IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony258 476
  • Obserwuję204
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań149 133

Dziewulski Ryszard - Polinea

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :329.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Dziewulski Ryszard - Polinea.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Dziewulski Ryszard
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 27 stron)

Dziewulski Ryszard Polinea Z „Science Fiction” Wszelkie nazwy własne użyte w tekście nie mogą być traktowane jako nawiązujące do istniejących instytucji i osób. Taniej jest zbudować miasto na pełnym morzu niż psią budę na Marsie. /Ignacy Hrabia Matysiak/ - Polinea. - ...Gdzie? - Michał Drabik z trudem powstrzymał odruch przekrzywienia głowy i podrapania się za uchem. Nie miał doświadczenia w sztubackich krętactwach. Udawanie, że nie wie o czym będzie rozmowa napawało go wstrętem. Przez uchylone drzwi sekretariatu dostrzegł głowy podsłuchujących kolegów. Przed chwilą, mimowolnie, był jednym z nich. - Polinea! - powtórzył głośniej Kulików. - Byłeś kiedyś na Polinei, stary? Założę się, że nie. - „...stary"? Stojący za drzwiami Ziutek Kaszuba próbował go rozśmieszyć, naśladując wyraz twarzy komisarza. Na głowie miał wędkarski kapelusz, poprzetykany kotwiczkami. - Nie stać mnie na urlop na Polinei, panie komisa... - Żaden urlop! - Poza tym wpłaciłem już zaliczkę na wczasy nad jezio... - Żadne wczasy! W sekretariacie ktoś prychnął śmiechem. Kulików wyjął z szuflady plik dokumentów i rzucił na biurko, przewracając pustą szklankę z zaschniętymi na ściankach fusami. - Jedziesz służbowo. Przysłali to dla ciebie. Lektura obowiązkowa. - Ależ, panie komisarzu... Przecież osobiście podpisał pan zgodę. No więc, jutro... - Żadne jutro! Dzisiaj! Kulików pochylił się i wycelował w swą ofiarę serdelkowaty palec. Teraz będzie o proroctwach - pomyślał Drabik. - W moim wydziale może pracować tylko jeden jasnowidz, więc słuchaj i nie przerywaj. Za dwie godziny wsiądziesz w ekspres „Małopolska", który zawiezie cię do Trójmiasta. Tam przesiądziesz się na prom, a najdalej jutro o czternastej podniosę ten oto telefon i dowiem się, jaką macie pogodę na Polinei. Rozumiesz? - Teoretycznie tak, ale... - Żadne jezioro, Drabik! Odwołujemy to jezioro! - Kulików ściszył głos. - Spójrz na to z innej strony. Jak sam przed chwilą stwierdziłeś, nie stać by cię było na takie wczasy. Właśnie tak potraktuj ten wyjazd. Dodatkowe, płatne wakacje. I to gdzie?! Na Polinei! W europejskim Vegas! Jedynym na świecie pływającym mieście! Na koszt wydziału. Co ty na to? Drabik westchnął z niedowierzaniem. Już drugi raz w tym roku komisarz usiłuje załatać kadrową dziurę jego kosztem, a to dopiero początek lipca. Biorąc pod uwagę fakt, że cała ta rozmowa dotyczyła urlopu zeszłorocznego, mógł po prostu wstać, odwrócić się na pięcie i wyjść. Wiktor Aleksandrowicz Kulików nie mrugnąłby nawet okiem, tak jak nie mrugał, gdy wychodzili Bieliński i Kaszuba. Jednakże, z niewiadomych powodów, inspektor Drabik, podrygując nerwowo lewym kolanem, nadal siedział na swoim miejscu. Zza uchylonych drzwi zniecierpliwieni koledzy dodawali mu otuchy. Drabik odchrząknął. Wszyscy czterej, razem z Puchaczewskim, planowali ten wyjazd od dawna. Podniósł przewróconą szklankę. Fusy nawet się nie odkruszyły.

- Powiada pan... Polinea? W sekretariacie znów ktoś zachichotał. Kulików podszedł do drzwi i zamknął je, o mało nie pozbawiając Bielińskiego fragmentu twarzy. - Nie możesz mi tego zrobić, stary - jęknął protekcjonalnie komisarz. - Jesteś moją ostatnią deską ratunku. Drabik nie miał wątpliwości, jak należy traktować z grubsza ciosaną wizję wakacji na koszt wydziału. Bywał na takich wakacjach. - Zgoda. - Ostatni raz rzucił okiem w stronę zamkniętych drzwi. - Ale pod warunkiem, że wydział zwróci mi równowartość straconej zaliczki. Po prostu nie mógł już patrzeć na Bielińskiego i Kaszubę. Nie mówiąc o Puchaczewskim. * * * Tymon Puchaczewski usiłował spoglądać w dal. Zadanie to okazywało się niewykonalnym z dwóch powodów. Pierwszym były nieprzeciętnie brudne szyby iluminatorów restauracji „Sindbad", drugim - fakt, iż z wysokości pokładów IV klasy o jakiejkolwiek dali nie mogło być mowy. Prom miał dobić do nabrzeży Polinei za niecałą godzinę. Kelner postawił przed nim kufel zimnego piwa. Od wczorajszego popołudnia, konkretnie od momentu opuszczenia gabinetu Kulikowa, nie odezwał się do Drabika ani słowem. Aż do tej chwili. Wzniósł kufel do toastu i wydeklamował uroczystym tonem: - Niech cię szlag trafi, Drabik. Jego głos był nienaturalnie spokojny. Zamknął oczy i z namaszczeniem zanurzył usta w pianie. Duszkiem opróżnił kufel do połowy. Drabik odetchnął. Milczenie w towarzystwie Puchaczewskiego było niewiele lepsze od rozmowy z nim, jednak dużo nudniejsze. Odebrał od kelnera swoją mrożoną herbatę. - Nie musiałeś płynąć. Szczerze mówiąc, na to właśnie liczyłem. - I, jak zwykle, przeliczyłeś się. - Wystarczyło odmówić. - Odmówić?! Myślisz, że jestem tu na złość tobie? Przeceniasz się, chłopie. Po prostu następnym razem, kiedy będziesz odcinał jakąś gałąź, upewnij się, że nikt prócz ciebie na niej nie siedzi. - Jak to? - A tak to, że podobno tworzymy jakiś zespół. Dasz wiarę? My dwaj! - Nonsens. To, że pracowaliśmy razem przy kilku sprawach... - Dokładnie to samo powiedziałem wczoraj Kulikowowi. A wtedy on dosiadł komputera, wywołał pliki działu kadr i udowodnił mi, że figurujemy tam pod tym samym numerem: komórka trzynaście, Drabik i Puchaczewski. - My?! Razem?! - W związku z tym nie mogę dostać urlopu, dopóki ty go nie weźmiesz. I odwrotnie. Ale zapamiętaj, Drabik! Od tej chwili ten układ działa na odmiennej zasadzie: nie wolno ci pracować, dopóki ja się byczę. Zrozumiano?! - Po pierwsze, myślałem, że jadę sam; o kimś do pary Kulików nawet nie wspomniał. Po drugie, gdybym wiedział, że wybieram pomiędzy urlopem w twoim towarzystwie, a pracą w twoim towarzystwie - rozważyłbym też samobójstwo. Puchaczewski przymknął oczy. Przez krótką chwilę z błogim uśmiechem na twarzy napawał się wizją obrysowanych białą kredą szczątek Drabika. Kiedy otworzył oczy, patrzył już na kolegę z dużo większą sympatią. - Taa... - westchnął, spoglądając na plik służbowych dokumentów, które Drabik wertował nieprzerwanie od momentu wyjazdu. - Piszą... coś ciekawego? - Nawet tego nie przejrzałeś? - Po co? Przecież to i tak mydlenie oczu. - Jak to mydlenie? - Założymy się? - znów zanurzył usta w pianie. Drabik nie odpowiedział. Przeniósł wzrok z twarzy kolegi na dokumenty. I z powrotem. Zmarszczył czoło. - Dlaczego? To znaczy... Jakie mydlenie? - Ja-kie-my-dle-nie... - Puchaczewski uśmiechnął się ironicznie, odstawił kufel i zaczął wyliczać na palcach. - Nie pijesz, nie palisz, nie uprawiasz seksu czy choćby hazardu, nie oglądasz telewizji, a nader

wszystko - nie odwiedzasz śródmiejskich barów - oto główne przyczyny twojej recesji umysłowej. - Obrzucił sylwetkę Drabika krytycznym spojrzeniem i dodał: - Recesji fizycznej nie musisz się już obawiać. - A cóż ma z tym wspólnego telewizja? - To, że lubuje się w pokazywaniu tragedii i nieszczęść, a więc tego, z czego żyjemy. W tym wypadku chodzi o zamach terrorystyczny, który miał miejsce na Polinei przed trzema tygodniami i który do tej pory owiany jest tajemnicą. - To znaczy? - Część miasta znikła pod wodą. Po prostu zatonęła. - ...I sądzisz, że my właśnie... - Oczywiście. Papiery, które ci wręczono, to zwykły pic. Nie dalej jak przedwczoraj gadaliśmy o tym z Maciupą i Grzesiakiem z WWZP. Spotkałem ich w barze „Pod Edytą". Wyobraź sobie, że Wydział do Walki ze Zorganizowaną Przestępczością również wysyła na Polineę dwójkę swoich detektywów. Prawdopodobnie płyną z nami tym promem. Kto jeszcze? Przynajmniej jedna para z Międzynarodowego Biura Dochodzeniowego, dwóch kmiotków z Brukseli, no i my z EAS. A teraz odpowiedz, czy to możliwe, żeby ściągali nas wszystkich w celu odszukania jednej zgubionej dziwki? - Sophie Esquibel nie jest zwykłą dziw... A więc jednak wiesz co jest w tych papierach! - Wiem, wiem... Opis sprawy sprzed czterech dni, dotyczącej zniknięcia jakiejś ekskluzywnej prostytutki dużego kalibru. Mydlenie oczu! Drabik jeszcze raz spojrzał na trzymane w ręku dokumenty. Zamiast schować je do aktówki, rozłożył wszystko na stoliku i po raz setny zaczął przekartkowywać. - Nie jestem pewien, czy ona w ogóle jest prostytutką! To... dama do towarzystwa. Puchaczewski na chwilę zaniemówił, a w jego spojrzeniu pojawiła się troska. - Drabik, czy... nie miewałeś ostatnio uderzeń gorąca do głowy? - Tylko w twojej obecno... - Nadmierna potliwość? Może wysypka albo osobliwy, pełzający trądzik? Nic? - Sophie Esquibel to tylko pseudonim. Naprawdę nazywa się Emma Bojarski. Zgadnij, ile kosztują jej usługi? Dla ułatwienia dodam, że nie jest tania. - Niczego nie będę zgadywał. - Strzelaj. - Pięćset euro. Drabik uśmiechnął się z politowaniem i podał koledze zdjęcie Emmy. - Uuu... - Puchaczewski ożywił się. - Tysiąc pięćset euro. Nie, dwa tysiące, cholera. - Jednorazowe pokazanie się w którymkolwiek ze stu czterdziestu kasyn Polinei w towarzystwie Sophie Esquibel kosztuje dwadzieścia tysięcy euro. Przynajmniej tak tu szacują. Ciekawe, kto sporządził ten raport? Jakiś Y. Yoelin. - Y? - Y - Pułap cenowy nie jest dowodem cnotliwości, Drabik. - Dopił piwo do końca. - Widocznie Sophie była swego rodzaju wizytówką kondycji finansowej biznesmena. Ot co. - Hm... Nic tu nie piszą o seksie. - Idź ty lepiej do kajuty, chłopie - mruknął Tymon, oddając zdjęcie - i dobrze poszukaj tej wysypki; może jeszcze nie jest za późno. - Dlaczego uważasz, że chodzi o tę katastrofę? I co się właściwie wydarzyło? - Nie wiem, i to jest właśnie najciekawsze. Nikt nie wie. W jednym z najbogatszych osiedli Europy dochodzi do jakiegoś podwodnego wybuchu, dzięki któremu kilka budynków, w tym największe kasyno w mieście, ląduje na dnie Bałtyku. Dziwnym trafem - nie ginie ani jedna osoba, co przy zamachu o tej skali jest albo przejawem skrajnej niekompetencji terrorystów, albo niezwykle szczęśliwym zbiegiem okoliczności. - ...albo dowodem sabotażu - wtrącił Drabik. - Tymczasem... - Puchaczewski zmrużył oczy, z trudem odnajdując zgubiony wątek - w mediach ukazuje się kilka zdawkowych komentarzy, jakby chodziło o zgubione w wannie mydło, a nie hektar miasta, rozumiesz? I nagle, po upływie, trzech tygodni - co robią władze Polinei? Błagają wszystkie znaczniejsze agencje śledcze z całej Europy o pomoc - w czym? W odszukaniu dziwki?! - Puchaczewski

