybliża się o półtora metra. Oszalała ze strachu Saszka wpadła do bramy. Zdawała sobie sprawę, że w żadnym wypadku nie należało tego robić, jednak pobiegła dalej. Na dole trzasnęły drzwi. Saszka pomknęła na samą górę, niestety były tam tylko cztery piętra; schody kończyły się ślepym zaułkiem zamkniętych drzwi. Saszka

przyskoczyła do nich i zaczęła dzwonić do czyjegoś mieszkania; wewnątrz rozległ się dźwięk dzwonka - ding dong - jednak nikt nie otwierał. Nikogo nie było w domu. Mężczyzna stał tuż obok, zagradzając schody. I odcinając drogę ucieczki. - To tylko sen! - krzyknęła pierwsze, co przyszło jej do głowy. - Chcę, żeby to był sen! I obudziła się na rozkładanym łóżku, cała we łzach, z przygniecionym do poduszki uchem. * * * - Co za sen... Wyszły z domu jak zwykle koło ósmej. Na rogu kupiły jogurt. Saszka niby przypadkowo przeciągnęła mamę na drugą stronę ulicy, przeciwległą do tej, na której znajdowała się agencja turystyczna. I okazało się, że miała rację. Ciemny mężczyzna stał obok dużego reklamowego plakatu przedstawiającego „Jaskółcze Gniazdo”. Obserwował Saszkę zza ciemnych okularów. - Ja już tego nie wytrzymam. To jakaś psychoza. - O co znowu chodzi? - On znowu stoi i patrzy. Saszka nie zdążyła jej zatrzymać. Mama raptownie skręciła, przecięła ulicę, podeszła wprost do ciemnego mężczyzny i zaczęła z nim o czymś rozmawiać. Ten odpowiadał, nie spuszczając wzroku z Saszki. Chociaż jego twarz była odwrócona w stronę mamy i wargi poruszały się w pełni naturalnie i były wręcz przyjazne. Jeśli bywają uprzejme wargi. Mama wróciła, jednocześnie zadowolona i zła. - Uspokój się. To taki sam wczasowicz, jak ty. Nie rozumiem, czego od niego chcesz. Pochodzi z Niżniewartowska. Ma alergię na słońce. Saszka nie odpowiedziała. W porze obiadu, wracając znad morza, wstąpiły na bazar i Saszka sama dokładnie pilnowała, by nie przeoczyć żadnego zakupu. Po powrocie do pustego mieszkania po kolei wzięły „prysznic” w miednicy, polewając się z czerpaka (jak zwykle w dzień nie było bieżącej wody) i zaczęły pitrasić. I okazało się, że skończyła się sól.

* * * Ciemny mężczyzna siedział na ławce przy wyjściu z podwórka. Saszka zobaczyła go, gdy tylko wyjrzała z bramy. Cofnęła się. Rudy kot z rozerwanym uchem dojadał śmietanę z wystawionego przez kogoś spodka. Mlaskał. Oblizywał się. Dziko spoglądał na Saszkę żółtym okiem i znów łapczywie wylizywał naczynie. Saszka stała bez ruchu nie wiedząc, co robić. Wracać? Iść jak gdyby nigdy nic? Psychoza. W bramie zrobiło się ciemno. Mężczyzna w niebieskiej czapce stał przy wejściu, zasłaniając światło. - Aleksandro! Drgnęła gwałtownie, jakby kopnął ją prąd. - Musimy porozmawiać. Można oczywiście tak biegać w nieskończoność, jest to jednak mało przyjemne i pozbawione sensu. - Kim pan jest? Skąd pan mnie zna? Od razu przypomniała sobie, że mama wiele razy nazywała ją po imieniu - na ulicy, na plaży. Nic dziwnego, że on też je zna. Zechciał i się dowiedział. - Może usiądziemy na ławce i porozmawiamy? - Nie zamierzam o niczym z panem... Jeśli nie przestanie pan za mną chodzić, zawołam... pójdę na milicję! - Nie jestem zabójcą ani złodziejem. Mam do pani ważną sprawę, która wpłynie na całe pani życie. Będzie lepiej, jeśli pani posłucha. - Nie mam zamiaru. Proszę mnie zostawić! Odwróciła się i popędziła w górę po schodach. Do obitych czarną dermą drzwi z numerem „dwadzieścia pięć”. Na pierwszym piętrze wszystkie drzwi były brunatne. I na matowych szklanych tabliczkach widniały zupełnie inne numery. Saszka zmartwiała. Zza jej pleców dochodził cichy odgłos kroków. Ciemny mężczyzna wspinał się po schodach. - Chcę, żeby to był sen! - krzyknęła Saszka. I obudziła się. * * * - Mamo, który dzisiaj jest?

