IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony257 140
  • Obserwuję204
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań148 592

Edmund Cooper - Testament Overmana

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :401.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Edmund Cooper - Testament Overmana.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Edmund Cooper
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (1)

ewinkamik• 7 lata temu

czy jest jeszcze dokonczenie tej ksiazki?

Transkrypt ( 25 z dostępnych 77 stron)

Edmund Cooper Testament Overmana Czas teraźniejszy i czas, który odszedł, Na równi chyba tkwią w czasie, co przyjdzie. W czasie minionym zawiera się przyszłość. T.S. Eliot (przekład Andrzeja Piotrowskiego) Prolog Państwo Faradayowie mieszkali w Londynie w miłym domku przy Buckingham Palace Road. Mieli śliczny ogródek różany, a w nim uroczy staw ze złotymi rybkami. Byli posiadaczami radia i kolorowego telewizora, słuchali muzyki tanecznej w wykonaniu orkiestry Henry Halla i obser- wowali, jak Amerykanie lądują na Marsie. Przez szerokie okno weneckie, w którym kwitły kwiaty w doniczkach, widywali poduszkowiec królowej Wiktorii lub samego Sir Winstona, Churchilla zmierzającego pieszo w stronę pałacu. Mieli ładne meble, magnetofon, aparat fotograficzny, elektroniczną kuchenkę i dwa doskonałe rowery. Chodzili czasami w sobotę do kina i codziennie słuchali wiadomości wojennych. Mieli też syna imieniem Michał. Oto jego dzieje. Oto jak rósł, dojrzewał i jak w końcu odkrył prawdę. Ale kiedy zobaczył zamrożone ciała, przez tysiąclecia pozostające poza granicą życia i śmierci, kiedy usłyszał głos mówiący: „Oto ludzkość", przeraźająca istota tej prawdy okazała się niemal nie do zniesienia. Rozdział pierwszy Michał miał dobrą pamięć. Pamiętał różne rzeczy ważne i nieważne. Pamiętał — choć dość mgliście — jak był taki mały, że karmiono go samym mlekiem. Pamiętał dziwne dziecko, które pewnego dnia znikło z przedszkola, i pamiętaj inne dziecko, które wypadło (a może je wypchnięto?) z okna na piętrze — leżało na ziemi powykręcane i połamane, ale nie krwawiło. Pamiętał, że zawsze interesował się słowami, chciał je w jakiś sposób zatrzymać, utrwalić — może na wzór rysunku? Pamiętał dręczące go koszmary, dziwne wizje i narastające poczucie obcości. Pamiętał, kiedy zaczął wyczekiwać z nadzieją, że ktoś się przy nim skaleczy i że będzie mógł zobaczyć, czy leci mu krew. Pamiętał pytania, na które dostawał niejasne odpowiedzi. Pamiętał, że rodzice nigdy nie podnosili głosu. Pamiętał pierwszy spacer nad Tamizą, pierwszą wizytę w kinie, pierwszą wiadomość o nalotach. Pamiętał, jak budziło się w nim pożądanie i jak pokochał Emilię Bronte. Czasami myślał, że jest szalony. Później sądził, że mimo wszystko jest przy zdrowych zmysłach. W końcu zaczął podejrzewać, że jedno i drugie jest prawdą. Mlekiem z butelki karmiła go zawsze matka. Był tego pewien. Zawsze matka. Zawsze z tym samym uśmiechem na ustach. Czasem, zwłaszcza kiedy był zmęczony i przebywał na granicy między snem a jawą, widział jej twarz taką, jaka musiała mu się wydawać wtedy: duża, spokoj- na, miła, wypełniająca pół świata. Matka zawsze była spokojna, jest spokojna i będzie spokojna. Jednakże z jakichś powodów, których nie rozumiał, to również wydawało mu się przerażające.

Ojciec był inny — nieco oschły, a nawet surowy. Zawsze taki był i zawsze tak będzie. Czasami rodzice się śmiali. Głównie wtedy, kiedy Michał zadawał głupie pytania. Michał nie wiedział, dlaczego te pytania są głupie, ale ponieważ ojciec tok twierdził, uznał, że widocznie tak jest. Później nadszedł czas na inne, ważniejsze pytania, a w końcu i na to, które było najistotniejsze ze wszystkich. Gdzie kończy się dzieciństwo i zaczyna dojrzałość? Co jest snem, a co jawą? Jak odróżnić fantazję od prawdy? — oto problemy, które nurtowały Michała. Nurtowały go już na długo przedtem, zanim umiał Je wyrazić słowami. Jeszcze zanim się przestał bawić klockami, zanim wyrzucił mówiącego misia, bo czuł, że to jakieś oszustwa. Wczesne wspomnienia i sny. Dziecinne radości i zmory. W sobotnie wiosenne popołudnia mały chłopiec siadywał na kamiennym nabrzeżu pięknej, błękitnej Tamizy i patrzył, jak w jej przejrzystych wodach ławice pstrągów bawią się w chowanego wśród kamieni i wodorostów. Czuł ciepłe promienie słońca padające z przymglonego nieba i choć zza pola siłowego dochodziły głuche od głosy bombardowania i wybuchów, przypominające o toczącej się wojnie, w samym Londynie było rozkosznie cicho. Tę niedzielną ciszę lubił najbardziej. Wszystko wokół zdawało się nią pulsować. — Ojcze, co to jest pole siłowe? — To zbyt trudne pytanie dla takiego małego chłopca... Popatrz, łabędzie gonią pstrągi. Jak myślisz, uda im się jakiegoś złowić? — Łabędzie nie gonią pstrągów, ojcze. Po prostu pły-wają. Pstrągi nie lubią, kiedy rusza się nad nimi jakiś cień... Co to jest pole siłowe? — Michale, są pewne rzeczy, których nie możesz jeszcze zrozumieć. Pole siłowe to coś, czego nie możesz zobaczyć, a co osłania nas niczym wielki, ochronny parasol. Żyjemy pod nim i nawet jeśli działa laserowe nie zniszczą pocisków wroga, to te pociski ii tak nie przedostaną się przez pole siłowe. Może pójdziemy już do domu? Wydaje mi się, że zanosi się na deszcz. — Dobrze, ojcze. Ojciec bardzo dobrze przepowiadał pogodę. Zadziwiająco dobrze. Matka miała elektryczną maszynę do szycia. Lubiła szyć i sama szyła prawie wszystkie ubranka Michała, lecz, co najdziwniejsze, większość czynności wolała przy tym wykonywać ręcznie. Lubiła też haftować, wieczorami siadywała z igłą w ręku i słuchała radia - orkiestry Palm Court, Beatlesów, Nelsona Eddyego albo Jeanette MacDonald. Szczególnie utkwiła Michałowi w pamięci jedna z tkanin hartowanych przez matkę. Miała z niej być nowa kapa na jego łóżko. Cała była pokryta malutkimi jedwabnymi zwierzątkami i jej wykonanie zajęło bardzo dużo czasu. Przez kilka wieczorów z rzędu Michał obserwował, jak matka pilnie wyszywa małego słonika. Miał wrażenie, że co wieczór na nowo hartuje ten sam fragment, który ukończyła już poprzedniego dnia. Bardzo go to zaintrygowało. Przyszło mu na myśl, że matka być może źle widzi przy świetle lampy i potem w ciągu dnia, niezadowolona z wyników swojej pracy, pruje wyhaftowany wzór. W końcu ja o to zapytał. Roześmiała się tylko. - Dziwny z ciebie chłopiec, Michale. Chyba nie obserwowałeś mnie zbyt uważnie. Oczywiście, że nie pruję haftu, kiedy jesteś w szkole. Byłoby to niemądre. Jednakże po tej rozmowie praca nad kapą posuwała się naprzód o wiele prędzej. Matka miała złote włosy, ojciec ciemnoblond, natomiast Michał miał włosy czarne. Pewnego razu spytał rodziców, dlaczego tak jest. Ojciec odpowiedział: - Tak to się właśnie dzieje. Po prostu tak jest. Włosy mają różne kotary, tak jak nosy mają różne kształty. Nie ma dwóch identycznych rzeczy ani dwóch identycznych ludzi. Zapamiętaj to, Michale, bo to ważne, l posłuchaj... Zadajesz moc pytań. To znaczy, że myślisz. Ale czasem ludzie myślą zbyt wiele ! są przez to nieszczęśliwi. Szczęście to wielka rzecz, Michale. Szczęście i zadowolenie. Tego właśnie dla ciebie pragniemy. Chcemy, żebyś był szczęśliwy.