przekrzywił drwiąco głowę. - Jeśli to ma być test na inteligencję, to poproszę o inny zestaw pytań - zakończył, podnosząc pusty kufel do ust. - Hm... - tym razem Drabik, bębniąc palcami po stole, spróbował popatrzeć w dal. - Największe kasyno, powiadasz... Po chwili niezbędnej do przebicia się wzroku poprzez zacieki iluminatora uwagę jego przykuła olbrzymia, przedziwna konstrukcja, mijana przez prom w niemożliwej do odgadnięcia odległości. W kilka sekund dopił herbatę i, nie zwracając uwagi na rozpoczęte przez Puchaczewskiego zdanie, pomknął na górny pokład. Dobiegłszy do burty, stanął jak wryty, wstrzymując oddech. To, co początkowo wziął za jakąś platformę wiertniczą, było transportowanym przez kilkanaście holowników pojedynczym modułem miasta Polinea. Zbudowany w całości w jednym z suchych doków stoczni Gdyni lub Gdańska, aby stać się integralną częścią pływającego miasta - musiał zostać przeholowany w miejsce przeznaczenia. Na ten właśnie zabieg patrzył teraz Michał Drabik. Kilkaset metrów przed nim, wprost z powierzchni morza strzelały w górę cielska gigantycznych pontonów, nad którymi wznosił się gąszcz kratownic, podpierających sześcioboczną płytę, mającą stać się częścią pokładu miasta. Aby zmniejszyć opór podczas holowania, wewnętrzne cysterny pontonów zostały wypełnione powietrzem, dzięki czemu moduł wynurzył się, wydając wręcz kolosalnym - mimo iż znaczna część pontonów wciąż pozostawała pod wodą. Przez długi czas Drabikowi trudno było oszacować rozmiary konstrukcji. Stało się to możliwe dopiero wtedy, gdy dostrzegł sylwetki krzątających się po płycie miejskiej robotników. Był nie tyle zdumiony, co wręcz oczarowany niewiarygodnym zjawiskiem; proporcje przywodziły na myśl rower, który oblazły mrówki. Drabik zamyślił się. Według słów Puchaczewskiego, prawdopodobnie jeden z takich właśnie modułów od miesiąca spoczywał na dnie Bałtyku. Ile trzeba było wiedzieć o oceanotechnice, by zatopić tak monumentalną budowlę w centrum miasta, nie czyniąc przy tym nikomu krzywdy? Odpowiedź na to pytanie była dla niego oczywista, choć w tym momencie nie potrafiłby znaleźć dla niej racjonalnego wytłumaczenia. Jedyną przesłanką, na której oparł swoje przekonanie, była obserwowana proporcja. * * * - Ponoć nie da się oddychać pełną piersią na pół gwizdka - Puchaczewski nie mógł oderwać wzroku od sylwetki schylającej się po ręcznik kobiety - jednak coś mi mówi, że trzeba będzie spróbować. Drabik schował telefon do stojącej pomiędzy ich leżakami torby. Uśmiechnął się z niesmakiem. - Nie uwierzysz: Kulików jest na urlopie. Od dzisiejszego ranka. - Kurrwysyn... - Rozmawiałem z Adamskim. Mamy zgłosić się do biura przepustek Pierwszego Wydziału Śledczego. - I tyle? Nic więcej? - Nic. - Drabik wstał, podniósł leżankę i ustawił ją bliżej burty, tyłem do basenu. Puchaczewski odprowadził wzrokiem turystkę i dopiero po chwili spostrzegł brak kolegi. Zsunąwszy okulary przeciwsłoneczne, rozejrzał się. Znalazł go tuż za swoimi plecami. - Nie rozumiem cię, Drabik. Czy każdą rzecz musisz robić odwrotnie niż wszyscy? - Jak to? - Nie wiem. Po prostu. Kiedy każdy normalny facet zamawia piwo, ty bierzesz sok pomidorowy z cukrem, kiedy my jemy pizzę, ty wymyślasz pierogi z kalmarami. Poza tym chadzasz do teatru, sypiasz w biurze, zimą jeździsz rowerem, a w lecie opalasz się tyłem do słońca. - Widziałeś kiedyś krzywą rozkładu dowolnej cechy w społeczeństwie? - Co, co?! - Krzywa. Taki wykres. - Jakiej cechy? - Jakiejkolwiek; w tym właśnie rzecz, że wszystkie rozkładają się na podobnej zasadzie. Chodzi o to, że w około dziewięćdziesięciu procentach społeczeństwo zachowuje się w sposób standardowy, powiedziałbym - przeciętny. Ta właśnie schematyczność zachowań powszechnie uznawana jest za normę. Pozostali - nie mieszczą się w tej kategorii. - To by się zgadzało. - Otóż to. Ale chociaż „powszechnie" nie zawsze znaczy „właściwie", na twoje potrzeby możemy przyjąć, że jestem nienormalny. - Rozumiem do czego zmierzasz. - Tymon ponownie wsunął okulary na nos, gdyż do poręczy zbliżała się spontanicznie uśmiechnięta blondynka. Z zagadkowych powodów, większość kąpiących się w basenie

kobiet wybierała schody, przy których rozwalił się Puchaczewski. - Sugerujesz, że niecodzienność nie jest synonimem nienormalności, ponieważ pomiędzy dziwakami zdarzają się też geniusze. Nie miej złudzeń, Drabik. - To nie ja je miewam, lecz ty; przekonanie, że przeciętność jest cnotą, to bardzo popularne złudzenie. Zgadnij dlaczego. A jeśli geniusz miałby polegać na chlaniu piwska i omijaniu teatrów, to ja chcę być idiotą. - Gdybyś choć raz zechciał nim nie być, przekonałbyś się, że chęci nie mają z tym nic wspólnego. - Musisz coś wiedzieć na ten temat. Po prostu mam odmienny gust i nie wstydzę się go. Jestem tak samo normalny jak ty. A może i bardziej, bo nie robię nikomu wymówek, że woli siedzieć tyłem do burty w chwili, gdy dopływamy do Polinei. - Aha! Chcesz powiedzieć, że jesteś normalny inaczej, Drabik. To tłumaczyłoby wszystko. No, może prócz tych świąt Bożego Narodzenia, które przesiedziałeś w biurze przed komputerem. Michał Drabik nie odpowiedział. Gdyby nawet znał wszystkie pobudki, które zwykle kierowały jego postępowaniem, wyjaśnianie ich Puchaczewskiemu mijałoby się z celem. Tymon wcale nie chciał niczego usłyszeć, a jeśliby nawet usłyszał - nie zamierzał niczego rozumieć. W tej chwili znacznie ważniejsza była dla niego wychodząca z wody euforyczka, która, zgrabnie utraciwszy równowagę, oparła się o jego małpi tors. Drabik machnął lekceważąco ręką, wstał i podszedł do barierki. Gdyby był barczystym, śniadym brunetem o krzaczastych brwiach, a przy tym miał błękitne oczy i nazywał się Tymon Puchaczewski, to właśnie o niego opierałaby się teraz ta kretynka. A obok siedziałby on - cherlawy i przedwcześnie łysiejący okularnik o śmiesznym nazwisku. Ciekawe, ile wtedy byłaby warta jego filozofia piranii. Na górny pokład wyległy rzesze ciekawych turystów. Większość cudzoziemców, którzy znali Polineę jedynie z sensacyjnych filmów i reklamowych migawek, miało dość mętne pojęcie o konstrukcji bryły miasta. Zwykle byli przekonani, że gęsto zabudowana drapaczami chmur centralna część Polinei opiera się na wyspie. Teraz, gdy prom, zbliżając się do portu, mijał ogromne konstrukcje miejskich modułów w nieznacznej odległości - dla wszystkich stało się jasnym, że na pływających platformach spoczywało całe miasto. Pod żadnym z modułów Drabik nie zauważył gigantycznych pontonów, gdyż wszystkie zanurzone były w całości. Ponad wodę wyrastały jedynie wspierające pokład miasta trzydziestometrowe kratownice z elementów o niewiarygodnej wręcz średnicy. Poniżej płyty miejskiej, pomiędzy szpalerami kratownic rozciągała się - na przestrzał, aż po ledwo widoczny przeciwległy biegun miasta - spokojna powierzchnia Bałtyku. * * * Jako członkowie Europejskiej Agencji Śledczej przybyli na zaproszenie władz Wolnego Miasta Polinea odprawę celną mieli z głowy. Tuż po wylegitymowaniu, skierowano ich do bocznego przejścia, którym przedostali się do głównej hali Portu Pasażerskiego. Jedna z wielu przestrzennych wind, jakie oczekiwały tu na podróżnych, wyniosła ich na poziom płyty miejskiej, gdzie przywitał się z nimi wąsaty policjant. Wnętrze radiowozu było doskonale wygłuszone. Wąsacz nie potrafił ukryć swojej ciekawości. - Panowie z kontynentu? Z EAS?- zapytał, strzelając raz po raz wzrokiem we wsteczne lusterko. - Na stały kontrakt? Czy tylko tak? - Tak - odparł Drabik. - Więc na zaproszenie! Który oddział? Gdańsk? Kraków? Wrocław? - skierował pojazd na ślimacznicę wiodącą na poziom komunikacyjny. Cała Polinea pokryta była - niczym pajęczyną - siecią wiszących mostów, przebijających przejrzyste kopuły osłon pogodowych i łączących się ze sobą bezkolizyjnymi skrzyżowaniami w obrębie wielopoziomowych ślimacznic. - Warszawa. - Wiedziałem - uderzył dłonią w kierownicę. - Co o tym sądzicie? - O czym? - No... o tym wszystkim. - To znaczy? - No... - o tej całej aferze. Wiecie o czym mówię - mrugnął porozumiewawczo. - Nie wiemy.

- Eee... Przecież to oczywiste, że chodzi o sprawę sześćdziesiątki siódemki. - Ukończywszy trzecie okrążenie wokół trzonu ślimacznicy, znaleźli się na właściwej wysokości i wąsacz skręcił w odnogę, włączającą pojazdy w ruch na trasie z południa ku północy. - Sześćdziesiątki siódemki? - Tego zatopionego modułu - policjant nieumiejętnie podrapał się po głowie, rozkładając całą intrygę. - Zbyt wielu was przybyło dzisiaj na Polineę... Coś na ten temat wiem; jesteście już trzecią parą, którą podwożę. - Znów rzucił w lusterko badawcze spojrzenie. - Więc jak? Nie musimy tego przed sobą ukrywać, co? Drabik wzruszył ramionami. - Nie - przytaknął. Policjant znów uderzył dłonią w kierownicę. - Wiedziałem, cholera, po prostu wiedziałem! - uradował się, biorąc usłyszane słowo za potwierdzenie swych domysłów. Przez chwilę wiercił się na siedzeniu, zdradzając ogarniającą go niecierpliwość; już niedługo oznajmi nowinę wszystkim kumplom. Co za dzień! To właśnie on, zadając podchwytliwe pytania, wydarł tak pieczołowicie strzeżoną tajemnicę... Dostrzegłszy odbicie wzroku Puchaczewskiego, spoważniał. - Spodoba wam się tu. Zobaczycie. Może dla was trochę za drogo, ale dla nas normalka. Miło chociaż popatrzeć na europejskie Vegas, co? - A ty? Długo tu mieszkasz? - Ohoho!... - Trzy miesiące. - I jak? Można wytrzymać? - Dajcie spokój! Polinea to istny raj! - No a... - Drabik rozejrzał się po kabinie kierowcy. Wetknięte w szczelinę deski rozdzielczej zdjęcie przedstawiało dwóch młodocianych morderców. - ... a życie rodzinne? Dzieciaki nie poszaleją, co? Puchaczewski spojrzał na niego z wyrzutem i nienawiścią, jakby chciał zapytać o cel tej rozmowy. Nie odezwał się jednak, odwracając ostentacyjnie głowę w stronę szyby. Mknęli z zawrotną prędkością kilkanaście metrów ponad pokładem miasta, chwilami przebijając się - bezpośrednio - poprzez budowle; podczas projektowania każdego z modułów uwzględniano strukturę siatki komunikacyjnej. - Dzieciaki? Ha! - żadne zmartwienie. Dwa razy mniej tu z nimi roboty. - Dlaczego? - A jakże! Kiedy mieszkaliśmy na kontynencie, to moi dwaj - popukał palcem w zdjęcie - wracali z podwórka tacy brudni, że nie wiedziałem, czy myć tych, czy brać się za robienie następnych. A tu? Tu się nawet nie mają gdzie wybrudzić. Sztuczne trawniki, sztuczna ziemia, a piasek do piaskownic kupujemy u jubilera. Tymon aż sapnął. - Podobno... - Drabik nie zwracał uwagi na zachowanie kolegi - zatonęło największe z miejskich kasyn. To prawda? Mijali centrum handlowe - najbardziej reprezentacyjną część Polinei. Każdy film, który chciał się liczyć na rynku europejskiej sensacji, musiał mieć choć jedną scenę pościgu nakręconą właśnie tu. Puchaczewski zastanawiał się, czy rzeczywiście byłoby możliwe przeskakiwanie samochodem z jednego wiszącego mostu na drugi; tuż pod sklepieniem Bazyliki Handlowej krzyżowało się wiele dróg na wielu poziomach. - Największe? - zaśmiał się policjant, jakby przyłapał kogoś na nieznajomości tabliczki mnożenia. - Jakie ono tam znowu największe?! Sam pan Tori Kawakatsu ma ze trzy większe. A poza Toshibą - Prokom, Knorr, Le Blanc, Polsat, Ericsson, Vistula i Wedel. - Do kogo należało? - No przecież mówię, że do pana Kawakatsu. To znaczy - do koncernu Toshiba. Cóż to był za ranek! Miałem wtedy służbę. W trzynaście minut uprzątnęliśmy cały moduł. Lepszy czas, niż na ćwiczeniach. Osłonięta przeźroczystym rękawem droga wiodła teraz ponad doskonale znanym każdemu Polakowi miejscem. Drabik z trudem oderwał wzrok od zatopionego w zieleni Pałacu Elekcyjnego. - Więc to się zdarzyło rano? - Bo ja wiem, czy rano... To nie Warszawa, kochany! Dziewiąta to u nas pora późnej kolacji. - Hm... Kiedy kasyna kończą pracę? - Jeśli już, to siódma - ósma. Ale większość pracuje całą dobę.

- Więc uczestniczyłeś w ewakuacji? I? Co o tym myślisz? - A jakże! Co myślę? A cóż tu można myśleć? Kawakatsu posłał własne kasyno na dno, a teraz czeka na miliony z ubezpieczalni. - A tak dokładnie, co zatonęło? Jakie obiekty znajdowały się na tym module. Prócz kasyna. - Nie mogło chodzić o nic innego. Kasyno zajmowało trzy czwarte powierzchni modułu. - No dobrze, ale co jeszcze? - Co jeszcze? No to tak: pomieszczenia mieszkalne personelu znajdujące się nad kasynem, hotel, restauracja... - Do kogo należały hotel i restauracja? - Jak to? Do Toshiby. Od razu widać że jesteście nietutejsi. I tacy mają rozwiązywać nasze zagadki... - Zjechał na prawy pas i zwolnił. Skręciwszy w ramię ślimacznicy, poczęli zjeżdżać w dół, zbliżając się do poziomu płyty miasta. - Większość tego, co znajdowało się na sześćdziesiątce siódemce, należało do koncernu Toshiba. Taka już jest Polinea; cena wyprodukowania i włączenia w obszar miasta nowego modułu jest tak wysoka, że mogą sobie na to pozwolić jedynie finansowe rekiny. - Więc wszystko, co było na module należało do Toshiby? - No, nie... Zdarza się, że mniejsze firmy finansują część kosztów produkcji, kupując określony metraż platformy. Na M67 była ta, no, filia First Union Bank, oddział towarzystwa ubezpieczeniowego Lifeboat Insurance... jeszcze ten, pomieszczenia Fundacji „Petroleum" i rezydencja Matysiaka. - Matysiaka?... Tego Matysiaka? - No, tego od Frontu Rojalistów. Współzałożyciela Polinei. Cały Hortex siedzi u niego w kieszeni. Facet ma łeb jak sklep, trzeba przyznać. - A więc nie uważasz, że to był zamach terrorystyczny? - Sranie po ścianie! Terroryści uderzyliby w coś większego i bardziej reprezentacyjnego. Choćby w Willę Potockich. - Co jeszcze było na tym module? - To już wszystko - policjant zatrzymał wóz przed oszklonym wejściem. - Pomijając standardowe wyposażenie platformy. - To znaczy? - No... zespoły agregatów prądotwórczych, węzły telekomunikacyjne, układy kontroli napięcia cięgien i tak dalej. Zresztą wszystko przecież macie w papierach. - Czy... - Drabik znieruchomiał z ręką na klamce - czy mógłbyś mi dać swoje namiary? Wiesz, gdybym miał jeszcze jakieś pytanie. * * * - Pójdziecie tym korytarzem do końca. Winda po prawej stronie. Ósme piętro. Pokój osiemset jedenaście. Porucznik Yoelin. Puchaczewski spojrzał na kolegę, poszukując w jego twarzy śladu porozumienia. Nie odnalazłszy go, podniósł bagaż i leniwym krokiem ruszył we wskazanym kierunku. Poprzedni kwadrans, który spędzili w biurze oficera dyżurnego, wypełniło im zapoznanie się ze szczegółowym regulaminem pracy Wydziału Śledczego i złożenie podpisów pod niewiarygodnie skąpą ilością dokumentów. - Co prawda, nie liczyłem na powitalny bankiet, ale wypadałoby chociaż zaproponować, żebyśmy usiedli. - Nie nasiedzielibyśmy się - powiedział Drabik. - Jestem pod wrażeniem. Dopełnienie podobnych formalności zajęłoby w Warszawie ze trzy dni, nie wspominając o połapaniu się w naszym wydziałowym regulaminie; praktycznie do tej pory nie wiem o co w nim chodzi. - Mimo wszystko, nadal nie wiemy po co tu jesteśmy. - Tymon wszedł do windy. - A właśnie, że wiemy. - Jak to? Drabik wzruszył ramionami. Wcisnął guzik ósmego piętra. - Yoelin to ten sam, który sporządził raport, a to znaczy, że przydzielono nam sprawę uprowadzenia Sophie Esquibel, a nie zagadkę utopionego kawałka miasta. Krótko mówiąc - oblałeś test na inteligencję. - To nie ja wypytywałem tego kmiota z radiowozu o zatopiony moduł. Czy możesz mi powiedzieć po co była ta rozmowa? - Pytałem z ciekawości. - Tak? I co? Zaspokoiłeś ją?

