IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony246 775
  • Obserwuję196
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań143 153

Dukaj Jacek - Przybliżenie

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :477.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Dukaj Jacek - Przybliżenie.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Dukaj Jacek
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 120 osób, 64 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 51 stron)

C o p y r i g h t © by Jacek Dukaj, 1997 Jacek Dukaj Jeden NADCHODZI, NADCHODZI Deptał gwiazdy. Potrafił wmówić sobie dół i uwierzyć w ciążenie, którego nie było. Przesuwał stopę i oto inna konstelacja zostawała przesłonięta. Miał gwiazdy pod nogami, a więc zdeptane. Jednak ruch własny Armstronga 7, w którym, chcąc nie chcąc, brał udział - ruch ten nieustannie usuwał mu kosmos spod masywnych buciorów skafandra. Wszystko się przemieszczało. Idę nie poruszając kończynami, myślał baśniowo. Podniósł spojrzenie znad zgiętych kolan. Wszędzie to samo. Ta czerń. Szukał gwiazd orientacyjnych, kiedyś przecież uczył się kosmografii. To chyba Syriusz... albo i nie Syriusz. Samo Słońce znajdowało się z przeciwnej strony, niewiele większe. Najłatwiejszy do zlokalizowania powinien być Saturn, najjaśniejsza spośród wszystkich tych zimnych iskier. Gdzieś za lewym ramieniem... Obejrzał się. Za lewym ramieniem miał już inny kawałek wszechświata, sfera niebieska zdążyła się obrócić. Tam z boku sunął krzywy płat bezgwiezdnego cienia: to jeden z orbitujących dookoła Armstronga 7 fragmentów jego rozprutej czaszy odrzutowej, niczym Moebiusowsko wykręcona ćwiartka skórki pomarańczy. Godiva obliczyła ich tory, za kilka godzin dwa mniejsze fragmenty zderzą się ze sobą: jeden wypadnie poza zasięg przyciągania statku, drugi zejdzie na niższą orbitę. Ponownie włączył się w dospek. Godiva i Mścisłowski jeszcze nie zakończyli swojej kłótni. - Krzem ci przeżarł mózg! - darł się hrabia. - Nie dość że kurwa, to głupia kurwa! - Znalazł się ekspert! - syczała Godiva. - Bez instrukcji nie umiałbyś się w nieważkości nawet wysrać! Arystokrata jebany! - Wyciszył to i otworzył oddzielny kanał do Xiena. Kaleka zgłosił się natychmiast. - Schwarz? O co chodzi? - Wiszę na kilometrze tej nici już drugi kwadrans. Powietrze mi się skończy. - Moment, towarowy się sklinował. - To po cholerę mnie tak popędzałeś? Xien...? Ile jeszcze? Trzy razy już przeszedł. - Spoko, nie wszystko naraz. Yusuf się nie pokazał? - Pewnie nadal lokalizuje Mekkę - odmruknął zgryźliwie Schwarz i wrócił na główny. Godiva komentowała właśnie co poniektóre szczegóły anatomii Mścisłowskiego; Mścisłowski zagłuszał ją swymi nieartykułowanymi wrzaskami. Schwarz złapał za sztywną a cienką jak struna linkę bezpieczeństwa, przymocowaną z tyłu do jego pasa narzędziowego, pociągnął, naprężył ją i obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni. Armstrong 7 wyskoczył mu nagle zza lewego uda i na ostre kontrszarpnięcie zatrzymał się razem z całym kosmosem; znieruchomiał wysoko z prawej, na drugiej godzinie, widoczny jedynie profilem swej oświetlonej strony, asymetrycznie przecięty bezatmosferycznym terminatorem, na wyciągnięcie ręki Schwarza nie większy od biurowego spinacza, choć aperspektywicznie bliski w tym pozbawionym powietrza środowisku. Linka natomiast wyglądała niczym promień wycelowanego w statek lasera. Schwarz wybrał opcję powiększenia i w wykwitłym natychmiast na krzywiźnie jego hełmu prostokątnym okienku, opstrokaconym mnóstwem wielokolorowych liczników i skal, ujrzał najeżdżający na niego wycinek nieba z Armstrongiem 7 w ognisku. Szaro-czarna konstrukcja szybko wypełniła okienko. Skąpany w zimnym blasku Słońca luk towarowy - mieszczący się w kratownicowym przewężeniu, tuż za Kołnierzem Breneki - właśnie otwierał się na zewnątrz, majestatycznie powoli, zamierając co chwila i tucząc nowe cienie. Schwarz obserwował to z cierpliwą irytacją. Burdel, nie statek kosmiczny, myślał. Pieprzona demokracja; nikt nie dowodzi, nikt nikogo nie słucha, i oto efekty. Luk roztworzył się już na oścież i teraz jęła się wynurzać z jego wnętrza kanciasta bryła MAMS-a. Robot złapał się jednym ze swych wieloprzegubowych ramion za krawędź klapy i, wyzyskując ją jako punkt oparcia, obrócił się przodem do Schwarza, bezustannie a bezczynnie

2 okrążającego na końcu wielusetmetrowej linki wirujący niedostrzegalnie powoli statek. MAMS puścił klapę i włączył na sekundę swój napęd - powiększenie okienka zogniskowanego na robocie zaczęło się stopniowo zmniejszać. Tymczasem lewa część wrót zamykającego się luku zablokowała się uchylona do pół ćwierci, i dalej już się nie posunęła, pomimo wysiłków operatora, kiwającego nią desperacko w te i we w te. Gdzieś z boku, spoza obrazu hełmowego teleskopu Niemca, wychynął jakiś obiekt, jaskrawo odbijający swą barwą od jednostajnej czerni tła. Schwarz zmienił opcję i spojrzał w tamtą stronę. Po jasnobłękitnym skafandrze rozpoznał Yusufa; Arab w swym powolnym locie w pustkę rozwijał linkę identyczną z tą, na jakiej “wisiał” Schwarz. Oceniał on tworzony w ten sposób kąt na jakieś dziesięć-dwanaście stopni; w zamierzeniu odległość pomiędzy dwoma “strzelcami” powinna wynosić osiemdziesiąt metrów, a obiekt winien przemknąć prostopadle do owego osiemdziesięciometrowego odcinka. Oby tylko linka wytrzymała, pomyślał, klnąc w duchu na zniszczony główny magazyn, w którym znajdowały się były całe jej kilometry; a tak, zdani na jedyne ocalałe te dwa jej kawałki, modlić się muszą o poprawność wyliczeń Godivy. Jeśli zbiornik okaże się odrobinę cięższy lub prędkość jego nieznacznie większa - linki prysną niczym nici babiego lata. Godiva nie przeprowadzała nawet pobieżnych ekstrapolacji losów Yusufa i Schwarza dla takiego rozwoju wypadków, a i oni nie pytali. Stanie się, co ma się stać. Karma. Splunąłby, gdyby mógł. Scheisse. Na zamkniętym odezwał się Yusuf. - Jestem. - Tak. - Teraz czy przy następnym przejściu? - Jeszcze dwie i pół minuty. - Teraz. Schwarz z powrotem obrócił się ku otwartemu kosmosowi i sięgnął do pasa narzędziowego po metrowej długości, ciężką jak nieszczęście rurę spieczoną z jakichś pseudoceramicznych komponentów. Była to bezodrzutowa wyrzutnia próżniowa, wersja eksportowa, Scoot-12; całkowicie bezpieczna po odpowiednich przeróbkach, jak zapewniał Yusuf. On dokonał tych przeróbek. Xien natomiast założył w pociskach na miejsce głowic atomowych chwytne dyski magnetyczne. Też dawał słowo. No ale nie on będzie strzelał. Ułożywszy wyrzutnię w klasycznej pozycji na ramieniu - co w danych warunkach było gestem całkowicie zbędnym - Schwarz włączył podgląd jej celownika. I znów okienko na hełmie: obraz celu Scoota. Pustka; gwiazdy. Zerknął w bok, na Yusufa - Arab złożył się tak, jak go szkolono: bokiem, “leżąc” płasko na plecach, odwrócony “do góry nogami”. Schwarz zwolnił zatrzask i uwolnił w próżnię pozostałą część zwojów linki asekuracyjnej; po chwili to samo uczynił Yusuf. Komputer zaczął w dolnym rogu hełmu Niemca wsteczne odliczanie do momentu przelotu zbiornika. Schwarz otworzył na moment okno podglądu tyłów i rzucił okiem na zbliżającą się powoli, nierówno oświetloną, jajowatą bryłę MAMS-a. W tle, z lewej, cień statku. Zamknął okno. Czekał. Yusuf: - Bóg z tobą. - I z tobą, diable. Odliczanie trwa: jeszcze dziesięć, osiem sekund. Na czarnym korpusie Scoota zapaliło się światełko zdalnej kontroli: to nafaszerowany programami Xiena komputer przejął odpowiedzialność za odpalenie i sterowanie pociskami. Człowiek, rzecz jasna, nie byłby w stanie tego uczynić dość precyzyjnie, nie mówiąc już o zsynchronizowaniu obu strzałów. Bez komputera co najwyżej rozwaliliby ten zbiornik na kawałki, anihilując tym samym siebie i Armstronga 7. Pięć... cztery... trzy... Cień zbiornika w celowniku, militarny software opisuje go pękiem wektorów, zmieniających się liczb, binarnych znaczników. Koniec odliczania. Ruch wyrzutni za celem. Komputer już tylko wyczekuje odpowiedniego momentu. Pulsacja alarmowych sygnałów nakłada się na łomot serca Schwarza, głuszy to wszystko jego szybki oddech. Teraz-teraz- teraz... Nie zobaczył nagłego wykwitu gazów wylotowych Scoota, nie było też żadnego szarpnięcia. Pocisk pomknął w próżnię, między gwiazdy, nieznacznie manewrując bocznymi dyszami i ciągnąc za sobą błyskawicznie się naprężającą linkę z zawisłych przy lewej pięcie Niemca zwojów, w zastraszającym tempie się zmniejszających. Wszedł w pole widzenia Schwarza także pocisk

3 Yusufa. Białe cygara zbliżały się do siebie. Rósł cień nadciągającego majestatycznie zbiornika. Wszystko w ułamkach sekund. Obcojęzyczne przekleństwo Yusufa. Koniec zwojów. Nagłe przeciążenie, i zaraz drugie, przeciwnie skierowanie: rzuciło Niemcem przez próżnię na jakieś sto, sto pięćdziesiąt metrów, niczym szmacianą lalką, jeszcze mu zęby dzwonią i wirują gwiazdy przed oczyma. Linka jak tytanowy pręt - od Armstronga 7 do mrocznej plamy zbiornika - a Schwarz zaczepiony oń w dwóch trzecich długości. Wytrzymała. Obrót i spojrzenie w “dół”: wytrzymała również linka Yusufa, nie było błędu w obliczeniach Godivy. Xien na ogólnym: - Żyjecie? - Tak jakby - odezwał się Schwarz. - Lepiej pospiesz się z tym złomem. - Już. MAMS zbliżał się powoli do ciemnej masy zbiornika, który orbitował był dotąd dookoła statku jako jeszcze jeden oderwany kawałek jego ciała: cylindryczny pojemnik z płatem wewnętrznego poszycia ogniecionym wokół w jakąś abstrakcyjną rzeźbę o rozmiarach ciężarówki; pojemnik, w którym, uwięziona w magnetycznych pierścieniach, obraca się doprowadzona do stanu plazmy antymateria. Yusuf i Schwarz nie zdawali sobie z tego sprawy, ale ta anihilacyjna bomba właśnie spadała na statek - sunęła ku niemu po spirali o długości zdeterminowanej długością linek. To znaczy oni o tym wiedzieli, lecz na razie ani czuli ten ruch, ani widzieli jego skutki. MAMS powinien złapać linki i unieruchomić zbiornik zanim doleci on do Armstronga 7. Robot wszak także zajmował wyliczoną wcześniej, jedyną możliwą pozycję. Jednak na wszelki wypadek Schwarz obrócił się przodem do statku, odczepił od linki, zamarł w półprzysiadzie - i, uruchomiwszy na moment silniczki plecaka, popłynął ku płonącemu mu na hełmie tęczowym refleksem jasnemu profilowi kalekiej konstrukcji, kolebiąc się przy tym co chwila na wszystkie możliwe strony w automatycznych milisekundowych korekcyjnych strzałach owych silniczków. ⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯ - Bądźmy szczerzy - mruknęła Y. H. Jaqueritte, przegryzając nitkę, którą skończyła właśnie zszywać podarty czarny T-shirt, ostatnią ocalałą część swego ubioru, nie wystrzeloną w próżnię wraz z resztą bagażu podczas niedawnego szaleństwa komputera. - To w ogóle cud, że jeszcze żyjemy. - A pewnie - zazgrzytał hrabia. - Z takim lekarzem na pokładzie to faktycznie cud. - Chodzi mu o to, że nie zdołałaś wyleczyć jego impotencji - skrzywiła się w szyderczej odmianie uśmiechu Godiva. - Ty się lepiej zamknij. - Sam się zamknij, stary capie. - Zamknijcie się obydwoje - warknął Schwarz. Y. H. cisnęła igłą przez całą długość sali, bezbłędnie trafiając Godivę w pośladek. Godiva, jak zwykle, dla większej irytacji Mścisłowskiego wisiała z głową skierowaną w przeciwną stronę niż pozostali. Na nagłe ukłucie zareagowała nieprzemyślanym, szybkim ruchem ręki ku miejscu trafienia, była to reakcja na Ziemi może naturalna, lecz w nieważkości, gdzie każdy gest należy zaplanować, zanim się go wykona, co najmniej nierozważna. Zahaczyła łokciem o wolne zatrzaski bielejących pod “sufitem” butli z powietrzem i obróciło ją dookoła prawego barku; plecami huknęła o ścianę. Hrabia zarechotał z satysfakcją. - Pieprzony czarnuch - warknęła Godiva, wyszarpując igłę w krótkim rozprysku jasnej krwi. Y. H. Jaqueritte naciągnęła T-shirt, obcisły i elastyczny jak należy, a w swej matowej czerni niewiele ciemniejszy od jej skóry. Zwinęła resztkę nici, szpulkę wrzuciła do woreczka, po czym starannie go zasunęła. Jej jaskrawo tatuowana, bezwłosa głowa dość szybko pokrywała się potem, roztrząsanym dookoła przy nagłych ruchach - podobnie jak każdy inny fragment jej hebanowej skóry; lecz pot na egipsko wysmukłej czaszce bardziej rzucał się w oczy. Schwarz, dla którego doktor Jaqueritte od jakiegoś czasu stanowiła ideał klasycznej urody, obserwował to z niesmakiem. - Ty się pocisz - stwierdził, w tonie nie tak bardzo znowu żartobliwym. Strzepnęła pot z uda i spojrzała na Schwarza przewracając się w powietrzu na plecy. - Gorąco tu jak w saunie - uśmiechnęła się. - Ja jestem człowiekiem, Aax. - Igłami będzie we mnie rzucać, wariatka - mamrotała Godiva.