Dlatego nie zaprzątaj sobie głowy tyloma pytaniami, najważniejsze, żeby ci było dobrze i przyjemnie. Idź teraz na powietrze i pobaw się trochę. Jak się zmęczysz, będziesz dobrze spał i nie będą ci dokuczać złe sny. Ale Michał pamiętał, że dziecko, które wypadło z okna i leżało roztrzaskane na ziemi, nie roniąc kropli krwi, miało jasne włosy. A dziewczynka, która upadła na boisku, stłukła sobie kolano i zobaczywszy krew rozpłakała się, miała włosy ciemne. Wiedział też, że bardzo ją lubi, i zastanawiał się, czy to dlatego, że ona ma w sobie krew. On sam również miał krew. Czasami kaleczył się ukradkiem, żeby sprawdzić, czy jeszcze ma krew. Odczuwał dziwny lęk, że może się to zmienić. Bał się, że pewnego dnia nie będzie już miał krwi. Rozdział drugi Michał wolał być w przedszkolu niż w domu. To również go dziwiło. Bo przecież powinno mu było zależeć na tym, żeby więcej czasu spędzać z matką i z ojcem. Przedszkole mieściło się w dużym budynku w Hyde Par ku. Codziennie — oczywiście oprócz soboty i niedzieli -matka odwoziła go tam na rowerze. Wszystkie matki odwoziły na rowerach swoje dzieci do przedszkola. W przedszkolu było mnóstwo dzieci. Niektóre miały jasne włosy, inne brązowe, a jeszcze inne czarne. Niektórym płynęła krew, kiedy zdarzyło im się skaleczyć. Te dzieci Michał lubił najbardziej. Pewnego razu zapytał jasnowłosą dziewczynkę, która miała na imię Wirginia, czy się kiedyś spróbowała skaleczyć. Wirginia potrząsnęła tylko głową i śmiejąc się uciekła. Później tego dnia, kiedy inne dzieci spały po lunchu, do Michała podeszła panna Nightingale. Panna Nightingale była bardzo ładna. Miała kasztanowate włosy. — Michale, dlaczego zapytałeś Wirginię Woolf, czy się kiedyś naumyślnie skaleczyła? — Żartowałem tylko, proszę pani. — Nie wygląda mi to na żart, Michale. A czy ty sam się kaleczysz? — Nie — skłamał, — Więc dlaczego ją o to zapytałeś? — Nie wiem, proszę pani — skłamał znowu. Panna Nightingale uśmiechnęła się. — No już dobrze. Najważniejsze w życiu jest szczęście, Michale. Dziwne pomysły mogą człowieka unieszczęśliwić. Postaraj się być taki jak inne dzieci. — Dobrze, proszę pani. — A teraz idź spać. Po południu urządzimy piknik w parku, zagramy w różne ciekawe gry i wszystkim nam będzie wesoło. — Tak, proszę pani. Dziękuję pani. Najlepszymi przyjaciółmi Michała byli Horacy Nelson, Ernest Rutherford, Jane Austen i Emilia Bronte. U każdego z nich widział choć raz trochę krwi. W przedszkolu było przyjemnie, choć czasem dość nudno. Rysował! tu, malowali, urządzali przedstawienia, śpiewali, bawili się i spali. Nauczyciele i dzieci opowiadali różne bajki, chodziło się na spacery do parku. Ale Michał wciąż miał ochotę zadawać pytania. Na pytania jednak nigdy nikt nie miał dość czasu, gdyż nauczyciele zawsze byli zajęci organizowaniem jakiejś gry, rozdawaniem zabawek albo rozdzielaniem farb, a dzieci były zajęte tym, że są dziećmi i że są szczęśliwe, bo nie zadają pytań. Większość z nich dawno już uznała, że pytania to strata czasu. Sadziły, że prędzej czy później naturalna koleją rzeczy same się wszystkiego dowiedzą. Podobnie jak ,nauczyły się wielu zabaw, dzięki którym czuły się szczęśliwe i zmęczone, a w nocy mocno spały i nie miały złych snów.

Michał miał złe sny. Nie przyznawał się już do tego rodzicom — myśleliby, że nie jest dość zmęczony, żeby czuć błogie znużenie i dobrze spać. Czasami śniło mu się, że pole siłowe zostało zniszczone i machina wojenna Niemców, Japończyków i Włochów wtargnęła z hukiem do Londynu, paląc wszystko wokół i zostawiając po sobie w miejsce pięknego miasta jedynie wielki, czarny dół. Czasem śnił, że idzie, idzie i idzie przed siebie, aż dochodzi do krawędzi świata i koziołkując spada w ciemną otchłań. Kiedy indziej znów śnił, że jest zupełnie sam w opustoszałym Londynie i że na całym świecie tylko on ma w sobie krew. Potem wkroczył do jego snów i już w nich został dziwny chłopiec, który pewnego dnia znikł z przedszkola. Stało się to po incydencie, jaki miał miejsce w czasie zajęć, i Michał postanowił, że chłopiec nie może zniknąć na zawsze bez żadnego śladu. Dlatego też od czasu do czasu, tuż przed zaśnięciem, odtwarzał sobie w pamięci tę przeraźliwą scenę, aby chłopiec, którego imienia nawet nie znał, ukazywał mu się w snach i na zawsze pozostał w jego pamięci. Incydent wydarzył się pewnego dnia podczas lekcji rysunków. Rozdano już farby, rozpięto na sztalugach papier i panna Nightingale powiedziała dzieciom, że byłoby bardzo milo, gdyby namalowały portrety swoich rodziców. Przez chwilę cała grupa dzieci malowała radośnie, robiąc przy tym wesoły rozgardiasz. Nagle ten dziwny chłopiec zamazał farbą swój obrazek, rzucił pędzel na podłogę, po czym stanął na środku sali trzęsąc się i głośno płacząc. Panny Nightingale nie było wtedy w pokoju, ale szybko nadeszła i usiłowała pocieszyć chłopca. - Co ci jest, aniołku? - pytała łagodnie. „Aniołek" to było jej ulubione słowo. - Co się stało? Czy ktoś był niegrzeczny ! zniszczył twój śliczny obrazek? — Nienawidzę wszystkich dzieci! — łkał dziwny chłopiec. - Nienawidzę chłopców i dziewczynek! Nienawidzę siebie! — Dlaczego? — zapytała panna Nightingale. - Skąd ta straszna nienawiść? — Bo nie jesteśmy prawdziwym! ludźmi! - krzyknął. -Nie jesteśmy prawdziwymi ludźmi... Nikt z nas nie może zdjąć sobie głowy! Panna Nightingale nie próbowała nawet perswazji. Nie powiedziała ani słowa. Bardzo delikatnie wzięła go na ręce i choć krzyczał i wyrywał się, spokojnie wyniosła go z pokoju. Od tej pory Michał nigdy go już nie widział. Panna Nightingale powiedziała później, że chłopiec zachorował, bo zbyt często miał złe sny. l prosiła dzieci, żeby zapomniały o tym, co się stało, ponieważ lepiej jest pamiętać rzeczy przyjemne niż nieprzyjemne. Właśnie myślenie o przykrych rzeczach sprowadza złe sny i nieszczęścia. Po kilku dniach dzieci zapomniały o wszystkim, a jeśli nawet coś sobie przypominały, to każdemu z nich pamięć podsuwała inną wersję tego zdarzenia. Ale Michał pamiętał, l przyrzekł sobie, że zawsze będzie pamiętał. Ponieważ w głębi ducha czuł, że należy pamiętać także rzeczy złe. Nawet sny. Rozdział trzeci Michał nie wiedział, ile ma lat, ale miał spory zasób wiadomości o tym, co się dzieje na świecie. Dowiadywał się tego z dziennika radiowego, a czasami również z programów telewizyjnych. Wiedział, że Wielka Brytania, Stany Zjednoczone i Rosja prowadzą wojnę z Niemcami, Włochami i Japonią. Wiedział, że główne miasta po obu stronach chronione tą przez pola

siłowe, które nie przepuszczają bomb ani pocisków wroga. Wiedział też, że w tych innych, nie chronionych częściach świata ludzie giną i zostają ranni, a armie ścierają się ze sobą. Żal mu było tych ludzi, których nie osłaniało pole siłowe, ale ojciec wytłumaczył mu, że takie pole zużywa moc energii i trudno jest je utworzyć, dlatego stosuje się je tylko przy najważniejszych miastach. Michał uważał się za szczęściarza, bo mieszka w Londynie i chroni go pole siłowe, którego nie może zobaczyć. Bardzo lubił to miasto. Było czyste, spokojne, piękne i nic mu tu nie groziło. Był już dość duży, aby mógł je sam po trochu zwiedzać, ale nie wolno mu byto jeszcze jeździć na rowerze. Rowery były dla dorosłych. W swoim czasie, kiedy Michał będzie starszy, dostanie swój własny rower. Ojciec mu to obiecał. Ale może do tej pory wojna się skończy i pole siłowe nie będzie -już potrzebne, l może rząd zezwoli na powrót autobusów, samochodów i pociągów. Oczekiwał tego z niecierpliwością, lecz zarazem trochę się bał. Jak tu przejść na drugą stronę ulicy, kiedy ze wszystkich stron pędzą samochody i autobusy? A jednak dorosłym i dzieciom jakoś się to udawało. Widział to na filmach i w telewizji. Pamiętał, jak pierwszy raz poszedł do kina. Była sobota wieczór i szykowała się wielka uroczystość. Matka była wystrojona w elegancką zieloną suknię, która ciągnęła się po podłodze, a ojciec w ciemny garnitur i cylinder. Jego samego wykąpano i włożono mu marynarskie ubranko. Była to ważna uroczystość, powiedział ojciec, bo szli na premierę, na której miała być królowa. Rowery specjalnie na tę okazję wypolerowano do połysku i kiedy jechali na nich wzdłuż Buckingham Palace Road, Michał, przytwierdzony szelkami do swojego krzesełka za siodełkiem matki, czuł, że jest to pierwsze naprawdę wielkie wydarzenie w jego życiu. Tylu rowerów, ile tego wieczora stało przed Odeonem na .Leicester Sąuare, nigdy jeszcze nie widział. Sporą przestrzeń ogrodzono dla poduszkowca królowej Wiktorii. Michał z rodzicami przyłączył się do tłumu czekającego na przybycie królowej. Kiedy niebawem nadjechała, wszyscy zaczęłi wydawać radosne okrzyki, niektórzy powiewali flagami, a inni śpiewali hymn narodowy. Sir Winston Churchill przywitał królową i przedstawił jej panów Spencera Trący i Freddieego Bartholomew. Potem weszli do kina, a tłum podążył za nimi. Trwało to bardzo długo, zanim wszyscy znaleźli się w środku. W foyer pełno było dorosłych i dzieci. Michał widział wiele dzieci, których nie znał, ale dostrzegł też z daleka Horacego Nelsona. On również był w marynarskim ubranku i wyglądał niezwykle czysto. Horacy pomachał do niego, uśmiechnął się i wraz z rodzicami znikł w tłumie. W foyer wisiały zdjęcia słynnych gwiazd filmowych. 0-bejrzał je j zapytał matkę, jak się ci ludzie nazywają. Niektóre nazwiska brzmiały dziwnie, inne były ładne. Gre-ta Garbo brzmiało ładnie, a Dustin Hoffman jakoś dziwnie. Były tam także zdjęcia Charlie Chaplina, Jane Fon-dy, Georgea Ariissa, Brigitte Bardol, Normy Shearer i Rudolfa Valentino. Film był czarno-biały, jednakże dzięki dużemu ekranowi dostarczał o wiele więcej emocji niż filmy oglądane w kolorowym telewizorze. Michał był przekonany, że wszystkie dzieci płakały tak jak on, kiedy pod koniec filmu Spencer Trący w roli rybaka Manuela umierał na morzu, podczas gdy stary Lionel Barrymore przyglądał się temu bezradnie, a Freddie Bartholomew żegnał się z przyjacielem na zawsze.