- W pewnym sensie. - W jakim? - Jeszcze nie wiem. - Coś ci powiem, Drabik. - Puchaczewski zatrzymał się przed drzwiami z numerem osiemset jedenaście. - Znamy się już ze dwa łata. Przez ten czas zadałem ci pewnie z milion pytań. Czy wiesz, jakiej odpowiedzi udzielasz najczęściej? - Nie wiem. Tymon ze smutkiem pokiwał głową. Otworzył drzwi. Pomieszczenie było przestrzenne, a że znajdowało się na rogu budynku, okna stanowiły aż dwie z jego ścian. Na prostopadłych do siebie, ciągnących się wzdłuż okien blatach roiło się od monitorów. Spuszczone żaluzje i przesadnie wyśrubowana klimatyzacja dopełniały panującej atmosfery. Początkowo sądzili, że pokój jest pusty, ale po chwili Drabik dostrzegł oparte o blat stołu stopy, obute w sandały. Najwyraźniej ktoś siedział na jednym z obrotowych, skórzanych foteli. Chrząknął. - Przepraszam, porucznik Yoe... - słowa uwięzły mu w gardle. Ze zdumieniem spostrzegł, że paznokcie u stóp osoby, do której się zwracał, pomalowane były na perłowo - ...lin? - dokończył. Zaskoczona kobieta opuściła nogi na podłogę i obróciła fotel w kierunku przybyłych. Miała na sobie dżinsy i kraciastą koszulę o związanych nad pępkiem rogach. Wyglądała tak, jakby głos Drabika zbudził ją z głębokiego snu. Odgarnęła włosy i, nieco zmieszana, przedstawiła się. - Porucznik Yolanda Yoelin. Mówią na mnie YoYo. - Yo...Yo... - szepnął niedosłyszalnie Drabik, nie mogąc oderwać wzroku od jej dekoltu. * * * Yolanda odsłoniła kotarę, znajdującą się po prawej ręce stojącego jak słup soli Drabika. - Nareszcie w domu - ucieszył się Puchaczewski, widząc za zasłoną przytulne wnętrze pokoju socjalnego. - Ten wasz klimat... Przez dłuższy czas Michał Drabik nie słyszał ani jednego słowa z rozmowy, jaką Tymon prowadził z panią porucznik. Jak zaczarowany, zagłębił się we wskazanym fotelu i bez słowa przyjął, sam nie wiedząc od kogo, szklankę zimnej coli. W jego pamięci krążyło niezmiennie to jedno słowo, powtarzane raz po raz, bez żadnych przerw: „YoYo". Nie wiedział co, nie pamiętał od kiedy, ale był pewien, że działo się z nim coś niebywałego. Mimo iż jego wzrok błądził pośród bąbelków musującego płynu, przed oczami wciąż miał kraciastą koszulę, czy też tylko jej topografię... I było mu dobrze. Do chwili, gdy dobiegł go, niby przez mgłę, głos Puchaczewskiego: - ...uzależnić od tego, co robisz dzisiaj wieczorem. Miło by było, gdybyś przybliżyła mi... niektóre szczegóły... tej sprawy. Yoelin uśmiechnęła się, na pozór niewinnie. - Nie musimy z tym czekać aż tak długo. Co o tym sądzisz, Drab? Możemy zaczynać? Czy chcecie najpierw odwiedzić hotel? - spojrzała na Drabika pytająco, lecz widząc jego minę, dodała: - Drab, dobrze mówię? Tak się chyba przedstawiłeś. - Naprawdę? - bąknął Drabik, autentycznie zdziwiony. Niczego takiego sobie nie przypominał. - No cóż, oczywiście. Nie ma na co cze... Puchaczewski wpadł mu w słowo. - Wolelibyśmy... - zawiesił na chwilę głos, patrząc przenikliwie Drabikowi w oczy - wcześniej się odświeżyć i coś przegryźć. Prawda... Drab? - W takim razie chodźmy. - Yolanda wstała z miejsca. - Na posiłek zapraszam do wydziałowego bufetu. Jest tuż pod nami. A hotel „Fortuna" znajduje się na sąsiednim module. - YoYo - Drabik odważył się. - Zanim wyjdziemy, mam do ciebie pytanie. - Słucham. - Czy Esquibel, a raczej Bojarski, jest... waszym agentem? * * * - W jaki sposób się domyśliłeś? - Yoelin nabiła na widelec brukselkę i włożyła ją do ust. Zamówione przez nią danie składało się w większej części z przyrumienionych warzyw. Drabik, który, nie zwracając uwagi na minę Puchaczewskiego, poprosił o pyzy z chrzanem - ocierał właśnie łzy. Popił wodą, opróżniając do dna drugą już szklankę. - Nie byłem tego pewien, dlatego pytałem. Przeczucia.

- No dobrze, ale skąd te przeczucia? Sporządzając raport, uważałam, żeby nie ujawnić niczego, co wskazywałoby na powiązania Bojarski z wydziałem. - Może właśnie stąd. Naczytałem się w życiu sporo raportów, a drugie tyle sporządziłem. W przesłanym sprawozdaniu było zbyt wiele konspiracji. Informacje, które normalnie niewiele mówią i są raczej dostępne - ty pomijałaś, oznaczając klauzulą poufności. Na przykład przeszłość Emmy. Wiadomo, że posiada wyższe wykształcenie, wiadomo w jakich latach je zdobywała, ale to, którą uczelnię ukończyła - jest już tajemnicą. - Domyśliłeś się na tej podstawie? Niemożliwe. - Oczywiście, że to za mało. Najważniejsza była broń. - Broń? - Yolanda zamyśliła się. - No tak, to daje do myślenia. Mogłam pominąć chociaż markę. Puchaczewski skończył obgryzać kość i sięgnął po kolejne udko. - Z tego co wiem, każda kobieta na Polinei może ubiegać się o pozwolenie na posiadanie broni. - Owszem - zgodził się Drabik - ale nie o takim numerze. Dwie z jego cyfr to końcówka roku, w którym zostało przyznane. Tak się składa, że jest to ten sam rok, w którym Bojarski rozpoczęła swoje tajemnicze studia, stąd domysł, że była to uczelnia militarna. Poza tym ta marka... Szybkostrzelny GIN rzadko mieści się w torebce. Przepraszam... - Skrzywił się i złapał za nasadę nosa, a z jego oczu znów popłynęły łzy. Puchaczewski westchnął. - Mówimy na to diabelskie jaja - powiedziała Yoelin. Drabik zamarł. - Mięso, którym nadziewane są pyzy, jest mielone z dodatkiem chili i pieprzu cayenne. A polewa chrzanowa załatwia resztę. - Oj, załatwia... Nie rozumiem, dlaczego usiłowałaś ukryć kim jest Bojarski. Przecież w tym leży sedno całej sprawy. - Jak to dlaczego? - Puchaczewski wzruszył ramionami. - Żeby nie wtajemniczać rozsianych po Europie dupków pokroju Kulikowa w wewnętrzne sprawy Polinei. - Właśnie. Nie wiemy co stało się z Emmą, ale rozgłaszanie na całą Europę, że jest naszym agentem, to najgorsze, co możemy dla niej zrobić. Nigdy nie wiadomo kto przeczyta raport, a - uwierzcie mi - Emma zna zbyt wiele tajemnic. - Rozumiem. Czy Bojarski... Widelec Tymona opadł z brzękiem na talerz. - Dalibyście chociaż człowiekowi zjeść! - powiedział niewyraźnie z pełnymi ustami. - Czy nie możemy porozmawiać o czymś innym? - Na przykład o czym? - Yolanda skończyła swoją porcję i wytarła usta serwetką. Puchaczewski przełknął, a po chwili zastanowienia w jego oczach pojawił się dziwny blask. - Na przykład o funduszach, o jakie możemy się ubiegać od wydziału? - Funduszach? - Drabik zmarszczył czoło. - Jakich znowu funduszach? - Funduszach na prowadzenie śledztwa, ośle. - Oparł łokieć o blat i, potrząsając widelcem, wyjaśnił. - Załóżmy, że inwigiluję środowisko. Wchodzę do kasyna i - co dalej? Mam pożyczyć stówę od krupiera? - Nie martw się, już o tym pomyślałam. - Yolanda uśmiechnęła się szelmowsko. Spojrzała na zegarek. - Mój przełożony, komisarz Tomczak, właśnie siedzi na fotelu. Stomatolog to fajny chłop. Powiedział mi, że zaraz po dzisiejszym zabiegu Tomczak będzie w siódmym niebie. A pod drzwiami gabinetu czeka już mój człowiek z właściwymi dokumentami do podpisu. * * * Rozgościwszy się w przydzielonych im apartamentach hotelowych, Drabik i Puchaczewski powrócili. do pokoju osiemset jedenaście. - Zaczynam być wdzięczny Kulikowowi za przydzielenie nam tej sprawy - powiedział Tymon, przyglądając się przewieszonej przez oparcie jednego z foteli marynarce a la „indycze jajo". - Nie zawiodę go; jeśli odszukanie Emmy będzie wymagało przepuszczenia stu tysięcy euro w każdym z kasyn Polinei - zrobię to bez mrugnięcia okiem. - Nie wątpię. - Cieszę się, że myliłem się w sprawie naszego zadania. - Tego z kolei pewien nie jestem. - Jak to? Czego znowu nie jesteś pewien, Drabik? Albo nie! - lepiej wymień wszystko, czego kiedykolwiek byłeś pewien; zaoszczędzimy sporo czasu. - Nie jestem pewien, czy zaginięcie Bojarski nie ma czegoś wspólnego z zatopieniem modułu. Założyłbym się, że pracowała nad tą sprawą.

- I przegrałbyś, Drab! - Yolanda uchyliła kotarę, zza której przed chwilą przywitał ich zapach jej perfum. Miała na sobie czarną wieczorową suknię z bocznym rozcięciem, sięgającym krętarza większego. - Podziwiam twoją domyślność, ale ten strzał był chybiony. - Intuicję trudno nazwać strzałem. - Niestety, Emma nie pracowała nad sprawą zamachu. Terroryzm to nie jej działka. - Skąd pewność, że to był zamach? - Wiem tyle, że przyznała się do niego jakaś wywrotowa organizacja. - Tylko jedna? - Nawet jeśli Bojarski przypadkowo wpadła na ślad terrorystów, nie mamy żadnych dowodów na to, że przyczyna jej zniknięcia ma związek z tą akurat sprawą. Intuicja to za mało. - Wskazała wzrokiem przewieszoną przez fotel marynarkę: - Tymon, przebieraj się. - W to?! Nie masz czegoś... bardziej wyszukanego? - Nie ma niczego bardziej wyszukanego. To najnowszy krzyk polineańskiej mody. Za miesiąc będzie w tym chodzić cała Europa. - A jeśli to błąd? - Drabik nie dawał za wygraną. - Co jest błędem? - To, że chcesz szukać Emmy na oślep. - Nie chcę szukać jej na oślep, tylko tak jak mnie uczono. Sprawdzimy z Tymonem wszystkie miejsca, w których Emma bywała, dotrzemy do tych jej klientów, z którymi spotkała się przed zniknięciem, zweryfikujemy ich alibi i tak dalej, i tak dalej. Dobrze wiesz, na czym polega standardowa procedura postępowania w takich wypadkach. - Drabik niczego nie robi standardowo - wtrącił Puchaczewski, wkładając marynarkę z wyraźnym ociąganiem. - On ma wstręt do przeciętności. - Robotę w terenie odwalę ja z Tymonem - kontynuowała Yoelin. - Ty zajmiesz się analizą danych zarejestrowanych przez kamery kasyn i systemy bezpieczeństwa hoteli, w których bywała Emma. Pasuje? Drabik skrzywił się z niesmakiem. - Jeśli chcesz... - Nie, nie, niech idzie Tymon. Nie jestem dobry w pajacowaniu; trzykrotnie wyrzucano mnie z kółka dramatycznego. - Więc? O co chodzi? - O to, że do każdego kłębka należy iść po nitce. Yolanda położyła dłoń na półce wypełnionej szeregiem żółtych segregatorów. - Oto komplet spraw, nad którymi pracowała Bojarski; obawiam się, że nitek jest zbyt wiele. - Co nie znaczy, że nie powinniśmy pociągnąć za najgrubszą z nich. - I spruć całe gacie? Nie mamy na to czasu! Chcesz rozwikłać sprawę sześćdziesiątki siódemki tylko po to, by przekonać się, czy miała ona coś wspólnego z uprowadzeniem Emmy? A jeśli okaże się, że nie miała? - Daj spokój, YoYo, to na nic; nie przekonasz go. Drabik, jak sam stwierdził, jest idiotą. - Puchaczewski wszedł za kotarę i zatrzymał się przed lustrem. - A ja - dodał ze smutkiem - wyglądam jak... gej-dalmatyńczyk. - Boże, z kim ja pracuję - westchnęła Yolanda. - Przyzwoity gej nie włożyłby na siebie czegoś takiego - pocieszył kolegę Drabik. - Przypominasz raczej fryzjera, który czekał na autobus zbyt blisko kałuży. - Tu nie ma ani autobusów, ani kałuż - powiedziała Yoelin. - Nie przesadzaj, Tymon. Idziemy. Na początek zajmiemy się panem Kawakatsu; był jednym z ostatnich klientów Emmy! Drab, wszystko, czego potrzebujesz jest tu - wskazała sterty dokumentów i dysków, piętrzące się pomiędzy monitorami. - Z pewnością nie. Skontaktuj mnie z kimś, kto zna się na technologii budowy modułów i kto wie wszystko na temat tego miasta. Yolanda zatrzymała się w drzwiach. - Inspektorze Drabik... Nad sprawą zatopionego modułu pracuje bardzo wiele osób, w tym również wasi koledzy z innych europejskich biur śledczych. Nasze zadanie polega jedynie na odszukaniu Emmy. - Wracając do mojej prośby - Drabik poniósł głos, sam nie rozumiejąc przyczyn swej nagłej stanowczości - najlepiej niech to będzie osoba, która uczestniczyła w projekcie budowy Polinei od samego początku. - A więc jednak?