- Dwudziesty czwarty. A co? - Ale przecież dwudziesty czwarty był wczoraj! - Wczoraj był dwudziesty trzeci. Zawsze tak jest na wczasach; myli się daty, zapomina, jaki jest dzień tygodnia. Był bezwietrzny, biały jak mleko i przesycony zapachami poranek. Zeszły na podwórko. „Pawie” drzewa stały nieruchomo, jak dwie różowe góry z kwitnącymi na nich morelami. Wesoły tłum plażowiczów płynął w dół, po Ulicy Prowadzącej do Morza. Saszka szła z innymi ku plaży, niemal pewna, że to znowu sen. Przy turystycznym kiosku stało, studiując ceny i miejsca, młode małżeństwo. Ich synek - z gumą do żucia w zębach i kolanami w jodynie - przymierzał okulary do nurkowania. Nigdzie nie było ciemnego mężczyzny, jednak poczucie snu nie mijało. Kupiły kukurydzę. Saszka trzymała ją, wciąż ciepłą, kiedy mama wyciągała ze składziku i ustawiała na kamieniach wypożyczony leżak. Miękka żółta kolba przeszła solą; ziarna kukurydzy, które nie zdążyły stwardnieć, rozpływały się w ustach. Włożyły objedzone kaczany do plastikowego worka i Saszka wyniosła go do kosza na śmieci przy wejściu na plażę. Ciemny mężczyzna stał daleko w tłumie. Patrzył na Saszkę przez nieprzejrzyste okulary. - Chcę, żeby to był sen - powiedziała Saszka na głos. I obudziła się na rozkładanym łóżku. * * * - Mamo, wyjedźmy dzisiaj. Mama ze zdziwienia omal nie upuściła talerza. - Jak to? Dokąd?! - Do domu. - Przecież tak się rwałaś nad morze... I co, nie podoba ci się tutaj? - Chcę do domu. Mama przyłożyła Saszce dłoń do czoła. - Mówisz poważnie? Dlaczego? Saszka grymaśnie wzruszyła ramionami. - Mamy bilety na drugiego - powiedziała mama. - Kupowałam z miesięcznym wyprzedzeniem. A i tak były już tylko boczne miejsca. I mieszkanie mamy opłacone do drugiego. Nie rozumiem, Saszeńko, przecież tak się cieszyłaś...

Miała tak zagubiony, zmartwiony i bezradny wyraz twarzy, że Saszce zrobiło się wstyd. - To nic - wymamrotała pod nosem - ja tylko tak. Zeszły na podwórko. Zapach „pawich” drzew unosił się nad piaskownicą, ławkami i czyjąś starą ładą. W dół, po Ulicy Prowadzącej do Morza, maszerowali tłumnie jak na demonstrację wczasowicze, niosący pod pachami nadmuchiwane materace. I trwał spokojny, upalny i utrzymany w typowym dla kurortu rytmie poranek dwudziestego czwartego lipca. Przy turystycznym kiosku nie było nikogo. Obok, w kafejce pod mizernymi palmami, grupa młodzieży piła piwo i głośno spierała się, dokąd pojechać. Wszyscy byli opaleni i długonodzy, chłopcy i dziewczyny. Wszyscy mieli szorty. I na wpół puste plecaczki na prostych plecach. Saszce zachciało się pojechać z nimi. Założyć plecaczek, zawiązać adidasy i ruszyć po zakurzonych drogach Krymu - czasem autostopem, czasem na piechotę. Przeszły z mamą obok dyskutującej grupy. Kupiły pirożki. Ustawiły leżak i usiadły na nim bokiem z dwóch stron. Morze było lekko wzburzone, czerwona boja podskakiwała, w oddali brzęczały silniki wodnych skuterów. Saszka żuła pirożka, nie czując jego smaku. Może wszystko się ułoży, ciemny mężczyzna już nigdy się nie pojawi, a jutro nastąpi w końcu dwudziesty piąty? Po obiedzie mama ucięła sobie drzemkę. W pokoju panował zaduch; chylące się ku zachodowi słońce przebijało się na wylot przez zaciągnięte zasłony, kiedyś zielone, a teraz spłowiałe na brudny seledyn. Zjawili się sąsiedzi, przerzucali się w kuchni wesołymi uwagami, lali wodę ze zbiornika i dzwonili naczyniami. Saszka siedziała z książką na kolanach, patrzyła na szare linijki i niczego nie rozumiała. Zielony budzik na szafce nocnej tykał ogłuszająco. Odliczał sekundy. * * * - Może jednak porozmawiamy? Był wieczór. Mama stała oparta o barierkę i wiodła ożywioną dyskusję z czterdziestoletnim mężczyzną, jasnowłosym i bladym, który najwyraźniej dopiero co przyjechał do kurortu. Mama uśmiechała się i na jej policzkach pojawiały się dołeczki. Był to szczególny uśmiech. Do niej uśmiechała się inaczej. Saszka czekała na ławce pod osłoną akacji. Między nią a malarzem, który ulokował się na drugim końcu ławki, przed sekundą usiadł ciemny mężczyzna. Nawet