Po filmie była kronika, w której pokazywano, jak Niemcy bombardują małe, smutne wioski w Wietnamie, a potem zdjęcia radzieckich naukowców i kosmonautów, którzy budują na Księżycu bazę wojskową. Kiedy program się skończył, na sali rozbłysły światła i królowa Wiktoria stanęła w swojej loży. Wtedy orkiestra zagrała „Boże, chroń królową" i wszyscy przez czas hymnu stali bez ruchu. Michał był zmęczony. Bardzo podniecony i bardzo zmęczony. W drodze powrotnej omal nie zasnął na rowerze. Głowa pękała mu od nadmiaru wrażeń. Ale później, kiedy usiłował zasnąć, głowa rozbolała go z innego powodu, Czuł, że tego wieczoru odkrył coś ważnego. Nie wiedział jednak co. Rozdział czwarty To panna Shelley, nie panna Nightingale, opowiedziała dzieciom legendę o Overmanie. Panna Shelley była tak samo ładna jak panna Nightingale, ale miała jasne włosy. Michał lubił ją, ponieważ nauczyła go liczyć do dziesięciu. Prosił ją o to wielokrotnie. Z początku mówiła, że jest jeszcze za mały. W końcu pewno znudziło jej się ciągle odmawiać. Liczenie okazało się całkiem łatwe, kiedy się poznało, na czym ono polega. O ile wiedział, oprócz niego żadne inne dziecko nie umiało liczyć. Może nie dość długo naprzykrzały się pannie Shelley. Legendę o Overmanie opowiedziała im pewnego popołudnia, żeby dzieci, zmęczone po grach i zabawach, odpoczęły trochę, zanim matki zabiorą je do domu. — Kiedyś dawno temu — mówiła panna Shelley — na całym świecie nie było nikogo, tylko sam Overman. Bardzo mu się nudziło, więc tak sobie powiedział: „Muszę zrobić coś interesującego". Długo, długo myślał i w końcu postanowił, że zrobi człowieka. Bo sądził, że człowiek będzie interesujący. Toteż pracował bardzo pilnie, aż wreszcie zrobił człowieka. Człowiek był bardzo wdzięczny za to, że go stworzono i że może żyć. Ale niebawem i jemu zaczęto się nudzić, i powiedział sobie: ,,Muszę zrobić coś interesującego". Długo myślał i postanowił, że zrobi maszynę. Potem pracował i pracował, aż w końcu zrobił maszynę. Była to bardzo dobra i skomplikowana maszyna, toteż człowiek był z niej ogromnie dumny. Powiedział do Overmana: ,,Ty mnie stworzyłeś, a teraz ja też potrafię tworzyć. Popatrz, stworzyłem maszynę". Overman roześmiał się i powiedział: ,,Maszyna jest bardzo dobra, ale ty jesteś bardziej skomplikowany. Umiesz robić rzeczy, których maszyna nie zrobi. Moje dzieło jest lepsze od twojego". Człowiek stysząc to, trochę się zmartwił. Powziął mocny zamiar ulepszenia swojego wynalazku. Przyszedł mu do głowy znakomity pomysł. Postanowił, że zbuduje maszynę, która będzie umiała zbudować inną maszynę. Było to bardzo trudne zadanie i zajęło mu dużo czasu. Ale w końcu udało się. Zbudował naprawdę wspania- łą, bardzo skomplikowano maszynę. Był z niej ogromnie dumny. Powiedział do Overmana: „To prawda, stworzyłeś mnie, ale sądzę, że ja zrobiłem coś jeszcze lepszego. Stworzyłem maszynę, która umie budować inne maszyny". Overmana znów to ubawiło. Roześmiał się. A potem stworzył kobietę. Wtedy powiedział: „Popatrz, stworzyłem kobietę. Będziesz mógł mieć z nią dzieci. A one z kolei wyrosną na dorosłych mężczyzn i dorosłe kobiety i będą mieć swoje dzieci. Widzisz więc, że mój wynalazek jest nadal lepszy". ,,Zobaczymy — odrzekł człowiek. — Moja maszyna zbuduje inne maszyny, a te zbudują następne maszyny. Zobaczymy, czyj wynalazek jest lepszy".

Wtedy Oyerman znów się roześmiał i powiedział: „Żegnaj, mój synu, jestem z ciebie naprawdę zadowolony. Dostarczyłeś mi dobrej rozrywki. A teraz zostawię cię, żebyś się przekonał, jakie skutki będzie miała cała ta zabawa". ,,0 czym ty mówisz?" — zapytał zdumiony człowiek. „Rzuciłeś mi wyzwanie, synu — powiedział Overman — to dobrze. Ale stworzyłeś coś więcej, niż myślisz. Stworzyłeś problem. A brzmi on następująco: «Czy ludzie bę-dą panować nad maszynami, czy maszyny będą panować nad ludźmi?*" Potem Overman ziewnął i rzekł: „Jestem zmęczony. Chyba pójdę spać na najbliższe dziesięć tysięcy lat. A kiedy już ludzie albo maszyny znajdą odpowiedź na to pytanie, niech mnie obudzą". Panna Shelley rozejrzała się po otaczających ją dzieciach. Niektóre wpatrywały się w nią z napięciem, inne szeptały i śmiały się między sobą, jeszcze inne kręciły się niespokojnie, a kilka drzemało. Michał słuchał jak zaczarowany. Potem zapytał; — Proszę pani, czy ta historia o Overman!e jest prawdziwa? Panna Shelley uśmiechnęła się. — To tylko bójka, Michale, legenda. Ale może jest w niej trochę prawdy. — Czy Overman to Bóg? — zapytał nagle Horacy Nelson. Michał spojrzał na niego z podziwem. To było dobre pytanie. - Chyba nie - odpowiedziała panna Shelley. — Nie przejmujcie się tą bajką, dzieci. Opowiedziałam ją tylko dla zabicia czasu. Odpoczęłyście trochę, a teraz lada chwila przyjdą pewnie wasze mamy i zabiorą was do domu. Tego wieczora Michał był niezwykle milczący. Rozmyślał. Rozmyślał nad usłyszaną legendą. W jakiś niewytłumaczalny sposób czuł, że kryje się w niej coś ważnego. Kiedy wypił już swoje gorące mleko i matka otulała go przed snem, do pokoju wszedł nagle ojciec i zapytał: - Jak ci się podobała legenda o Overmanie, Michale? Michał byt bardzo śpiący. - Była dość ciekawa - odpowiedział - ale to tylko bajka. Poza tym nie miała właściwie zakończenia. Ale kiedy ojciec wyszedł, Michała nagle opuściła wszelka senność. Przecież nic w domu nie wspominał o tej legendzie. Skąd więc ojciec wiedział, że panna Shelley ją dzisiaj opowiadała? Rozdział piąty Dzieci dostały pozwolenie na samodzielną przechadzkę po Hyde Parku. Kazano im-zbierać liście. Na dźwięk dzwonka miały wrócić do przedszkola, gdzie na tego, kto zebrał najwięcej różnych liści, czekała nagroda. Dzieci wyruszyły, ale kiedy oddaliły się od przedszkola, Michał odłączył się od swojej grupy, chcąc być sam. Ze wzrokiem wbitym w ziemię, odszedł niepostrzeżenie na bok, udając, że zaczął już szukać liści. Zauważył, że jedna z dziewczynek również opuściła grupę i poszła za nim. Miała jasne włosy i nazywała się Ellen Terry. Michał przyspieszył kroku, ale odległość między nimi nie zmniejszyła się. W końcu zaczął biec. Biegł nie oglądając się za siebie, dopóki starczyło mu tchu. Potem rzucił się wyczerpany na ziemię, z trudem chwytając powietrze, pot strumykami spływał mu z czoła do oczu.

Kiedy odzyskał równowagę, usiadł ! obejrzał się za siebie. Przedszkola nie było już widać. Ale nie opodal stała Ellen Terry, niby to szukając liści. Michał wciąź jeszcze ciężko dyszał i drżał z osłabienia. Natomiast po Ellen nie znoć było wysiłku - nie wyglądała wcale na dziecko, które dość długo biegło z duźą szybkością;. Michał wstał niepewnie i podszedł do niej. Udawała, że go nie widzi i że on nic jej nie obchodzi. - Dlaczego za mną łazisz? - Nie łażę za tobą. Szukam liści. Czy znalazłeś już ooś ciekawego? Nie odpowiedział na jej pytanie. - Biegłem jak mogłem najprędzej, dopóki nie zabrakło m! sił. Musiałaś biec bardzo szybko, żeby mnie dogonić. - Lubię biegać. To bardzo przyjemne. - Chcę być sam. - Jesteś sam. - Nie jestem sam. Dogoniłaś mnie. - Wcale cię nie goniłam. Po prostu biegłam. A poza tym, jeżeli chcesz, to możesz sobie być sam. - Ellen, proszę cię, odejdź. Idź szukać liści gdzie indziej. - Pójdę, dokąd mi się będzie podobało. - To zostań tu, a ja odejdę. - Pójdę, gdzie mi się podoba, Wyglądato na to, że się z niego śmieje, że umyślnie go dręczy. Michał nagle przestał odczuwać zmęczenie, teraz drżał już nie z osłabienia, a z gniewu. - Jeżeli natychmiast nie odejdziesz - powiedział, zdumiony własną zaciekłością - zabiję cię. Zaczęła się śmiać. Z okrzykiem wściekłości Michał rzucił się na nią i oboje upadli na ziemię. Jego palce zacisnęły się ciasno wokół jej szyi, ale nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia. Nadal się śmiała. Uniósł jej głowę i raz po raz zaczął nią walić o ziemię, ona jednak wciąź się śmiała, jakby to była po prostu zabawa. Upokorzony i doprowadzony do ostateczność! wczepił się zębami w Jej gardło. Gryzł i gryzł, aż zabolała go szczęka, lecz śmiech nie ustawał. Nagle przeszła mu złość i minęła cała energia. Puścił Ellen i leżąc na ziem! z twarzą zasłonięta ramieniem, rozpłakał się z żalu i upokorzenia. Śmiech urwał się. Po chwili poczuł, że Ellen delikatnie go dotyka, a potem zaczyna głaskać po głowie. Usiadł i spojrzał na nią, ścierając ślady łez z twarzy i usiłując, zrozumieć to, czego zrozumieć się nie dało. Ellen miała włosy w nieładzie, do poplamionej ziemią sukienki przyczepiły się źdźbła trawy. Lecz samej Ellen nic się nie stało, zupełnie nic. Było to naprawdę zdumiewające. — Biedny Michał - powiedziała serdecznie. — Chciałam się tylko z tobą podręczyć. Za bardzo ci dokuczyłam. Biedny Michał. — Chciałem... chciałem cię zabić — wyjąkał, zastana-w!ając się, czemu ogarnęła go taka ślepa wściekłość. — Nie, wcale nie — zaprzeczyła stanowczo, — Chciałeś mnie tylko zbić, to wszystko. — Czy nic ci nie zrobiłem? Potrząsnęła gtową i roześmiała się: — Nie tak łatwo zrobić mi krzywdę... Czy dalej chcesz, żebym odeszła? — Tak. Jestem nieszczęśliwy, chcę być sam. — No to idę. Nie zapomnij wrócić do przedszkola, kifr-dy dzwonek zadzwoni. Przepraszam cię, Michale. Nie będę ci już więcej dokuczać.