Tymon zamknął za nią drzwi, posyłając Drabikowi niesmaczny uśmieszek. - Pa, W pokoju osiemset jedenaście zapanowała cisza, tonowana głuchym szumem klimatyzatora. - Pa. Drabik przejrzał tytuły dokumentów i wykazy plików, zamieszczone na okładkach dysków. Odsłonił żaluzję i w zamyśleniu stanął przed oknem. Czuł, że zanim zabierze się do pracy, musi ułożyć sobie w głowie parę spraw. Roztaczająca się poniżej panorama Polinei raziła słońcem odbijanym w półprzejrzystych szybach banków i szklanych kopułach kasyn. Spojrzał w kierunku południowym. Pomiędzy strzelistymi budowlami giełdy a iglicą Banku Gdańskiego dostrzegł pustkę, jaką od blisko miesiąca zionął obszar pozostały po zatopionym module. Domyślił się, że powstałą po katastrofie przestrzeń o średnicy stu czterdziestu metrów, zamierzano zastąpić nową, przyholowaną właśnie w pobliże linii brzegowej platformą - tą samą, którą rano podziwiał z pokładu promu. Rozpoznał ją z łatwością po przeogromnym neonie „Toshiba", wieńczącym okazałą bryłę budynku; podczas włączania w obszar miasta każdy z modułów miał praktycznie wykończoną zabudowę części użytkowej i mieszkalnej. Z wysokości ósmego piętra segmentowa budowa pokładu miasta była już dość dobrze zarysowana. Każdy z poszczególnych modułów w swym rzucie z góry miał postać równobocznego sześciokąta, płyta miasta przypominała więc w pewnym sensie plaster miodu. Takie połączenie prostoty i powtarzalności kształtu pozwalało na rozbudowywanie osiedla w dowolnym kierunku przy użyciu segmentów o identycznym szkielecie i technologii produkcji. Drabik zaciągnął żaluzję i odszukał właściwe pliki na dyskach. Musiał to zobaczyć! Zagłębił się w fotelu i uruchomił przeglądarkę. Obserwował na monitorach tę samą scenę, zarejestrowaną przed miesiącem przez kilka kamer. Najpierw - stłumiony grzmot podwodnych wybuchów. Potem pauza. Dziesięć sekund? Dwadzieścia? Może nawet pół minuty. I wreszcie, gdy pontony nabrały dostatecznej ilości wody, zaczęło się. Centymetr po centymetrze, cal po calu ogromny moduł półzanurzonej platformy miejskiej opadał w dół. Ogłuszający ryk pękających konstrukcji kanalizacyjnych, przerywany syrenami jednostek ratowniczych oraz świstami rwących się przewodów telekomunikacyjnych i energetycznych - towarzyszył tylko pierwszym kilku minutom katastrofy. Potem, kiedy pourywało się już wszystko, co łączyło sąsiadujące moduły i kiedy zakończono akcję ewakuacyjną, zapanował trudny do zrozumienia spokój. Niewiarygodna, dostojna cisza towarzyszyła tragedii już do samego końca. Przez ponad dwie godziny, podczas których platforma z prędkością najpierw kilku, potem kilkunastu i wreszcie kilkudziesięciu centymetrów na minutę wędrowała w otchłań, zdołano ewakuować wszystkich ludzi z sąsiadujących modułów. Nic więcej nie można było zrobić; istniało niebezpieczeństwo, że wrak platformy, tonąc, pozrywa cięgna sąsiednich modułów. Jednak - o dziwo! - nie pozrywał... Zadzwonił telefon. - Czy pan Drabik? Polecono mi skontaktować się z inspektorem Michałem Drabikiem. - Tak, to ja. - Dzień dobry, inżynier Jerzy Bartkowiak, Katedra Budownictwa Morskiego Akademii Morskiej w Gdyni. Zajmujemy się projektowaniem hydrotechnicznych konstrukcji pełnomorskich na potrzeby Wolnego Miasta Polinea. Drabik uśmiechnął się. YoYo była wspaniała. * * * Bartkowiak rozsiadł się wygodniej w fotelu. - Widziałem te ujęcia wielokrotnie. Wydział Śledczy prosił mnie o ich analizę już trzy tygodnie temu. Sporządziłem ją. Jednym dotknięciem klawiatury Drabik powstrzymał przebieg sfilmowanej katastrofy; obrazy monitorów zastygły. - Cóż, jestem na Polinei dopiero od wczorajszego popołudnia... Nie zdążyłem jeszcze przejrzeć - ruchem głowy wskazał pierwszą z brzegu stertę dokumentów - tego wszystkiego. - Rozumiem. Właściwie nie było w moim sprawozdaniu niczego, co wykraczałoby poza stwierdzenie: fuszerka. Ktoś, kto posłał M67 na dno zupełnie nie wiedział jak się ma do tego zabrać.

- Jak to? - Drabik, sam nie wiedząc dlaczego, spodziewał się dokładnie odwrotnej opinii. - A więc to nie była robota profesjonalisty? - W żadnym wypadku - nie! - Przyznam się, że mnie pan zaskoczył. - Widzi pan, gdybym to ja był terrorystą, nie dziurawiłbym pontonów ładunkiem wybuchowym. To była zwykła amatorszczyzna. - Dlaczego? - Ładunki założono w dwunastu miejscach, co sugerowałoby, że zamachowcowi zależało na jednoczesnym zalaniu wszystkich zbiorników wypornościowych... - Chwileczkę - przerwał Drabik. - A więc zbiorników jest dwanaście? W takim razie uszkodzenie wszystkich musiało doprowadzić do pionowego opadania modułu na dno morza. Czy dobrze myślę? - Fatalnie. - Dlaczego? - Mówiąc o pionowym opadaniu, miał pan na myśli fakt, iż M67 nie uszkodził sąsiednich platform, tak? - Tak. Inżynier nie potrafił ukryć rozbawienia. - Więc zakłada pan, że terrorystom zależało na wyrządzeniu jak najmniejszych szkód? A to dobre! - A może to pan zakłada, że ktoś, komu zależało na wyrządzeniu jak najmniejszych szkód - jest terrorystą? Jeszcze lepsze! Bartkowiak spoważniał i pokiwał przecząco głową. - Nie, inspektorze Drabik. Terroryści dość dobrze wiedzieli co robią. Efekt eksplozji był niemożliwy do przewidzenia. Najbardziej prawdopodobne było właśnie to, że tonący moduł narobi wszędzie wokół tęgiego bigosu. - Jednak nie narobił. - To prawda, że M67 nie pozrywał cięgien sąsiednich modułów, ale nie stało się tak dzięki zamachowcowi, a właśnie mimo jego staraniom. Zadziałał system bezpieczeństwa platformy, na który składają się układy poziomowania pontonów, kontroli napięcia cięgien oraz dynamiczny system pozycjonowania modułu, oparty na programie SEBA, napisany dla nas przez programistów firmy Inferno z Gdańska. Zapis czarnej skrzynki M67 jest na to dowodem. - Zaraz, zaraz, zaraz,.. - Drabik pospiesznie notował coś na skrawku papieru. - Zaczynam się w tym wszystkim gubić. Proszę wybaczyć, ale jestem zupełnym dyletantem. Czym właściwie są te cięgna? - Wiązki lin kotwicznych. Hm... Postaram się wytłumaczyć... W ogóle nie zna pan schematu budowy platform półzanurzonych? A konkretnie – obiektów typu TLP? - Tele co? - Bartkowiak zamyślił się. - No dobrze, spróbuję. TLP to skrót od tension leg platform, po naszemu: pionowo kotwiczona platforma cięgnowa. Z pewnością pamięta pan jeszcze ze szkoły poczciwe prawo Archimedesa. Proszę sobie wyobrazić wypełniony powietrzem balonik na sznurku, którego koniec przywiązał pan do dna sadzawki. Cały sukces opiera się na rozkładzie działających w układzie sił. Długość sznurka jest taka, iż balonik utrzymuje się tuż, tuż pod powierzchnią wody, stanowiąc całkiem stabilne podłoże dla - załóżmy - siedzącej na nim żaby. Ot, i cała filozofia. Teraz przenieśmy ją do skali makro. - Mamy więc platformę o znacznej wyporności, a stąd znacznej nośności. Wyporność dodatkowa przejmowana jest przez silnie rozciągane liny, zwane cięgnami, zakotwiczone do zbiorników posadowionych na dnie morza. Czy to jest jasne? - Czyli... gdyby nie naprężone cięgna, każda z platform wystrzeliłaby jeszcze wyżej nad powierzchnię morza? To są te siły, odpowiedzialne za dużą stabilność układu. Czy tak? - Mniej więcej. Niezwykłość tej konstrukcji polega na tym, że dzięki napięciu kilkuset cięgien - powstrzymujących platformę przed, jak to pan określił, wystrzeleniem nad powierzchnię morza - cały układ zachowuje się jak... stojąca na dnie Bałtyku wieża. - No dobrze, a ruchy na boki? - Być może trudno to sobie wyobrazić, ale składowe poziome rozciągania lin kotwicznych wykazują tendencje do przyciągania platformy do jej pierwotnego położenia. To ogranicza ruch poziomy, jednak, mimo wszystko, musimy się z nim liczyć. Właśnie dlatego każda z platform jest oddzielnym modułem, dość elastycznie łączącym się z sześcioma otaczającymi - poprzez układy amortyzujące. - W takim razie, jak rozwiązano problem choćby sieci kanalizacyjnej czy wodociągowej?

- Uzbrojenie w media? Wolnonośna konstrukcja zawieszona na głównej. Nic na twardo - w uproszczeniu można powiedzieć, że media wiszą na linach, podobnie jak wszystkie mosty sieci komunikacyjnej. - Czy te boczne ruchy są duże? Trudno to sobie wyobrazić... Chodzi o fale, tak? - Z falami też się trzeba liczyć, ale właściwie nie o nie chodzi. Niech pan zwróci uwagę, że powierzchnia wodnicy platform wcale nie jest taka duża. Pontony zawsze znajdują się pod powierzchnią wody, a wyżej są tylko kratownice. Dlatego głównie chodzi nie o fale czy nawet morskie prądy, ale o wiatr. Polinea nie posiada żadnej broni przed tym żywiołem, żadnych naturalnych osłon. - Dlaczego pontony każdego z modułów podzielone są na dwanaście zbiorników? - Chodzi o tak zwane kryterium niezatapialności. Ale to kolejny dowód amatorszczyzny; do zatopienia modułu wystarczyłoby zalać jedynie osiem zbiorników. - Osiem? Hm... - Drabik zamyślił się. - Powiedział pan, że gdyby chciał posłać moduł na dno, nie dziurawiłby pan pontonów. Więc... ? Jak by pan to zrobił? - Aby platforma zatonęła, konieczne jest zalanie zbiorników wypornościowych. To jasne. Dziurawienie pontonów to jednak najgłupszy z możliwych sposobów uzyskania tego efektu, ale czego można się spodziewać po terrorystach? Osobiście dobrałbym się do systemu zaworów i zawiadującego nimi programu komputerowego, czuwającego nad bezpieczeństwem platformy. - Więc... nie podejrzewa pan nikogo ze swoich... kolegów? Bartkowiak uśmiechnął się kącikami ust, jakby z niedowierzaniem. - To niedorzeczność, drogi inspektorze. Proszę tylko pomyśleć: czy mechanik, który chciałby zepsuć samochód, strzelałby do niego z armaty? - Hm... - Drabik podrapał się za uchem. - Tylko wtedy, gdyby chciał odwrócić od siebie podejrzenie. Bartkowiak uśmiechnął się szeroko, powstając ze swojego miejsca. - Jest pan rozbrajający, inspektorze. Owszem, zgoda, tylko... jaki miałby w tym cel? * * * Pożegnawszy swego gościa, Drabik zagłębił się w jednym z foteli. Opierając nogi o blat biurka, zrozumiał, dlaczego zastali YoYo w tej właśnie pozycji; wygoda... Cichy szept klimatyzatora zdawał się powtarzać retoryczne pytanie, z jakim pozostawił go Bartkowiak. Jaki cel? Jaki można mieć cel w zatopieniu kawałka miasta? Kto na tym zyskiwał? Teoretycznie nikt. Władze Polinei ukrywały przed światem prawdziwe przyczyny zatopienia modułu - jakiekolwiek były - tłumacząc je testowaniem systemu bezpieczeństwa platform. Wszystko po to, by komuś nie przyszło do głowy, że pływające miasto nie jest całkowicie bezpieczną oazą. Toshiba miała wielu mniejszych i większych wrogów, ale cóż mogło im wszystkim dać zatopienie należącego do koncernu kasyna? Z kolei sam koncern, posyłając M67 na dno - jedynie tracił na miesięcznym oczekiwaniu na nowy moduł, wspaniałomyślnie ufundowany przez Radę Miasta. Bez sensu. Aby nie wpatrywać się bezmyślnie w pusty monitor, Drabik uruchomił odtwarzanie zapisu którejś z kamer, przedstawiającego wnętrze jednego z kasyn. Po dłuższej chwili bezrozumnego gapienia się przed siebie, sięgnął po jeden z żółtych segregatorów, które od czasu do czasu kartkował dla rozrywki. Umieszczone na grzbiecie nazwisko „Clausen" - obudziło w jego pamięci jakieś dalekie skojarzenie, ale tylko na ułamek sekundy. Po chwili jego myśli znów owinęły się wokół słów Bartkowiaka. Z niewiadomych dla siebie powodów Drabik był przekonany, że w którymś momencie wypowiedzi zaprzeczył on sam sobie. Tylko w którym? A może to nie Bartkowiak? Może to jedynie niezrozumienie jego słów wywołało w umyśle Drabika wrażenie, iż co najmniej jeden z tak mądrze wysnuwanych wniosków - nie pasował do swoich własnych przesłanek. Przeciągnął się i ziewnął. Może Yolanda miała rację? Może lepiej dać sobie z tym wszystkim spokój? I pomyśleć, że mógł - właśnie w tej chwili - łowić ryby. Zasnął. * * * - Więc kogo mam udawać tym razem? Hydraulika? - Puchaczewski z odrazą przyglądał się ciężkiej, stojącej tuż przy jego nodze torbie, którą Yolanda poleciła mu wyjąć z bagażnika samochodu. - Jestem tu już piąty dzień, a jak dotychczas byłem czterema kelnerami, dwoma kierowcami, parkingowym, roznosicielem pizzy i dalmatyńczykiem. Nie tak się umawialiśmy. - Nie uzyskawszy odpowiedzi, podniósł torbę i ruszył za YoYo. - Zakładaniem podsłuchów mógłby zajmować się ktokolwiek. Nie chcę