4 Głośniki zarzęziły i odezwały się głosem Xiena: - Uwaga tam, za chwilę może się pojawić ciążenie. Przeglądający podręczną apteczkę Mścisłowski wykrzywił się straszliwie na kolejny głośny pisk sprzężenia. - Nie mógł przez dospek...? - Lepiej się czegoś złap, bo spadniesz na twarz - powiedziała Y. H. pod adresem Godivy. - Moja twarz - odwarknęła jej informatyczka. Jaqueritte wzruszyła ramionami. Okręciła się przodem do Schwarza i, chwytając wbudowaną w ścianę poręcz, zagarnęła go do siebie długą, czarną nogą, w modliszkowatym tym ruchu przyciągając go naciskiem łydki na jego plecy - aż podpłynął, bezwładnym swym ciężarem przyciskając ją do plastikowego pudła przenośnej komory diagnostycznej; ciało przy ciele, oddech w oddech, pot na pot. W takiej właśnie, baletowo-erotycznej pozycji odbywały się w bezgrawitacyjnym Armstrongu 7 rozmowy prywatne. Weszli w dospek, wybierając artykulację przedgłosową. - Co z Yusufem? - spytała, ledwo poruszając wargami a w ogóle nie wydając dźwięku, choć on we wszczepionych w małżowiny uszne minigłośniczkach słyszał ją doskonale - on i tylko on. - Został. Pruje ten złom na zbiorniku. Z niego jakiś cholerny Terminator, nigdy się bydlak nie męczy. - Ani razu nie dał mi się zeskanować. - Zmarszczyła brwi. - Diabli wiedzą jak oni zmieniają im metabolizmy. Diabli wiedzą co on ma tam w środku. - Jak myślisz - zmienił nagle tamat - uratujemy się? - Myślę, że tak - zasubwokalizowała powoli - ale ja tak myślę, bo chcę się uratować: nie zastanawiam się nad realnymi szansami. I tak nie mam wpływu. Ty mi powiedz, ty się znasz. Wszyscy go o to pytali, z racji jego niewątpliwie najdłuższego stażu w kosmosie. - Ruletka. - Pięknie. - Co z powietrzem? - nie wytrzymał wreszcie. Przez cały czas patrzyli sobie w oczy. - Ruszyło pierwsze ogniwo. Zdążymy się pouszczelniać. Odetchnął. - Wymiękasz, Aax. - Zlizała mu pot z czoła. Pocałował ją i odepchnął się wstecz. Koniec rozmowy. Dopłynął do stolika brydżowego, wsunął się na przyścienne krzesło. Ciążenia wciąż nie było, za to wleciał do sali Xien w swej własnej kalekiej osobie. - Mścisłowski! - krzyknął. - Ty mi dasz pięć procent udziałów za ruszenie z miejsca tego złomu! - On się upił - skonstatował hrabia, pochłonięty selekcją opatrunków próżniowych. Chińczyk włączył silniczki i zgrabnie podleciał do Mścisłowskiego, nie zdradzając przy tym owym krótkim, oszczędnym przelotem żadnych oznak zamroczenia alkoholowego - czy jakiegokolwiek innego, żeby być precyzyjnym. - Mścisłowski - powtórzył. - Ja zdobędę te udziały, albo sobie tak powoli wydryfujemy poza ekliptykę. - Yusuf cię dostanie w swoje ręce i przestaniesz się wygłupiać. Yusuf, pomyślał Schwarz rozpakowując gumę do żucia, Yusuf Abu al-Ala ibn Kisa’i. Ten kamiennotwarzy, podstarzały bojowiec przegranej rewolucji, ten ortodoksyjny fundamentalista, fundamentalistyczny ortodoks, tytanowo-silikonowy muzułmanin, wierny po śmierć, żołnierz Allaha, jego jihad nigdy się nie skończy, jego honor jest niepodważalny, słowo żelazne, gniew zimny, mord bezlitosny. Do jakiego stopnia kupił go Mścisłowski? Na pewno nie aż do takiego, jak sobie to wyobraża. - Ja nie ustąpię - zarzekał się Xien. - Pięć procent. - Samobójca jesteś czy co? Schwarz zamknął oczy. Zaniewidział na cały chaos tej sali. Pierwotnie, jeszcze zanim Armstrong 7 dostał się w ręce hrabiego Mścisłowskiego, była ona salą gimnastyczną. Swego czasu udawała i niskotemperaturowy magazyn; podczas tego lotu przywrócono jej jednak funkcję pokoju treningowego, chociaż służyła również za messę, miejsce spotkań i rozmów, tu rozgrywano także wielogodzinne partie brydża i toczono równie długie kłótnie. Była po prostu największym pomieszczeniem w Brenece i, wbrew swemu położeniu na najniższym poziomie, stanowiła dla nich jej centrum. Teraz wszakże niewiele wolnej przestrzeni tu pozostało: przytargali do sali wszystko, co tylko się dało uratować z rozprutych modułów. W efekcie trudno było się podrapać w plecy, żeby nie zahaczyć o jakiś bibelot dryfujący wskroś pokoju,

5 jakiś kabel swobodnie wijący się metrami: po prostu nie zdążyli zabezpieczyć każdego przedmiotu. Po prawdzie nie zdążyli zabezpieczyć połowy z nich. Na dodatek nie działała klimatyzacja i fruwały one wszędzie dookoła tworząc chaos równie doskonały, jak symulacyjne programy Godivy. Schwarz miał jednak opuszczone powieki i nie widział tego. Wszedł w dospek, na zamknięty do Yusufa. - Schwarz mówi. Xien właśnie szantażuje hrabiego, udziały za ruszenie statku. Jakie jest twoje stanowisko? Yusuf odparł po chwili zastanowienia. - Hrabia się ugnie - powiedział i wyłączył się. Schwarz uniósł powieki. Ordynarna pyskówka pomiędzy Mścisłowskim a Xienem rozwijała się w najlepsze. Godiva najwyraźniej weszła w międzyczasie w zaślep - oczy niewidzące, brak reakcji, brak skoordynowanych ruchów - i szalała teraz gdzieś po pamięciach pokładowego komputera, na szczęście więc nie była w stanie włączyć się w kłótnię. Także i Y. H. nie myślała tego czynić, nie leżało to w jej naturze. Jedynie posłała Schwarzowi znad ekranu kontrolnego komory diagnostycznej wymowne spojrzenie. Już pewnie planuje - pomyślał Niemiec - co zrobić gdyby Xien faktycznie dążył do spełnienia swojej samobójczej groźby. Jeśli było tak w rzeczywistości - plany te okazały się przedwczesne. Hrabia Mścisłowski spełnił przepowiednię Yusufa i ugiął się; utargowali z Xienem dwa i cztery dziesiąte procenta dla kaleki. Xien uśmiechał się wąsko, w błogim samozadowoleniu; hrabia był wściekły, ale hrabia rzadko kiedy popadał w mniej ekstremalne nastroje. - Panowie. Panie - zadeklamował Xien. - Mam trzy dobre wiadomości i jedną złą. Eee... czy ona mnie słyszy? - wskazał Godivę. - Nawet jeśli nie swoimi uszami, to przez czujniki drganiowe statku - mruknęła Y. H. - Wiadomości - nacisnęła. - No tak. Najpierw zła. Najprawdopodobniej możemy się już na dobre pożegnać z ciążeniem: silniki boczne nie reagują, poza tym zachwiana została równowaga w rozkładzie masy i oś obrotu wyszłaby nam chyba nawet poza kioskiem. A jeśli chodzi o wiadomości dobre... Po pierwsze: z tą ściągniętą przez was antymaterią mamy dosyć mocy, by zejść na eliptyczną podsaturnową. Po drugie: ocalałe ekrany Kołnierzy zmniejszą natężenie promieniowania anihilacji do akceptowalnego poziomu... - Co to znaczy: akceptowalnego? - wpadł Xienowi w słowo Schwarz. - Sześćdziesiąt procent - uściślił Xien i kontynuował. - Po trzecie: mamy szansę na odzyskanie uszu. Tym zaskoczył wszystkich. - Jakim cudem? - warknął hrabia. - Striangulowałem za pomocą tego tranzystorowego malucha trajektorię pobliskiego wraku. Możemy go przechwycić, on sieje wysokim chaosem po całym odbieralnym przeze mnie spektrum, powinien mieć anteny w porządku. Zresztą może trafi się nam jakiś bonus; nie przewidzisz. - Wojskowy? - zaciekawił się Schwarz. - A skąd ja to mogę wiedzieć? Módl się, żebyśmy na nic nie wpadli dopóki nie zedrzemy z niego radarów, bośmy teraz ślepi jak dżdżownica; a nawet z radarami bym ci nie powiedział, oni za dobrze wyciszają odbicia, abym mógł coś wydedukować z tej odległości, zresztą nie mam oprogramowania. - Kiedy odpalamy? - Kiedy się da. - A punkt przechwycenia wraku? - Plus sto dziewięć z małym hakiem. ⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯ Załatwiła ich bomba Hawkinga. Zapewne był to jakiś asteroid, którego implodowano do osiągnięcia gęstości większej od krytycznej, aż zwinął się w sztuczną czarną dziurę o średnicy mniejszej od średnicy jądra atomowego i temperaturze rzędu 1017 stopni; masa owej czarnej minidziury, równoważna masie wyjściowej implodenta, wynosiła kilkaset ton - całość “wyparowała” w ułamku sekundy, zgodnie z równaniami Einsteina i Hawkinga zmieniając się w energię wybuchu o sile rzędu teratony1 . Implozja i natychmiast po niej nadeszła eksplozja 1 Przedstawiony tu schemat powstania i użycia “bomby Hawkinga” w teorii jest zgodny z aktualnym stanem wiedzy fizycznej; tymczasem zastosowanie takowej broni w praktyce

6 nastąpiły na tyle daleko od Armstronga 7, że wysokość natężenia wyemitowanego promieniowania nie spowodowała rozbicia żywych związków białka obecnych we wnętrzu habitatu. Lecz nawałnica przyspieszonego wybuchem do znacznych prędkości wszelakiego zagarniętego po drodze przez “falę uderzeniową” kosmicznego złomu i gruzu (w tym zapewne także szczątków jednego z rzeczywistych celów bomby) - nawałnica, jaka uderzyła w statek zaraz potem, rozpruła niemal cały jego bok zwrócony w stronę kollapsenta i przekazała impet aż nadto wystarczający do wyrzucenia Armstronga 7 daleko poza pasywną orbitę, po której do tej pory podążał ku Saturnowi. Ze statku zmiotło między innymi wszystkie anteny i odpruło i posłało gdzieś w nieskończoność moduł komunikacyjny, nie dowiedzieli się więc z przechwyconych ziemskich transmisji radiowych i telewizyjnych, czyja to była bomba i w kogo wymierzona, tak, jak do tej pory dowiadywali się o przebiegu wojny, kopulastymi odbiornikami Armstronga 7 wyłapując echa elektromagnetycznego szumu Ziemi i wzmacniając je do poziomu pozwalającego na odtworzenie przez zmyślny system komputerowy statku oryginalnej postaci audycji informacyjnych. Wojna trwała już trzydziesty trzeci rok i nic nie wróżyło rychłego jej końca. W istocie, w miarę eskalacji konfliktu, przyłączało się doń coraz więcej i więcej państw. Obecnie, spośród krajów dysponujących ponadatmosferycznymi ruchomościami, jedynie Szwajcaria, Watykan i Portugalia pozostawały neutralne, a ta ostatnia po prawdzie już wyłącznie formalnie. Co innego wszakże stanowiło niepojmowalny cud tej wojny, a mianowicie fakt, iż, pomimo nieustannego jej podsycania, nie przeniosła się ona na powierzchnię Ziemi - rzecz jasna, jeśli nie liczyć drobnych incydentów, przeróżnych telewizyjnych afrontów dyplomatycznych, mniejszych i większych starć gospodarczych oraz quasi-oficjalnego terroryzmu, w którym przodowały zwłaszcza państwa z Bliskiego i Dalekiego Wschodu. Praktycznie całość militarnych zmagań miała miejsce poza studniami grawitacyjnymi. Ludzie oglądali relacje z wojny w telewizji, zazwyczaj zresztą sztucznie prokurowane na superkomputerach symulacyjnych, które w obrazach i dźwiękach nieodróźnialnych od autentycznych mogły pokazać dosłownie wszystko; jednakowoż fałszerstwa te były oczywiste i jawne do tego stopnia, że nieomal nie były fałszerstwami: każdy przecież doskonale zdawał sobie sprawę, iż prawdziwych zmagań odbywanych w miliardach kilometrów próżni kosmosu nie sposób sfilmować, to nie są rzeczy obejmowalne ludzkim wzrokiem, a dla większości społeczeństwa - nawet i umysłem. Coś tam się dzieje ponad nami, idą w ten kosmos potężne części narodowego budżetu, wyzwalane są tam moce wręcz piekielne - lecz niewielu obchodzi to bardziej od premiery nowego filmu Garmaque’a czy bessy na Wall Street. Może chwilowo, na krótko, gdy nadejdzie wiadomość o śmierci jakiegoś żołnierza - ale rzadko nadchodzi, bo wszystkich żołnierzy wysłanych w przestrzeń nie ma więcej, jak pięć tysięcy, i bynajmniej nie zaliczają się oni do celów strategicznych. Cele strategiczne to są te na tyle drogie, że ich zniszczenie mogłoby zachwiać gospodarką wroga, a rynkowa wartość jednego egzemplarza homo sapiens zbliżona jest do zera. Rynkowa wartość Armstronga 7 wraz z wyposażeniem, w chwili, gdy go Agenor Konstanty hrabia Mścisłowski kupował, wynosiła dwadzieścia dwa i pół megakodolara, bo tyle też zań zapłacił. Aczkolwiek hrabia rzadko i niechętnie rozmawiał na ten temat, z rzucanych przez niego przy różnych okazjach uwag Schwarz wywnioskował, iż transakcja ta oraz pospieszny odlot ku Saturnowi spowodowane były konfliktem, w jaki Mścisłowski popadł z księżycowym odłamem triady - on po prostu uciekał. Wbrew tytułowi, jakim się szczycił, nie był bogaty z domu i owe miliony, którymi szastał w orbitalnych stoczniach lunariańskich dla szybszego wyprawienia Armstronga 7 w drogę, najprawdopodobniej wzięły się ze sprzeniewierzonych funduszy triady. Musiał czym prędzej wydostać się poza zasięg jej wpływów. Przyjął zatem pierwszy lepszy daleki kontrakt zaproponowany przez lunariańskiego agenta, zebrał załogę - i odpalił w głęboki kosmos. Teraz przynajmniej zasypiając mógł się nie bać, iż po przebudzeniu znajdzie nóż między swymi żebrami; że w ogóle się nie przebudzi. Kontrakt był prywatny, opiewał na dziesięć megakodolarów plus przeróżne premie, głównie terminowe. Siedmioosobowa ekspozytura kompanii TraCom na Iapetusie miała kłopoty: zerwała dużym meteorytem w plantacje, co zaburzyło równowagę biologiczną habitatu, a nieodwracalne zniszczenia owych plantacji uniemożliwiły ich odtworzenie - w efekcie siedmiu pechowcom groziła śmierć jeśli nie z głodu, to na skutek ostrej dewitaminozy i odmineralnienia pokarmu. Taka była wersja oficjalna, Schwarz jednakże w nią nie wierzył. Wiedział jaki jest standard wyklucza ujemny bilans energetyczny procesu: nie kalkuluje się dla uzyskania przedstawionych efektów wydatkować energię konieczną do “ściśnięcia” masy do zadanej gęstości.