Wstała, jeszcze raz uśmiechnęła się do niego i pobiegła. Biegła lekko, bez najmniejszego wysiłku. Biegła tak, jakby mogła biec bez końca. Michał podniósł się po jakimś czasie i zaczął błąkać się bez celu, wypatrując liści. Znalazł kilka, tych najpospolitszych, które mogli przynieść wszyscy - dębu, jaworu, wierzby, kasztana, buku. Starał się zapomnieć o Ellen ! skupić uwagę na liściach. Chciał znaleźć taki, jakiego nie będzie miał nikt inny. — Michał Faraday nie może dać rady dziewczynie! -głos zdawał się dobiegać znikąd. Michał rozejrzał się dokoła, ale nie dostrzegł nikogo. Spojrzał w górę. Na najniższej gałęzi wielkiego dębu siedział Horacy Nelson. Uśmiechnął się wesoło do Michała, po czym prz«sunął się po gałęzi do pnia i zeskoczył na ziemię. - Zmierz się ze mną. - Nie mogę. Przecież sam wiesz. - To prawda... Ja dam radę każdemu, każdemu oprócz nich. - Oprócz kogo? - Oprócz nich. Tych innych. No, wiesz. - Tak, wiem - rzekł Michał ponuro. - Horacy, dlaczego boimy się o tym mówić? - O czym? - O... o różnicy między nami. - Ja się nie boję. - A czy mówiłbyś o tym z nimi? - Nie. - A z rodzicami? Horacy skrzywił się i prychnął z niechęcią: - Próbowałem. Powiedzieli, że-jestem za maty, żeby to zrozumieć, l że nie powinienem zaprzątać sobie głowy głupstwami. - A czy mówiłbyś o tym z panną Nightingale? - Nie. - Ale ze mną tak? - Ty jesteś taki jak ja, nie jak oni. My wszyscy... wszystkie dzieci podobne do nas muszą... muszą... - Horacy urwał. - Muszą sobie ufać? — podsunął Michał. - Coś w tym rodzaju... Widziałem cię w kinie w zeszłą sobotę. - Ja też cię zauważyłem. - Michał przypomniał sobie naraz coś, co wydało mu się bardzo woźne. — Czy widziałeś, jak Freddie Bartholomew rozmawiał z królową? - Tak. - Jest większy od nas — powiedział Michał podnieconym głosem — znacznie większy. Jak myślisz, czy on ma krew? Horacy milczał przez chwilę. W końcu rzekł: - Trudno powiedzieć. Musiałby się skaleczyć... Niektórzy z nich też są więksi od nas. - A niektórzy są mniejsi - zwrócił mu uwagę Michał. -Ale my jesteśmy wszyscy mniej więcej jednakowi. Z daleka rozległ się dzwonek, Horacy westchnął: - Lepiej wracajmy, bo zaczną nam zadawać mnóstwo pytań. Daj mi trochę twoich liści, ja nić nie zebrałem. Michała olśniła nagle pewna myśl. - Najważniejsze jest to — powiedział — żebyśmy sobie ufali i starali się dowiedzieć jak najwięcej aż do czasu, kiedy będziemy już dość dorośli, żeby wszystko zrozumieć. - Bądź ostrożny - ostrzegł go Horacy. - Bądź bardzo ostrożny. Oni nie lubią, kiedy usiłujemy czegoś się dowiedzieć. - A potem dodał spokojnie: — Jeżeli naprawdę chcesz zabić Ellen Terry, to musisz ją wypchnąć z jakiegoś wysokiego okna.

Michał spojrzał na niego oczami szeroko otwartymi ze zdumienia. Przyszło mu do głowy pewne pytanie, ale bał się je zadać. Rozdział szósty Michał miał zły sen. On i kilkoro innych dzieci, które miały krew: Horacy Nelson, Ernest Rutherford, Jane Austen i Emilia Bronte stali nago, każde w osobnej donicy, ze stopami po kostki w miękkiej ziemi. Znajdowali się w dużym pokoju przypominającym olbrzymią szklarnię, przez zamglone szyby okienne przeświecały promienie słońca. Dzieci stały nieruchomo między krzewami i wysokimi roślinami. Od czasu do czasu przychodził ogrodnik z wielką konewką. Podlewał z niej krzewy, rośliny i dzieci. Michał chciał z nim porozmawiać, ale nie mógł otworzyć ust. Nie mógł się nawet poruszyć. Ogrodnik miał twarz jego ojca. Kiedy ogrodnik podlewał dzieci, woda zamieniała się w krew i przerażojącymi, krzyżującymi się strumyczkami spływała po ich szczupłych ciałach. Emilia Bronte sprawiała wrażenie, jakby płakała krwawymi łzami. Horacy Nelson stał z zastygłym uśmiechem na twarzy, z kącików ust spływały mu strużki krwi. Michał wytężył wszystkie siły, żeby otworzyć usta. W końcu mu się to udało i zdołał przemówić. Zapytał ogrodnika: — Dlaczego traktuje nas pan jak... jak rośliny? Ogrodnik roześmiał się. — Bo nie jesteście prawdziwymi ludźmi — powiedział niskim głosem, który rozległ się echem po całej szklarni. - Nie można was zrobić. Musicie sami urosnąć. Jesteście słabi. Gdybym was troskliwie nie doglądał, uschlibyście i zginęli. - Czy prawdziwi ludzie mają krew? — spytał Michał. Ogrodnik byt zdumiony. - Prawdziwym ludziom nie potrzeba krwi — zagrzmiał. - Prawdziwych ludzi specjalnie robi się bez krwi. Potem szklarnia zamieniła się w fabrykę lalek, a dzieci, stojąc w doniczkach z nogami po kostki w ziemi, obserwowały, jak robi się lalki. Wokół stały olbrzymie kosze z rękami, nogami, głowami i korpusami. Ludzie w kombinezonach składali poszczególne części razem. Ale kiedy lalki byty już złożone, prze- stawały być lalkami. Stawały się dziećmi. Biegały, śmiały się, skakały, rozmawiały. Jedną z nich była Ellen Terry. Podeszła do doniczki Michała i biegała wokół niej tak długo, aż od samego patrzenia na nią zakręciło mu się w głowie. Potem stanęła przed nim, śmiejąc się. — Nie jesteś prawdziwym człowiekiem — powiedziała. — Michał Faraday nie jest prawdziwym człowiekiem. Ja jestem prawdziwa. Spójrzcie tylko na tę krew! Co za obrzy- dlistwo!/ Michał był wściekły, upokorzony, przestraszony. Strach i złość dodały mu sił. Wyskoczył nagle z doniczki ! chwycił Ellen. Wyrwał jej ręce i wrzucił je do kosza. Potem wyrwał nogi i wrzucił do innego kosza. Nikt nie zwrócił na to uwagi. Ludzie w kombinezonach nadal robili lalki, które raptem stawały się dziećmi. Ellen leżała na podłodze bez rąk, bez nóg i patrzyła na niego wciąż się śmiejąc. W ataku furii urwał jej głowę ! wrzucił do najbliższego kosza z głowami. Potem kopniakiem odrzucił jej ciało. Nadal nikt nie zwracał na niego uwagi.