krytykować twoich metod prowadzenia śledztwa, ale gdybym udawał bankierów, biznesmenów czy szczęśliwych zwycięzców Lotto, którzy właśnie przepuszczają swoje życiowe szanse... - Przykro mi, Tymon, ale tym razem to znów coś zupełnie przeciętnego: będziesz sobą. - Yoelin stanęła przed przedziwną budowlą, przypominającą gigantyczny bąbel powietrza, usiłujący wydobyć się spod płyty miasta. Półkolista, przezroczysta kopuła, zwieńczona szyldem „Welcome to Nautilus", kryła w sobie kilka par rozsuwanych drzwi. - Zaraz, zaraz! Może mi więc powiesz, jak mam inwigilować środowisko przestępcze, skoro do tej pory nie przestąpiłem progu żadnego z kasyn? Hę? Drzwi zamknęły się za ich plecami. Winda ruszyła w dół. Yolanda wręczyła Tymonowi plik fachowo pogniecionych karteczek. - Przyjrzyj się temu. To jest styl pisma Emmy. Właśnie tego będziemy zaraz szukać w apartamencie Matysiaka; jakiejś notki skreślonej jej ręką. Cokolwiek. Gdziekolwiek. - Ma... tysiaka? Tego Matysiaka? - Tego samego. - Hm... Czyżby Matysiak... kręcił z Emmą? Yolanda uśmiechnęła się z zakłopotaniem. - Nie, to znaczy... nie w tym rzecz. - Przebiwszy pokład miasta, winda powoli sunęła w dół. Moduł, na którym się znajdowali, swą konstrukcją odbiegał od innych; prócz standardowych zabudowań napowierzchniowych posiadał również część habitatową, ku której właśnie zmierzała winda. - Posłuchaj - mówiła Yoelin - od dnia katastrofy Matysiak nie ma się gdzie podziać, ponieważ mieszkał właśnie na M67. Przez pierwsze trzy tygodnie zajmował apartament królewski hotelu „Krakus". Siedem dni temu, w odpowiedzi na prośbę Zamojskich, odstąpił go jednak Księżnej Monako, a sam korzysta z gościny Sapiehy w jego podwodnym „Nautilusie". Tak się składa, że zajął dokładnie ten apartament, w którym przebywała Emma tuż przed uprowadzeniem. Gdybyś choć trochę interesował się śledztwem, które prowadzimy od pięciu dni, wiedziałbyś o tym. - Po prostu... nie jestem wścibski, to wszystko. - Przez przejrzyste ściany windy Puchaczewski przyglądał się okalającym go teraz ze wszystkich stron szpalerom kratownic. Zastanawiał się, czy rzeczywiście możliwe byłyby te wszystkie filmowe pościgi helikopterów i motorówek, które zwykle miały miejsce właśnie tu, poniżej płyty miasta. - Skąd miałem wiedzieć, że akurat Matysiak zamieszkał na II piętrze „Nautilusa"? Swoją drogą, to dość dziwne oznakowanie: im niższe piętro, tym wyższy numer. - Według mnie nie ma w tym nic dziwnego. Pierwsze piętro znajduje się tuż pod powierzchnią wody, niżej piętro drugie, pod nim trzecie i czwarte. - W takim razie numery pięter powinien poprzedzać znaczek minus, nie sądzisz? Byłoby logiczniej. Yolanda wzruszyła ramionami. - ...Jakoś do tej pory nikt nie miał z tym problemów. Drzwi rozsunęły się. Parter habitatu, znajdujący się na poziomie morza, miał kształt spłaszczonego bąbla powietrza - identycznego z tym, jaki okrywał wejścia do wind na pokładzie miasta, jednak nieporównywalnie większego: jego podstawa wypełniała całą średnicę modułu. Powierzchnia Bałtyku przecinała przezroczystą kopułę bąbla kilka metrów powyżej wysokości wzroku, dzięki czemu jego wnętrze sprawiało niesamowite wrażenie; morska woda zdawała się wisieć ze wszystkich stron nad głowami przybyłych. Nie licząc niewielkiego, zatopionego w bluszczach sektora recepcyjnego, całą przestrzeń holu zajmował parkiet, loże i stoliki restauracyjne Rewii Nautilus - europejskiej stolicy tańca towarzyskiego. Wylegitymowawszy się, zostali skierowani do kolejnej windy. Po wciśnięciu guzika z symbolem „II" - znów ruszyli w dół. - Dlaczego podwodnych poziomów jest tylko cztery? - Nie wiem. Może dlatego, że każde z niższych pięter niczym nie różniłoby się od czwartego, na którym jest już po prostu zbyt ciemno. W końcu cała atrakcja tego miejsca leży w tym, co widać za oknem. Tymon zbliżył się do przejrzystej ściany windy, jakby ten gest mógł mu umożliwić dokładniejszą obserwację otoczenia. Habitat zbudowany był na podobieństwo komina, którego wewnętrzną „studnię" wypełniał wspólny dla wszystkich apartamentów widok: podwodne ogrody Sapiehy. Zagłębiali się bardzo powoli. Najwyraźniej funkcja transportowa nie była jedynym przeznaczeniem windy; stanowiła też atrakcję turystyczną. - Więc uważasz, że Emma pozostawiła dla nas w tym apartamencie jakiś ślad?

Yolanda poprawiała makijaż, przeglądając się w słoniowatym odbiciu półokrągłej ściany windy. - To właśnie musimy sprawdzić. Nic innego, zresztą, już nam nie pozostało. Za wynajęcie apartamentu zapłacono gotówką, tak zwanym: „gestem Kowalskiego", a to znaczy, że nigdy nie dowiemy się, kto go wynajął. - Dlaczego? - Taki już zwyczaj na Polinei; kiedy klient płaci z góry podwójną stawkę, recepcjonista automatycznie wypełnia rubrykę personalną słowami „Jan Kowalski z żoną". Od tego momentu każde jego spojrzenie na klientów jest zwykłym nietaktem. - Dziwne. Na zdrowy rozum, recepcjonista powinien zapamiętać osobę, która płaciła podwójnie i to gotówką. W dzisiejszych czasach to chyba dość niecodzienne, nie uważasz? - Może w Warszawie... U nas Kowalski z żoną zajmuje zwykle połowę hotelowych pokoi. Rzadko kto używa tu kart kredytowych; zbyt łatwo je namierzyć. Winda zatrzymała się na drugim półpiętrze. Bogato oświetlony korytarz, którym Yoelin prowadziła Puchaczewskiego, nie posiadał okien. Co kilkanaście metrów mijali otoczone barierkami zejścia do poszczególnych apartamentów poziomu II. - Yo! - przywitał Yolandę oparty o jedną z barierek policjant, nie przerywając sobie lektury „Playboya". Dwóch ogromnych Japończyków zaglądało mu przez ramię. - Cześć, Wycior. Kim są twoi... przyjaciele ? - To goryle pana Kawakatsu. Wciąż jeszcze rozmawia z Matysiakiem. * * * Od czasu pierwszej niechcianej drzemki, Drabik unikał opierania nóg o blat biurka, jednakże po pięciu dniach nudnego przeglądania zapisów kamer - przytrafiło mu się to powtórnie. Początkowo trzymał się nieźle, ufając w działanie wypitych kaw, siłę własnej woli i poranne poczucie służbowego obowiązku. Po pięciu minutach jego głowa poczęła jednak tulić się do ramienia. Jego organizm - po raz kolejny w jego karierze - zbuntował się przeciwko żmudnej i bezowocnej pracy. Wreszcie poddał się i umysł; Drabik pozwolił opaść powiekom, czując, że dłuższe utrzymywanie ich w nienaturalnej pozycji jest po prostu śmieszne. Sen przyszedł od razu, jak gdyby jedynie przez grzeczność czekał na przyzwolenie. ...Sophie Esquibel w bogactwie swych wieczorowych kreacji jest każdą z kobiet, które spotyka... Jej twarz, mimika, gesty, które godzinami śledził na monitorach... Jej spojrzenie... Jej klasa... Jej pieniądze, deszcz pieniędzy, w których tonie... „Pułap cenowy nie jest dowodem cnotliwości" - dudni głos Puchaczewskiego, zgarniającego z layoutu ruletki wielką wygraną. Różnokolorowe żetony uciekają od niego, wyfruwają spomiędzy jego ramion, wirując pośród bąbelków powietrza, szukających dróg ucieczki z zatopionego kasyna. „Największe? - dziwi się wąsaty policjant. - Sam pan Tori Kawakatsu ma ze trzy większe". W uchylonym sejfie dwójka małoletnich recydywistów usiłuje stawiać babki z diamentowego piasku. „Przecież to oczywiste, że chodzi o sprawę sześćdziesiątki siódemki" - mówi policjant, choć - spod sumiastych wąsów uśmiecha się już twarzą Bartkowiaka. „Lepszy czas niż na ćwiczeniach"... Drabik uderza w klawiaturę, zatrzymując unoszące się zewsząd bąbelki powietrza. Kolejne dotknięcie klawiatury i bąbelki poczynają opadać w dół, a ogromny, zatopiony moduł rusza ku powierzchni Bałtyku. Wynurza się i stoją już obok siebie dwa - oba z identycznym szyldem „Toshiba". Bartkowiak odkleja sobie wąsy. „Nitek jest zbyt wiele... " - tłumaczy się, zdejmując również perukę. „To się nie mogło udać." „A jednak..." - mówi Sophie... Bartkowiak wsiada do samochodu i uruchamia Silnik. Jego biała, błyszcząca głowa manekina obraca się w stronę Drabika; zamiast oczu ma pyzy z chrzanem. „Czy mechanik, który chciałby zepsuć samochód, strzelałby do niego z armaty?" - Rusza całą mocą silnika przed siebie i... Drabik otworzył oczy, zdjął nogi z blatu biurka i w jednej sekundzie poczuł się zupełnie wybudzony. Tak! To było to! Ta niekonsekwencja rozumowania, ten kulawy wniosek rozmowy sprzed pięciu dni, który nie pasował do własnych przesłanek! Czy mechanicy strzelają do samochodów z armaty? Ależ tak! Strzelają! Rozwalają je na kawałki, miażdżą, niszczą w setkach najwymyślniejszych testów, mających sprawdzić lub udowodnić bezpieczeństwo. Sprawdzić lub... udowodnić! Zerwał się na nogi i jął przerzucać stosy piętrzących się wszędzie dokumentów. - Co za burdel! Gdzie ja to zapisałem?! * * *

- Ach, porucznik Yoelin, najmocniej panią przepraszam. - Matysiak z wielkim namaszczeniem ucałował dłoń Yolandy. - Poinformowano mnie o pani wizycie jakieś pół godziny temu, a więc już w trakcie rozmowy z panem Kawakatsu. To dość nieoficjalne spotkanie, jednak, rozumie pani... - Oczywiście. Pan pozwoli: inspektor Puchaczewski z EAS. Tymon zbiegł po krętych schodach wiodących do apartamentu z niewielkim opóźnieniem. Przyczyną tego było zamieszanie na korytarzu półpiętra, który o mały włos nie okazał się zbyt wąski dla niego i dwóch Japońskich małpoludów. Wiszącą na włosku awanturę zażegnało dopiero pojawienie się Toriego Kawakatsu, opuszczającego apartament Matysiaka po skończonej wizycie. - Witam, inspektorze. - Matysiak podał rękę Puchaczewskiemu. - Czy to rzeczywiście coś aż tak pilnego? Yolanda już otwierała usta, by odpowiedzieć. - Cóż... - westchnął Tymon. - Odkładanie niektórych spraw na później bywa zwykłym kuszeniem losu, szczególnie podczas prowadzenia śledztwa tej wagi. - Rozumiem. Tak więc, w czym mogę pomóc, inspektorze Puchaczewski? * * * - Halo! - Borczyński, słucham. - Inspektor Drabik. Czy rozmawiam z prezesem firmy Inferno? Dzwonię z Pierwszego Wydziału Śled... - Tak, tak, poinformowano mnie o pańskim wcześniejszym telefonie, ale mieliśmy tu mały meeting. Słucham pana. - Chciałem zapytać o jeden z programów komputerowych, które pańska firma wykonywała na zlecenie Akademii Morskiej w Gdyni. - Akademii Morskiej? Przykro mi, inspektorze, ale Akademia nie zamawiała u nas żadnego projektu. - Jak to? Wiec może... Rada Miejska Polinei. - Niestety, Rada Miejska również nie była ani nie jest naszym klientem, choć, zapewniam, niczego bardziej bym sobie nie życzył. - Chwileczkę..- Rozmawiałem na ten temat z inżynierem Bartkowiakiem z Katedry Budownictwa Morskiego. Autorstwo programu przypisał pańskiej firmie. - To może inaczej: konkretnie - o jaką aplikację panu chodzi? - Chodzi o program SEBA, który zawiaduje... - Tak, tak, tak, już wiem. Estymacja położenia platformy. - E...estymacja? - Tak. Program SEBA zawiaduje akcją poziomowania pontonów i systemem dynamicznego pozycjonowania obiektu podczas wynurzania i zanurzania. Rzeczywiście - to nasz soft. Jednak to nie Akademia dokonała zamówienia. Pan Bartkowiak, owszem, ale nie z ramienia Akademii. - Więc... z jakiego ramienia? - Z ramienia spółki White Eagle z Gdyni. Drabik drgnął. Skądś znał tę nazwę. Jego wzrok powędrował w stronę szeregu żółtych segregatorów. Bez pożegnania odłożył słuchawkę i, niby w narkotycznym transie, podszedł do półki, na której zgromadzono akta spraw prowadzonych przez Emmę Bojarski. Od kilku dni, urozmaicając sobie nudne zajęcie, jakie przeznaczyła dla niego Yolanda, przeglądał te akta. Przedwczoraj, w jednym z wertowanych segregatorów, natrafił na wzmiankę o spółce White Eagle. Był tego pewien. Po raz kolejny pierwszym z wyciągniętych przez niego segregatorów były akta Clausena - być może dlatego, że nadruk „Clausen" figurował na dość wielu grzbietach. Tym razem jednak Drabika olśniło. Clausen! Oczywiście! Kevin Clausen! „Człowiek bez twarzy" - jak pisały o nim gazety, kiedy wyszło na jaw, że żadna z agencji wywiadowczych Europy nie dysponuje choćby portretem pamięciowym najsłynniejszego złodzieja w historii sportu: człowieka, który gwizdnął Polakom puchar FIFA. * * * - Jeśli już, to tylko jednego - wzbraniał się bez przekonania Puchaczewski. - Rozumie pan, jestem na służbie. Yolanda byłaby wściekła, gdyby nie przewidziała wcześniej podobnego biegu wypadków. Zbyt dobrze już znała gadulstwo Matysiaka, a i gorliwość, z jaką Puchaczewski traktował swoje obowiązki, nie była