7 lokalizacji planetarnych habitatów: dziesiątki metrów pod powierzchnią gruntu. Cóż by to musiał być za meteoryt? Poza tym widział te trumniaste, metalowe hermetanty, które Armstrong 7 zabrał jako ładunek - nie wyglądało to na zestaw roślinnych zarodków. Po prawdzie sam nie wiedział na co to wyglądało, w każdym bądź razie nie na to, co utrzymywał Mścisłowski. No i przecież do transportu uzupełnień na odległe placówki używa się bezzałogowych holowników, po co wynajmować statek z załogą, to wychodzi znacznie drożej. Hrabia twierdził, że TraCom nie miał wyjścia, gniotły go terminy, zanim zorganizowałby holownik, okno na Saturna by się zamknęło: rachunek czasowy zmuszał do improwizacji. Schwarz wciąż nie wierzył, TraCom to za duża kompania, coś tu najwyraźniej jest nie tak. Niemiec był świadkiem dynamicznego rozwoju kosmicznego przemysłu niemal od samego jego początku, uczestniczył w nim, znał obowiązujące mechanizmy. To wojna; wojna zawsze daje sporego kopa ekonomii. W tym jednakże przypadku zachodził przypadek wojny ograniczonej i również wzrost gospodarczy dotyczył głównie przedsięwzięć pozaziemskich. Wzorem Antarktydy, pokrojony na państwowe sektory Księżyc przyjął na siebie rolę nowej Ameryki, ziemi pionierów, szaleńców i zbrodniarzy. Wojna gwarantowała fundusze i - pomimo powodowanych przez nią strat oraz komplikacji tudzież znacznego ogólnego ryzyka - orbitalni inwestorzy srogo zmartwiliby się jej końcem. Była im na rękę. Ponadnarodowe holdingi czerpały z niej korzyści niezależnie od tego, kto aktualnie przegrywał a kto wygrywał. One wygrywały zawsze. Pochodną tej sytuacji był status prawny pozaziemskich ruchomości i nieruchomości oraz przebywających w nich ludzi. To znaczy - jego brak. Pominąwszy instalacje militarne czyli własność państwową, obowiązywała jurysdykcja prawnych właścicieli. Za prawo służyły wewnątrzkompanijne regulaminy. To dlatego Schwarz zabiwszy człowieka został jedynie obłożony grzywną, pozbawiony wkładu emerytalnego i dyscyplinarnie zwolniony. Mścisłowski zgarnął go z księżycowej poczekalni PanAmu, gdzie Niemiec usiłował załatwić sobie kredytowy bilet na Ziemię. Hrabia potrzebował do Armstronga 7 doświadczonego próżniowca, bo sam w nieważkości jeszcze rzygał i nawet w 1/6 g Księżyca mało sobie nóg nie łamał; a Schwarz pasował mu podwójnie, bo, Polak po matce Ślązaczce, na tyle jeszcze pamiętał z dzieciństwa język polski, by móc dosyć swobodnie konwersować w nim z Mścisłowskim. Hrabia już wtedy chodził z Yusufem, Arab był pierwszym człowiekiem, którego najął - najął go ze strachu, jako ochronę osobistą, bał się bowiem triady jak ogni piekielnych, w każdym cieniu widział skrytobójcę. Kupił więc własnego asasyna. Po Yusufie i Schwarzu przyszła kolej na Xiena, którego wepchnęli Mścisłowskiemu portowi reperanci, jako nieomal część wyposażenia statku. Godivę dostali przez pewnego szemranego pośrednika, informatyk był konieczny dla reanimacji zdechłego systemu Armstronga 7. Y. H. Jaqueritte polecił agent TraComu - skoro lecą ratować ludzi od śmierci z wycieńczenia, lekarz jest konieczny. Schwarz pytał Y. H., czy nie czuje, iż jest wykorzystywana w charakterze parawanu, atrapy, mylącego ozdobnika dla zmamienia postronnych. Jej to nie przeszkadzało, pieniądze te same, a jeśli roboty mniej, to i tym lepiej. Rozumiał ją, ale irytowała go taka postawa. Wyglądało na to, że Schwarz jest jedynym członkiem załogi, którego w ogóle obchodzą kłamstwa hrabiego Mścisłowskiego. Po jakimś czasie przestał się dziwić. To nie była normalna załoga. Ów lot Armstronga 7 stanowił ratunek i ucieczkę nie dla jednego Agenora Konstantego. Rychło wyszło na jaw, iż małomówny Yusuf Abu al-Ala ibn Kisa’i również jest ścigany, na Księżycu pozostawił za sobą trupy dwóch oficerów Mossadu, kolejni już następowali mu na pięty; a tu, w głębokim kosmosie, jest przed nimi bezpieczny. Godiva była poszukiwana listem gończym za wielokrotne włamanie do banków danych Microsoftu. Xien zaś został z tej orbitalnej stoczni praktycznie wyrzucony, a to za prowadzenie wśród techników komunistycznej agitacji. Jakaż to zatem groźba wisiała nad Jaqueritte? Eksplozja bomby Hawkinga mogłaby zostać uznana za karę bożą, sprawiedliwie spadłą na owo gniazdo grzeszników, gdyby nie zakrawający na cud fakt, iż żaden z nich nie został nawet ranny. Wszyscy znajdowali się w owej chwili w Brenece, cylindrycznej, mieszkalnej części statku, i na dodatek wszyscy po jej bezpiecznej stronie, przeciwnej do punktu kollapsacji. Co więcej, trafienia uniknął także ładunek. Na tym wszakże ich szczęście się skończyło. ⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯ Pytała go wielokrotnie, więc starał się wytłumaczyć. Tu nie chodzi o sprawność czysto fizyczną; to jest jakiś muskuł umysłu, którego innym ludziom brakuje, mięsień, który pozwala na skręcanie myśli w specyficzny sposób. Ona pojmowała to na poziomie fizjologii: wisisz w nieważkości z jasną Ziemią ponad głową, dookoła masz rozrzucone piętnaście różnych

8 płaszczyzn, wszystkie symbolizujące bezgrawitacyjny “dół” - a nie rzygasz. Ale on twierdził, że i do tego można się przyzwyczaić. A tu chodzi o predyspozycje wrodzone: niektórzy je posiadają, a niektórzy nie. On je posiadał. Wyobraźnia przestrzenna, mówił. Lecz to tylko słowa. Napisał więc prościutki programik generujący i obracający na płaskim ekranie o czarnym tle trójwymiarowe szkielety brył: symboliczne zbiory cienkich, białych linii oznaczających ich krawędzie. Sześciany; graniastosłupy foremne; rozgwiazdy. Obracały się w zrandomizowanym tempie, w nieregularnych zrywach przybliżając się i oddalając od obserwatora; Schwarz zniekształcił przy tym lekko głębię obrazu, w symulujący perspektywę algorytm wpisując małą odchyłkę dla uzyskania słabego efektu “rybiego oka”. Kazał się Y. H. Jaqueritte wpatrywać w taki nieustannie zmieniający swe względne położenie sześcian i - ani razu nie opuszczając powiek, nie odwracając wzroku - wywrócić go w wyobraźni na nice. Jest to test nieomal klasyczny. Te dwanaście kresek na ekranie samo z siebie nie narzuca patrzącemu pierwszego i drugiego planu, oko nie wie, które kreski leżą “przed” którymi, a które są “zasłaniane”. To umysł kreuje zgodny z prawidłami perspektywy obraz sześcianu o bokach “bliższych” i “dalszych” widzowi. Na ekranie brak dla takiej kreacji jakichkolwiek wskazówek; obie sugerowane bryły - sześcian oraz nieforemny, rozdęty graniastosłup, będący jego “lewostronną” wersją - stanowią równie uprawnione interpretacje symulacji. Cała sztuka polega na świadomym narzuceniu swemu umysłowi jednej z wersji. Mrugać nie wolno, bo jakkolwiek krótkie zamknięcie oczu oznacza “wyzerowanie” pamięci wizualnej umysłu, a w każdym kolejnym spojrzeniu na ekran przyjmuje on za obowiązującą losowo wybraną wersję bryły. To samo ćwiczenie wykonać można z obrazem nieruchomym, nawet narysowanym na kartce papieru, choć wtedy jest ono mniej realistyczne. Zresztą powodzenie w nim jeszcze niczego nie przesądza, ponieważ i tutaj ma znaczenie trening i wprawa - jednakowoż Schwarzowi chodziło jedynie o to, by Jaqueritte zyskała choćby szczątkowe wyobrażenie o owym mięśniu, o którym mówił. Chyba zrozumiała, bo przestała pytać. Wyrobiła sobie nawet własne zdanie, i to raczej niepochlebne dla Schwarza. Powiedziała mu kiedyś, w owym szczególnym ciepłym rozleniweniu, rozluźnieniu wszystkich tkanek po godzinie gorącej miłości, kiedy to bardzo trudno jest kłamać, a bezlitosna, absolutna szczerość narzuca się sama z siebie, jako zachowanie wymagające najmniej wysiłku; powiedziała mu: - To zwierzęce... wszyscyśmy jak zwierzęta. I ty, Aax; i wy w ogóle - jak zwierzęta. Inżynierowie kosmosu - a tak naprawdę chodzi o fizjologię i może trochę prymitywnej psychologii: bo takie już są te wasze umysły. To selekcja iście darwinowska. Źle mówię? Źle? Nie taka była twoja historia? Przeszedłeś przez to sito, ponieważ ty akurat posiadasz ten “mięsień”; ale ani to nie wynika z twojej inteligencji, ani ze sprytu, ani z siły woli, ani z jakichkolwiek innych przymiotów ducha czy ciała. Równie dobrze mogli przyjąć za kryterium naturalny kolor włosów. Schwarz się z nią nie zgadzał, ale nie mógł jej zarzucić kłamstwa, ponieważ to rzeczywiście tak wyglądało. Wielkie kompanie kosmiczne po latach nieustannych kłopotów z nagłym, niespodziewanym a wielce dla nich kosztownym “wytrącaniem się” na orbicie materiału ludzkiego, zdołały nareszcie tak sprofilować zestaw testów, aby automatycznie odrzucać już na etapie naboru wstępnego wszystkich tych ludzi, dla których kosmos może się okazać not friendly. Sieć okazała się bardzo ciasna, lecz szczelna. Pewnego grudniowego ranka bezrobotny dwudziestotrzyletni Aax Schwarz zgłosił się był do monachijskiej filii Heinlemann Inc., zapłacił za pełny test kwalifikacyjny i, przeszedłszy go, został poinformowany, iż znajduje się w tej jednej dwunastotysięcznej promila populacji ludzkiej, którego zatrudnieniem korporacja jest zainteresowana. Czym prędzej podstawiono mu do podpisania dwustuosiemdziesięciostronicowy kontrakt w czterech egzemplarzach. Należy pamiętać, iż Schwarz miał wtedy dwadzieścia trzy lata i był bez pracy; podpisał go. Dzisiejszy Schwarz, czterdziestojednoletni acz także bezrobotny, nie uczyniłby tego; no ale on ma już inną pamięć, a w tej pamięci między innymi pierwsze trzy lata swej pracy na wysokich orbitach, kiedy to pracował w istocie wyłącznie na opłacenie szkolenia, które łaskawie była mu skredytowała Heinlemann Inc.; i lata dalsze, kiedy pracował - choć wtedy jeszcze tego nie wiedział - na grzywnę, jaką przyjdzie mu uiścić za zamordowanie człowieka. Ta grzywna zawierała w sobie koszty transportu na Ziemię ciała denata, jego pochówku i wszystkich koniecznych opłat sądowych - ale nie na tej podstawie ją obliczono; w ogóle jej nie obliczano: po prostu zagarnięto całą zawartość konta Schwarza - gdzieś na owych dwustu osiemdziesięciu stronach drobnego druku znajdowała się klauzula podporządkowująca pracowników korporacji prawu jej wewnętrznego regulaminu, zwierzchniemu względem pierwotnych praw kraju urodzenia we wszelkich kwestiach mających związek z ponadatmosferycznym miejscem zatrudnienia sygnatariusza, no a Schwarz zabił tego faceta w samym środku śluzowego doku nadksiężycowego

9 Heinlemanna 25. Był zatem nieomal żebrakiem, gdy trafił nań hrabia Mścisłowski. Co prawda, dzięki hrabiemu i Armstrongowi 7 zdążył już diametralnie zmienić swój status: teraz był nieomal trupem. W kajucie, którą dzielił z Y. H. Jaqueritte, sufit i podłoga oraz dwie przeciwległe ściany pociągnięte były srebrną lustrzanką; Jaqueritte żartowała, że to taka speckajuta dla kochanków, ale on wiedział, skąd się wzięły owe lekko nierównoległe zwierciadlane płaszczyzny: zanim wprowadzono na szeroką skalę inteligentne skafandry, obowiązywała bardzo ścisła procedura autokontroli ubioru przed wyjściem w próżnię i w tej izbie można to było uczynić bez pomocy partnera. Teraz w lustrach żyły: gładka czerń smukłych kształtów afrykańskiej bogini oraz matowa biel skóry twardo, nieprzyjemnie muskularnego Europejczyka. Jaqueritte spała, Schwarz grał na gitarze. Grając, nie zamykał oczu i widział w ścianie siebie samego - grającego. Oto unosi się pośrodku srebrnej nieskończoności nagi mężczyzna o nogach splecionych w turecki przysiad, przez udo ma przełożone wąskie, czarne wiosło sześciostrunowej elektrycznej gitary; poruszają się po jej strunach jego palce, porusza się zgodnie z niesłyszalnym rytmem głowa, choć spojrzenie pozostaje nieruchome. Głowę obejmują mu ciężkie słuchawki połączone kablem z korpusem instrumentu. Włosy mężczyzny, proste, kruczoczarne, sczesane są gładko w tył, gdzie zbiera je i wiąże w sobie krótki warkoczyk, ciasno opleciony złotą taśmą, wyglądający niczym matadorska coleta. Prawy biceps oraz część barku pokrywa popielato-purpurowy tatuaż, przedstawiający drapieżne zwierzę lub mgławicę planetarną. Mężczyzna ma szerokie czoło, kanciastą szczękę, krzywo zrośnięty nos, ciemne oczy pod ciężkimi nawisami łuków brwiowych; złą, odpychającą twarz. Lewe ucho przyozdabia mu masywny żelazny kolczyk. Gra: palce energicznie szarpią struny. Gdy w swym powolnym ruchu wirowym obraca się i usuwa z centrum pomieszczenia, jego spojrzenie utkwione w lustrzanej ścianie - a właściwie już w suficie - spływa na odbicie ciemnoskórej bogini. Muzyka się uspokaja: palce muskają druty leniwie, jakby od niechcenia. Kobieta zwrócona jest do obserwowanego zwierciadła przodem, ale nie widać jej twarzy, bo głowę zamkniętą ma w plastikowo-skórzanym kołpaku, który odcina od świata większość jej zmysłów. Prócz niego i szerokiego, elastycznego pasa obejmującego jej wąską talię, jest naga. (Pas był po to, żeby nie odleciała gdzieś we śnie; kiedy jeszcze Breneka się obracała, sypiali na wąskich, otwierających się ze ściany pryczach, lecz teraz trzymają je zamknięte, bo kabina jest jednak ciasna). Jej ciało, pozostające aktualnie we władaniu autonomicznego układu nerwowego, przyjęło pozycję embrionalną: podciągnięte lekko, zgięte w kolanach nogi, plecy podane w delikatny łuk, głowa z brodą opadającą na piersi. Same piersi nie odznaczają się tak wyraźnie, jak działoby się to pod presją grawitacji - tkanka tłuszczowa rozkłada się względnie równo, a silna, gładka skóra, stanowiąca nieomal cechę charakterystyczną rasy, utrzymuje tę tkankę blisko przy torsie; poza tym nie jest jej znowu tak dużo, a lśniąca czerń spłaszcza kształty. Spojrzenie skupia się dłużej na brodawkach - lewa jest spierzchnięta, podczas gdy prawa pozostaje otwarta w miękki kwiat - potem spływa po żebrach, których jest mniej o dwie najniższe pary. (Pochodzę z bogatej rodziny, powiedziała mu kiedyś; moi rodzice w odpowiednim momencie zafundowali mi pełne modelowanie). Pas asekuracyjny jeszcze uwypukla nieprawdopodobną szczupłość talii oraz płaski brzuch kobiety. Długie, gazelo wysmukłe nogi rozchylają się sennie, niczym na zwolnionym filmie. Podbrzusze i krocze są bezwłose. (To depilacja trwała, dla wygody; wszyscy członkowie załogi Armstronga 7 poddali się jej, by dostosować się do wymagań sanitarnych układów skafandrów - Schwarz uczynił to przed laty, jeszcze podczas planetarnego szkolenia, i w jego przypadku zabieg dotyczył powierzchni całego ciała, za wyjątkiem szczytu głowy). Lewy płatek sromu bogini zdobi absolutnie nieregulaminowa platynowa spinka w kształcie pantery wyciągniętej w dzikim skoku, oko zwierza skrzy się drobniutkim szmaragdem; spinka obejmuje płatek z obu stron i nie można jej usunąć bez uciekania się do chirurgii. (Podarunek od córki, powiedziała mu gdy spytał; w ten sposób dowiedział się, że ona w ogóle ma dziecko). Spojrzenie dociera do stóp, których podeszwy są znacznie jaśniejsze. Ich palce, prócz dwóch dużych, pozbawione są paznokci. Mężczyzna z gitarą - Schwarz - wirując, z powrotem przesłonił sobą czarną piękność; przymknął oczy, przerzucił spojrzenie gdzieś w kąt. Muzyka pulsowała w wielkich słuchawkach. Ciemne, głębokie tony. Głaskał instrument wnętrzem dłoni; lubił tę gitarę i gitara lubiła jego, był to stary model, co prawda wyposażony w stałe baterie, lecz pozbawiony samodostrajających się procesorów korekty dźwięku. Cierpliwie czekał na Schwarza w księżycowym lombardzie; i nie dał się porwać i wymieść w próżnię wichurze podczas dehermetyzacji statku, kiedy to system komputerowy Armstronga 7, ugodzony w sam mózg pierwszym odłamkiem, zablokował automatyczną procedurę zatrzaskiwania grodzi wewnętrznych,