południowy zmierzch nie skłonił go do rozstania się z atramentowymi okularami. Saszka czuła jego spojrzenie zza czarnych szkieł. Z całkowitego mroku. Mogłaby zawołać mamę. Czy po prostu krzyknąć: „Na pomoc!” Lub powiedzieć - „To sen”. Wówczas stanie się to snem. Nie mającym końca. - O co panu... czego pan ode mnie chce?! - Chcę dać pani zadanie. Niezbyt skomplikowane. Nigdy nie wymagam rzeczy niemożliwych. - Jakie pan... co ma to... - A oto zadanie: codziennie, o czwartej rano, ma pani być na plaży. Nago wejść do wody, przepłynąć sto metrów i dotknąć boi. O czwartej rano na plaży nikogo nie ma, jest ciemno; nie ma cię czego wstydzić. Saszka siedziała jak zamurowana. To jakiś wariat?! A może oboje są niespełna rozumu? - A jeśli tego nie zrobię? Z jakiej racji... Czarne okulary wisiały przed jej twarzą jak dwie dziury prowadzące donikąd. - Zrobi to pani, zrobi. Gdyż świat wokół nas jest niezwykle kruchy. Codziennie ludzie przewracają się, łamią kości, giną pod kołami samochodów, toną... Zapadają na żółtaczkę, gruźlicę. Bardzo nie chcę pani o tym opowiadać. Jednak zrobienie tego, o co panią proszę, po prostu leży w pani interesie. Nie jest to skomplikowane. Mama przy barierce śmiała się. Odwróciła się, pomachała ręką i powiedziała coś do swego rozmówcy - widocznie rozmawiali właśnie o niej, o Saszce. - Jest pan maniakiem? - zapytała z nadzieją. Czarne okulary zakołysały się. - Nie. Odrzućmy od razu skostniałe stereotypy; pani nie zwariowała, a ja nie jestem maniakiem. Ma pani wybór: do końca życia błąkać się pomiędzy strasznym snem i koszmarem na jawie, albo wziąć się w garść, spokojnie zrobić to, czego się od pani wymaga, i żyć dalej. Może pani powiedzieć: „To sen” - i znów się obudzić. I nasze spotkanie będzie się powtarzać - z wariacjami. Tylko po co? Po nadbrzeżu spacerowali ludzie. Mama zawołała nagle: „Patrzcie! Delfiny!” - i machnęła ręką w stronę morza. Jej rozmówca wydał z siebie serię zdumionych wykrzykników, przechodnie zatrzymali się, wypatrując czegoś na błękitnej płachcie wody i Saszka też dostrzegła odległe czarne sylwetki, przypominające przewrócone nawiasy, które na zmianę to wzlatywały nad morzem, to znowu znikały. - Więc umowa stoi?

Mama trajkotała, patrząc na delfiny, a jej rozmówca słuchał, potakując. Płonęły jej oczy, lśniły zęby i Saszka nagle zobaczyła, że jej mama jest młoda. I bardzo, w tej właśnie chwili, szczęśliwa. - Jutro rano ma pani pierwszy roboczy lot. - Ciemny mężczyzna uśmiechnął się. - Niech pani zapamięta: codziennie o czwartej rano. Proszę nastawić budzik. To dla pani bardzo ważne: nie zaspać ani się nie spóźnić. Niech się pani postara. Dobrze? * * * Saszka leżała nie śpiąc. Przewracała się z boku na bok na rozkładanym łóżku. Zasłony były rozsunięte, a okno otwarte na oścież. Tam, na podwórku, śpiewały słowiki, a w oddali dudniła dyskoteka. Zamilkła o wpół do drugiej. Ulicą przeszło hałaśliwe towarzystwo. Po chwili głosy ucichły. Zaryczały jeden za drugim trzy motocykle. Włączył się alarm stojącego w podwórku samochodu. Obudziła się mama, przez chwilę wierciła na kanapie i z powrotem zasnęła. O trzeciej Saszka zaczęła przysypiać. O wpół do czwartej poderwała się, jakby ktoś ją szturchnął. Wyjęła spod poduszki budzik. Krótka czarna wskazówka - godzinowa - miała za jakieś dziesięć minut zejść się z żółtą wskazówką dzwonka alarmu. Saszka przycisnęła guzik i cofnęła żółtą wskazówkę. Budzik brzęknął sprężyną i ucichł. Saszka wstała. Włożyła strój kąpielowy i sukienkę. Wzięła klucze i cichutko, aby nie obudzić mamy, wyszła z pokoju. Skręciła do pustej kuchni, zakradła się na balkon i zdjęła ze sznura pachnący morzem i jeszcze nie całkiem suchy plażowy ręcznik. I tak, z ręcznikiem w jednej ręce i kluczami w drugiej, wyszła na schody. Paliła się żarówka. Z dołu wchodzili, psykając na siebie, zakochani sąsiedzi. Widząc Saszkę wlepili w nią dwie pary zdumionych oczu. - Co się stało? - Nic. - Saszka dygotała, szczękając zębami. - Chcę się wykąpać. O świcie. - Ale twardzielka! - stwierdził chłopak z zachwytem. Saszka pozwoliła im przejść. Szybkim krokiem wyszła z domu. Pomyślała, że pewnie jest już za piętnaście czwarta. Była spóźniona. Na pustej ulicy świeciły się jeszcze latarnie. Saszka pobiegła - sprint w dół okazał się nieoczekiwanie łatwy, rozgrzała się i już tak nie trzęsła. Ciemne niebo