dla niej czymś nowym. Cieszyła się nawet, iż obydwaj panowie tak przypadli sobie do gustu; zajęci sobą, nie będą przeszkadzać jej w pracy. Tymon odebrał podawaną mu szklankę. - Proszę nie przesadzać, inspektorze. - Matysiak usadowił się na sofie. - Ta nędzna kropelka jedynie wyostrzy pana zmysły. Więc? O co chciał pan zapytać? - Jeśli można... Zawsze intrygował mnie pewien problem. - Puchaczewski zbliżył szklankę do ust. Przełykając, użył całej siły woli, by nie prychnąć. - Otóż pamiętam, że pierwotna propozycja lokalizacji Polinei dotyczyła Helu. - Tak. - No właśnie. Miasto miało się rozbudowywać na wody Zatoki Puckiej, potem na północ. Jednak nie stało się tak. Dlaczego? - Dobre pytanie, szczególnie w ustach warszawiaka - uśmiechnął się Matysiak, zakładając nogę na nogę i dzwoniąc kostkami lodu. Dla wszystkich jego znajomych był to widomy znak zbliżającej się tyrady. Yolanda pozostawiła rozmawiających w salonie i stanęła pośrodku sypialni, bacznie rozglądając się dokoła. Znała Emmę od dawna. Ich współpraca nigdy nie układała się najlepiej, ale - bynajmniej - nie z powodów zawodowych. Dzielący je dystans wynikał raczej z kobiecej natury i miał coś wspólnego z niemą rywalizacją, do której nigdy nie przyznałaby się żadna z nich. Dość paradoksalnie - to, co leżało u podstaw owej rywalizacji, w obecnej sytuacji przybrało postać trudnej do wyjaśnienia więzi. W świadomości Yolandy to niecodzienne wrażenie potęgowały podniesione głosy prowadzonej za ścianą rozmowy, która dla obydwu panów wydawała się być ważniejsza niż los Emmy. Męski świat... I dwie jakże osamotnione kobiety, stojące po dwóch stronach tej samej zagadki. - Wyczuwam antypatię w pana głosie - mówił Puchaczewski. - Nie lubicie tu stolicy, co? Wciąż te polityczne animozje? - Cóż... Nie chodzi o miasto, drogi inspektorze, ale o to czego jest dla nas symbolem. Wasz Kongres zrobił wszystko, by utrudnić, wręcz uniemożliwić rozbudowę Helu. Ale za to powinniśmy być mu wdzięczni; poprzez ustawiczne torpedowanie projektu helskiego - przyczynił się do powstania Polinei. - Nie rozumiem. Przecież, na zdrowy rozum, łatwiej byłoby wam rozpoczynać budowę miasta na półwyspie, mając zapewniony transport drogą lądową. Poza tym wydaje mi się, że płytkość wód przybrzeżnych nie mogła stanowić przeszkody w budowie. Wręcz przeciwnie. Skąd więc ta wdzięczność dla Kongresu? - To bardzo długa historia, ale skrócę ją dla pana. - Matysiak odchylił głowę i, zmrużywszy oczy, odszukał w pamięci jeden z możliwych prologów swojej opowieści. - Zaczęło się od tych pamiętnych, dwukrotnie powtórzonych wyborów parlamentarnych, kiedy to okazało się, że po raz kolejny nie ma najmniejszych szans na utworzenie rządu większościowego... - Raczej trzykrotnie powtórzonych - nietaktownie przerwał Tymon. - Przecież wybory odbyły się też po raz trzeci. - Owszem, ale te trzecie były sfingowane. Dlaczego wszyscy o tym zapominają? - No tak. Wie pan, wiele osób nadal w to wątpi. - Niech mi pan da skończyć, a wszystko pan zrozumie. No więc trzecie wybory nie miały sensu, gdyż i tak nie mogły wpłynąć na zmianę układu sił politycznych, tymczasem w całym kraju wrzało. Właśnie wtedy, mając za plecami wiszące na włosku zamieszki i rozlew krwi na ulicach, pomiędzy Kongresem a Frontem Rojalistów doszło do podpisania tajnego porozumienia zwanego potem helskim. Według jego postanowień Front miał wycofać się z gry politycznej na co najmniej osiem lat - w zamian za własną prowincję na terenie Rzeczypospolitej. Państwo w państwie. Własny rząd, własny system podatkowy, własne prawo, aparat przymusu i tak dalej. Nawet ustrój społeczny - wszystko do wyboru. - I tą prowincją miał być Hel? - Nie tak od razu. Początkowo Kongres „sprzedał" nam całe Trójmiasto, ale potem, kiedy rzeczywiście odbyły się trzecie wybory, w których już nie wystartowaliśmy, a Kongres odniósł spektakularne zwycięstwo - ani myślał dotrzymać obietnicy. Oj, długo mógłbym o tym mówić... - No więc skończyło się na Helu, tak? - Tak, ale dopiero wtedy, kiedy ujawniliśmy prawdę o tajnym porozumieniu. Trochę poruszyliśmy tym opinię społeczną. Jednak, jak pan wie, znamienną cechą narodową Polaków jest krótka pamięć, szczególnie pamięć polityczna. Dlatego wszystkim, co byliśmy w stanie wywalczyć, jest ten oto kawałek wód terytorialnych Bałtyku.

Yolanda wyszła z łazienki, którą przejrzała dość pobieżnie. Próbowała postawić się w sytuacji Emmy. Kiedy dowiedziałaby się, że jest przetrzymywana wbrew swojej woli, raczej nie starałaby się pozostawiać wskazówek w łazience. Ci, którym zależało na jej zniknięciu, z pewnością myśleli o zatarciu śladów, a łazienka była miejscem zbyt oczywistym. Zbliżyła się do okna sypialni, które było jednocześnie jedną z jej ścian; gładka płyta z przejrzystego kompozytu sięgała od podłogi do sufitu i od ściany do ściany. Z pewnością była zbyt twarda, aby dać się zarysować jakimś ostrym narzędziem, chociaż... Yolanda ujęła jedną z dekorujących nocną szafkę muszli i którymś z jej wyrostków poczęła z całej siły drapać powierzchnię okna. Spojrzała pod światło. Ani śladu. Wszystkim co dostrzegła był jedynie odcisk jej dłoni na gładkiej, choć niezbyt czystej płaszczyźnie. Nic z tego. Poszukiwanie jakichkolwiek zarysowań na oknie nie miało najmniejszego sensu. Odwróciła się bezsilnie w stronę pozostałych pomieszczeń apartamentu i po raz pierwszy od czasu rozpoczęcia śledztwa... zachciało jej się płakać. - A jednak powiedział pan, że jesteście Kongresowi wdzięczni. Dlaczego? - Gdyż rzucał nam kłody pod nogi i uniemożliwiał odłączenie Helu od Polski do chwili, aż zrozumieliśmy, że jesteśmy o krok od popełnienia błędu. - To ciekawe... - Wszystko było już gotowe: plan rozbudowy Helu zakładał, iż tuż przy linii brzegowej, gdzie głębokość nie przekraczała, załóżmy dwudziestu metrów, płyta miasta opierać się miała na słupach żelbetowych, podobnie jak platformy wiertnicze osadzane na niezbyt głębokich akwenach. W miarę oddalania się od brzegu i zwiększania głębokości, miejsce słupów żelbetowych zająć miały stalowe konstrukcje kratownicowe, a dopiero te ustąpiłyby miejsca platformom cięgnowym, których budowa również miała być oparta na technologii poprzedniego tysiąclecia, a więc stali. - Cóż w tym złego? - Jak to co? Opłacalność! Gdybyśmy ruszyli z tym projektem - pogrzebałyby nas wydatki. Widzi pan, jeszcze nawet teraz stal opłaca się przy produkcji platform wiertniczych, które mają określony czas eksploatacji. Miasto musi być trwalsze! Po upływie dwudziestu czy trzydziestu lat stalowy moduł nadawałby się tylko do wymiany. Wyobraża pan to sobie? Co trzydzieści lat wymieniać stalowe moduły w całym mieście? Konserwacja bryły miasta zżerałaby dochód i hamowała ekspansję. Ale właśnie wtedy pojawił się... polkon. - Polkon? - Tak. Polkon B15, kompozyt o takiej wytrzymałości, że można by z niego zbudować przęsło mostu o rozpiętości 100 kilometrów. Był znany już wcześniej, ale problem leżał w koszcie jego uzyskania. Tymczasem właśnie wtedy, gdy Kongres zawzięcie bombardował projekt helski, jeden z moich inżynierów, nie wiadomo po co, zaplątał się na poznańskie Intertechnology. To był cud, że akurat na niego trafił ów student z Rzeszowa, który usiłował bezskutecznie zainteresować kogo popadnie swoim pomysłem na nową technologię uzyskiwania polkonu. Prawdziwy cud! - Więc polkon aż tak bardzo zmienił wasze plany? - Oczywiście! Bo nagle przestało być ważne, gdzie zbudujemy miasto. Miałem już dosyć walki z Kongresem i postanowiłem jak najszybciej uzyskać to, co jeszcze było do uzyskania. Szybko okazało się, że koszt wytworzenia platformy cięgnowej, której produkcja oparta jest na technologii kompozytów, jest czterokrotnie niższy w porównaniu z kosztem budowy modułów stalowych. I to przy dziesięciokrotnie dłuższym okresie bezpiecznej eksploatacji! Praktycznie więc, w porównaniu z szacunkiem kosztów projektu helskiego, opłacało nam się rozpoczynanie budowy miasta choćby i na środku Bałtyku.. Nagle wszystkie nasze marzenia znalazły się o krok od urzeczywistnienia. A więc... urzeczywistniliśmy je. * * * - Jest! - powiedział Drabik sam do siebie, odnajdując poszukiwany zapisek Emmy. - Jest... Nie zastanawiając się nad tym co robi, ukląkł na podłodze i, wyjąwszy kartki z uchwytów segregatora, zaczął rozkładać je wszystkie wokół siebie. Było ich dość wiele, więc - aby odczytywać zgromadzone tam informacje - już po chwili zaczął poruszać się na czworakach. W tej właśnie pozycji zastał go komisarz Tomczak. - Drabik! Co ty robisz? - White Eagle... Założona... President... No proszę: sam pan Tori Kawakatsu we własnej osobie. Udziałowcy... O, jest i pan Bartkowiak! - Drabik! Co tam bredzisz? Mówię do ciebie!

- Tak, panie komisarzu? - Gdzie jest YoYo? Mam dla niej nowinę. - Czy słyszał pan kiedyś o spółce White Eagle? - Nie, nie słyszałem. Nie słyszałem też o kolankowo-łokciowej metodzie prowadzenia śledztwa. Modlisz się o powodzenie, czy jak? Co to za spółka? Drabik powstał i podsunął Tomczakowi pod nos jedną z kartek. - Czy znajome są panu te nazwiska? Tu, w rubryce „udziałowcy". Tomczak włożył okulary. - Tu? Pod Bartkowiakiem? - Tak. - ...Owszem. To kilku inżynierów Akademii Morskiej w Gdyni. Dość zasłużeni dla Polinei; w naszym zespole projektantów są odpowiedzialni, bodajże, za wdrażanie nowych rozwiązań konstrukcyjnych. - Proszę mi powiedzieć, komisarzu, jaką drogę musi przejść dany projekt, aby został zaakceptowany i wdrożony? - Nie rozumiem. Jaki projekt? - Każdy. Każdy nowy projekt. - A konkretnie? - Chodzi mi o to, kto decyduje o przydatności danego projektu. Gdyby, załóżmy, naszym zasłużonym inżynierom przyszło do głowy, że każdy moduł powinien mieć... bo ja wiem... złote śmigiełko - co wtedy? - Po jaką cholerę nam złote śmigiełka? Drabik! Co z tobą? - No właśnie, panie komisarzu - po co nam śmigiełka? Tomczak chrząknął. - Powiedz ty mi, Drabik... kiedy ostatnio byłeś na urlopie? - Więc kto zatwierdza przydatność wszystkich proponowanych projektów? - Ten, kto za nie buli: Rada Miejska Wolnego Miasta Polinea. A teraz przestań bredzić i mów, gdzie jest Yoelin? A zresztą, nieważne. Powiesz jej, że jeden z zakładanych przez nią podsłuchów zadziałał. Nagraliśmy bardzo ciekawą rozmowę Toriego Kawakatsu z niejakim - tu zawiesił na chwilę głos - Kevinem Clausenem. Mówi to panu coś? * * * Obywaj dyskutanci - bez słowa skargi - pozwalali Yolandzie przeszukiwać salon. Matysiak ostrożnie podszedł do barku. - To się musiało kiedyś zacząć, drogi inspektorze, czemu właśnie nie od nas? Wiem, że jestem marzycielem, ale proszę tylko pomyśleć: suche lądy to raptem sto pięćdziesiąt milionów kilometrów kwadratowych, podzielonych na... - Rozumiem - Tymon, pozornie nieświadomie, pozwalał dolewać sobie czegoś do szklanki. - Chodzi panu o to, że kiedyś - może nie jutro czy za rok, ale za sto lub dwieście lat - na Ziemi zacznie być po prostu... ciasnawo. Nie wierzy pan w te mrzonki a la science fiction o zasiedlaniu Księżyca czy Marsa, co? - Nie o tym myślałem, chociaż, rzeczywiście - jak świat światem - królową nauk była, jest i będzie ekonomia, a tak się składa, że dużo taniej jest zbudować miasto na pełnym morzu niż psią budę na Marsie. To są zwykłe bajki; tak daleko w przód nie sięgam - szkoda na to wyobraźni. - Więc co miał pan na myśli? Matysiak westchnął. - Drogi panie inspektorze, ciasnawo na Ziemi nie będzie za sto czy dwieście lat. Już jest ciasnawo! Nie wiem dlaczego, ale nazbyt często futurologia idealizuje obraz zbiorowości, traktując ludzi w oderwaniu od ich naturalnych cech, takich jak usposobienie, skłonności i tak dalej. Nie traktujmy społeczeństwa naszej planety jako jednolitej, zgodnej grupy. Być może kiedyś tacy będziemy, ale na razie nic na to nie wskazuje. Dlatego są na naszej planecie państwa, dysponujące wielkimi połaciami miejsc niezamieszkałych, ale jakoś ich rządy nie kwapią się do odstępowania tych terenów krajom skrajnie przeludnionym. Mam dziwne wrażenie, że ten stan rzeczy zbyt prędko się nie zmieni. - A! Więc sądzi pan, że przeludnienie jest raczej problemem regionalnym i na tym szczeblu powinno być rozwiązywane. Czy tak? - Oczywiście! Ocean plus morza - dzikie, praktycznie nie poskromione przez człowieka środowisko - to ponad siedemdziesiąt procent powierzchni globu. Ale nie idźmy aż tak daleko; czy zdaje pan sobie