Odwrócił się do dzieci, które stały bez ruchu w swoich doniczkach. Czerwone plamy krwi tworzyły groteskowy deseń na ich ciałach. Michał podszedł do Emilii Bronte. Przestała płakać i uśmiechnęła się do niego. Objął ją ramionami i usifo-wał wyciągnąć z doniczki. Nagle usłyszał za sobą głośne krzyki. Odwrócił się i zobaczył, że wszyscy ludzie w kombinezonach biegną wprost na niego. Mają w rękach noże, igły i nożyczki. Razem z nimi biegnie też ogrodnik, wymachując potężnym sekatorem. Michał obudził się z krzykiem. Matka zaraz przyszła do jego pokoju. Chwyciła go w ramiona i pozwoliła mu się wypłakać, dopóki nie zrozumiał, że nie jest w żadnej szklarni ani fabryce lalek, tylko leży bezpiecznie we własnym łóżku w swoim pokoju, gdzie na stole w rogu widać pociąg elektryczny, a żołnierzyki równymi rzędami stoją na komodzie. Matka coś mówiła. Jej głos brzmiał kojąco, ale sens słów do Michała nie docierał. Później nadszedł ojciec. Michał nie mógł się zmusić, żeby na niego spojrzeć. Ojciec powiedział, że to bardzo niemądrze mieć w nocy koszmary, i zapytał, co mu się śniło. Michał jednak nie chciał z nim o tym mówić. Po chwili matka przyniosła mu coś ciepłego i słodkiego do picia. Michał wypił to szybko, ziewnął i poczuł, że jest naprawdę zmęczony. Położył się więc i zamknął oczy. Tym razem nie było żadnych snów. Tylko ciemność. Rozdział siódmy W pewne sobotnie popołudnie, słoneczne, rześkie sobotnie popołudnie, Michał poszedł z latawcem do parku St. James. Cieszył się, że pozwolono mu wyjść samemu. Rodzice często mu teraz na to pozwalali. Był coraz większy i starszy. Może nawet mądrzejszy. W parku znajdowało się niewiele ludzi. Gdzieniegdzie widać było przechadzające się pod parasolkami damy w długich, szeleszczących sukniach, którym towarzyszyli mężczyźni ubrani w jasne żakiety i słomkowe kapelusze. Tu i tam jakieś dzieci skakały przez skakankę lub grały w piłkę. Michał pomyślał, że wszystko to wygląda bardzo ładnie. Naprawdę bardzo ładnie. Zupełnie jak na obrazku. Albo na filmie. Zupełnie jakby to była scena z filmu. Upuścił latawiec na trawę i mimo upału poczuł ogarniający go chłód. Seena z filmu! To rzeczywiście przypominało scenę z filmu. Wszystko było tu zbyt nieskazitelne, zbyt starannie wykończone. Wydawało się nierzeczywiste. Jego dziecięcy umysł byt bezradny wobec paradoksów. To wszystko istniało i musiało być prawdziwe, a jednak wydawało się nierzeczywiste. Ludzie byli nierzeczywiści, widok Londynu był nierzeczywisty i Michał nie był pewien, czy cały świat wokół niego istnieje naprawdę. Oblał go zimny pot i chwyciły dreszcze. Ogarnęło go okropne przerażenie. Nagle to straszne uczucie minęło — zobaczył bowiem Emilkę Bronte. Siedziała na trawie i plotła wianek ze stokrotek. Emilka ze swoimi ciemnymi włosami i dużymi niebieskimi oczami istniała naprawdę. Na całym świecie nie było nic bardziej rzeczywistego niż Emilka wyplatająca w słońcu wianek ze stokrotek. Michał podniósł latawiec i podszedł do niej. — Cześć. — Cześć, Miichale. Jaki śliczny latawiec! Będziesz go puszczał?

— Tak. Pokażę ci później. Ojciec mi go zrobił... Czy twój ojciec też robi różne rzeczy? — Matka szyje sukienki dla lalek. Ojciec zrobił mi kiedyś dla nich dom. Ale teraz już nie lubię się bawić lalkami. Michał milczał przez chwilę. Później spytał niepewnie: — Emilko, czy wydaje ci się, że to wszystko jest prawdziwe? — To znaczy co? Zatoczył wokół ręką. — No, to wszystko: park, ludzie... sposób, w jaki żyjemy... — zawahał się. Emilka odłożyła wianek i spojrzała na Michała. — Nie wiem, o co ci chodzi... przecież to wszystko jest prawdziwe. To znaczy, my jesteśmy prawdziwi i życie jest prawdziwe... Nie wiem, o co ci chodzi. — A różnica? — wybuchnął nagle. — Różnica między nimi a nami? - Mama i tata mówią, że jesteśmy za mali, żeby to zrozumieć — odpowiedziała Emilka spokojnie. — Mówią, że jak będziemy starsi, wszystko zrozumiemy. - Założę się, że większość ludzi to oni! — krzyknął Michał. - Na pewno większość ludzi w Londynie to oni! My... my jesteśmy obcy i dziwni. Oni wiedzą, że są tacy, jak trzeba. Ja tego nie wiem. Przepraszam cię, Emilko. Nie umiem wyrazić tego, co chcę powiedzieć. Położyła mu rękę na ramieniu. - Nie martw się, Michale. Nie przejmuj się. Przyjdzie czas, że wszystko zrozumiemy. Jestem tego pewna. Dotyk jej ręki sprawiał Michałowi przyjemność. Żal mu było, kiedy ją cofnęła i oparła na trawie. Zastanawiał się, co by sięstało, gdyby jej dotknął. Postanowił się przekonać. Nic się nie stało. Emilka nie .cofnęła ręki. Trzymał jej dłoń, a ona się tylko uśmiechała. Trzymanie jej za rękę sprawiało mu przyjemność. Ręka Emilki była chłodna ! miękka, a nie twarda jak ręka Ellen Terry. - Kocham cię — powiedział impulsywnie. — Kocham cię, Emilko. Roześmiała się. - Jesteś bardzo miły. Ja też cię kocham. - Zawsze będę cię kochał - powiedział Michał, nie śmiąc na nią spojrzeć. - Zawsze... Tylko ciebie mogę kochać, nikogo innego nie mam. - Nie kochasz rodziców? - Nie. Emilka milczała przez chwilę. Potem powiedziała: - Ja moich też chyba nie kocham. Lubię ich, ale nią kocham. To dziwne, prawda? Michał był zakłopotany, puścił jej rękę. - Emilko, czy umiesz czytać? - Nie. A ty? - C!ągle ich proszę, Żeby mnie nauczyli — powiedział gwałtownie — ale mówią, że to niepotrzebne. Ze będę czytać, kiedy dorosnę. Ze teraz, jeśli chcę coś wiedzieć, to mogę po prostu zapytać. Ale ja tak nie mogę. Chcę już teraz umieć czytać. Chcę znaleźć jakieś książki i dowiedzieć się, co w nich jest... Widziałaś ksiąźki na filmach, prawda? Całe rzędy książek. Chcę mieć mnóstwo książek. Nie takich z obrazkami, ale prawdziwych, w których są słowa. — Pewno niedługo już pozwolą ci się uczyć — pocieszała go Emilka. — Ja też bym chciała umieć czytać. Ale mogę poczekać. — Uśmiechnęła się. — Jeżeli nikt nas nie nauczy, to może nauczymy się sami, kiedy już będziemy dość dorośli, żeby wszystko zrozumieć. — Kiedy będziemy dość dorośli, żeby wszystko zrozumieć! - powtórzył z goryczą. - Ciągle nam to mów!ą:

kiedy będziecie dość dorośli, żeby zrozumieć. Chcę już teraz rozumieć. Teraz, kiedy... kiedy czuję głód. Usłyszeli coś niby daleki grzmot. Potem przeciągłe dudnienie i stłumiony huk. Emilka spojrzała na niebo i klasnęła w dłonie. — Michale, popatrz - naloti — Właśnie coś mi przyszło na myśl — powiedział Michał jakby do siebie. — Naloty zdarzają się przeważnie w sobotę. To dziwne. To bardzo dziwne. — Jak myślisz, czy powinniśmy iść do domu? — Dlaczego? Przecież chroni nas pole siłowe... Spójrz na ten sterowiec! Zdawałoby się, że rakiety .ziemia—powietrze powinny rozerwać go na strzępy. Może jest tak! duży, że ma własne pole siłowe. Wysoko na niebie leciał wolno nad Londynem sterowiec. Mierzyły w niego niezliczone pociski smugowe, ale najwidoczniej nie czyniły mu żadnej szkody. Ukazały się myśliwce niemieckie i brytyjskie i zaczęła się bitwa powietrzna. Niemiecki trójpłatowiec kręcił się w kółko jak szalony, aż znalazł się na ogonie brytyjskiego dwupłatowca. Dwupłatowiec eksplodował, błyskawicznie i kolorowo, jak fajerwerk. Spitfire zderzył się z Messerschmittem, po czym oba samoloty, jak zranione ptaki, zaczęły ruchem spiralnym opadać w dół, ciągnąc za sobą po niebie czarne smugi dymu. Odrzutowce obu stron pędziły z rykiem na siebie, rysując w przestworzach postrzępione białe ornamenty. Pośród tego wszystkiego sterowiec płynął majestatycznie przed siebie, jak gdyby nigdy nic. Michał obserwował to zafascynowany. Emilka również. Podobnie jak pozostali ludzie w parku ! zapewne wszyscy mieszkańcy Londynu. Michał patrzył I myślał, że to też wygląda jak scena z filmu. Żadne szczątki rozbitego samolotu nie spadły do parku St. James. Ojciec Michała powiedział mu dlaczego. Pole siłowe osłaniało całe miasto. Było nie do przebicia. Michał spróbował wyobrazić je sobie jako przewróconą do góry dnem szklana misę, po której zsuwają się szczotki samolotów. Może Londyn jest otoczony wielkimi stertami rozbitych samolotów i rakiet. Nie wiedział dlaczego, ale ta myśl wydała mu się nieprawdopodobna. A samoloty wyglądaty, jakby wciąż spadały, spadały bez końca. Nastąpity dalsze wybuchy i jeszcze kilka samolotów uległo zniszczeniu. Naraz bitwa powietrzna skończyła się tak nagle, jak się zaczęła, niebo znów stało się jasne i czyste, i tylko przez chwilę widać na nim Jeszcze było zanikające ślady odrzutowców. Tak, wyglądato to zupełnie jak scena z filmu. Michał zapomniał o przyjemnym uczuciu, jakiego doznawał, kiedy trzymał rękę Emilki. Znów poczuł zimny pot na czole i znów chwyciły go dreszcze. Rozdział ósmy Chłodny wieczór jesienny. Na zachodzie widać było jeszcze ostatnie purpurowe smugi rozpływające się w turkusowej poświacie, ale wysoko na niebie pokazały się już pierwsze gwiazdy i ich ostre, zimne światło przebijało za-padające ciemności. Michał szedł wzdłuż ulicy Mali. Powinien był wrócić do domu na dtugo przed zachodem słońca i ojciec na pewno będzie bardzo zły, kiedy go zobaczy. Ale Michał ko-chat Londyn nocą, latarnie, ciszę, puste ulice.