rozjaśniało się. Mijając ogrodzenie płatnej plaży, Saszka wbiegła na swoją, dobrze znaną i zupełnie pustą. Na stercie śmieci jaśniały plastikowe kubeczki. W pobliskim pensjonacie świeciły się okna - pięć albo sześć na całą fasadę. Przed wejściem do głównego budynku wisiał zegar. Wskazywał za trzy czwartą. Saszka zrzuciła sukienkę. Potykając się na otoczakach, weszła w załamujące się fale. Stojąc po szyję w wodzie, rozpięła stanik i zwinęła go w kłębek. Uwolniła się od kąpielówek i, trzymając kostium w prawej ręce, popłynęła do boi. W mętnym świetle świtu boja wydawała się nie czerwona, lecz szara. Saszka klasnęła dłonią o żelazny bok. Boja odpowiedziała dźwięcznym echem. Dziewczyna obejrzała się na brzeg - nikogo na nim nie było. Ani żywej duszy. Popłynęła z powrotem. W zimnej wodzie wróciły dreszcze. Gdy tylko wyczuła stopami kamienie, stanęła i balansując potrącana przez fale zdała sobie sprawę, że nie jest w stanie rozsupłać mokrej plątaniny węzełków, w którą zamienił się kostium. Wówczas, pochlipując, rzuciła kłębek wypłowiałego materiału na brzeg, na otoczaki. Opadła na czworaki i tak, raz na dwóch, raz na czterech kończynach, popędziła w stronę ręcznika. Zawinęła się w niego i znów rozejrzała. Nikogo. Ani jednego człowieka. Morze bawiło się porzuconym kostiumem i z każdą minutą robiło się coraz jaśniej. W parku śpiewały słowiki. Zabrawszy kostium kąpielowy, sukienkę i klapki, Saszka pokuśtykała do niebieskiej kabiny przebieralni. Natarła się ręcznikiem i ogarnęła ją nieoczekiwana radość. Rozprostowała ramiona. Ciało paliło ją, nabrzmiewając od wewnątrz, niczym skórka dojrzałego jabłka. Już bez pośpiechu ubrała się, włożyła klapki i namacała w kieszeni sukienki klucze. Wykręciła kostium, wyszła z kabiny i niemal od razu zgiął ją we dwoje odruch wymiotny. Opadła na czworaki i zwymiotowała na kamienie. Chlusnęła woda a wraz z nią żółtawe krążki. Zabrzęczały o otoczaki. Saszka wykaszlała się i zaczerpnęła powietrza. Torsje minęły równie nieoczekiwanie, jak się pojawiły. Na otoczakach leżały trzy matowe złote pieniążki. * * * W domu zamknęła się w łazience i obejrzała monety. Trzy jednakowe krążki; na jednej ze stron widniał nieznany symbol składający się z owalnych przeplatających się linii. Ni to twarz, ni to korona, ni to kwiatek. Im dłużej Saszka przyglądała się