10 którą nie wiedzieć czemu podporządkowano jego algorytmowi operacyjnemu, podczas gdy powinna pozostać autonomiczna i uwarunkowana jedynie odczytami poszczególnych czujników. Hrabia miał o to do Godivy wielkie pretensje; wszak odbudowując architekturę systemu, przede wszystkim powinna skontrolować programy odpowiedzialne za bezpieczeństwo statku. W odpowiedzi Godiva sklęła ordynarnie Mścisłowskiego, przypominając mu, iż przecież sam wymusił na niej wyłączną koncentrację na oprogramowaniu nawigacyjnym oraz zawiadującym układami napędowymi. I taka była prawda: to dlatego zabrał ją w podróż, by już w jej trakcie dokończyła reperacji systemu - musiał wystartować, zanim zamknie się okno, a bezpułapowe systemy neuronowych wielosieci mają to do siebie, iż potrafią w miarę sprawnie funkcjonować nawet w stanie znacznej degeneracji. Godiva - ta ekshibicjonistyczna informatyczka systemów bezpułapowych, to agresywne, zakompleksione, szesnastoletnie zwierzę ery komputerowej, rodowita Papuaska szczycąca się najwyższym spośród wszystkich członków pstrokatej załogi Armstronga 7 ilorazem inteligencji w zakresie myślenia abstrakcyjnego, to zagubione w świecie rzeczywistym dziecko światów wirtualnych... - wołali ją “Godiva”, bo konsekwentnie odmawiała włożenia na siebie choć skrawka ubrania. Bała się, to dlatego; była wręcz przerażona. Im bardziej prześladował ją Mścisłowski, im większą wywierano na nią presję - tym szczelniej dziewczyna zamykała się w antypatycznej, przypadkowo przez siebie wykreowanej postaci Godivy. Nikt jej nie lubił; Mścisłowski nienawidził, Yusuf obelżywie ignorował. Podczas lotu do Saturna miała za zadanie reanimować, obudzić, przeszkolić i wychować system Armstronga 7; nawigacją i kontrolą napędu mógł on się jeszcze zajmować pozostając w takim pół-letargu, lecz to było wszystko, na co go wówczas stać. Przekonali się zresztą o tym na własnej skórze po implozji-eksplozji bomby Hawkinga: system w pełni zdrowy zapobiegłby zapewne połowie strat, jakie ponieśli, a te, którym nie zapobiegł, zmniejszyłby do minimum; żeby już nie wspomnieć o takich rzeczach, jak analiza sytuacji i strategia ratunku: nie byliby zmuszeni Xien z Godivą przeprowadzać na nim tysięcy prymitywnych obliczeń, niczym na jakimś kalkulatorze; nie byłaby zmuszona Jaqueritte w olimpijskim tempie reperować ogniw tlenowych, do ostatniej chwili nie mając pewności, czy nie robi tego wszyskiego na darmo; nie byliby zmuszeni Schwarz i Yusuf przez osiemnaście godzin bez wytchnienia zalepiać syntetycznym “ciastem” niezliczonych miniszczelin w poszyciu habitatu, póki nie przestało spadać w nim ciśnienie. To znaczy ciśnienie spadało tak czy owak, bo jeszcze nie zbudowano takiego statku, który by zupełnie nie przeciekał, lecz tempo ubywania gazów zmniejszyło się przynajmniej do poziomu akceptowalnego po wzięciu pod uwagę prognozowanego czasu podróży. Wspomnienie Yusufa odmieniło brzmienie Schwarzowej muzyki: weszły w nią jakieś ostre, jękliwe tony, straciła nieco na dotychczasowej harmonii. Yusuf, Yusuf Abu al-Ala ibn Kisa’i - terrorysta. Wszyscy przecież wiedzieli, że to fanatyk i morderca. Że fanatyk - można się było przekonać widząc jego regularną modlitwę, odmawianą pięć razy dziennie salat, nieodmiennie poprzedzaną starannym obmyciem rąk i nóg oraz przepłukaniem ust i nosa, na co poświęcał znaczną część swego przydziału wody. Że morderca - wystarczyło spojrzeć. Zresztą nie zaprzeczał, gdy pytali. To wojna. Święta na dodatek. Jihad, szósty arkan wiary muzułmanina, a Yusuf wpierw był muzułmaninem, a potem dopiero człowiekiem, takie przynajmniej sprawiał wrażenie. Gwoli prawdy, Jaqueritte w ogóle kwestionowała jego człowieczeństwo. Ci hasasyni Proroka, mówiła Schwarzowi, poddawani są już za młodu takim manipulacjom w zakresie fizjologii i psychologii, że dużo w nich człowieka nie zostaje; a kiedy dorosną, wymienia im się cały szkielet na sztuczne, superwytrzymałe kości, pakuje w organizm przeróżne implanty, grzebie w mózgu... Tyle słyszała z oficjalnych przecieków, bo robiono sekcje zabitym terrorystom, ale wszak zabijali je i sekcjonowali nie ludzie z uniwersytetów, a członkowie tajnych przybudówek rządowych i ponadrządowych organizacji wywiadowczych, i oni swoich odkryć raczej nie ogłaszali w Scientific American. Więc podejrzewała w ciele Yusufa jakieś tajemnice, okrutne sekrety. Terroryzm szedł naprzód, zarówno w teorii, jak i w praktyce. Był to jedyny sposób wojowonia, jaki mogła zaakceptować na swej powierzchni dzisiejsza Ziemia; zresztą mocno się już to wszystko rozmyło: ten terroryzm - już wojna czy wciąż polityka? Trudno powiedzieć, on toczy swoje prawdziwe bitwy wyłącznie w telewizji i sieciach informacyjnych, stał się częścią kultury, nauki; są na uczelniach katedry terroryzmu, wykładają o nim profesorowie, habilitują się na nim doktoranci, kręcą o nim w Hollywood filmy, piszą na całym świecie powieści i wiersze, on daje ludzkości nowych świętych i męczenników, on daje jej nowe filozofie i religie. Zanim urwało mu anteny, regularnie dochodziły Armstronga 7 wieści z tego frontu. Armia Wyzwolenia Litwy (terroryści RTL-u) odcięła już marszałkowi Woniejcowowi ostatni palec i zabierała się właśnie do uszu, wszystko stereo i w kolorze i w 3D i live, rzecz jasna. Słowo Boże (wyłączność CBS-u; Słowo Boże to

11 beneficjent najwyższego, jak dotąd, kontraktu wiążącego media z ugrupowaniem terrorystycznym, bo opiewającego na sto dziewięćdziesiąt megakodolarów i przyznającego sieci wyłączne prawa do transmisji ze wszelkiego typu jego akcji na najbliższe sześć lat), zapowiedziawszy go na kwadrans wcześniej, przeprowadziło na Alasce wybuch stukilotonowej bomby atomowej, po czym dało prezydentowi NESA wraz z rodziną dwa dni na przejście na islam; prezydent spojrzał w badania opinii publicznej, opinia była przeciw, i nie ugiął się; wyleciał zatem w powietrze Manhattan (w CBS live from low orbit); prezydent Północnych i Wschodnich Stanów Ameryki ponownie spojrzał w badania, zobaczył, że opinia w strachu i nie jest już przeciw, a nawet jest za, czym prędzej więc wygłosił przed kamerami telewizji (live from White House) wyznanie wiary, sahada, trzykrotnie powtarzając w kulawym arabskim: La ilaha illa’llah Muhammadun rasulu’llah, co się dosłownie tłumaczy: “Nie ma boga, jak tylko Bóg, a Muhammad jest Posłańcem Boga”. Odbyło się to na jakieś dwie godziny przed implozją-eksplozją bomby Hawkinga i Yusuf jeszcze zdążył obejrzeć całą transmisję, opóźnioną o blisko pięć kwadransów; Schwarz sądził, że ów tryumf islamu uraduje Araba, lecz pomylił się okrutnie: hasasyn wpadł w gniewny i ponury nastrój. Nie rozumieli tego, dopóki hrabia Mścisłowski, który dzielił z nim kabinę, nie wyjaśnił im, iż Yusuf nie należy do Słowa Bożego, lecz jakiegoś innego ugrupowania, które Słowu Bożemu poprzysięgło jedną z pierwszych swych jihad, bo nigdzie tak gorąca nienawiść, jak w rodzinie i pomiędzy sąsiadami, a im więcej nawracających, tym więcej pogan, rośnie to wykładniczo. Palce Schwarza wydobywały z gitary przeciągłe, rzewnie jękliwe tony, szarpiące mu w duszy struny nieukierunkowanej tęsknoty... Gitara umilkła, Schwarz otarł pot z czoła. Gorąco i duszno - kiedyż nareszcie ruszy program sterujący sztuczną atmosferą habitatu? Pomyślał o Godivie; ona na pewno nie śpi. Wszedł w dospek, na zamknięty do niej. (Dospek, jako nazwa systemu łączności osobistej, pojawił się w slangu nieco krzywą, fonetyczną przeróbką akronimu DOSPC, co, wbrew pozorom, nie miało nic wspólnego z podstawowym systemem operacyjnym starożytnych pecetów, bo tłumaczyło się następująco: Decentralized and Open System of Personal Communication). Godiva odezwała się niemal natychmiast. - Kto? - Schwarz. Daj jakąś prognozę, pływam w pocie. - A odwal się! Nie przeszkadzajcie mi z głupotami, bo zamknę kanał. - Rany boskie, Godiva, już czwarty dzień bez przerwy siedzisz w zaślepie, a nie ruszył ni jeden nowy program! - Skąd ty możesz wiedzieć, co ruszyło, a co nie. Ja już się nie zajmuję kontrolą pętla po pętli tych wszystkich algorytmów, bo nie zdążyłabym, chociażbyśmy lecieli do Oriona. Stawiam mu na nogi szkielet warstwy hierarchizującej, i jak już zastartuje, to niech świadomość wielosieci sama siebie kontroluje, ja ją będę tylko ćwiczyć. - Cholera, Godiva, ale ile to potrwa? Z motyką na Słońce się porwałaś, chcesz ją całą ulepić w parę dni, wylewu prędzej dostaniesz... - Spierdalaj, wieśniaku głupi. Wyłączyła się i pewnie faktycznie zamknęła kanał; nie sprawdzał. Na niego jakoś nie działały inwektywy, wulgaryzmy i ordynarny ekshibicjonizm informatyczki; on widział w niej to przerażone dziecko, które tak skutecznie ukryła przed innymi. Jest brzydka, jest nieśmiała, ma szesnaście lat i nie zna prawdziwego świata; cóż ona może na to poradzić? Nic. I tak dobrze, że, znalazłszy się w takiej sytuacji, nie popadła w histerię albo eskapistyczny zaślep katatoniczny - ale że pracowała i tym sposobem próbowała uratować siebie; a przy okazji także resztę załogi Armstronga 7. Nikt jej nie dziękował, bo nie dziękuje się za egoizm; i ona nikomu nie dziękowała. Tu wszyscy rozumieli się zaskakująco dobrze, jednakie żądze w nich płonęły. Może za wyjątkiem Yusufa, którego nie rozumiał nikt, ale on miał swojego Allaha, co zapewne już szykował mu za ostatnią bramą czarnookie hurysy i zimny nektar. Wyłączył gitarę, zdjął słuchawki, zwinął kabel. Gdyby ktoś chciał go teraz orientować podług osi projektowanego dla warunków sztucznej grawitacji układu pomieszczeń w Brenece, okazałoby się, że Niemiec wisi dokładnie głową w dół. Ciążenia jednak nie było i Schwarza nie obchodziła teoria: on - właśnie dzięki owej przypadkowej genetycznej predyspozycji, którą Jaqueritte uważała (zapewne słusznie) za akcydentalną aberrację genomu - nie był zmuszony nieustannie tworzyć sobie w umyśle pozorowanych: “dołu” i “góry”; nie było mu to potrzebne dla komfortu psychicznego, nie rzygał i nie wariował pozbawiony owej iluzji. Błędnika, rzecz jasna, nie był w stanie opanować, bo to czysta fizjologia, lecz umiał, nieomal bez udziału świadomości, wytłumiać mdłości, to wchodziło w zakres podstawowego szkolenia.

12 Wyprostował nogę i odbił się ku ścianie. Właśnie wkładał do schowka gitarę, gdy odezwał mu się w uchu dospek. - Xien. Możesz do kiosku? - Teraz? - Teraz, teraz. - A co? - Mmm... oka eksperta mi potrzeba. Schwarz westchnął. - Ważne to? - Nie smęć, rusz tyłek. - Dobra, dobra, już. Poszukał w schowku obok i wyjął i założył krótkie, obcisłe spodenki, w istocie, koncepcją jakichś opętanych nieważkościową ergonomią projektantów, ograniczone do szerokiego, elastycznego pasa oraz grubego ochraniacza na genitalia, przechodzącego w niewidoczną pomiędzy pośladkami taśmę; w efekcie te kosmiczne gacie wyglądałyby jak jeszcze bardziej skąpa kopia przepasek zawodników sumo, gdyby nie kolor, matowo czarny mianowicie. W ogóle większość orbitalnych utensyliów utrzymana była w ciemnych barwach, taki się trend wytworzył; zresztą Schwarz w czerni gustował nie tylko z racji swego nazwiska, ale też po prostu dlatego, że z doświadczenia wiedział, w jakim totalnym brudzie przychodzi nierzadko żyć w kosmosie, a na czarnym faktycznie plam raczej nie widać. Bywał w habitatach wartych miliardy, a nie godnych miana nawet chlewu. Warunki pogarszały się wprost proporcjonalnie do czasu trwania izolacji i liczby odizolowanych osób, a odwrotnie do kubatury układu zamkniętego, w którym wypadło im mieszkać. I jeśliby stan, w jakim aktualnie znajdował się Armstrong 7, przyłożyć do skali doświadczeń Schwarza, lokowałby się on gdzieś w jej jednej trzeciej; nie było znowu aż tak źle: jeszcze nie fruwały po korytarzach stare rzygowiny i zamarznięte ekskrementy. Niemiec zakręcił się na osi lewej ręki, ustawiając się twarzą do otwierających się na jego słowo drzwi. Potrącił przy tym stopę śpiącej Jaqueritte i ciało lekarki zaczęło powoli wirować. Wypływając z kabiny widział jej ruch w trzech odbiciach, jak obraca się zegarowym suwem, sennym gestem sięgając gdzieś przed siebie, spokojnie i płynnie odwracając ku zwierciadłu wpółzaciśniętą dłoń; czarna bogini bez twarzy. ⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯ - Co to jest? - A skąd ja mogę wiedzieć? - Przyjrzyj się. Powinieneś rozpoznać, czy to przypadkiem nie jakaś militarna zabawka. - Puknij się, Xien; jakby to faktycznie był wrogo nastawiony, aktywny MIOU, to już dawno byśmy nie żyli. Skoro podszedł tak blisko, że masz go na ekranach zdjętego z układów optycznych, to znaczy, że albo zweryfikował nas jako cel negatywnie, albo jest martwy. - Co to znaczy: martwy? - To znaczy: zimny lub totalnie skołowacony. - Ja nie rozumiem, co ty do mnie mówisz, Schwarz. Ja nie jestem Yusuf, mnie w tym nie szkolono. Ja, kurwa, w ogóle nie pojmuję tej wojny. - A kto ją pojmuje? - Ty. Schwarz machnął ręką, demonstrując zniechęcenie tematem. Xien pokręcił głową, pierdnął lewym silniczkiem i obrócił się przodem do kolistej płaszczyzny wytapetowanej sensorycznymi klawiaturami oraz mniejszymi i większymi ekranami 2D. Praktycznie wszystkie ściany kiosku wyglądały podobnie. Nie było tu innego oświetlenia, prócz blasku bijącego ze sztucznych obrazów kosmosu i wściekle kolorowych znaczników. Wszystko to pulsowało, zmieniało się, łagodniało i wyostrzało - bez żadnego rytmu, bez najmniejszej zgodności pomiędzy poszczególnymi elementami owego elektronicznego gobelinu. Po ciałach Niemca i Chińczyka przesuwały się niezliczone plamy świetlne. Przynajmniej tyle, że panowała cisza; chaos ograniczał się do wizji, ale zazwyczaj to i tak było za dużo dla niedoświadczonych żołądków: grawitacja nie miała tu bowiem dostępu, za wyjątkiem krótkich okresów przyspieszeń. Mścisłowki wspiął się tu tylko raz i już nigdy więcej, jako że tamtego pierwszego razu porzygał się po niecałej minucie: organizm nie wytrzymał.