Nie był tu jednak sam. Jeszcze dwoje ludzi odbywało krótką przechadzkę nie opodal Pałacu Buckingham. Szli w kierunku Michała. Poznał ich, kiedy przechodził! pod latarnią na chodniku. Był zbyt zdumiony, żeby się przestraszyć. - Chłopcze - powiedział jowialnie Sir Winston Chur- chill — powinieneś już być w łóżku. Wszystkie dzieci powinny o tej porze spać. Na pewno twój ojciec będzie miał ci coś do powiedzenia na ten temat. - Tak, proszę pana. Przepraszam. Właśnie idę do domu. Królowa Wiktoria miała na sobie jak zawsze czarną suknię i szal na ramionach, a na głowie koronę. Jej wzrok spoczął na Michale. - Sir Winstonie, proszę przedstawić mi tego chłopca. - Z przyjemnością, Wasza Królewska Mość. - Zwrócił się do Michała: — Jak się nazywasz, mój chłopcze? - Michał Faraday. - Wasza Królewska Mość - powiedział Sir Winston -mam zaszczyt przedstawić jednego z Jej najmłodszych poddanych, Michała Faradaya. - Dobry wieczór, Wasza Królewska Mość - powiedział Michał, usiłując złożyć ukłon. - Bardzo przepraszam, jeżeli sprawiam ktopot. Królowa Wiktoria roześmiała się. - Chłopiec sądzi, że sprawia nam kłopot, Sir Winstonie. Sir Winston uśmiechnął się dobrotliwie. - Każdy zdrowy chłopiec sprawia moc kłopotu, Wasza Królewska Mość. Od tego właśnie są chłopcy. A potem, kiedy wyrastają, sprawiają jeszcze więcej kłopotu. Prawda, Michale? - Tak, proszę pana. Chyba tak. - A co byś chciał robić, kiedy dorośniesz? - zapytała królowa. - Chciałbym rozumieć — bez namysłu odparł Michał. - Chciałbyś rozumieć? - Tak, Wasza Królewska Mość. - Co chciałbyś rozumieć? - Wszystko - brnął dalej Michał - ludzi, maszyny... Chciałbym poznać wszystko, co jest do poznania. Królowa pogłaskała go po głowie. - Za dużo byś chciał, moje dziecko. O wiele za dużo. Sir Winston wybuchnął śmiechem. - Nie chcesz zostać marynarzem, chłopcze? - Nie, proszę pana. - Ani lotnikiem? — Nie, proszę pana. — A może astronautą? — Nie, proszę pana... Ja chcę tylko rozumieć. — Nie chcesz walczyć z Niemcami, zestrzeliwać ste-rowców, programować rakiet? — Nie, proszę pana. Chcę dowiadywać się nowych rzeczy. — Dziwne dziecko - powiedziała królowa Wiktoria. — Ale w końcu wszystkie dzieci są dziwne, prawda, Sir Win-stonie? — W samej rzeczy, Wasza Królewska Mość. W samej rzeczy. Królowa rzekła: — Przyszło mi właśnie na myśl, Sir Winstonie, że chciałabym, aby przekazał pan moje gratulacje generałowi Gordonowi, Kitchenerowi i Montgomeryemu... Oni też bez wątpienia byli kiedyś dziećmi. — Po czym zwróciła się do Michała: — Idź teraz do domu, Michale Faraday. Idź do domu i szybko do łóżka. Przeproś rodziców w moim imieniu i powiedz im, że zatrzymała cię królowa Wiktoria.

— Tak, Wasza Królewska Mość. Dziękuję. Sir Winston rzucił nagle: — Jak myślisz, chłopcze, czy wygramy wojnę? — Nie wiem, proszę pana. Spodziewam się, że tak. Sir Winston roześmiał się: — On się spodziewa, że tak. Coś podobnego! No, zmykaj, chłopcze, l pospiesz się, pospiesz s\ą[ To rozkaz królowej. Michał puścił się biegiem. Biegł wzdłuż Mallu, wsłuchując się w tupot swoich nóg po zamarzniętym chodniku. Po jakimś czasie przystanął i obejrzał się. Ale królowej Wiktorii ani Winstona Churchilla nie było już nigdzie widać. Spojrzał w górę na gwiazdy. Może było to dziwne, ale przez chwilę tylko one wydawały mu się rzeczywiste w całym wszechświecie. Rozdział dziewiąty Czas płynąt. Wojna trwała nadal. Radio podawało, że konflikt objął Północną Afrykę, Indie, Chiny. Londyn nadal pozostawał nietknięty. Mijały lata i zimy. Przedszkole się skończyło, a zaczęła szkoła. Michał Faraday urósł. Głos zaczął mu się załamywać, a potem stracił na zawsze dziecinne, wysokie .tony. Usta Emilii Bronte stały się pełne, pociągające. Jej ciało kus,ząco się zaokrągliło. Czas ptynął. Wraz z upływem czasu rosło poczucie dziwności. Kiedy Michał był jeszcze mały, czuł się przeraźliwie osamotniony, gdyż sądził, że tylko on jeden wie, iż coś jest nie w porządku, a świat ukrywa przed nimi jakąś inną rzeczywistość. Czasem nawet skłonny był wierzyć, że jest obłąkany albo że umysł mu szwankuje, natomiast cały świat jest ndjzupełniej normalny i wszystko toczy się jak należy. Jednakże myśl, że źródło niepokoju tkwi w nim samym, niezbyt długo go prześladowała. Bo z niewiadomych przyczyn i nie mając żadnych dowodów na popar- cie swojej tezy, czuł w głębi ducha, że ten na pozór prawdziwy świat jest tylko odbici&m rzeczywistości, a w gruncie rzeczy może kryć się za nim inna rzeczywistość, której on nie potrafi odkryć lub też nie ma siły się z nią zmierzyć. Ale w miarę jak dzieci rosły — dzieci, które miały krew — Michał przekonał się, że nie tylko on ma wątpli-wości co do sensu ich życia i istoty egzystencji. Ernest Rutherford, wysoki chłopiec o wątłej budowie, został najlepszym przyjacielem Michała. Ernest miał bystry umysł i bogatą wyobraźnię. Umiał w taki sposób formułować myśli i pytania, że to, co mówił, wydawało się zupełnie oczywiste i Michał wciąż się dziwił, że sam na to wcześniej nie wpadł. To właśnie Ernest wymyślił wspólny termin dla wszystkich dzieci i dorosłych, które nie miały krwi. Nazwał ich ,,bezkrwiści". Natomiast tych, którzy mieli krew, nazwał ,,wrażliwi", gdyż, jak wyjaśnił, byli o wiele mniej od tamtych odporni fizycznie. Ernest też pierwszy zadał pytanie, dlaczego wszyscy znani im wrażliw;] są mniej więcej tego sennego wzrostu ! prawdopodobnie w tym samym wieku (bezkrwiści bardzo mgliście odpowiadał! na pytania doty-czące czasu) i dlaczego nigdy nie spotkano wśród nich takich, którzy byliby całkiem dorośli lub całkiem mali. Zastanawiał się też, dlaczego w rodzinie bywa tylko jeden wrażliwy; obliczył, że proporcja bezkrwistych do wrażliwych ma się tak jak dziesięć do jednego, i brał nawet pod uwagę ewentualność, że może Londyn sam w sobie tworzy jakiś odrębny świat. Ernestowi Michał zawdzięczał wiarę w siebie i w swoje reakcje, to on otworzył przed nim nowe horyzonty i dzięki niemu Michał mógł rozwijać wrodzoną inteligencję i zdolności przywódcy, które tak z czasem wszystkich zadziwiły. Bywali u siebie i spędzali w swoim towarzystwie znacz-ną część dnia. Prowadzili razem w szkole systematyczną kampanię na rzecz nauki czytania. Rzecz dziwna, ale spośród innych

wrażliwych niewielu się tym interesowało. Mieli przecież filmy, radio, telewizję. Mieli nauczycieli i rodziców, którym mogli zadawać pytania i prosić o udzielenie wszelkich wyjaśnień. Na początku było też kilka książek, co dla Michała i Ernesta stanowiło dodatkowy bodziec, zachęcający do jak najszybszego ich poznania. Jeśli chodzi o bezkrwistych, nikt z nich nie przejawiał naj- mniejszych zainteresowań w tym kierunku, lecz chłopców dopingowało to tylko do jeszcze usilniejszych starań. Szkota był to obszerny budynek przy King Charles the Third Street, nie opodal Strandu. Zatrudniała dziesięciu nauczycieli i uczęszczało do niej ponad stu uczniów. Dzieci uczyły się malować, rzeźbić, projektować i szyć ubrania, gotować, śpiewać, tańczyć, występować na scenie, grać w piłkę nożną, w hokeja, w tenisa i w krykieta, robić zabawki, meble i rozmaite przedmioty ozdobne, uczyły się tkać, prowadzić uprzejmą rozmowę z osobą płci odmiennej oraz słuchać i szanować starszych. Nie było natomiast lekcji historii, geografii, fizyki, matematyki. Ale czasami, jeżeli ktoś bardzo nalegał, nauczycie! odpowiadał na zadane pytanie — odpowiedź jednak była z reguły tak niejasna i wykrętna, że pobudzała tylko do dalszych pytań. Nauczyciele bez trudu mogli znie- chęcić uczniów do przejawiania zbytniej ciekawości. Wraż liwych łatwo było urazić, a bezkrwiści umieli boleśnie ich wyszydzać. Na głupie pytanie trudno o mądrą odpowiedź. Michał przyzwyczaił się do tego, że jest przedmiotem drwin. Śmiech kolegów nie bolał go, chyba że wraz z innym! śmiała się też Emilia Bronte, ale to zdarzało się bardzo rzadko. Dyrektorem szkoły był pan Szekspir. Był bardzo stary. Miał siwe włosy. Nawet Ernest nie mógł stwierdzić z całą pewnością, czy pan Szekspir należy do wrażliwych, czy też do bezkrwistych. Wyglądał tak, jak mógłby wyglądać wrażliwy w bardzo podeszłym wieku, ale przy tym zachowywał się jak bezkrwiści. Michał i Ernest byli ogromnie zdziwieni, kiedy w końcu udało im się skłonić pana Szekspira, żeby nauczył ich czytać. Michał był już teraz prawie tego wzrostu co nauczycie! i kiedy w końcu pan Szekspir zgodził się nauczyć ich alfabetu i wyjaśnić, jak należy łączyć litery w słowa, chłopiec z radości miał ochotę podnieść staruszka do góry i uściskać. Oni dwaj byli jedynymi uczniami, którym pan Szekspir dał kilka początkowych lekcji czytania. Ze wszystkich wrażliwych jedynie oni mieli na tym punkcie prawdziwą obsesję. Nauczycie! objaśnił im, jak wyglądają poszczególne litery — a, b, c, d, e, f, g — i dał kilka przykładów łączenia liter w wyrazy, po czym wręczył każdemu z nich ilustrowany elementarz i polecił, żeby sami nauczyli się reszty. Mieli zgłosić się do niego, kiedy już będą umieli przeczytać całą ksiąźkę. Dygocząc z podniecenia Michał i Ernest przystąpil! do swojego wielkiego zadania. Sami musieli dojść do tego, że w pewnych sytuacjach tę samą literę wymawia się w różny sposób, a czasem niektórych liter nie wymawia się w ogóle, że istnieją takie kombinacje spółgłosek i sa- mogłosek, które w efekcie dają dźwięk, jakiego symbolem mogą być również inne litery. Była to praca nużąca, bardzo trudna i czasem jak gdyby pozbawiona sensu. Michał i Ernest bardzo szybko przestali szukać logicznego systemu rządzącego budową wyrazów i sposobem wymawiania poszczególnych liter. Posuwali się jednak wytrwale naprzód, odkrywając fragmenty systemu ! ucząc się z nich korzystać. Pozwolono im zabrać elementarze do domu. Ojciec Michała uważał, że chłopiec mógłby lepiej spędzać wolny czas. Matka martwiła się, że się przemęcza. Żadne z nich nie ofiarowało się z pomocą.