temu znakowi, tym bardziej wydawał jej się przestrzenny, jakby nieco wystawał nad powierzchnię monety. Przetarła oczy. Na rewersie znajdował się gładki okrąg, jakby litera O albo zero. Próby rzecz jasna nie znalazła, a nie była szczególnym znawcą metali szlachetnych, jednak z jakiegoś powodu nie miała wątpliwości, że monety są złote. Po Ulicy Prowadzącej do Morza szli pierwsi przechodnie. Było około wpół do szóstej. Saszka położyła się na rozkładanym łóżku, naciągnęła kołdrę na głowę i zacisnąwszy monety w pięści, znowu się zamyśliła. Trochę drapało ją w gardle. Mdłości już nie czuła. Można było oczywiście przypuścić, że wymioty Saszki były spowodowane wczorajszą pachlawą, a monety po prostu leżały na otoczakach. A mężczyzna w ciemnych okularach jest maniakiem, który w skomplikowany i osobliwy sposób zapewnia sobie możliwość pooglądania gołej dziewczyny. W półmroku. Wcześnie rano. Mocno zacisnęła zaczerwienione oczy. Nie. Niczego nie można przypuszczać. Saszkę coś wyrzuciło, wymiotło ze znanego świata w inny, nierealny. Jeśli wierzyć książkom, takie rzeczy się ludziom zdarzają, przy czym wcale nie tak rzadko. A może to mimo wszystko sen? Nieoczekiwanie dla samej siebie zasnęła. A kiedy się obudziła - był zwykły późny poranek dwudziestego piątego lipca. Mama przyszła z kuchni i wycierając ręce w ręcznik spojrzała na Saszkę z niepokojem. - A ty co, byłaś gdzieś?! - Kąpałam się. - Zwariowałaś? - Dlaczego? - zaprzeczyła Saszka ochryple. - Wiesz, jak fajnie? O świcie. Nikogo nie ma. - To jest niebezpieczne - odparła mama. - Dlaczego mnie nie uprzedziłaś? Saszka wzruszyła pod kołdrą ramionami. - Już prawie dziewiąta. Lepiej się pospieszmy i chodźmy na plażę. Dziewczyna ziewnęła przeciągle. - Mamo... a mogłabym... trochę poleżeć? Tak w ogóle to źle spałam. - Nie jesteś chora? - mama odruchowo przyłożyła jej dłoń do czoła. - Nie, gorączki nie masz... Żebyś się nie doigrała z tymi nocnymi kąpielami; całe wczasy będą zepsute.

Saszka nie odpowiedziała. Zacisnęła monety w pięści tak mocno, aż wbiły się jej w dłoń. - Ugotowałam jajka - rzekła mama z zatroskaniem. - Weź majonez z lodówki... Nasi urodziwi sąsiedzi wtrząchnęli już pół słoika naszego majonezu; no i dobrze, jak to mawiają: na zdrowie. Nie przestawała wycierać w ręcznik suchych już rąk. - Umówiłam się z Walentym, że spotkamy się na plaży; byłoby niezręcznie, no wiesz, nie pojawić się; wczoraj obiecałam, że przyjdziemy. Saszce przypomniał się wczorajszy dzień. Walentyn to jasnowłosy, blady rozmówca mamy, który z takim ożywieniem obserwował odległą paradę delfinów. Pamiętała, że mama przedstawiła ją swemu nowemu znajomemu: „To jest Aleksandra”. W głosie mamy była jakaś osobliwa podniosłość, lecz Saszka nie zwróciła wtedy na to uwagi. Ciemny mężczyzna podniósł się z ławki i odszedł, zostawiając zadanie - oraz strach. Saszka odczuwała chłód, choć wieczór był ciepły, a nawet duszny. Słodko pachniały kwiaty na klombie. Walentyn roztaczał zapach przyjemnej wody kolońskiej, subtelnej i cierpkiej. Sasza pamiętała ten zapach, nie mogła sobie jednak przypomnieć twarzy. - Idź już. - Saszka podciągnęła kołdrę. - Trochę się jeszcze powyleguję... i też do was dołączę. - Będziemy w tym samym miejscu - szybko rzekła mama. - Jajka masz na stole... To ja już pójdę. I biorąc spakowaną wcześniej torbę, pospieszyła do drzwi. Na progu odwróciła się. - Kiedy będziesz iść, nie zapomnij kostiumu. Suszy się na balkonie. I wyszła. * * * Kiedy Saszka obudziła się po raz drugi, żelazny budzik wskazywał wpół do dwunastej. Na plaży jest w tym czasie upalnie i tłumnie, a morze kipi od kąpiących się ludzi jak zupa z kluskami. Już za późno, by iść nad morze... albo za wcześnie. Zależy, jak na to spojrzeć. Ale tak na przykład o czwartej... Zdziwiły ją takie proste, powszednie myśli. Podniosła do oczu dłoń z monetami. Gdy spała, dłoń pozostała zaciśnięta i krążki odcisnęły się na wilgotnej skórze. Ostrożnie przełożyła je do lewej ręki.