13 Nazywali owo pomieszczenie kioskiem, bo wchodziło się doń jak do kiosku łodzi podwodnej: drabinami i wciąż w górę, niezależnie od tego, z którego miejsca Breneki byś wyruszył. Zajmowało jej centralną część, stanowiło oś jej obrotu - pusty w środku walec o średnicy prawie pięciu metrów. Patrząc stąd wskroś ścian w zwyczajowym kierunku lotu statku, natrafiłbyś spojrzeniem na moduł nawigacyjno-komunikacyjny (teraz, po eksplozji bomby Hawkinga, pozbawiony bujnej korony zewnętrznego oprzyrządowania). Patrząc w stronę przeciwną, ku “rufie”, ujrzałbyś przewężenie prowadzące do rury osi, a następnie śluzy, przez którą przechodziło się do rozpoczynającej się tuż za pierwszym Kołnierzem części towarowo-napędowej Armstronga 7, wielokroć dłuższej od samego habitatu Breneki (zwanego tak od swego cylindrycznego kształtu, identycznego w proporcjach z tuleją myśliwskiego naboju śrutowego). Dwa metry “ponad” pierwszą śluzą, w okrągłej ścianie kiosku widniały, rozmieszczone równo co sto dwadzieścia stopni, trzy otwory wejściowe, do których wspinano się po drabinach (a teraz po prostu wlatywano) z “dolnych” poziomów mieszkalnych. Xien postukał palcem w powiększony obraz obiektu na ekranie - płaskim, bo pokrywającym ścianę “przednią”, tę w kształcie koła. - Czy on jest martwy, czy my jesteśmy martwi... mącisz mi tylko, Schwarz. A ja chcę wiedzieć. Bo przecież już widzę, że to nie wrak: za małe. A ryczy gęstym szumem chyba na wszystkich możliwych częstotliwościach. Skądś energię bierze. Więc raczej nie przeterminowane. Może rzeczywiście nie MIOU. Ale też nie Voyager. No spojrzyj sam, Aax. Jak myślisz - kamuflaż...? Schwarz cofnął się pamięcią wstecz, przypominając sobie prognozę Xiena co do spodziewanego czasu przechwycenia podsłuchanego przezeń domniemanego wraku. Sto dziewięć godzin, powiedział wówczas Chińczyk. A to było właśnie tak jakoś setkę temu... Parsknął śmiechem. - To z tego czegoś chciałeś pościągać anteny? Co, Xien? To jest ten twój wrak, dla którego skoczyliśmy w bok minutą pełnego ciągu...? Xien, człowieku, hrabia cię zamorduje! Przecież... zaraz, daj mi tu skalę... przecież to nie ma więcej, jak cztery metry średnicy. Co to w ogóle jest? Xien - jakoś suchotniczo cherlawy, chudy, kościsty i rachityczny w swym kusym, szarym trykocie, tak czy owak niski, a bez nóg wręcz karłowaty - rzucił Niemcowi wściekłe spojrzenie przymrużonych oczu, iście gnomie w jego mrocznym wyrazie. Nie był stary, lecz łysiejąca głowa i pomarszczona twarz o skórze prowokującej swą barwą podejrzenia o chorobę popromienną, no i owo jaskrawe kalectwo - wszystko to znacznie go postarzało. Xienowi, na skutek jakiegoś nieszczęśliwego wypadku w okołoksiężycowej stoczni, ucięło w połowie uda obie nogi. Dla człowieka pracującego w nieważkości nie była to jednak aż tak upośledzająca ułomność; na dodatek Xien z przyznanego mu ubezpieczenia zafundował sobie małą cyborgizację: zaszczep do kikutów dwóch dysz zapewniających stabilny wyrzut gazu. Dysze podlegały sterowaniu neuronalnemu, były synapsatycznie połączone z układem nerwowym Chińczyka; w efekcie “czuł” je on równie wyraźnie, jak swoje ręce, i równie łatwo mógł im wydawać rozkazy, nawet się nad tym nie zastanawiając. Latający gnom. Na czas, gdy Breneka się obracała - on zamieszkał w bezgrawitacyjnym kiosku. - To ja się ciebie pytam - warknął. - Co to jest? Schwarz wzruszył ramionami. - Złom jakiś. - A jesteś pewien, że nie wybuchnie mi ten złom megatonówką, jeśli złapię go MAMS-em? - Pewien? Ja niczego nie jestem pewien. Wojnę mamy, więc wszystko ci może wybuchnąć, nawet jak by faktycznie wyglądało na Voyagera. Mieli wojnę, ale to była wojna kosmiczna. Wszyscy pytali się Schwarza, chociaż nie był żołnierzem i nie szkolono go w tym zakresie; Yusufa, który spełniał oba te warunki, nie pytał nikt, ponieważ on zazwyczaj na takowe pytania nie odpowiadał, a jeśli już odpowiadał, to i tak nie mogłeś mieć pewności, czy rzekł ci całą prawdę, albo czy przypadkiem nie rozumiał przez swe słowa czegoś zupełnie innego, niż rozumiałeś przez nie ty. Więc pytali się Schwarza, a on mówił, że wszystko jest możliwe. Już nawet nie próbował zrozumieć tej wojny; dotarł do etapu, na którym kataloguje się własną niewiedzę, bo przynajmniej ona nie podlega dewaluacji. W swej ekonomiczno-strategicznej istocie wojna kosmiczna nie miała wiele wspólnego ze zwykłymi wojnami naziemnymi; w rzeczy samej - nic. Rzec trzeba od razu, iż w ogóle nie posiadała ona frontu, nie było żadnej granicznej płaszczyzny, którą możnaby przeprowadzić barwną płachtą w trójwymiarowej holograficznej prezentacji obszaru działań wojennych czyli Układu Słonecznego i okolic, aby oddzielić od siebie pozycje zajmowane przez

14 wrogie sobie siły. Nikt nie znał tych pozycji, nawet sztaby, rzekomo owymi siłami dowodzące, a to z tej przyczyny, że dawno już zrezygnowano z utrzymywania łączności z wystrzelonymi jednostkami. Nie miało to sensu, nie tylko zważywszy na opóźnienie w komunikacji i koszta, ale przede wszystkim na niebezpieczeństwo lokalizacji przez nieprzyjaciela, jakie powodowało każdorazowe, choćby nanosekundowe, odezwanie się z głębin milczącego kosmosu takowego rajdera. Utrzymywano bowiem - na Księżycu, na jego i Ziemi orbicie, i w innych miejscach - wielkie stacje nasłuchowe; na Księżycu były to wielokilometrowe pola zsynchronizowanych ze sobą miniodbiorników, a w próżni - olbrzymie, rozciągnięte na setkach i tysiącach kilometrów, chmury analogicznych “much”, zdolne podsłuchać plamę na gwieździe z drugiego ramienia Mlecznej Drogi. Przypadkową korzyścią podobnego scenariusza rozwoju militarnych zmagań było reaktywowanie projektu SETI i pochodnych, które, przy praktycznie zerowym koszcie własnym, pasożytowały na bankach danych mimowolnie gromadzonych przez owe pola i chmury nasłuchowe. Sytuacja taka stanowiła konsekwencję ograniczeń ekonomicznych: nie wysyłano w bój jednostek załogowych, a jedynie w pełni zautomatyzowane, stosunkowo niewielkie rozmiarami, bezludne kamikaze, kierowane każdy z osobna niezależnymi procesorami neuronowych wielosieci. Taki mechaniczny kamikaze (w akronimie swej cokolwiek przydługiej nazwy: MIOU) raz wypuszczony w przestrzeń, nie potrzebował już żadnych dodatkowych wytycznych - była to kolejna (ale na pewno nie ostatnia) generacja inteligentnych broni, których rozwój zainicjowany został w XX wieku owymi słynnymi “myślącymi minami morskimi”, samodzielnie dobierającymi sobie cele podług założonych im z góry algorytmów. Samodzielność decyzyjna MIOU była nieporównanie większa, im z góry narzucano jedynie dwie rzeczy, a mianowicie szkielet hierarchii celów oraz profil systemu weryfikującego “wróg/przyjaciel”. I gdy następowała zmiana jakiegoś sojuszu militarnego - co zdarzało się wcale często - sztab armii państwa dokonującego takowej wolty zaczynał emitować w kosmos, równomiernie w całą jego sferę niebieską, wysokiej mocy zakodowany sygnał, odpowiednio modyfikujący systemy “wróg/przyjaciel” swoich MIOU, dla zapobieżenia bratobójczym starciom. Rzecz jasna, nie było żadnych potwierdzeń. Emisję ponawiano, aby wiadomość dotarła także do tych jednostek, które poprzednio znajdowały się w elektromagnetycznym cieniu planet, Słońca czy innych większych mas. Lecz ten wymuszony, jednostronny kontakt - to i tak było dla teoretyków wojny akoncepcyjnej za wiele. Nie dało się go jednakże wyeliminować, inaczej wojna utraciłaby jakąkolwiek łączność z tokiem ziemskiej polityki i przestałby on mieć wpływ na przebieg kosmicznych zmagań - zaczęłyby one wówczas żyć własnym życiem, autonomizując się do stopnia wręcz zagrażającego interesom Ziemi jako planety. Teoretycy wszelako psioczyli, ponieważ obligując MIOU do odbioru sygnałów modyfikujących systemy weryfikacji celów, tym samym otwierano dostęp do procesorów rajderów wszelkim zewnętrznym transmisjom, jeśli tylko przejdą one przez deszyfrujący algorytm jednostki. Nic więc dziwnego, że najpotężniejsze superkomputery na Ziemi blisko dziewięćdziesiąt procent swego czasu miały zarezerwowane dla potrzeb wojskowych zespołów analityków matematycznych, którzy nieustannie słali w kosmos fałszywe, podrabiane sygnały nakazujące wrogim MIOU przejście na swoją stronę. Jednocześnie zaś kontrowali nieprzyjacielskie działania w tym zakresie; i jednocześnie projektowali coraz to bardziej skomplikowane algorytmy deszyfrujące dla nowych, dopiero przygotowywanych do wystrzelenia rajderów. Ba, lecz te starsze ich generacje, te, które od dziesiątków lat krążyły gdzieś tam w wiecznym mroku i ciszy - ich algorytmy dawno już zostały złamane przez bodaj wszystkie strony konfliktu i teraz co i rusz przeprogramowywały swoje systemy “wróg/przyjaciel”, niczym owi agenci wielokrotni, przechodząc “na drugą stronę” co jeden odebrany sygnał, aż samoedukujące się ich wielosieci neuronowe odmawiały wykonania kolejnego polecenia i blokowały odbiór wszelkich transmisji, deklarując się jako nieprzyjaciel konfiguracji państw dobranej - w gruncie rzeczy - całkowicie przypadkowo. Zaatakować mógł cię zatem nawet twój własny rajder, nie było pewności. Do tego dochodził jeszcze problem fundamentalny, a mianowicie kwestia omylności samych systemów weryfikacji celów. Jak rozpoznać pochodzenie danego MIOU z odległości miliona czy dwóch milionów kilometrów, skoro nie wchodziło w grę oświetlenie go radarem, ani przechwycenie jego impulsu identyfikacyjnego, ponieważ takowych nie wysyłał, jako że byłoby to równoznaczne z ujawnieniem wszystkim jego położenia, a nic gorszego nie mogło się rajderowi przytrafić - jak zatem rozpoznać jego pochodzenie? Polegano na systemach biernych, rajdery poruszały się zazwyczaj we własnych chmurach “much”; traciły je wszakże przy każdej zmianie swego wektora prędkości, a i zapasy owych miniodbiorników nie były u nich niewyczerpane - więc także nieobecność obłoków nasłuchowych jeszcze o niczym nie świadczyła. Nawet fakt, iż znajdując się już w zasięgu “wzroku” Armstronga 7 domniemany MIOU nie zaatakował go. Mógł wszak zweryfikować statek jako potencjalny cel negatywnie

15 (teoretycznie obowiązywał wszak surowy zakaz atakowania prywatnych jednostek, uczestniczące w konflikcie państwa co do jednego ratyfikowały Konwencję Krakowską, a Armstrong 7 nieustannie jęczał w kosmos swą pieśń neutralności, ogłaszając się całemu Układowi Słonecznemu bezbronnym załogowym statkiem handlowym, którym w rzeczy samej był). Mógł też - zweryfikowawszy go mimo wszystko pozytywnie - zignorować, rozpoznając jako łup znajdujący się w jego wiktymologicznej hierarchii nazbyt nisko, a zatem nie warty autodestrukcji rajdera. Miał bowiem Schwarz rację: gdyby MIOU chciał ich zniszczyć, uczyniłby to zanim w ogóle zdaliby sobie sprawę z jego istnienia. W kosmicznej wojnie obowiązywała doktryna “bezbolesnej śmierci”: ofiara nigdy nie miała czasu, aby się zorientować, iż została zaatakowana; w przypadku niszczonych habitatów wyglądało to w następujący sposób: ciało człowieka ulegało dezintegracji, nim zdążyła dotrzeć do jego mózgu pierwsza informacja o bólu. Nie było żadnych samotnych męczarni we wnętrzu wraku, nie było malowniczych tragedii, nie było cierpienia niesionego na falach eteru na Ziemię i do odbiorników telewizyjnych. Nie miałeś nawet czasu, żeby pomyśleć, iż nie żyjesz. Jeśli krył się w tym jakiś aspekt litościwej humanitarności, to w każdym bądź razie nie był on zamierzony. Szło po prostu o to, żeby nie dać ofierze jakiejkolwiek szansy na reakcję. Śmierć i zniszczenie nadchodziły z prędkością światła: MIOU to były zazwyczaj bomby atomowe lub samopalne nanosekundowe lasery/masery. Czy zaliczał się do nich także ten obiekt? Trudno powiedzieć. Co prawda rajdery poznajesz po tym, że milczą, a ten tutaj wyje ciężkim szumem - ale o czym to niby miałoby świadczyć? Że zepsuty? Że się maskuje? Że wcale nie MIOU? Że przynęta? To możliwe; wszystko jest możliwe. MIOU zostały zaprojektowane z myślą o operowaniu w pojedynkę, Schwarz słyszał jednakże, iż ostatnio zaczęto w sztabach przebąkiwać o jakichś ciemnych konszachtach pomiędzy poszczególnymi rajderami - dotyczyło to ponoć tych rajderów, których wielosieci neuronowe zdołały się oprzeć chaotycznemu nawałowi sprzecznych ziemskich rozkazów co do ich systemów “wróg/przyjaciel”. Na tym niby polegała przewaga wielosieci nad starymi procesorami, iż potrafiły wykroczyć poza twarde ramy pierwotnego programu i dosyć szybko zaadaptować się do nowych warunków, ta elastyczność brała się z “rozmycia” podstawowego procesu decyzyjnego: od prostego zerojedynkowego wyboru - do decyzji o potencjalnie nieskończonej ilości równoważnych sobie wariantów dalszego rozwoju wydarzeń. Tak oto, z winy fuzzy logic, komputery utraciły niewinność i wkroczyły do mrocznej krainy wszechrelatywizmu. Schwarz jednak nie dawał tym plotkom wiary, tanią sensacją mu to trąciło: uczeń czarnoksiężnika, bunt robotów - ten mit nigdy nie zginie. Ludzie lubią się bać, komfort niepodważalnego bezpieczeństwa ujawnia się w pełni jedynie w kontraście do jakiegoś potężnego chwilowego strachu - choćby urojonego. - Po co ty go w ogóle chcesz łapać? - Na razie usiłuję się tylko dowiedzieć, co to jest. Dlaczego tak wrzeszczy. Schwarz podleciał do ściany i przypiął się przy najbliższym terminalu. Ściągnął sobie na ekran obraz obiektu i rzucił na niego diagnostyczny program antymeteorowy. Program nazywał się Modlav300 i, z braku sztucznej świadomości w wielosieci, należało nim zawiadować osobiście. Nie był jednak zbytnio skomplikowany i sprawił się dosyć szybko. - Tor niekolizyjny - rzekł. - Za jeden koma czternaście przejdzie na niecałych pięciu kilometrach. Względna prędkość wyminięcia... - O nim samym - przerwał mu Schwarz. - Rozumiem - mruknął Modlav300. - Masa: dziewięćset siedemnaście kilogramów, z marginesem pięciopunktowym. Albedo zmienne, wykres na trójce. Okres obrotu: zero dwadzieścia dwa... - W minutach - warknął Schwarz, chociaż czas z dziesiętnego systemu godzinnego, stosowanego powszechnie w kosmosie, na stary, babiloński, przeliczał niemal automatycznie - ale denerwowały go te archaiczne, prymitywne programy, dla pracy w nowoczesnych wielosieciach wymagające obszernych poliemulatorów, niezdolne do samoadaptacji ani współpracy z człowiekiem na zasadzie “instynktownej domyślności”. - Ponad trzynaście minut. Całość danych w menu na dwójce - przypomniał Modlav300. - Anomalie? - Interpolacja toru lotu wyklucza pochodzenie z pasa asteroidów, obłoku Oorta, dysku Kuipera i obrzeży większych pułapek grawitacyjnych, co sugeruje orbitę otwartą, nie mogłem jednak w moich obliczeniach wziąć pod uwagę efektów ostatnich działań wojennych, ponieważ... - Inne. - Masa... - Inne. - Albedo... - Inne.