sprawę, jak wielki problem urbanistyczny niektórych krajów rozwiązuje zasiedlenie choćby samych obszarów wód terytorialnych? Przybrzeżny pas dwunastu mil morskich to strefa, na której każde państwo może robić, co mu się podoba. Polinea jest dowodem na to, iż rejony wód płytkich, powiedzmy do dwustu-trzystu metrów głębokości, możemy zasiedlać już dziś. Yoelin powróciła do sypialni. Uświadomiła sobie, że od pewnego czasu władało nią przekonanie, że to, czego szuka musi znajdować się właśnie tu. Spośród wszystkich pomieszczeń apartamentu sypialnia najbardziej nadawała się na więzienie dla kobiety; posiadała oddzielną łazienkę i prowadziło do niej tylko jedno wejście, które łatwo było pilnować. Jeśli gdziekolwiek - to właśnie tu przetrzymywano Emmę. Zatrzasnęła za sobą drzwi i usiadła na łóżku. Zamknęła oczy. A więc znów musi wyobrazić sobie, że jest Emmą... Boże, jakże często się jej to przytrafiało... Puchaczewski stał przy oknie, obserwując ławicę ospałych rybek, błądzącą pośród sztucznie oświetlanej dżungli morskich roślin. - Wracając do tej futurologii... - Odwróciwszy się, rozłożył ręce i teatralnie rozglądnął po otoczeniu. - Dlaczego nie pod wodą? Tu przynajmniej nie musielibyśmy obawiać się sztormów i huraganów. Matysiak uśmiechnął się, podchodząc do okna. - Ekonomia, kochany, znów ekonomia. To się po prostu nie opłaca. Owszem, istnieje odmiana polkonu, bodajże B17, która - popukał w gładką powierzchnię kompozytu - jak pan widzi, jest przezroczysta i można z niej budować podmorskie hiperhabitaty, w których daje się znośnie żyć. Ale takie rozwiązania są dobre tylko tam, gdzie zysk przewyższa koszty przedsięwzięcia. Mówię o dziedzinie górnictwa morskiego i eksploatacji różnego rodzaju podmorskich złóż. Osiadające na dnie, załogowe habitaty mogą też przydać się do naukowych prac badawczych, czy stanowić bazy dla długotrwałych zadań ratowniczych albo budowlano-konstrukcyjnych. Prócz tego - turystyka. Może jeszcze gdzieś... Ale, niech mi pan powie, po cholerę mielibyśmy mieszkać pod wodą i płacić za tlen, skoro na jej powierzchni, zajmującej trzysta sześdziesiąt milionów kilometrów kwadratowych, powietrze mamy za darmo? - No, wie pan, nie orientuję się w kosztach budowy... - Nie ma o czym mówić. Nawet, jeśli kiedykolwiek budowanie podwodnych kopuł będzie tańsze od wznoszenia konstrukcji nawodnych, w co wątpię, to proszę nie zapominać o kosztach ich permanentnego utrzymywania w stanie nadającym się do zasiedlenia. Zapewnienie bezpieczeństwa ludziom - też przekładalne jest na koszty. Czy pan wie, ile trzeba zapłacić za dobę pobytu w hotelu, w którym teraz jesteśmy? Nie, drogi inspektorze, to ekonomia zadecyduje o wyglądzie miast przyszłości. - No dobrze, ale sztormy i huragany... - Znów to samo: zbudowanie osłon pogodowych jest o niebo tańsze niż utrzymywanie podmorskich habitatów, do których moglibyśmy schodzić, by chronić się przed gniewem Posejdona. Byle chmurka na horyzoncie nie może zatrzymywać życia miasta. Nie przypadkowo płyta miejska Polinei wisi tak wysoko nad poziomem morza; najwyższa fala sztormowa Bałtyku to raptem dwadzieścia dwa, góra dwadzieścia sześć metrów. Problem z głowy. Yolanda wstała z kolan. Ponowne, tym razem dużo wnikliwsze oględziny sypialni i, siłą rozpędu, łazienki - nie dały żadnego rezultatu. Czyżby porywacze aż tak dokładnie zatarli wszystkie ślady? Być może po prostu znaleźli ukrytą gdzieś tu notkę... W zasadzie było nie do pomyślenia, by Emma nie próbowała pozostawić wskazówki dla tych, którzy będą jej szukać. Wiedziała, że będą. Na pewno wiedziała, bo przecież sama zadbała o to, by jej pobyt w tym hotelu został zauważony. Zapytanie pokojowego: „YoYo, którego dzisiaj mamy?" było celowym zwróceniem uwagi i na siebie, i na datę uprowadzenia. Inna sprawa, że głupi chłopina dowiedział się o zniknięciu Sophie Esąuibei i powiadomił policję o zajściu - dopiero dzisiejszego ranka, a więc dziewięć dni później. Yolanda znów usiadła na łóżku. Jeszcze raz... Wszystko od nowa... W jaki sposób Emma mogła pozostawić po sobie ślad, dysponując jedynie tymi środkami, jakie pozostawiono jej w zamkniętym pomieszczeniu? W tym pomieszczeniu... Co jeszcze wiedziała Emma? Wiedziała nie tylko to, że będzie poszukiwana, ale i to - kto będzie poszukującym; nazwanie pokojowego „YoYo" było wołaniem o pomoc właśnie do Yolandy. Może od tego trzeba było zacząć? Tak! Bojarski chciała, aby właśnie porucznik Yoelin poszukiwała pozostawionego tu przez nią śladu. Dlaczego? Dlaczego ona? Dlaczego... kobieta? Zaraz, zaraz, zaraz... To musi być ślad, na który z pewnością nie zwróciłby uwagi mężczyzna... Ślad, którego nie dostrzegliby mężczyźni... a więc porywacze i... pokojowi? Ślad... Yolanda uśmiechnęła się. Cóż to za cudowny zbieg okoliczności, że pokojowymi w „Nautilusie" są wyłącznie faceci... Spojrzała w głąb łazienki, gdzie pod stylizowaną na czasy Titanica umywalką mieścił

się schowek na detergenty. Przeniosła wzrok na wielkie okno z przejrzystego kompozytu. Wielkie, brudne okno... * * * Drabik przyłożył słuchawkę do lewego ucha; prawe zaczynało go już swędzić. - Powtarzam pani po raz setny, że to sprawa służbowa! Potrzebuję tej informacji na!-wczo!-raj! Nie mogę wysyłać do pani pisma drogą oficjalną i czekać na odpowiedź do obesra... Halo. Halo! - odłożył słuchawkę ze wstrętem. - Wredna krowica! - Co się stało, Drab? - W drzwiach pokoju osiemset jedenaście pojawiła się Yoelin. Tuż za nią sunął Puchaczewski. - Te maciory z sekretariatu Rady Miasta nie chcą mi udzielać żadnych informacji. YoYo... - powiedział załamującym się głosem - może ty znasz na nie jakiś sposób. - Obawiam się, że to raczej sprawa dla Tymona. -Yolanda zatrzymała się przed rozrzuconymi po całej podłodze kartkami papieru. - Co tu się dzieje? - W czym problem? - ofiarnie zapytał Puchaczewski. W obecnej sytuacji zrobiłby wszystko, aby zagłuszyć targające nim wyrzuty sumienia. Drabik osunął się na fotel. Nawet nie zerknął na kretyńską facjatę kolegi. Czując w tym dziką satysfakcję, udzielił mu odpowiedzi w możliwie najmniej zrozumiały sposób. - Chodzi o termin wdrożenia do produkcji aplikacji zawiadującej estymacją położenia półzanurzonego obiektu cięgnowego kotwiczonego typu telpe. Pionowo. Tymon wzruszył ramionami. - Program SEBA nie został jeszcze wdrożony. W pokoju zapanowała cisza. Drabik patrzył na konia, który przemówił po węgiersku. - Skąd wiesz? - zapytał badawczo. - Rozmawiałem o tym z Matysiakiem. Przed chwilą. - ? - Tuż przed naszą wizytą odwiedził go pan Kawakatsu. W imieniu Rady Miasta Matysiak złożył mu propozycję. Program SEBA, obecnie chroniący jedynie platformy koncernu Toshiba, ma zostać częścią standardowego wyposażenia wszystkich modułów. Yolanda stanęła pomiędzy rozmawiającymi. - Chłopcy, czy wy się aby nie zapominacie? Czy pamiętacie, po co zostaliście tu sprowadzeni? Mieliście mi pomagać w odszukaniu Bojarski, tymczasem zajmujecie się... - Ależ YoYo... - Przestań, Drab! Jeśli naprawdę chcesz okazać się pomocny, spróbuj rozszyfrować wiadomość od Emmy, którą odnalazłam w „Nautilusie", a nie roztrząsać sprawę, nie mającą z tym nic wspólnego! - Odnalazłaś wiadomość?! Od Emmy? Jak? Gdzie? - Na oknie. Użyła czystej szmatki. Miejsca odtłuszczone układały się w napis. Żaden z porywaczy nie zwrócił na to uwagi, co jednoznacznie wskazuje na ich płeć, podobnie jak te rozrzucone kartki... - I co tam pisało?! Yolanda wręczyła mu notatnik. Krągłość liter świadczyła o podekscytowaniu lub niezbyt wygodnej pozycji zapisującego. - „spotk KC-TKu: g0+700g". Zamiast z powrotem opaść na fotel, czego spodziewała się Yoelin, Drabik doskoczył do komputera i jął się pastwić nad numeryczną częścią klawiatury. - Ile jest siedemset podzielić na dwadzieścia cztery? Dwadzieścia dziewięć razy dwadzieścia cztery. Zostaje cztery. O której był wybuch? - Co ty robisz? - O której był wybuch?! Szybko! - Jaki wybuch? - No ten, po którym zatonęło M67. - Człowieku, czyś ty zwariował?! - Yolanda była bliska łez. - Czy wam wszystkim kompletnie odbiło? Drabik zanurzył dłoń w wysypisku pomiędzy monitorami. Wyjął maleńką karteczkę. - Tak, o dziewiątej rano! Dziewięć plus cztery? Trzynaście. Teraz mamy... dwunastą trzydzieści siedem. A więc pozostało dwadzieścia trzy minuty. - Dostrzegłszy wzrok Yolandy, rzucił się na kolana. Właściwą kartkę odnalazł dopiero pod butem Puchaczewskiego. - Zobacz YoYo! - Podniósł się z ziemi i,

zrobiwszy łokciem nieco miejsca na biurku, położył tam i kartkę, i notatnik. - To są zapiski Emmy, dotyczące sprawy Kevina Clausena. Yolanda porównała obydwie wersje. Różniły się jedynie tym, że notka na kartce z segregatora - w miejscu liczby 700 miała znak zapytania. - Widzisz? Emma była na tropie Clausena. Pełno tu o nim wzmianek, podobnie jak w jego aktach sporo odnośników do sprawy spółki White Eagle. Wiedziała, że „KC" czyli Kevin Clausen ma się spotkać z „TKu" czyli Torim Kawakatsu, ale nie wiedziała kiedy. Teraz już wiemy. Wiemy też, że właśnie ta sprawa ma związek z porwaniem Emmy. Spotkanie nastąpi dokładnie siedemset godzin po wybuchu, oznaczanym jako godzina „0". Siedemset godzin, czyli dwudziesta dziewiąta doba i czwarta godzina od eksplozji - minie właśnie dzisiaj o trzynastej, czyli za dwadzieścia trzy... - przepraszam - dwie minuty. - Dlaczego sądzisz, że "TKu" oznacza Toriego Kawakatsu? - Ponieważ przeczytałem wszystkie jej notatki; Emma zawsze go tak oznacza. A po drugie - właśnie, miałem ci o tym powiedzieć - był tu Tomczak. W sprawie tego podsłuchu u Kawakatsu. Mamy fragment jego rozmowy z Clausenem, który, co prawda, mówił szeptem, ale to na pewno on. Zadzwonił, by potwierdzić miejsce spotkania. - Skąd wiadomo, że to na pewno Clausen? - Bo Kawakatsu powiedział: „Nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie pana poznam, panie Clausen". YoYo, musimy powiadomić Tomczaka, że znamy już dokładny czas spotkania! Trzeba zgarnąć Clausena. - No dobrze, ale... co z Emmą? - Jak to co? Jeśli to Clausen uprowadził Emmę, to będziemy go mieli. - A jeśli to Kawakatsu? W pokoju osiemset jedenaście zapadło milczenie, jednak dla nikogo nie było tajemnicą, iż wszyscy myślą o tym samym. Wyartykułował to Puchaczewski. - Skoro nawet Kawakatsu nie ma zielonego pojęcia o tym, jak wygląda Clausen... Drabik zrobił krok do tyłu. - Dlaczego obydwoje patrzycie na mnie? * * * Yolanda zaklęła. Zawiązanie Drabikowi krawata okazało się wykonalne dopiero wtedy, gdy zjechali ze ślimacznicy. Siedzący za kierownicą Puchaczewski był zawiedziony; przy tej prędkości na zakręcie koła miały obowiązek piszczeć. Docisnął pedał gazu; mknęli na wschód. - Ile... ile mamy czasu? - Drabik nawet nie próbował ukrywać swego zdenerwowania. - Cii... Jeszcze dwanaście minut. Zdążymy. - Na pewno? - Na pewno! - Yoelin spojrzała na swoje dzieło z niezadowoleniem. Rozwiązała krawat i, usiadłszy Drabikowi na kolanach, rozpoczęła wiązanie od nowa. - A Tomczak? Musi zgarnąć Clausena zanim... - Nie martw się o Tomczaka! Jest już na miejscu i obstawia teren. - Ale jak go rozpozna? Przecież... - Nie myśl teraz o tym. Lepiej wyjaśnij mi wreszcie o co w tym wszystkim chodzi. Przecież Emma nie pracowała nad sprawą zamachu. Wiedziałabym o tym. - Oczywiście, że nie pracowała. Bo to nie był żaden zamach. - Nic nie rozumiem. - Zatopienie modułu nie było aktem terrorystycznym. Raczej sabotażem gospodarczym. Emma od dawna szła tropem Keyina Clausena, wpadła więc i na jego powiązania z Torim Kawakatsu. - Więc sądzisz, że to Clausen zatopił moduł? - Tak. Na polecenie Japońca. Ktoś przecież musiał to zrobić, a Clausen kocha takie wyzwania. A teraz, w siedemset godzin po wykonanej robocie - nadeszła ustalona pora zapłaty. - No dobrze, ale po co Kawakatsu zlecał zatopienie własnego modułu? - Aby stworzyć popyt na produkt, który tak naprawdę nie jest nikomu do niczego potrzebny. Tori jest szefem spółki White Eagle, będącej właścicielem programu SEBA, który - teoretycznie - uratował miasto przed katastrofą i który w tej chwili jest przedmiotem pożądania Rady Miejskiej. Yolanda skończyła. Poprawiła Drabikowi uczesanie, pocałowała go w policzek i usiadła obok. Od kilkunastu minut wydawała się być spokojna o los Emmy. Zupełnie jakby dopiero teraz, po pięciu dniach, nabrała do swych kolegów zaufania.