Co z nimi robić? Zatrzymać czy wyrzucić? Dzwonek do drzwi sprawił, że drgnęła. Jedna z monet ześlizgnęła się z dłoni i potoczyła pod łóżko. Zdenerwowana namacała ją na zakurzonym dywanie, narzuciła na siebie perkalowy szlafrok mamy i wyszła do ciemnego przedpokoju. - Kto tam? Teoretycznie mogła być to mama. Albo na przykład listonosz. Albo... - To ja. Proszę otworzyć. Saszka odskoczyła. W całym mieszkaniu było pusto. Sąsiedzi na plaży. Drzwi są zamknięte... cienkie drzwi ze sklejki obitej dermą. Monety przykleiły się do mokrej dłoni. Trzymając je w pięści, Saszka jedną ręką otwarła drzwi - nie od razu jej się to udało. - Dzieńdoberek. - Mężczyzna w czarnych okularach przestąpił próg. - Ja na chwilę. Chodźmy do kuchni. I nie zwlekając pierwszy ruszył przez przedpokój, tak jakby wiele razy bywał w tym mieszkaniu; jakby był jego właścicielem. Choć przecież dom jest typowy, tak jak to tylko możliwe. Saszka poszła za nim, jakby była na smyczy. - Proszę usiąść. - Mężczyzna wystawił taboret na środek kuchni. Saszka siadła, bo ugięły się pod nią kolana. Ciemny mężczyzna usadowił się naprzeciw niej. - Masz monety? Saszka rozwarła pięść. Trzy złote krążki leżały na czerwonej dłoni - wilgotne, pokryte kropelkami potu. - Bardzo dobrze. Niech je pani sobie zostawi. Ale proszę je zachować, co do jednej. Wszystkie, które się pojawią. I nie ma sensu tak się męczyć z kostiumem. Do wody trzeba wchodzić nago, to nic strasznego, nikt nie patrzy. Kontynuujemy kąpiele, żadnej nie opuszczając i bez spóźnień. Jutro. Pojutrze. I za dwa dni. - Drugiego wyjeżdżam - rzekła Saszka i sama się zdziwiła, jak cienko i żałośnie zabrzmiał jej głos. - Ja... mam już bilety na pociąg. Przecież tu nie mieszkam i... Była przekonana, że ciemny gość każe jej zamieszkać w tej miejscowości na wieki wieków i wchodzić o czwartej rano do wody także w styczniu, w lutym i do samej śmierci.

- Powiedziałem przecież, że nie wymagam rzeczy niemożliwych. - Nieznacznie wykrzywił wargi i Saszka ze zdumieniem zdała sobie sprawę, że jej gość uśmiecha się ironicznie. - Drugiego o świcie niech się pani wykąpie, a po śniadaniu wyjedzie. - Naprawdę?! - Naprawdę. - Mężczyzna podniósł się z krzesła. - Proszę nie zaspać. I ruszył do drzwi. - Po co jest to panu potrzebne? - zapytała Saszka szeptem. Lecz nie usłyszała odpowiedzi. * * * - A ty dokąd? - Mama podniosła się na łokciu. - Wykąpać się. - Zwariowałaś? Natychmiast wracaj do łóżka! Saszka wstrzymała oddech. - Ale to bardzo ważne, mamo. Hartuję silną wolę. - Co takiego? - No, hartuję wolę. Trenuję. O świcie. Wybacz, jestem spóźniona. Zdyszana wbiegła na plażę. Rozejrzała się nerwowo - ani żywej duszy, nie świecą się nawet okna pensjonatu. Zrzuciła sukienkę, zdjęła i zwinęła w kłębek bieliznę, wskoczyła do wody i popłynęła kraulem, tak szybko jakby próbowała wyrwać się z własnej skóry. Zadyszała się. Przeszła na żabkę, mocno pracując nogami i wysoko unosząc podbródek. Płynęło się jej przyjemnie. Wcześniej nigdy nie kąpała się nago i nie sądziła, że to taka frajda. Zimna woda mrowiła niczym igiełki i rozgrzewała. Saszka obydwiema rękami złapała się boi i kołysząc na wodzie znieruchomiała, niewidoczna z brzegu. A może nie wracać? Ruszyć dalej przez całe morze, do Turcji. Odwróciła się na plecy i, leniwie zagarniając wodę rękami, popłynęła w stronę brzegu. Nieliczne poranne gwiazdy rozpuszczały się powoli, jak grudki cukru w zimnej wodzie. Saszka wytarła się ręcznikiem i ubrała w kabinie. Potem wyszła, wsłuchała w siebie - nic się nie działo. Ruszyła w stronę wyjścia z plaży; złapało ją naprzeciwko zamkniętej na kłódkę budki z leżakami. Kaszląc i trzymając się za gardło wyrzuciła z siebie cztery złote monety.