Pewnego dnia po podwieczorku Michał wziął elementarz i poszedł z nim do parku St. James. On i Emilia często się tam spotykali — zdarzało się to zazwyczaj „przypadkiem". Lubili ze sobą przebywać. Michał od dawna nie mówił nic o tym, że ją kocha — nie poruszał tego tematu od owego dnia, kiedy jako dzieci obserwowali bitwę powietrzno, a on trzymał ja za rękę i zapomniał puścić latawca. Było gorące letnie popołudnie i słońce stało jeszcze wysoko na niebie. W parku przebywało niewiele osób, ale Emilia już na niego czekała. Siedziała na trawie, tam gdzie zwykle siadywali — w miejscu, z którego obserwował! kiedyś, jok sterowiec przelatuje na.d Londynem. Emilia miała na sobie prostą, niebiesko sukienkę zapinano od góry do dołu na guziczki. Michał zaczął ostatnio zwracać znacznie większą uwagę na jej stroje. Pomyślał, że w tej sukience jest jej bardzo do twarzy. — Cześć, Emilko. — Cześć, MichaJe. Widzę, że maSiZ... ksiąikę! — To mój elementarz — powiedział z dumą. — Chcesz posłuchać, jak czytam? — To już umiesz czytać? — Tylko niektóre słowa. Te-krótsze. Ale niedługo poradzę sobie też z długimi. — Tak się cieszę! — zawołała Emilia. — Odkąd pamiętam, zawsze chciałeś umieć czytać... Przeczytaj mi te słowa, które już znasz, l pokazuj je, żebym widziała, co czytasz. Michał usiadł przy niej i otworzył elementarz. — Ala i As. Lala Ali - czytał wolno, ale bez zająknię-aia się. - As Ali. Las i lis. — Wspaniale! Wspaniale! — Emilia z zachwytu klaskała w ręce. - Kiedy już będziesz naprawdę umiał czytać, kiedy będziesz mógł przeczytać wszystko... nauczysz mnie też? Michał był zdumiony. — Nie wiedziałem, że ci na tym zależy. Dlaczego nie starałaś się o to tak jak ja i Ernest? — Bałam się — wyznała Emilia. — Bałam się kpin. Ty i Ernest nic sobie z tego nie robiliście. — My jesteśmy jak klowni w cyrku - powiedział Michał z goryczą. — Nie dbamy o to, że się z nas śmieją... Chociaż nie chciałbym, żebyś ty się ze mnie śmiała. — Nigdy nie będę się z ciebie śmiała — odparła z przejęciem. — Przyrzekam ci. Położyli się z rozpostartymi ramionami na trawie i patrzyli w niebo. Przy nagłym ruchu rozpiął się jeden z guzików u sukienki Emilii. Michał dostrzegł zachwycającą wypukłość powleczoną gładką, białą skórą. Coś ścisnęło go za gardło. Poczuł, że marzy o tym, aby objąć Emilię. Bardzo chciał obejmować ją i pieścić. — Dlaczego ludzie są tacy dziwni? — zapytała Emilia. — Dlaczego chcą, żebyśmy coś robili, a czegoś nie robili? Dlaczego istnieje ta różnica, różnica, o której nikt nie chce mówić? Jej słowa z trudem docierały do Michała. Nie mógł już nad sobą zapanować. Wsunął rękę w otwór jej sukienki i dotknął palcami tej cudownie miękkiej skóry. Emilia zesztywniała i gwałtownie wciągnęła powietrze. Potem powoli odprężyła się. — Przepraszam cię, Emilko — wyszeptał. - Nie chciałem tego zrobić. Czy mam zabrać rękę? Czy mam ją zabrać? Tak bardzo chciałem cię dotknąć. Twoje ciało jest... jest... - nie wiedział, co powiedzieć, czuł się jednocześnie dumny, zawstydzony, zmieszany, podniecony i ogromnie zdziwiony. Emilka leżała przez chwilę nic nie mówiąc. Michał odważył się mocniej zacisnąć palce. — Przyjemnie mi tak z twoją ręką — powiedziała. Jej głos zabrzmiał naraz jakoś inaczej. Zupełnie inaczej. -Przyjemnie mi, kiedy tak ją trzymasz. To takie... takie pod-niecające i miłe... Chcesz tak ze mną leżeć? — Nie wiem. Chcę. Chcę trzymać cię mocno. Chcę zostać tak z tobą na zawsze. Objął dłonią jej pierś, a jego palce bawiły się małym, twardym koniuszkiem. Emilka zadrżała, oddychała teraz głośniej i szybciej.

- Michale - szepnęła - Michelle, poczytaj mi. Przeczytaj mi to wszystko jeszcze raz. Chcę się na czymś skupić. Nie mogę o niczym myśleć l Nie mogę o niczym myśleć! Michał nie cofnąt ręki. Spojrzał do ksiąźk! i zaczął czytać zatamującym się głosem: - Ala i As. Laia Ali. As Ali. Las i lis. Odłożył ksiąźkę, zwrócił się do Emilki i przysunął do niej, jak mógł najbliżej. Leżał czując ciepło jej ciała, nie cofając ręki z piersi i patrząc w zmienioną twarz dziewczyny, która stała się nagie twarzą osoby nieznanej. Potem ją pocałował i było to bardzo przyjemne uczucie. Nie przeszkadzało mu, że jego ciałem miotają jakieś dziwne, groźne dreszcze, zapomniał o czytaniu, nie obchodzili go bezkrwiści, a sam Londyn wydawał się jakimś dalekim, odległym światem. Rozdział dziesiąty Michał, Ernest, Horacy, Emilka i Jane nabrali zwyczaju spotykania się w sobotę przed południem w kawiarni na Strandzie. Cała piątka przyjaźniła się i ufała sobie. Wymyślili na swój użytek własny wspólny pseudonim - nazwali się Rodziną. Oprócz Rodziny do kawiarni przychodziło też kilku innych wrażliwych. Bywali w niej, na przykład, Charles Dorwin i Dorothy Wordsworth - którzy sami zdawali się tworzyć mafą własną dwuosobową rodzinę - a poza tym Joseph Uster, James Watt i Mary Kingsley. Rodzina lubiła ich wszystkich i pozostawała z nimi w przyjaznych stosunkach, nie ufała im jednak tak bez zastrzeżeń, jak sobie nawzajem. Rodzina, jak to Ernest wszystkim często przypominał, była czymś specjalnym. Składała się z ludzi (słowo ,,ludzie" Ernest wymawiał z nutką cynizmu), którzy ufali sobie bezgranicznie i którzy świadomie nie zdradziliby nigdy żadnej wspólnej tajemnicy. Wielu bezkrwistych również przychodziło do kawiarni. Horacy Nelson dla zabawy udawał, że bardzo ich lubi — albo że nie dostrzega żadnej różnicy między nimi a sobą. Lubił flirtować z dziewczętami. Czasami brał Je na spacer do parku i tam je pieścił i całował. Zapewniał Rodzinę, że żadna z mich nigdy nie opierała się ani nie zdradzała oznak bólu, kiedy gryzł je w usta lub szczypał w piersi. Bezkrwiści, którzy przychodzili do kawiarni, byli to przeważnie uczniowie szkoły średniej albo znane im osoby dorosłe. Ale czasem trafiali się też obcy. Jeden z nich usiłował raz zdobyć zaufanie Rodziny. Był to pierwszy bezkrwisty, któremu wyraźnie zależało na nawiązaniu z nią stosunków. Z tego też powodu Michał był podwójnie czujny. Bezkrwisty miał jasne włosy i był wyższy od wszystkich chłopców z Rodziny. Podszedł do ich stolika z filiżanko kawy w ręce. - Czy mogę się przysiąść? — zapytał z uśmiechem. - Żyjemy w wolnym kraju ~ odparł zimno Horacy. - A w każdym razie - dorzucił Ernest - tak nam mó-w!ą. Michał siedział obok Emilki. Bezkrwisty usiadł obok niej na ławie z drugiej strony. Michał od razu poczuł do niego niechęć. - Nazywam się Aldous Huxley. Jestem z Gimnazjum Północnego. Rodzina spojrzała po sobie zdziwiona. - Nie wiedzieliśmy, że istnieje coś takiego jak Gimnazjum Północne - powiedziała Jane. - Myśleliśmy, że w Londynie jest tylko nasza szkoła.