- Więc sądzicie, że Rada Miejska dałaby się nabrać na zakup programu SEBA, gdyby był on bezwartościowy? - Rada Miejska - Drabik znów spojrzał na zegarek Yolandy - polega na opinii swych ekspertów, inżynierów Akademii Morskiej, którzy, na czele z Bartkowiakiem - jak jeden mąż - są udziałowcami spółki White Eagle. Dlaczego mieliby nie popierać projektu, który nikomu nie wyrządza krzywdy, a jedynie nabija ich kieszenie ciężką forsą? Upomniany przez Yolandę Tymon zwolnił. Wjeżdżali w obręb osłony pogodowej szóstego modułu koncernu Toshiba. - Ale żeby aż tak ryzykować z powodu głupiego programu? Zatopienie modułu, uprowadzenie, co jeszcze? Milczący dotychczas Puchaczewski włączył się do rozmowy. - Pomyśl, YoYo, o jakie pieniądze toczy się ta gra, a przestaniesz się wszystkiemu dziwić. Matysiak wspominał, że Rada Miejska wpadła w popłoch. Jest gotowa ponieść każdy wydatek i poprzeć każdy projekt, który - w razie czego - przekona kontrahentów z całego świata, że jutrzejszego ranka ich biurowce nie znajdą się na dnie Bałtyku. Rada po prostu boi się terrorystów i Kawakatsu celowo wywołał ten lęk. - Wjechał na ślimacznicę i począł kołować w dół. - Cóż z tego, że Polinea to raj podatkowy; stref wolnocłowych jest przecież na świecie więcej. Koncerny, holdingi, banki, towarzystwa ubezpieczeniowe, biura maklerskie, kasyna, hotele - wszystkie te przedsiębiorstwa obracają ogromnymi sumami pieniędzy, a mały podatek od dużej sumy jest zawsze większy niż duży od małej. To są miliardy! Trzeba je tu zatrzymać za wszelką cenę, a Kawakatsu... zaproponował Radzie rozwiązanie tego problemu. Tymon zahamował, zatrzymując samochód we wskazanym przez Yolandę miejscu. - Jakie rozwiązanie? - Atrakcyjne ubezpieczenia modułów Polinei w jego prywatnym Lifeboat Insurance. Wstępnym warunkiem jest standardowe wyposażanie wszystkich platform w program SEBA. Drabik wysiadł. Bocznym wejściem przedostał się do hotelowego holu. Już w progu zauważył zadowoloną minę Tomczaka; jedno mrugnięcie wystarczyło za cały komentarz: mają go! Wsiadł do windy. Stojący obok niego mężczyzna kartkował najnowszy numer „Przeglądu Piłkarskiego". Mijając przedostatnie piętro - obaj spojrzeli na przeguby rąk. Drabik nie miał zegarka. - Najmocniej przepraszam, którą ma pan godzinę? - Dwunasta pięćdziesiąt dziewięć. - Dziękuję. Wysiedli obaj. Stojąca za niewielkim kontuarem gejsza spoglądała na nich w niemym oczekiwaniu. Zachęcony uprzejmym gestem, Drabik odezwał się jako pierwszy. - Nazywam się Clausen. Byłem umówiony z panem Kawakatsu na godzinę trzynastą. Wysłuchawszy wskazówek gejszy, Drabik ruszył w głąb korytarza. Po przejściu kilkunastu kroków zastanowiła go cisza za plecami; jego towarzysz z windy - mimo wyraźnych intencji - nie zapytał o nic... Drabik odwrócił się. Przed kontuarem nie było nikogo. * * * Olbrzymie, człekopodobne curiosum zbliżało się powoli, na dwóch nogach. O jego przynależności do gatunku homo sapiens mogły świadczyć „co najwyżej koronki na zębach i dwurzędowy garnitur. Gdyby ktoś go zastrzelił i zakopał - pomyślał Drabik, podnosząc ręce do góry - za parę lat antropologia byłaby w kropce. Olbrzym obszukał go, po czym wyartykułował w miarę ludzkim głosem: - Pan, Kawakatsu, czekać. Minęli kilka szerokich korytarzy, które w apartamentach Polinei stanowiły nie lada rzadkość. Przyczyną takiego stanu rzeczy była cena metra kwadratowego powierzchni mieszkalnej. Jednak Kawakatsu - najwyraźniej - nie zawracał sobie głowy takimi błahostkami. - Pan czekać, pan Kawakatsu przyjść - wystękał „Cro Magnon" i zniknął za zakrętem. A więc te trzy słowa: „Kawakatsu", „czekać" i „pan" - stanowiły wyraźny trzon jego słownictwa, umożliwiając komunikację z otoczeniem. Korytarz, którym przyszli, kończył się, rozszerzając w coś w rodzaju sali audiencyjnej. Wyglądało na to, że właśnie tu Kawakatsu przyjmował interesantów. Wielka atrapa kominka, udekorowana stosem belek sztucznego drewna, miękkie wodne fotele, głębokie dywany...

Drabik został sam, lecz ani przez chwilę nie miał wątpliwości, że japońscy przyjaciele dotrzymują mu medialnego towarzystwa. Właściciel szesnastu kasyn, w których liczba ukrytych kamer dorównywała ilości żetonów do gry, miałby dać się wyrolować we własnym domu? Włożył ręce do kieszeni i podszedł do okna. Dwudzieste czwarte piętro. Wyżej był już tylko basen i lądowisko dla helikopterów. Cóż za widok... Tam, na horyzoncie, to chyba Rozewie. Albo Jastrzębia Góra. Spojrzał w dół. Przez chwilę mrużył oczy, aby upewnić się, że to, co widzi jest prawdą; wyglądało na to, że jego poranny sen spełniał się właśnie na jego oczach. Uśmiechnął się i pokiwał głową z niedowierzaniem, że nie wpadł na coś tak oczywistego... Obszar pomiędzy iglicą Banku Gdańskiego a budowlami polineańskiej giełdy nie zionął już pustką. Powoli, cal po calu, z odmętów Bałtyku wynurzał się zatopiony przed miesiącem moduł sześćdziesiąty siódmy. Najwyraźniej - jakimś cudem - udało się naprawić lub wymienić wszystkie zbiorniki wypornościowe, a program SEBA działał - co wyraźnie zaznaczył Borczyński - „podczas wynurzania i zanurzania" platform. Tak więc nie dość, że White Eagle miał się stać dostawcą oprogramowania a Lifeboat Insurance - monopolistą w sferze ubezpieczeń modułów, to jeszcze Rada Miasta zwróciła Toshibie zatopiony moduł, który - najwyraźniej - wcale nie zatonął. I jak tu nie doceniać Toriego Kawakatsu? Drabik poczuł się nieswojo. Po jaką cholerę ten kretyn Puchaczewski pchał się Japońcom w oczy?! Gdyby nie to - miałby teraz te swoje zasrane pięć minut i robił coś, do czego był po prostu stworzony: zgrywałby bohatera. Ale teraz... Teraz było już za późno. Odwrócił się od okna i rozejrzał wokoło. Nie miał zamiaru tego czynić aż do chwili, gdy uzmysłowił sobie przyczynę pozostawania w bezruchu. Było nią skrępowanie - zwykła reakcja kogoś, kto wie, że jest obserwowany. Chłopcy z pokoju dozoru z pewnością nudzili się przed ekranami swoich monitorów nie mniej, niż on przed obiektywami ich kamer. Czy Kevin Clausen powinien się nudzić? Z pewnością - nie. Trochę fantazji! Co zrobiłby Tymon, będąc na jego miejscu? Założywszy ręce za siebie, ruszył leniwym krokiem wokół salonu. Pierwszą jego ofiarą padł umieszczony w szklanej butli miniaturowy model dwumasztowego szkunera. Zdjął go z półki i, udając zainteresowanie szczegółami konstrukcji, podniósł przed same oczy. Chwilę później, ważąc przedmiot w dłoni, rozglądnął się, pozornie ukradkowo, w poszukiwaniu kamer. Nie spieszył się z oceną sytuacji. Obiektywy mogły znajdować się jedynie w pięciu miejscach, na łuku przeciwległym do płaszczyzny okna. Znaczyło to, iż stając przodem do światła, nieco ukośnie w stosunku do półki z modelami, zasłoni sobą i półkę, i trzymany w ręce przedmiot. Rozchylił poły marynarki, porównując wielkość butli z szerokością wewnętrznych kieszeni. Odwrócił się tyłem do kamer i odstawił szkuner na miejsce, chowając go za dużo większym kliperem. Podobną scenkę odegrał przed półką z falsyfikatami starożytnych posążków, po czym podszedł do lustra. Właśnie za nim musiała znajdować się jedna z kamer. Ocenił nalot na języku, poprawił krawat i sprawdził stan rozporka. Na koniec, stanąwszy bokiem, przeciągnął dłonią po okolicy wewnętrznych kieszeni, jakby szukał niepożądanych wybrzuszeń. Półka z chińską porcelaną zawiodła go; według przylepianych od spodu certyfikatów, najstarszy z okazów liczył sobie niecałe trzysta lat. Dwukrotnie wypuścił go z ręki i dwukrotnie, z trudem, chwycił tuż nad ziemią. Odstawiwszy porcelanę, rozpoczął żmudne poszukiwania ukrytego sejfu, odchylając po kolei wszystkie wiszące na ścianach reprodukcje. Gdyby nie błaznował, dostrzegłby je od razu: hakowate drzwi, ukryte pomiędzy palmami, opatrzone były niewielką szybą. Uchylone listki żaluzji umożliwiały zaglądnięcie do wnętrza. Podszedł tam i... - Jak minęła podróż, panie Clausen? - O Boże... - szepnął Drabik. Poraziło go jak grom. Mógł spodziewać się wszystkiego, ale... Jakiż był głupi, nie rozumiejąc, że przedłużająca się nieobecność Kawakatsu nie mogła być przypadkiem. „Pan Kawakatsu czekać" - przebrzmiało mu w głowie. Właśnie te słowa ochroniarza powinny wzbudzić jego podejrzenia, gdy nie zastał gospodarza w sali audiencyjnej. Pan Kawakatsu czekać... Tylko na co czekać pan Kawakatsu? Czyżby czekać na chwilę, w której jego gość zacznie się bać? Na moment, kiedy znajdzie się wśród palm, stanie tuż przed drzwiami i ujrzy coś, co przeznaczono właśnie dla jego wzroku? Coś, co spowoduje, iż oczy wyjdą mu z orbit, ciarki przejdą po plecach i

zbierze się na torsje? Czy właśnie wtedy, mając pewność druzgocącej przewagi, do sali audiencyjnej - jak gdyby nigdy nic - miał wkroczyć Tori Kawakatsu? - Pytałem, jak minęła podróż. - ...Fatalnie. - Rzeczywiście - nie wygląda pan najlepiej, panie Clausen. Ten nasz klimat... Trzeba być wyspiarzem, aby dobrze go znosić. Pośrodku niewielkiego pomieszczenia, którego wszystkie płaszczyzny obite były aluminiową blachą, stała najprawdziwsza gilotyna. Nagie ciało kobiety przytwierdzono do blatu skórzanymi pasami. Posiniaczone biodra, brzuch i przedramiona były zaledwie skąpym zapisem tego, przed czym nie zdołała się obronić... Dopiero po chwili zauważył, że jej piersi poruszają się. Zakręciło mu się w głowie i, mimowolnie, oparł się o framugę, opóźniając moment, w którym będzie musiał odwrócić pobladłą twarz w stronę gospodarza. To była ona. Sophie... Żyła jeszcze! Oddychała! Boże... - Czego się pan napije? Nie mógł udawać, że wszystko jest w porządku. Nie po tym, co zobaczył. A jednak... musiał. Odchodząc od drzwi, wziął głęboki wdech. - Wszystko jedno. - Słysząc swój głos, zdziwił się jego naturalnym brzmieniem. - Z lodem. Kawakatsu niemym gestem zachęcił go do zajęcia fotela. Ruchem głowy wskazał łukowate drzwiczki. - Lojalność... - sapnął retorycznie, rozsiadając się naprzeciw. Odczekawszy, aż wybrzmi cały ciężar wypowiedzianego słowa, powtórzył je, wydymając wargi: - Lojalność. Naprawdę, trudno by było wyrazić to jaśniej - pomyślał Drabik, odbierając od jakiejś gejszy swoją szklankę. O co chodzi w tej grze? Staraniem całej woli zmusił twarz do uśmiechu, mającego wyrażać zrozumienie. Grymasowi twarzy nadał znamiona smutku, jakby rzeczywiście martwił go dogłębny kryzys moralności, panujący w szeregach pracowników kasyn. Chyba właśnie tak Kevin Clausen powinien zrozumieć zaistniałą sytuację: kobieta leżąca za łukowatymi drzwiami zasłużyła czymś na gniew swego szefa. Dobrze byłoby palnąć jakiś dowcip. - Przygotowała zbyt gorącą kąpiel? - Nic lepszego nie przyszło mu do głowy. - Coś w tym rodzaju - wycedził leniwie Kawakatsu. Przez cały czas patrzył Drabikowi w oczy, doszukując się w nich jakiejś reakcji. Jeden z jego ludzi postawił na ławie maszynę do liczenia pieniędzy, drugi przyniósł walizkę. Obaj zabrali się do pracy, uważając na to, by banknoty przez cały czas znajdowały się w polu widzenia Drabika. Co chwilę wykonywali śmieszny gest pocierania o siebie otwartymi dłońmi, zdradzający długoletni staż w zawodzie krupiera. - Mam nadzieję, że odwiedzi pan dzisiaj któreś z moich kasyn. Musi pan dać mi szansę odzyskania choć części tej kwoty. - Być może innym razem. Rozumie pan, chciałbym się nią trochę nacieszyć. - Ależ oczywiście. Więc chodziło tylko o to, aby nastraszyć Clausena? Aby uzmysłowić mu, co stanie się z nim samym, jeśli powie o jedno słowo za dużo? Jeśli kiedykolwiek komukolwiek wspomni o swoim zleceniodawcy? Tylko o to? Kawakatsu wciąż przewiercał go wzrokiem. - Wracając do lojalności... - Drabik poczuł, jak po plecach przechodzą mu ciarki. Zrobiło mu się gorąco. Powstrzymał odruch wychylenia trzymanej szklanki do dna. Dotarło do niego, iż rozmawia ż kimś, kto przed chwilą obserwował scenę, w której on, Kevin Clausen, złodziej i hochsztapler, pędzluje mu mieszkanie. – Czy pan, panie Clausen, uważa się za człowieka, któremu można ufać? Drabik udał zdziwienie. - A więc spotkał pan już kogoś, kto tak nie uważa? Japończyk uśmiechnął się, obnażając sztuczne uzębienie. - Człowiek to przedziwna istota, panie Clausen. Zazwyczaj wielu rzeczy o sobie po prostu nie wie. Niektóre z nich można mu uzmysłowić, niektóre... hm, wyperswadować. Pozostaje jednak zawsze ten margines tajemnicy. Nie sądzi pan? - Cóż, według Freuda cały ów margines... - Więc można panu ufać czy nie? - To zależy. - Od czego?