* * * Trzeciego ranka zwymiotowała po kąpieli już w mieszkaniu, w łazience. Monety zabrzęczały o żeliwne dno zlewu. Zebrała je trzęsącymi się rękami i obejrzała - były dokładnie takie same, z owalnym „przestrzennym” znakiem. O nominale zero kopiejek. Krzywo uśmiechnęła się do swojego odbicia w lustrze. Schowała monety w kieszeni szlafroka. Umyła się i wyszła. Mama nakręcała włosy na wałki. Nie miało to sensu; w wodzie loki i tak się rozprostują, jednak teraz mama poświęcał masę czasu na wałki, makijaż, prasowanie spódnic i koszulek. - Nie będziesz miała nic przeciwko temu, jeśli jutro wieczorem skoczymy z Walentynem do kawiarni? We dwoje. Mama zadała to pytanie, skrzętnie odwracając wzrok. - Możesz pójść do kina... Co leci w kinie na nadbrzeżu? - Nie wiem. - Saszka przebierała monety w kieszeni. - Idźcie. Ja poczytam w domu. - Tylko co zrobimy z kluczami? - ugodowość Saszki wyraźnie mamę ucieszyła. Jakby wielki ciężar spadł jej z barków. - Jeśli wrócę nocą... nie chciałabym cię budzić... Ale gdy wezmę klucze, a ty będziesz miała ochotę na spacer? - Weź klucze. Poczytam - powtórzyła Saszka. - Ale świeże powietrze... - Siądę na balkonie. Wezmę lampę. - A może chcesz jutro pójść na dyskotekę? - Nie. Przedtem Walentyn wziął je obie do restauracji. Był przyzwoitym mężczyzną, dowcipnym i czarującym; Saszka patrzyła, jak cieszy się mama i w myślach odliczała dni; dziś jest dwudziesty siódmy. Zostawało pięć... A właściwie cztery; piątego wyjeżdżamy. I wszystko się skończy. O wszystkim zapomnę. Jeszcze pięć razy... Pływała o świcie przez dwa kolejne dni, a potem zaspała. * * * Obudziło ją słońce. Świeciło przez niezamknięte okno. Łóżko mamy było puste. Budzik wypadł spod poduszki i leżał na dywanie.

Nie wierząc własnym oczom, Saszka wzięła go i obejrzała. Żółta wskazówka stała na wpół do czwartej... sprężyna była zwolniona... Dlaczego nie zadzwonił? - Mamo? Ruszałaś budzik? Mama, w pogodnym nastroju, odświeżona po prysznicu, przyniosła do pokoju kawę na tacy. - Nie ruszałam go... Upadł, a ja go nie podnosiłam... Jeszcze się właścicielka przyczepi... Nie przejmuj się. Ostatnio ciągle byłaś niewyspana, a na wczasach trzeba się wysypiać... No co znowu? Saszka siedziała zgarbiona na brzegu łóżka, zdając sobie sprawę, że stało się coś strasznego. Niezrozumiałego, niepojętego, nie wiadomo czym grożącego - a przez to trzy razy bardziej strasznego. * * * Ciemny mężczyzna stał obok biura turystycznego. Przyglądał się fotografii „Jaskółczego Gniazda”. Saszka zwolniła kroku. Mama odwróciła głowę. - Idź - rzekła Saszka. - Dogonię cię. W innych okolicznościach mama na pewno zaczęłaby protestować i wypytywać, o co chodzi. Jednak Walentyn wypożyczył już zapewne leżak; mama przytaknęła tylko i powiedziała: - Tylko się nie spóźnij. I poszła w dół, na plażę. W gorącym porannym słońcu topił się asfalt. Opony samochodów osobowych i ciężarówek odciskały ślady w kałuży czarnego oleju maszynowego, zostawiając na jezdni wyprofilowane ślady. - Budzik mi nie zadzwonił - oznajmiła Saszka, sama nie rozumiejąc, za co przeprasza i przed kim się tłumaczy. - Upadł... Przez czarne okulary nie było widać oczu. I w szkłach nic się nie odbijało. Jakby były z aksamitu. Ciemny mężczyzna milczał. - Nie zadzwonił mi budzik! Saszka nagle rozpłakała się na środku ulicy. Z niewiedzy, strachu i nerwowego napięcia ostatnich dni. Przechodnie odwracali głowy i przyglądali się szlochającej dziewczynie. Saszka miała wrażenie, że zanurkowała w morzu i głęboko pod wodą widzi białawe pyski głębinowych ryb.