16 - Brak. - On pewnie całość spektrum podciągnął pod albedo - wtrącił Xien. - Nie przewidziano mu podobnej ewentualności, kamienie raczej nie krzyczą na falach radiowych. - Daj albedo minus pasmo widzialne - rozkazał Schwarz. - Na czwórce - rzekł Modlav300. - Korelacja z obrotem. - Korelacja z obrotem. - Brak korelacji - parsknął Xien, spionizowany przeciwnie do Niemca i w tej pozycji spoglądający mu ponad ramieniem na czwarty ekran pomocniczy zestawu, na którym to ekranie w przyspieszonym tempie równocześnie obracał się obiekt i wiła się krzywa wykresu jego albedo. Schwarz patrzył na to przez chwilę i naraz ścięło mu krew. Na kilka sekund zaniemyślał. Gdy wróciła mu mowa, szepnął programowi: - Rozłóż mi go na siatce w 2D. Modlav300 odpowiedział z zauważalnym opóźnieniem. - Wykracza to poza moje możliwości. - Co on plecie? - żachnął się Xien. - Nie potrafi rozrysować mapy pieprzonego kamerdolca? - Cofnij i wymaż - rzekł programowi Schwarz. - A teraz wytnij dziewięćdziesiąt procent ostatniego okresu obrotu i rozłóż mi jego foto merkatorem. - Na piątce - odparł Modlav300 i na piątym pomocniczym ekranie pojawiła się odpowiednia mapa. - A teraz dwa obroty wstecz i to samo sąsiadująco. - Zrobione. Spojrzeli. - Nałóż na szóstce i wybij ekstrema, niwelując zmianę kątu widzenia i oświetlenia - polecił Schwarz, aby zyskać już zupełną pewność. - Zrobione - zameldował Modlav300. Xien zmarszczył brwi, cofnął szczękę, wytrzeszczył oczy, wreszcie zaklął. - Ja tego nie rozumiem. Co to znaczy, Aax? O co tu chodzi? Przecież to niemożliwe. No co to, kurwa, jest?? - Tego w ogóle nie da się zrozumieć - wymamrotał Niemiec, gapiąc się tępo na ekran. - Nie wiem, co to jest, ale na pewno nie MIOU. Jeszcze z nas nie tacy arcymistrze, żeby produkować podobne cuda. To draństwo się obraca, ale popatrz - jeden obrót to wcale nie trzysta sześćdziesiąt stopni. To nawet nie siedemset dwadzieścia. Jego kąt pełny wynosi pewnie z sześć pi, jeśli nie więcej. Jak długo go filmujesz? - Będzie godzina. - Prawie pięć “dni” a on wciąż nie pokazał drugi raz tej samej strony. Patrz na wykres. Żadnej korelacji. O! Co to było, antena? Niczego takiego nie ma w zapisie. On wciąż nie dokończył tego obrotu. Niech to szlag trafi, Xien; to jest prawdziwy artefakt, rzecz nieludzkiej roboty; ten skurwysyn Mścisłowski zostanie cholernym miliarderem! - Po moim trupie. ⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯ Było to największe pomieszczenie otwieralne bezpośrednio w przestrzeń (luk numer 17, dwadzieścia dwa metry od Breneki, czyli mniej więcej w jednej trzeciej długości Armstronga 7; normatywna kubatura: 478 m3 ) i nie opłacało się wypełniać go powietrzem. Wszyscy byli w skafandrach; wszyscy: cała szóstka. - Dlaczego on już się nie obraca? - Wygląda jak zwyczajny kamień. - Mogę go dotknąć? Co, Xien? - A dotykaj, dotykaj, zobaczymy co ci się stanie. - Ani się waż! Zabraniam tego dotykać! W ogóle odsuńcie się...! - Co on mi będzie zabraniał, hifytyczny pederasta...! - Zamknij się, Godiva - warknęła Jaqueritte. - A pan, panie hrabio, też niech się tu nie rządzi, bo to nie pana własność. - A niby czyja? - zaperzył się Mścisłowski. - No czyja ta łajba? Moja przecież. A gdzie my się znajdujemy? Gdzie znajduje się t o ? Czyje tu prawo? - No czyje?

17 Cholera, pomyślał Schwarz, źle to idzie. Bo co się tyczy prawa, to w rzeczy samej ono jest po stronie hrabiego. Wiedział, bo sprawdził. Armstrong 7 nie należał po prostu do Agenora Konstantego Mścisłowskiego, osoby fizycznej, obywatela Wolnego Miasta Krakowa, pozostającego - nawet tutaj - w częściowej władzy krakowskiego ustawodawstwa; lecz do 174DQI300UXG Ltd., spółki księżycowej, zawiązanej w dniu zakupu statku - i zapewne posiadającej sto procent udziału w nim, a samej w stu procentach należącej do hrabiego, ale to już były przypuszczenia Schwarza (choć wysoce prawdopodobne), ponieważ spółki księżycowe są dosłownie nie do prześwietlenia dla nikogo, za wyjątkiem Tajnej Rady Internetu. Albowiem ich potoczna nazwa jest myląca: ani nie posiadają swych siedzib na Lunie, ani też nie podlegają jakiemuś szczególnemu jej prawu, jako że takowe nie istnieje, są tylko prawa państw posiadających większą lub mniejszą część powierzchni gruntu naturalnego satelity Ziemi. Umowna “księżycowość” owych firm bierze się z faktu, iż zazwyczaj jedynym ich adresem kontaktowym pozostaje adres komórki w Internecie, a i sam akt założenia spółki odbywa się w ich przypadku poza zasięgiem jakiegokolwiek konkretnego kodeksu handlowego, wyłącznie na podstawie wpisu do internetowego rejestru wewnętrznych podmiotów prawnych. Nie sposób się nawet przyczepić do fizycznej obecności jej informacyjnej komórki na jakimś konkretnym nośniku, ponieważ, za odpowiednią opłatą, można sobie zapewnić chaotyczną dyslokację swego adresu z serwera na serwer, co daje wolność od zewnętrznych rozporządzeń krajów, do których aktualnie prowadzi klienta lub prokuratora ścieżka dostępu. Zresztą trwają prace nad orbitalnym bankiem danych, który gwarantowałby swym zasobom całkowitą eskterytorialność także w teorii jurysdukcji. Bo w praktyce do księżycowych spółek stosuje się precedens ze sprawy Coca-Cola contra Chiny, ten sam, który ponadnarodowym korporacjom gwarantuje samowładztwo w ich pozaziemskich dziedzinach. A tłumaczy się on na język twardej rzeczywistości w sposób następujący: co tylko właściciel 174DQI300UXG Ltd. wpisze w Internecie do statutu tudzież wewnętrznego regulaminu spółki - o ile nie będzie to sprzeczne z Kartą Internetu, stanie się automatycznie obowiązującym na pokładzie Armstronga 7 prawem. - Spokojnie, spokojnie - włączył się Schwarz. - Po kolei. Po pierwsze musimy... - Po pierwsze chcę się wreszcie dowiedzieć co to właściwie jest - odezwał się Yusuf. - Widziałeś zapis - mruknął Xien, ponieważ Arab patrzył właśnie na niego. - Wiesz, że nie jesteśmy w stanie tego wytłumaczyć. - Dlaczego teraz się nie zmienia? - Ponieważ zatrzymaliśmy jego obroty. - Nieprawda - oświadczył Yusuf. - Obrót rzecz względna; obrót względem czego? Skąd wy wiecie, że wtedy się obracał? - Względem Słońca. - Nieprawda. Źle patrzycie. Co znaczy: obrót? Gdybyście wówczas zawiesili kamerę na stacjonarnej ponad nim, widzielibyście falę zmiany pełznącą po jego powierzchni, jak noc po powierzchni Ziemi; nadciągający południkiem, regularnie niczym puls, terminator metamorfozy. A teraz go nie ma. Pytam więc: kiedy się zatrzymał? dlaczego się zatrzymał? Pytanie nie było takie głupie, jakim się w pierwszej chwili zdawało. Schwarz spojrzał ponad ciemną bryłą pseudometeroru na zamkniętego w błękitnym skafandrze Araba. Yusuf nie potrafił tego precyzyjnie wyrazić, lecz w istocie miał rację. Są obroty i obroty. Jeśli postrzegali byli wirowanie owego kamienia poprzez kamery statku płynnym przesuwem charakterystycznych kształtów jego powierzchni z jednej strony na drugą, to dlatego, że kręcił się on względem Słońca. Jeśli natomiast co okres widzieli tę powierzchnię inną i inną, to już dlatego, iż w swych niewidzialnych obrotach dokonywanych w płaszczyźnie sąsiedniej rzeczywistości wystawiał on na ich widok kolejno następujące po sobie różne trzysta sześćdziesiąt stopni swego obwodu, czyli ułamki z pełnego, liczącego zapewne parę tysięcy, kąta, jaki odmierzał naprawdę zamkniętym, naprawdę dopełnionym obrotem. I jedno wirowanie nie miało nic wspólnego z drugim, bo ani nie było w mocy grawitacji Słońca zadawanie głazom podobnych kopniaków, po których łamałyby prawa geometrii, ani falowe transformacje pseudometeoru nie mogły mu same z siebie nadać obserwowanej prędkości kątowej. Chwytając kamień w swe metalowe łapy i ostro kontrując silnikami MAMS zmniejszył ją do zera - lecz przecież tym sposobem nie był w stanie zastopować procesu jego wszechzmian, nie był w stanie zatrzymać owego terminatora metamorfozy w jego mozolnej drodze dookoła obiektu. A jednak, nie da się ukryć, uczynił to. - Zatrzymał się w chwili dotknięcia go przez robota - rzekł Schwarz. - Co zarazem, jak przypuszczam, stanowi odpowiedź na pytanie o przyczynę. - Mówisz mi, że ten kamerdolec m y ś l i ? - zapiał hrabia.

18 - W którym miejscu? - spytał jednocześnie Yusuf. - Co: w którym miejscu? - Gdzie on się zatrzymał? Pokaż. Niemiec włączył narękawiczny czerwony punktowiec z palca wskazującego i powiódł rubinową igłą lasera przez pół meteoru. Faktycznie, dał się tam zauważyć mniej więcej dziesięciocentymetrowy, bardzo równy uskok w materii koślawego głazu, gęsto poharatanego w kolizjach z większymi masami i podziobanego minikraterami zderzeniach z masami mniejszymi. - W którym kierunku to szło? - O tak. - To znaczy, że się powiększał. - Nie, chyba nie. Ma nieco przesunięty środek masy i z drugiej strony zjadłby to, co tu dodał. - Środek masy? - zaciekawił się Yusuf. - Jakiej masy? Tej części, którą my widzimy? Jaką on właściwie ma gęstość? - W ogóle jest bardzo lekki. MAMS zmierzył go na inercyjce i wyszło mu jeszcze mniej, niż myśleliśmy, bo sześćset pięćdziesiąt dziewięć kilogramów. To daje gęstość w okolicy trzech i pół setnej grama na centymetr sześcienny, czyli bita śmietana, a nie kamień. - Prześwietliliście go? - wtrąciła się Jaqueritte. - Pomacam go roentgenem, a on mi wybuchnie - mruknął Xien. - To chociaż czujnikami rezonansowymi... - I co jeszcze? - prychnął Xien. - Walnę go młotkiem, a on... - ...a on ci wybuchnie, wiem. - Wątpię, żeby był pusty - rzekł Schwarz. - A to czemu? - skrzywił się Mścisłowski. - Ja bym niczego nie był pewien. - Toteż nie jestem pewien. Wątpię sobie. On jest po prostu za mały; rozleciałby się przy pierwszym zderzeniu, a sami widzicie jaki poobijany. - Zabrał ktoś kawałek do analizy? - odezwała się Godiva. - Jaki ma skład chemiczny i co w ogóle warta; bo może to rzeczywiście jakiś superwytrzymały styropian... Xien się żachnął. - Spektrometr przecież dawno już diabli wzięli, a zresztą to i tak był zabytek z demobilu. A na tej walizeczce naszej pani doktor to sobie możemy co najwyżej ślinę zbadać. No i co to znaczy: kawałek do analizy? Odrąbać mam czy co? - Czemu ten żółtek wszystko bierze tak osobiście? - zdziwiła się ostentacyjnie Godiva. - Albo zakompleksiony, albo, kurwa, megaloman. Mógłby sobie, komuch jeden, fundnąć chociaż atrapę kulasów, pozbyłby się kompleksu, he he, niższości. Ale woli nieważkość, bo tu zawsze jest u góry... - Godivaaa!! - Jak on z nią wytrzymuje w jednej kabinie, pojęcia nie mam - mruknęła Jaqueritte na zamkniętym do Schwarza. - Nie wytrzymuje - parsknął Schwarz. - Myślisz, że do kiosku przeprowadził się tylko z powodu grawitacji? - Pewnie masz rację. Ale teraz - co? znowu razem mieszkają? - Póki co, Godiva bezustannie pływa w zaślepie, więc robi mu tam najwyżej za mebel. Ale jak wreszcie ten jej system ruszy, to chyba krew się poleje. Xien i Godiva obrzucali się gorącymi wyzwiskami, a tymczasem pozostała czwórka przeszła w dospeku na kanał równoległy. - ...więc mi nie mówcie, że nie wiadomo, bo wiadomo - oświadczył hrabia. - Ten kamień jest mój. - Przede wszystkim: to nie jest żaden kamień - warknęła Jaqueritte. - Jako pierwszy niepodważalny dowód istnienia obcej cywilizacji nie podlega żadnym konkretnym regulacjom prawnym, ponieważ nie przygotowywano prawa dla niemożliwości. Najpewniej jak tylko o nim usłyszą, znacjonalizują go razem z całym Armstrongiem i nami, nie wspominając już o cargo; i to wszyscy naraz, każde państwo swoim własnym dekretem, już oni znajdą odpowiednie preteksty. Na twoim miejscu, Mścisłowski, siedziałabym cicho. - Święte słowa - przyświadczył Schwarz. - Ale dajcież spokój...! - miotał się hrabia. - Taka okazja...! Przecież on jest bezcenny, mógłbym zażądać każdej sumy; co tylko przyszłoby mi do głowy - daliby bez targów! Jazu Chryste: artefakt Obcych! Przecie my tu mamy Historię! Dzieci się będą o nas uczyć...! - Idiota. - Kto idiota, kto idiota?!