- Bardzo źle, ale nie fatalnie - powiedział w końcu mężczyzna w czarnych okularach. - W gruncie rzeczy do czegoś się to przyda, nauczy cię dyscypliny. Na drugi raz takie niedopatrzenie będzie cię drożej kosztować. I nie mów, że cię nie uprzedzałem. Odwrócił się i odszedł, zostawiając ją koło kiosku, szlochającą i kręcącą głową na współczujące pytania przechodniów. Czym prędzej odeszła i zaszyła się w parku, na niemal pustej o tej porze alejce i namacała na dnie torebki chusteczkę. W końcu uporała się z płaczem, ale nie udało się jej uspokoić. Włożyła ciemne okulary, własne, jeszcze z zeszłego roku, z cienkimi oprawkami; ukryły zaczerwienione oczy i opuchnięte powieki. Naciągnąwszy czapkę z daszkiem głęboko na czoło, Saszka maszerowała w dół ulicą, nie patrząc na ludzi i nie podnosząc wzroku. Przed nią dreptała czteroletnia dziewczynka, tupiąc czerwonymi sandałkami i trzymając mamę za rękę. Obok wejścia na plażę stała karetka pogotowia. Saszka przystanęła, przylepiając się podeszwami do miękkiego asfaltu. I niemal od razu zauważyła mamę. Z narzuconym na ramiona ręcznikiem kuśtykała po otoczakach obok noszy, na których leżał bardzo blady człowiek, w którym trudno było rozpoznać wesołego, kochającego życie Walentyna. Saszka usiadła na barierce. Nosze włożono do samochodu. Lekarz powiedział coś do mamy, ta przytaknęła i o coś zapytała. Lekarz pokręcił głową i wsiadł do samochodu. Karetka ruszyła, trąbiąc na tłum; zawróciła na placyku przed pensjonatem i odjechała w górę, po Ulicy Prowadzącej do Morza. „Bardzo źle, ale nie fatalnie”. - Co mu się stało, mamo? Mama się odwróciła. W oczach miała rozpacz i panikę. - Szpital numer sześć - oznajmiła, jakby wypowiadała jakieś zaklęcie. - Ja zaraz... tylko się przebiorę i trzeba jechać... To zawał, Saszeńko, to zawał... mój Boże, mój Boże... I ruszyła na oślep przez tłum zaintrygowanych plażowiczów. * * * Mama nocowała w miejskim szpitalu. Niemal cała gotówka poszła na lekarzy i pielęgniarki i mama z poczty zadzwoniła do koleżanki z pracy, żeby przesłała

przekazem więcej pieniędzy. Saszka spędziła bezsenną noc sama w pokoju. Na budzik nie było co liczyć. O trzeciej wyszła z domu. Zabawa na dyskotekach dobiegała końca, rozświetlone były jeszcze okna kilku kawiarni. Saszka zeszła ku ciemnemu morzu i usiadła nad wodą, na gołych otoczakach. W oddali, niemal na samej linii horyzontu, płynął statek. W ogródkach za plecami Saszki ćwierkały cykady. Morze lizało plażę, zabierało z brzegu drobne kamyki i zwracało je z powrotem, szlifując i pocierając jeden o drugi. Morze miało czas. I niewyczerpany zapas cierpliwości. Za piętnaście czwarta Saszka zrzuciła z siebie ubranie i weszła do wody, dygocąc z zimna. Popłynęła, odwracając się co chwilę, jakby spodziewała się, że lada moment z wody wynurzy głowę tajemniczy potwór w ciemnych okularach. Klepnęła w boję. Zerknęła na niebo; wstawał świt. Spojrzała pod wodę - zagłębiała się w nią ledwie widoczna lina kotwicy. Po powrocie na brzeg, ledwo zdążyła narzucić ręcznik na ramiona, miała atak torsji. Pięć monet wyleciało jedna za drugą, powodując pieczenie w gardle i szybko zanikające skurcze żołądka. Potoczyły się po kamieniach, wpadając w szczeliny. Mama wróciła po południu, bardzo zmęczona i zamyślona. Walentyn czuł się już lepiej - nie był to jednak zawał i pomoc przybyła na czas, dzięki czemu pacjentowi nic już nie groziło. - Wszystko będzie dobrze - powtórzyła mama, dziwnie roztargniona. - Jestem śpiąca, Saszko, ledwie żyję... Jeśli chcesz, idź na plażę sama. Ja muszę się przespać. - Co z nim? - zapytała Saszka. - Może wyślemy telegram jakimś jego krewnym? - Krewni już tu są - oznajmiła mama nieobecnym głosem. - Z Moskwy przyleciała jego żona. Wszystko będzie dobrze. No idź już. Saszka zdjęła strój kąpielowy ze sznura na balkonie i wyszła z domu. Nie miała ochoty iść na plażę, więc zdecydowała, że pospaceruje po parku, niewielkim, zakurzonym, lecz mimo wszystko dającym cień. „Bardzo źle, ale nie fatalnie”. Strach, wstrząs, zepsute wczasy... Jednak z drugiej strony, kto to taki, ten Walentyn? Jeszcze przed tygodniem był przypadkowym znajomym mamy. Ta oczywiście bardzo się cieszyła, ale ich relacje od samego początku były skazane na niepowodzenie. Plażowy romans. Saszka usiadła na ławce. Wąska alejka była obsypana czarnymi strączkami akacji. Gorycz i żal z powodu mamy dotknęły ją do żywego. Wakacyjny romans, jakie