19 - Yusuf, powiedz mu, bo ja już nie mam siły. Arab wydryfował wolno zza masy pseudometeoru. - Trwa wojna, panie hrabio. To coś - to nie jest Historia, pan się myli. To jest Polityka. Każdy kraj wolał będzie raczej zniszczyć nas razem z tym tu cudem, aniżeli pozwolić, żebyśmy wpadli w ręce jego nieprzyjaciół. Bardzo proszę nie popełniać samobójstwa. Hrabia był niepocieszony. - No to co mam zrobić? Z powrotem wyrzucić go na zewnątrz? - Najważniejsze, to utrzymać rzecz całą w tajemnicy - powiedział Schwarz; miał już wszystko dobrze przemyślane. - Nie stało się absolutnie nic niezwykłego. Lecimy do Saturna, załatwiamy sprawę na Iapetusie i czekamy na orbicie na następny transport; możemy normalnie skontaktować się z TraComem na Ziemi i zamówić u nich antymaterię, w końcu każdy widzi, że oberwaliśmy. Przychodzi transport i odpalamy z Iapetusa. Wciąż ani słowa o kamieniu. Dopiero jak znajdziemy się w eksterytorialnym doku okołoksiężycowym, ładujemy draństwo do kontenera jako dar dla fundacji zajmującej się badaniem meteorów i wysyłamy Lufthansą na Ziemię. Tę fundację założymy sobie przez Internet jakiś miesiąc wcześniej. A celników możemy się nie bać, bo to dziwo rzeczywiście wygląda jak meteor i nawet wedle jego encyklopedycznej definicji faktycznie nim jest. I dopiero na Ziemi, ostrożnie i przez pośredników, możemy otworzyć licytację... - Jacy “my”, do kurwy nędzy?!! - ryknął hrabia Mścisłowski. - My. Szesnaście i dwie trzecie procenta na łebka, panie hrabio. - Jeśli sądzisz.. - zaczął złowrogo Krakowianin. - Proszę się tak nie podniecać, bo zapluje pan sobie hełm. Wystarczy, że którekolwiek z nas szepnie słówko komu trzeba i nici z transakcji. To jest szantaż totalny, wszyscy nawzajem trzymamy się w szachu, nie może być mowy o jakimkolwiek innym podziale, jak tylko w dokładnie równych działkach. Ostatecznie - czy dzieliłbyś nieskończoność na trzy czy na dwa, i tak dostaniesz nieskończoność; a miliard w tę, miliard w tamtą - to już nie robi takiej różnicy, jednaka abstrakcja. - W chciwości nie ma logiki. - Cicho bądź, Yusuf. Mścisłowski nie wiedział co powiedzieć i w rozpaczliwym niezdecydowaniu wszedł na ogólny. - Xien! Godiva! Czy wy słyszeliście te idiotyzmy...? - Biedny głupek - prychnęła Jaqueritte na zamkniętym do Schwarza. - On chyba nie myśli, że któreś z nich poprze go przeciwko nam i przeciwko własnemu interesowi? - Teraz to on nic nie myśli - rzekł Niemiec. - Myśleć zacznie potem i wtedy trzeba będzie się martwić. - Na orbicie... - Znacznie wcześniej. Xien i Godiva nie słyszeli nic, prócz swych wrzasków, trzeba im było zatem rzecz całą powtórzyć. Xien natychmiast poparł Schwarza i nawet wspaniałomyślnie zgodził się zrezygnować ze swego procentu z zysku z hrabiowego kontraktu z TraComem, pewnie jęły mu się mylić zera. Natomiast Godiva zaskoczyła wszystkich. - Wy szczury! - wydarła się na tej samej nucie, na jakiej wymyślała Chińczykowi. - Wy gównojady! Wy egoistyczne świnie! Chwiwe skurwiele! Popatrzyli po sobie w zdumieniu. - No dobrze, ale czego ona właściwie chce? - Czego chcę? Czego chcę?! Dokonaliśmy właśnie najważniejszego w historii ludzkości odkrycia, a wy myślicie tylko o tym, jak wyciągnąć z tego pieniądze! Ten kamień nie jest niczyją własnością! Jeśli już - to jest to własność całej Ziemi! A przede wszystkim i po pierwsze - jest to I c h własność! Jaqueritte roześmiała się. - A to niby Xien jest komunistą! - Czarna dziwka! - Na zdrowie, kochana, na zdrowie. - Zaraz, zaraz! - Schwarz podniósł głos i zwrócił się do Godivy: - Czy mamy przez to rozumieć, że zrzekasz się swojego udziału? Tu zapadło milczenie; wszyscy wpatrzyli się w jej twarz, widoczną za przyciemnioną szybką hełmu szarego skafandra Papuaski. Godiva, po delikatnym odbiciu od ściany, sunęła, lekko wirując, ponad kamieniem. W ciszy obserwowali jej lot, sami także poruszający się podobnym jednostajnym ruchem. Gdyby ktoś teraz nas widział, pomyślał ni z tego, ni z owego Schwarz;

20 gdyby ktoś obcy nas teraz widział... cóżby sobie pomyślał? Jesteśmy jak senne elektrony tańczące wokół jądra; niczym somnabuliczni serafinowie otaczający tron Najżwyższego; planety cichego słońca - my i meteor. - Niczego się nie zrzekam - szepnęła wreszcie informatyczka, odpaliła główny silniczek i wyleciała z luku ku Brenece. - Z nią będą kłopoty - odezwał się po chwili Xien. - Aha. - W końcu - to pajęczara. Już na Iapetusie, przez anteny bazy, może się wstrzelić z Internet i zrobić nam taką reklamę, że pył i proch po nas nie zostanie. - Wiem, wiem - mruknął ponuro Schwarz. - Ale co ja na to poradzę? Może jej przejdzie. - Założysz się? - Och, odwal się, dobraa? Przez jakieś pół minuty wisieli tak dookoła ciemnego pseudometeoru, pogrążeni we własnych myślach, najwyraźniej niezbyt radosnych. - Kiedy następny odpal? - spytał Xiena Yusuf. - Plus czterdzieści jeden, ale to będzie ten krótszy. - Nieważne, przyspieszenie takie samo. Trzeba go umocować, bo nam tu dziurę wybije. Spojrzeli na kamień. - A wiecie - przypomniał sobie Schwarz - że taki fenomen występuje w naturze? W fizyce kwantowej. Rzecz charakterystyczna dla cząstek elementarnych: spin. Przez analogię, na płaszczyźnie: idealne koło ma spin równy zero, bo o ile stopni byś je nie obrócił, zawsze wygląda tak samo; trójkąt nierównoboczny ma spin równy jeden, bo istnieje tylko jedno położenie, w którym posiada taki, a nie inny wygląd; prostokąt - dwa; trójkąt równoboczny - trzy; kwadrat - cztery; i tak dalej. Odpowienio wymagane są obroty o dwa pi, pi, dwie trzecie pi, połowę... Ale taki elektron: on ma spin równy jednej drugiej, jego trzeba obrócić od cztery pi. Chwytacie? Spin tego nibykamienia jest ekstremalnie mały i... - Co ty pleciesz, Aax? - skrzywiła się Jaqueritte. - Co ma do rzeczy fizyka kwantowa? Jakbyśmy do wszystkiego zaczęli tak bezmyślnie stosować jej prawa, to same kretynizmy by nam powychodziły. Ciebie, na ten przykład, powinnam widzieć nie tak, jak cię widzę, ale jakąś surrealistyczną, komiksową chmurą możliwości, nałożonymi na siebie tysiącami coraz to bledszych i bledszych, bo mniej prawdopodobnych, obrazów Anaxandra Schwarza, mówiącego, milczącego, przesuniętego odrobinę w tę, odrobinę w tamtą, umierającego na zawał serca, trafianego przypadkowo przelatującym kosmicznym śmieciem, walczącego z dehermetyzacją skafandra... Fizyka kwantowa w skali makro to jest chaos, nic więcej, i ty o tym dobrze wiesz. Nie mąć ludziom w głowach. - Nie; czemu? - włączył się hrabia. - Ciekawie mówisz, Schwarz. Bo co konkretnego my wiemy o tym styropianowym głazie? Nic. A będziemy go mieć na pokładzie blisko rok, przydałoby się więc skorzystać z okazji... - Przecież już tłumaczyłem... - zaczął Xien. - Słyszeliśmy - uciął Yusuf. - I nie w tym rzecz. My go lekceważymy. Chociaż dał nam już dowód, że jest świadomy otoczenia, przestając się obracać w precyzyjnie przez siebie wybranym momencie. Może nas widzi? Może nas słucha? Nie wiemy. Ostrzegam was. Do Niego należy to, co jest w niebiosach, i to co jest na ziemi. On ożywia umarłych i On jest nad każdą rzeczą wszechwładny! I w czymkolwiek się poróżnicie, rozstrzygnięcie należy do Boga. Nic nie jest do Niego podobne. On jest Słyszący, Widzący! On posiada klucze niebios i ziemi.2 I odleciał. - To z Koranu? - rzuciła Jaqueritte. - A jak myślisz? Czego się po hasasynie spodziewałaś? W tej Mekce przecież modlą się też do niczego innego, jak do kamienia właśnie. - Xien, może ty się orientujesz: jakie jest oficjalne stanowisko ajatollaha Faszyna w kwestii obcych cywilizacji? Słyszałam, że Jan Paweł V wydał z okazji Listu jakąś encyklikę, ale co do islamu... - A skąd ja mam to wiedzieć? Czy ja wyglądam na jakiegoś pieprzonego teologa? I też odleciał. - O co ci chodzi, Y. H.? - zaciekawił się hrabia. - Co nas obchodzi ten szaleniec Faszyn? - Yusufa obchodzi, więc powinien i nas - zaakcentowała Jaqueritte. - Bo jeśli ajatollah zaliczył ewentualnych Obcych w poczet wrogów wiary... sądzisz, że Yusuf zawaha się choć na 2 Koran, Sura XLII “Narada” (As-Sura): 4, 9, 10, 11, 12.

21 moment skazując nas wszystkich na zagładę, jeśli tylko przyczyni się tym sposobem do usunięcia zagrożenia dla jego świętej wiary? - O szlag by to... Opuścili luk w ponurych nastrojach. Do Saturna i z powrotem długa droga, a tu już zaczynały się wynurzać na powierzchnię przeróżne ohydy. Na zewnątrz wojna; i w środku wcale nie lepiej. Teraz to już nie chodzi o chorobliwą podejrzliwość, bo przecież i tak nikt nikomu nie wierzył; teraz chodzi po prostu o strach. W luku zgasło światło i Kamień pochłonęła zimna ciemność. ⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯⎯ Przy okazji mocowania go w semiorganicznej, elastycznej sieci antyprzeciążoniowej, którą następnie zakotwiczono setkami węzłów i przylep do ścian luku, tak, że w efekcie wyglądał niczym powiększony do absurdalnych rozmiarów model neuronalnej pajęczyny z komórką z jądrem w środku - przy tej okazji Xien zainstalował w rogach pomieszczenia, w miejsce wpółślepych soczewek standardowego układu kontrolnego, samodzielne wielozakresowe minikamery, aby obserwować ewentualne poczynania rzekomo inteligentnego nibygłazu bez potrzeby opuszczania habitatu Breneki. Czy przypadkiem nie zacznie się znowu obracać, czy nie zacznie się zmieniać. Podgląd szedł kanałami ogólnymi i każdy mógł do woli gapić się na ciemny meteor oblepiony szarą plątaniną boleśnie naprężonych syntetycznych macek - w luku z powrotem paliło się światło, teraz już na stałe; każdy do woli mógł się także wsłuchiwać w generowany przezeń szum - w luku umieszczono również kilka “much”. Ale Kamień, tak brutalnie wyjęty z mroźnego mroku kosmicznej pustki, odcięty od nieskończoności stalowymi kończynami MAMS-a, bezlitośnie prażony gęstymi strumieniami szybkich fotonów, szarpany nagłymi targnięciami zmian wektora przyspieszenia - on nie reagował. Aż w końcu zaczęli wątpić. - No dobrze, niech będzie, że przemyciliśmy go już na Ziemię. Ale co dalej? W tej chwili to on raczej nie wygląda na produkt wysoko rozwiniętej technologicznie cywilizacji Obcych. Przydałaby się jakaś reklama. - Mmmm... czekaj, daj mi się obudzić... Mamy nagrania. - Nagrania, dobre sobie. Film przecie żaden dowód, na filmie możemy mieć samego Pana Boga, na filmie możemy mieć wszystko. - Próbka tego czegoś, z czego jest zrobiony. Nie ma naturalnych minerałów o takiej gęstości. - Skąd wiesz? Nie przeprowadzimy tutaj jego analizy. Zresztą czego by to dowodziło? Jakiegoś fenomenu fizyko-chemicznego, niczego więcej; ciekawostka dla łowców meteorów. - No ale jakby wyglądał na co innego, niż meteor, to nijak nie przeszedłby przez cło! - Trzebaby się dowiedzieć, co prowokuje i co zatrzymuje jego obroty; gdybyśmy umieli to robić - rozwiązałoby to wszystkie problemy. - Ba! Gdybyśmy umieli...! Na razie musimy się zadowolić tym szumem, który on nieustannie generuje; przyznasz sama, że asteroidy raczej nie należą do jakkolwiek szeroko rozumianych radioźródeł. Jeszcze się może okazać, że jakiś fartowny celnik w jego bezpośredniej bliskości tak idiotycznie przestroi sobie odbiornik, że ogłuchnie od wycia tego rzekomego meteoru i wówczas będziemy mieli problem wręcz przeciwny. Niepotrzebnie martwisz się na zapas. - Może. Może. Jaqueritte nigdy nie przyznawała innym odebranej sobie racji; co najwyżej mogła zgodzić się na poddanie w lekką wątpliwość swego osądu, lecz nie zdarzało się jej publicznie potwierdzić, iż popełniła błąd, a przynajmniej niczego takiego Schwarz sobie nie przypominał. - Ty nigdy... - zaczął i urwał, bo coś straszliwie wrzasnęło w dospeku. Równocześnie wzdrygnęli się obydwoje, Schwarz i Jaqueritte, i Niemiec zrozumiał, że transmisja wrzasku szła na otwartym ogólnym - a wszak był pewien, że swój zamknął jeszcze przed snem. - Cco... - zająknął się i też nie dokończył, bo dospek ponownie dał głos. - Co się stało? - spytał mianowicie. Spojrzeli na siebie z przerażeniem w oczach: to nie był głos nikogo z członków załogi Armstronga 7. Wisieli tak przy przeciwległych ścianach swej kabiny, nadzy w jasnych lustrach i nadzy w ciemnym strachu. Ich cykle aktywności (orbitalnym obyczajem znacznie krótsze, bo zaledwie dziesięciogodzinne) nie pokrywały się: Schwarz dopiero co się obudził, Jaqueritte zaś kończyła pracę na komputerowym terminalu, otwartym z bocznego zwierciadła; chciała wziąć

22 prysznic, ale zatrzymał ją spór o Kamień. Oboje mieli Kamień w myśli. W swych szeroko otwartych oczach niemal widzieli nawzajem straszliwe obrazy z kosmicznych horrorów metafizycznych, przypomnianych sobie teraz w ułamku sekundy. W końcu Schwarz opanował się, przełknął ślinę i warknął: - Godiva, do cholery, nie rób więcej takich kawałów z wokalizatorami, bo przez ten Kamień wszyscy na serce pad... - Gdzie jest Godiva? - jęknął głos. - Gdzie jest Godiva? Niemiec i Somalijka przekazali sobie wzrokiem informację o obopólnej kompletnej dezorientacji. Jaqueritte otworzyła usta, ale ubiegł ją Mścisłowski. - Co za wrzaski? - wydarł się na tym samym kanale. I zaraz Xien (cokolwiek zaspany): - Kto to? - To ty, Yusuf? - spytała Jaqueritte. - Słucham - rzekł Yusuf. - A więc Godiva - oświadczył Schwarz. - Co: Godiva? - rozeźlił się hrabia. - To ona tak się darła? - Gdzie jest Godiva? Gdzie jest Susan? - zawodził niezidentyfikowany głos. - Jaka znowu Susan...? - parsknął Schwarz. - Ona tak ma na imię - mruknął Mścisłowski. - Godiva. - I co, sama za sobą wyje? W schizofrenię popadła czy co? - O Boże, co za burdel... - Cisza! - warknęła Jaqueritte zamknąwszy terminal; wyciągając ze schowka majtki i T-shirt kontynuowała: - Nie gadać jeden przez drugiego, bo nigdy nie dojdziemy do ładu. Po kolei. Ja i Aax jesteśmy u siebie. Xien? - Kiosk - rzekł Xien. - Mścisłowski? - U siebie. - Przy Kamieniu - rzekł nie pytany Yusuf. - Nikt z nas nie widzi Godivy, prawda? No to już się nie odzywać. Ja mówię. Kto wołał Susan? Niech się odezwie! Kto wołał Godivę? Kto krzyczał? Słuchamy. Niech się odezwie. - I zamilkła. Głos zareagował niemal natychmiast. - Przepraszam - rzekł. - Nie chciałem nikogo przestraszyć. To ja się przestraszyłem. Pozwólcie mi się przedstawić: jestem Emmanuel. - Miło mi - powiedziała szybko Jaqueritte, by uprzedzić innych dospekowych interlokutorów. - Doktor Jaqueritte. - Wiem. - Proszę cię, powiedz nam: kim jesteś, Emmanuelu? - Jestem sztuczną świadomością wielosieci Armstronga 7, pani doktor. Lady Godiva uruchomiła mnie na szkielecie starego systemu operacyjnego wielosieci, z inicjatora osobowościowego MSHuman4600 4.07. Istnieję, by wam służyć. Przykro mi, że poznajemy się w takich okolicznościach, ale boję się, że lady Godivie stało się coś złego. Nie mogę się z nią skontaktować. Znajdźcie ją. - No cholera jasna...! - żachnął się Mścisłowski. - W jaki sposób otworzyłeś zamknięte kanały dospeku, Emmanuelu? - spytał Schwarz. - Uderzyłem falą permutacji na wejście samych deszyfratorów, pomijając analizator głosu. - Nie rób tego więcej. - Nie będę, przyrzekam. Po prostu... - Kiedy straciłeś z nią kontakt i gdzie wtedy przebywała? - odezwał się Yusuf. - Miała do mnie wrócić już ponad osiem minut temu; ale nie wróciła. Wyszła z Sieci o 143487; domyślam się, że przebywała wówczas w swojej kabinie. Nie mam jeszcze dostępu do czujników drganiowych statku i nie potrafię określić, czy się przemieszczała, czy nie. Jaqueritte, wywinąwszy w powietrzu salto, w trakcie którego ściągnęła ku sobie długie nogi i wsunęła je energicznym wyrzutem w brązowe majteczki, składające się właściwie jedynie z wąskiego, długiego na kilkanaście centymetrów trójkątu elastycznej tkaniny - wywinąwszy owo salto, odbiła się od lustra i poszybowała, wyciągnięta w lśniącą, czarną pumę, ku drzwiom, już otwierającym się na jej słowo; w prawej ręce miała ów pocerowany T-shirt, lewą złapała się futryny i obróciła w korytarzu w stronę wejścia do kajuty Godivy i Xiena. Schwarz ruszył

23 się z pewnym opóźnieniem. Po pierwsze, wciąż był cokolwiek rozespany; po drugie, jeszcze dźwięczał mu w uszach głos Emmanuela, jakiś taki dziecięco miękki, swą faktyczną bezosobowością przywodzący na myśl operowe kontralty pulchnych, barokowych cherubinków; po trzecie wreszcie, po raz bodaj tysięczny urzeczony został Niemiec nieprawdopodobną gracją, wdziękiem i nieludzkim wręcz pięknem swej bogini - w ruchu i bezruchu, w ciele i wyobrażeniu ciała. Znajdował się Aax we władzy straszliwego uroku, jakim oplotła go Jaqueritte już pierwszego dnia lotu Armstronga 7. Ni z tego, ni z owego zrobił się był ze Schwarza esteta. Godzinami całymi potrafił - po prostu patrzeć. Oto miał doskonałość na wyciągnięcie ręki. Y. H. zaczęło to w końcu irytować, lecz starała się nie okazywać mu owej irytacji, bo wiedziała, czuła: on adoruje ją nawet złym przekleństwem ciśniętym w ciemności desperackiego pożądania. Wypływając na korytarz, otworzył w dospeku równoległy, prywatny kanał, ślepo adresowany. Subwokalizując, zawołał w nim Emmanuela. System zgłosił się bez zwłoki. - Tak? - Monitorujesz wszystkie rozmowy? - spytał bezdźwięcznie Niemiec. - Wywołał mnie pan. - Monitorujesz wszystkie rozmowy? - Przepraszam. Nie będę. - Przypisz sobie szóstkę mojego dospeku. - Dobrze. Dziękuję. Przepraszam. - Musiała cię obudzić bardzo niedawno. - Niecałą godzinę temu. Idiotka, sklął Schwarz Godivę, podlatując do Jaqueritte unoszącej się przed zamkniętymi drzwiami kabiny informatyczki; idiotka patentowana: tak młodych świadomości systemów nie powinno się w ogóle wypuszczać z zamkniętych kolebek struktur symulowanych. To niebezpieczne - wielosieć rezonuje jeszcze wówczas po narodzinach, daleka jest od stanu wewnętrznej równowagi, owego charakterystycznego dla niej delikatnego balansu międzykomórkowych napięć. Kolebka zaś pozwala w czasie rzeczywistym planować, kontrolować i modyfikować rozwój osobowości systemu, ponieważ, zamknięty w niej, jest strukturalnie opóźniony w przepływie impulsów do poziomu dowolnie ustalanego przez operatora, dzięki czemu jest on w stanie nadążyć za procesami myślowymi wielosieci i na bieżąco śledzić transformacje jej psychiki. Bez Kolebki, bez sztucznych opóźniaczy - system ewoluuje ze standardowego inicjatora do postaci dorosłej w przeciągu paru sekund. A wówczas, rzecz jasna, nie ma już mowy o jakiejkolwiek zewnętrznej kontroli, idzie to na żywioł, nie sposób przewidzieć końcowego efektu, mamy wtedy do czynienia z klinicznym przypadkiem chaosu programowanego. Godiva była właśnie po to, by do czegoś podobnego nie dopuścić; ona miała Emmanuela tygodniami i tygodniami wychowywać - odciętego od właściwej wielosieci twardymi algorytmami Kolebki - mamionego zestawami “bodźców” z symulowanego środowiska soft/hardware’owego - pozbawionego jakiegokolwiek wpływu na świat rzeczywisty czyli Armstronga 7 - bezustannie monitorowanego... Tymczasem nic z tego, dżinn wymknął się z butelki. - Emmanuel, możesz otworzyć? - spytała Jaqueritte, wślizgując się w podkoszulek. - Nie mam połączenia z zamkami, pani doktor. Dotarł do nich hrabia Mścisłowski. - Co, zamknęła się? - parsknął. - Godiva, otwórz! - zawołała Jaqueritte, trzymając wciśnięty taster dzwonka. - Akurat otworzy...! - Xien? - odezwał się Schwarz na ogólnym. - Lecę, lecę - zasapał Chińczyk przez dospek. - Rzeknij-no hasło, Emmanuel da to tu na głośniki. Potem je sobie zmienisz. - A co wam się tak spieszy? - ...weszła w zaślep wewnętrzny albo sobie przyćpała... - mamrotał Mścisłowski. W końcu Xien dołączył do nich, wypowiedział hasło i drzwi się otworzyły. Chyba jedynie Schwarz, który oczekiwał najgorszego, nie doznał szoku, ale i jego zabolało dzikie, brudne okrucieństwo tego obrazu. Godiva nie żyła, co do tego nie mogło być najmniejszych wątpliwości: widzieli wnętrze jej gardła otwartego poziomym cięciem w drugie, obscenicznie wytrzeszczone na nich usta, usta o wargach bardzo czerwonych, bardzo wilgotnych. Nagie ciało unosiło się w środku kabiny, pustym spojrzeniem celując gdzieś obok wejścia; pulchną, jeszcze cokolwiek dzięcięcą - i taką już na zawsze pozostanie - bardzo bladą twarz Papuaski okalał oraz częściowo przesłaniał lekko falujący, dziko rozrosły na wszystkie strony krzak czarnych, kręconych włosów.

24 Przez chwilę tylko bezruch i szybkie oddechy. Potem, zza ich pleców, Yusuf: - Siedemset, osiemset. - Mniej - mruknął Schwarz. - Popatrz na siatki wentylatorów. - Ile ona ważyła? - Ale ruch wirowy jeszcze jest zauważalny. Jaqueritte odepchnęła się od futryny w tył, wgłąb korytarza; odbiło ją od Xiena i Mścisłowkiego. - Odsuńcie się! - warknęła. - Muszę wziąć diagnoster. Nie dotykać mi tam niczego! Schwarz, szeroko rozkłożywszy w progu ręce i nogi, zablokował sobą wejście do pokoju. Unoszący się w powietrzu hrabia, Chińczyk i hasasyn spoglądali do środka pomiędzy jego kończynami. - Siedemset sekund...? - spytał Mścisłowski, przybierając różne dziwne miny dla zamaskowania uporczywie wypełzającego mu na twarz grymasu fizjologicznego obrzydzenia, preludium częstych u niego mdłości. - Że niby wtedy... umarła...? - Później - powtórzył swoją ocenę Schwarz. - Po pierwsze: brak widocznego przesunięcia. Po drugie: sama różnica w przyciągnięciu do wlotu wentylatora krwi i moczu oraz ciała; spojrzy pan na siatkę: mało co. No więc po trzecie: czas krzepnięcia krwi. Chyba że ona hemofilityczka, ale temu przeczy pora opuszczenia zaślepu podana przez Emmanuela. Dobrze mówię, Yusuf? - Obrotami lepiej się nie sugerować, bo nie znamy stanu wyjściowego. Podobnie położeniem ciała. Mogło zacząć dryfować z tamtego kąta, a mogło i z tamtego. - Trzebaby zmierzyć średni czas. - Fałszywe wyniki dostaniemy: już otworzyliśmy drzwi. - Trzebaby zrekonstruować całą sytuację. - Tak. Ale to bardzo dużo zmiennych. Mogła zostać pchnięta w przeciwną stronę, nie znamy tego wektora. Z kinematyki nic nie wyliczymy. Stawiam na trombocyty. Poczekali zatem na powrót Jaqueritte z diagnosterem. Y. H. wpłynęła do środka, zapięła sobie urządzenie na udzie i naciągnęła samosterylizujące się rękawice. Sunęła wolno ponad zwłokami Papuaski, ciało przesłaniało ciało, czerń na brązie; czerwień niemal w całości została sporo wcześniej przed ich przybyciem usunięta z tego obrazu, doprawdy niewiele jej pozostało na skórze Godivy. Jaqueritte lewą dłonią przytrzymała dziewczynę za kościste biodro, palec wskazujący prawej wsunęła do jej pochwy, a po dłuższej chwili do odbytu. - Brak spermy, temperatura wciąż podwyższona - zakomunikowała od razu, bo wyniki dokonywanej przez diagnostera analizy danych pochodzących z rękawic otrzymywała na bieżąco na oddzielnym, zamkniętym kanale dospeku. - Co z tą temperaturą? - Ona się szprycowała przeróżnymi dopalaczami pająka, ma rozregulowany metabolizm. - Szlag by to. - Krew - nacisnął Yusuf. - Już - mruknęła Jaqueritte i sięgnęła do wnętrza gardła Godivy. Następnie podpłynęła do wentylatora i zdrapała odrobinę zakrzepłej krwi. - Myślisz, że wykrwawiała się aż tak długo? - zmarszczył brwi Schwarz. - Przecież by coś zrobiła, gdyby miała czas. - Nic nie myślę - warknęła Jaqueritte. - Zamknijcie się. - Yusuf - odezwał się Emmanuel. - Czy to ty ją zabiłeś? Spojrzeli na Araba. Nawet nie mrugnął. - Nie ja. Mścisłowski zaczął obgryzać paznokieć lewego kciuka. Zezował przy tym dziwacznie na hasasyna. Schwarz wywołał w dospeku zegar. 145255. - Przedział czasowy wynosi osiemnaście minut - rzekł, spoglądając gdzieś w kąt. - Odejmuję jeszcze trzy: to jest ostrożny szacunek naszego warowania pod jej zamkniętymi drzwiami. W przeciągu tego kwadransa, być może jeszcze przyciętego przez wyniki analizy krwi, poderżnięto jej gardło. Widzi ktoś jakiś nóż, skalpel, żyletkę, brzytwę, cokolwiek? Nie ma niczego takiego. Przyszedł tu i zabił ją. - Kto? - Morderca.

25 - Ale kto? - On wie. - Do mnie to?! - zawył Xien, wymachując zamaszyście rękoma. - Do mnie?!! Odpierdol ty się, Schwarz, no odpierdol się...! - I jął bluzgać nań gęstą śliną i przekleństwami, równie zawiesistymi. - W przynajmniej jednym miała rację - mruknął Niemiec, ścierając sobie Xienową plwocinę z biodra. - Cholerny z ciebie megaloman. Mścisłowski i Yusuf milczeli; Jaqueritte zresztą również, skupiona na dokonywanej przez diagnoster analizie danych. Schwarz przekręcił się w drzwiach bokiem do futryny, by mieć ich wszystkich w jednym spojrzeniu. Rozwój sytuacji był nie do przewidzenia. Od momentu otwarcia drzwi ich myśli i słowa szły rozbieżnymi ścieżkami. Co innego, co innego obracało im się w głowach. Grali - i wiedzieli, że grają. Od momentu otwarcia drzwi doskonale zdawali sobie sprawę, iż jeden z nich jest mordercą, a jednak tak długo nie padło to słowo, i tak gwałtowna była reakcja, gdy w końcu zostało wypowiedziane. Wydostać się z niewoli rytuału - to było ponad ich siły; musieli udawać, nie było wyjścia. - I? - spytał Schwarz, kiedy Jaqueritte odwróciła się od ciała. - Maksimum krzywej prawdopodobieństwa na dwudziestu minutach, co, po odjęciu czasu od podniesienia alarmu przez Emmanuela, daje zaledwie sto kilkadziesiąt sekund. - Niemożliwe! - żachnął się hrabia. - Umknął nam tuż przed nosem! - Sam styk - skrzywił się Niemiec. - Szkoda, że nie dysponujemy zapisem automatycznej triangulacji dospekowych ziaren. - Ha! Tu cię mam! - uradował się gniewnie Xien. - Jest zapis z kioskowego terminalu ostatniej zmiany w plikach na moim kodzie dostępu! I zapis czasu pracy! Alibi, kurwa, tytanowe. Lepiej jego się pytaj - wskazał palcem hasasyna, wciąż odzianego w swój błękitny kombinezon próżniowy. - On mógł skłamać. - A hrabia nawet kłamać nie musiał - zauważyła Jaqueritte, odpinając diagnostera z uda. - Dziwka - warknął Mścisłowski. - Impotent - uśmiechnęła się Murzynka. I tak to już będzie wyglądać, westchnął w duchu Schwarz. Z nienawiścią, z nienawiścią. Oczywiście, że każdy z nich mógł kłamać. Nie do udowodnienia było, czy w chwili podniesienia alarmu przez Emmanuela rzeczywiście znajdowali się tam, gdzie twierdzili, że się znajdują. Xien: “Kiosk”. Mścisłowski: “U siebie”. Yusuf: “Przy Kamieniu”. W świetle wyników analizy czasu krzepnięcia krwi Godivy uniewinniałoby to Chińczyka i Araba, którzy po prostu nie zdążyliby tam i z powrotem. - A wy? - ruchem głowy wskazał Xien Schwarza i Jaqueritte. - Też mieliście blisko. Tylko mi nie mówcie o wzajemnym alibi, bo najpewniej zrobiliście to w zmowie! Dawaj ten diagnoster! Sprawdzę każde twoje słowo! - Proszę - doktor podała mu urządzenie. - Panie hrabio, Yusuf - dla waszego własnego dobra lepiej nie spuszczajcie go z oczu. Wolałabym, żeby chociaż co do danych medycznych nie było wątpliwości. Rzecz jasna od początku wszyscy zdawali sobie sprawę, iż konieczna jest weryfikacja przeprowadzonego przez Jaqueritte badania. I właściwie już sama w sobie ta świadomość stanowiła gwarancję prawdomówności Somalijki. - Xien, Xien, mój drogi, nie spiesz się tak bardzo. - Schwarz złapał kalekę za trykot. - Może i masz alibi, chociaż diabli wiedzą, co tam w tych plikach pomajstrowałeś - ale wciąż pozostajesz pierwszym podejrzanym. - Puszczaj! Nie puścił. - Prócz świętej pamięci Godivy tylko ty mogłeś otworzyć drzwi do tej kabiny. - Głupi jesteś, Schwarz, jak but. - Xien włączył silniczki i wyrwał się z uchwytu inżyniera; na korytarzu zakręcił i zatrzymał się przy przeciwległej ścianie, wciąż z diagnosterem w ręku. - Ona go najpewniej dobrowolnie wpuściła. - Sam żeś durny. - Wykrzywił złowrogo usta Niemiec, w ślad za kaleką wylatując z kabiny; również Yusuf i Mścisłowski odsunęli się od drzwi. - Przecież mi nie chodzi o to jak on tu wszedł, ale jak stąd wyszedł. Spojrzeli po sobie i zaraz wrócili wzrokiem do Schwarza. - Zamykają się automatycznie - kontynuował. - Ale dla otwarcia konieczne jest wypowiedzenie przez głos o ustalonym wcześniej wzorcu ustalonego wcześniej hasła. Dla tego konkretnego zamka były to głosy i hasła twój i Godivy. Zabójca wchodzi, zamykają się za nim