- Ach tak - powiedział Aldous Huxley, rozglądając się dokoła, czy nikt nie podsłuchuje — do niedawna myśmy też byli w podobnej sytuacji. Nie wiedzieliśmy o istnieniu Gimnazjum Centralnego. Ernest popatrzył na niego uważnie. - Czy macie tam ludzi podobnych do nas? - zapytał, kładąc lekki nacisk na ostatnim słowie. - Owszem. — Aldous Huxley nachylił się do nich i mówił szeptem: — Czy zauważyliście, że nikt nie chce o tym mówić... o tej różnicy? Traktują nas jak dzieci. Nife chcę być traktowany jak dziecko. Chcę wiedzieć, co się za tym kryje. Czy wy nie chcecie się dowiedzieć, o co tu właści- wie chodzi? — Po kole! zajrzał każdemu z nich w oczy. Michał i Ernest spojrzeli na siebie. Nagle Michat wyczuł niebezpieczeństwo. - My się tym nie przejmujemy - powiedział beztrosko. — Mamy dobrych nauczycieli. Oni nam wytłumaczą wszystko, co trzeba, kiedy już będziemy w stanie to zrozumieć. - Ale czy nie sądzicie, że wchodzi tu w grę jakiś spisek? — spytał Aldous. — Nie czujecie, że rozmyślnie nic się wam nie mówi i że wasi rodzice też biorą w tym spisku udział? - Ależ właśnie... — zaczęta Emilia, ale Michał powstrzymał ją, trącając jej nogę pod stołem. - Wcale tak nie sądzimy — dokończył za nią szybko. — Jest wiele spraw, które nas dziwią. Są rzeczy, których po prostu nie możemy jeszcze zrozumieć. Ale mamy zaufanie do swoich rodziców. Jeżeli nie chcą nam o czymś powiedzieć, to z pewnością muszą mieć ku temu powody. Horacy patrzył na niego zdumiony, ale Ernest bez wahania podchwycił ton Michała. - Nie jesteśmy niezadowoleni ani nieszczęśliwi -rzekł. - Bawimy się i używamy życia. Czy wy tam w Gimnazjum Północnym macie jakieś problemy? Aldous Huxley przez chwilę był dziwnie zaskoczony, jak gdyby rozmowa przybrała niespodziewany obrót. Szybko jednak odzyskał tupet. - Weźmy na przykład sprawę czytania. Zauważyliśmy, że oni robią wszystko, żeby nas do tego zniechęcić. Czy nie wydaje się wam to dziwne? - Niespecjalnie - odparował Ernest. — Czytanie nie jest znowu takie ważne. Wszystkie potrzebne nam informacje możemy zawsze uzyskać od nauczycieli i rodziców, a poza tym są przecież filmy, radio, telewizjo... Wiesz, co myślę? Myślę, że wy tam w Gimnazjum Północnym za bardzo się wszystkim przejmujecie. Najważniejsze to się dobrze bawić i cieszyć się życiem. - A ta różnica? Dlaczego nie chcą nam jej jasno wytłumaczyć? - Są dwie możliwości - powiedział Michał. — Albo różnica nie jest istotna, albo jeszcze dla nas za trudna do zrozumienia. Przepraszam, ale musimy już iść. Bardzo miło się nam rozmawiało. - Może spotkalibyśmy się kiedyś znowu, powiedzmy w przyszłą sobotę? — zaproponował Aldous. - Mógłbym przyprowadzić kilku przyjaciół. - Wspaniały pomysł, ale niestety jesteśmy w tych dniach dosyć zajęci. Miło nam było cię poznać. Aldous Huxley został przy stole nad filiżanko kawy z dość mewyraźną miną, jakby nie wiedział, co dalej robić. Kiedy byli już na zewnątrz, Emilia powiedziała: - Nie rozumiem, co się dzieje. On pierwszy naprawdę chciał z nami porozmawiać, a wy... - Nie tutaj — powiedział Michał cicho - nie teraz. Chodźmy do parku. Tam porozmawiamy. Był ciepły, słoneczny dzień, ale w parku spacerowało tylko kilka osób. Rodzina znalazła odosobnione miejsce na trawie, doskonale nadające się do Ich celu. Usiedli w kółko i wyczekująco spojrzeli na Michała.

- Słuchajcie, co wam powiem — zaczął - a potem możecie mi powiedzieć, że zwariowałem. Emilka ma rację. Aldous Huxley był pierwszy, który naprawdę usiłował z nami porozmawiać i właśnie dlatego się go bałem. Powiedział, że jest z Gimnazjum Północnego, o którym nigdy nie słyszeliśmy. Prawdopodobnie takie gimnazjum rzeczywiście istnieje. Jeżeli tak, to je znajdziemy. Ale jest jedna, absolutnie podstawowa zasada, od której zależy przetrwanie naszej Rodziny. Nigdy żaden bezkrwisty, choćby wydawał się nam nie wiem jak interesujący, nie powinien wydobyć od nas ani jednej pożytecznej informacji. - Słuchajcie go - wtrącił Ernest. - Michał ma absolutna rację. Jesteśmy jak dzieci, jak niemowlęta na ręku, Oni mają nas w swojej władzy. - Bezkrwisty to bezkrwisty ! kropka - z grymasem niechęci dodał Horacy. Zwrócił się do Jane: - Jeżeli ugryzę cię w usta, rozpłaczesz się. Jeśli uszczypnę cię w pierś, krzykniesz. Jeżeli cię uderzę, przewrócisz się. Ale oni nie reagują. Jak wszyscy wiemy, można ich gryźć, szczypać i bić w nieskończoność. Emilka powiedziała bezradnie: - Nie możemy żyć w izolacji. Nie możemy spędzić tak całego życia. - Możemy, musimy i spędzimy — odparł zapalczywie l Michał. - W każdym razie dopóki się nie dowiemy, co to wsłystko znaczy. Nasza piątka jest sobie bliska. Można powiedzieć, że się wszyscy kochamy. Chyba dlatego właśnie nazwaliśmy się Rodziną. Ale jesteśmy czymś więcej niż rodziną. Musimy być czymś więcej. Jesteśmy czymś w rodzaju oddziału wojskowego - nie w tym sensie, że chcemy wojny, ale w tym, że jesteśmy zdecydowani za wszelką cenę odkryć prawdę. Ta prawda może okazać się szaleńcza albo może nas doprowadzić do szaleństwa. Ale musimy do niej dojść ! znaleźć takie wytłumaczenie, które nas zadowoli, a nie takie, które oni chcieliby nam ewentualnie podsunąć. Nie możemy dopuścić do tego, żeby poznali nas lepiej, niż my ich znamy. Nie możemy sobie pozwolić na ryzyko. Każde posunięcie bezkrwistych, każda próba przyjaźni musi być podejrzana. - Czy ty ich nienawidzisz? - zapytała Jane. - Czy się ich boisz? - Boję się - przyznał Michał - nie tyle tego, co nam mogą zrobić, ile tego, czym my właściwie dla nich jesteśmy. Ernest uśmiechnął się krzywo. - Może trzymają nas w charakterze zwierząt domowych, jak na przykład króliki. A może oni są częścią jakiegoś skomplikowanego systemu opracowanego przez kogoś lub coś specjalnie po to, żeby się nami opiekować. Nie wierzę już w nic, co mi się mówi, nie wierzę ani w wojnę, ani w jakiś świat poza Londynem, w nic. To nie znaczy, że neguję ich istnienie. Po prostu zamierzam wierzyć tylko w to, co sam osobiście stwierdzę lub stwierdzimy. - Ernest trafił w sedno - powiedział Michał. - Mogą traktować nas jak dzieci i ukrywać przed nami wszystko, co chcą. Ale my wiemy, że nie jesteśmy już dziećmi. Gry, zabawy i rozrywki nie sprawiają nam już przyjemności. Chcemy czegoś więcej. Chcemy prawdy. Musimy otrząsnąć się z oszołomienia i nie zastanawiać się wciąż nad znaczeniem snów. Musimy ułożyć plan dochodzenia i rozpocząć kampanię, której poświęcimy wszystkie siły, a któ-» rej istnienia oni nie będą podejrzewać... Chciałbym tylko, żebyśmy mieli kogoś, kto nami pokieruje. Przerwał i spojrzał na swoich towarzyszy. Nie odrywali od niego wzroku. Ernest odezwał się pierwszy: - Mamy kogoś, kto nami pokieruje, Michale. Obawiam się, że to twoje zadanie... Ja jestem nie pozbawiony inteligencji, ale brak mi odwagi - roześmiał się. - Z Horacym sprawa ma się wprost

przeciwnie. Jeśli chodzi o Jane i Emilkę, to czy odpowiedzialność nie byłaby dla nich za wielka? Zostajesz tylko ty. Michał rozejrzał się po Rodzinie i nic nie odpowiedział. Bo i nie było tu nic do powiedzenia. Ktoś musiał wziąć wszystko na siebie. Ktoś musiał popełniać błędy i wiedzieć, że to jego wina, jeżeli coś się nie uda. Ale zdał sobie sprawę, że teraz boi się pięć razy bardziej niż przedtem, l zdał sobie sprawę też z tego, że będzie to musiał zachować dla siebie. Emilka dotknęła jego ręki ! zdziwiła się, że jest taka zimna. Rozdział jedenasty Rodzina była teraz związana ze sobą duchowo. Do czasu sobotniej rozmowy w parku była to tylko grupka przyjaciół, których połączyła samotność, strach, frustracja, zdezorientowanie i gorzka świadomość różnicy, jaka dzieliła ich od bezkrwistych. Ale teraz Rodzina stawała się także komórką ruchu konspiracyjnego i komitetem do spraw ucieczki — ucieczki z labiryntu ignorancji, w której bezkrwiści chcieli bez końca utrzymywać wszystkich wrażliwych. Na pozór zachowywali się tak jak przedtem, tak jak tego od nich oczekiwano. Chodzili do szkoły ! z samozaparciem brali udział we wszystkich zajęciach ! zabawach, które biegły swoim normalnym tokiem. Jak zwykle pomagali rodzicom w zajęciach domowych. Zajmowali się swo- imi zwykłymi hobby, chodzili do kina, udzielali się towarzysko, oglądali telewizję, uprawiali sporty dla zdrowia i robili wszystko, co mogli, żeby dostosować się do oczekiwań otoczenia. A!e potajemnie zaczęli układać listę najważniejszych pytań, które wymagały odpowiedzi, proble- mów, które trzeba było rozwiązać, i przedsięwzięć, których należało się podja.ć. Michał i Ernest nadal uczyli się czytać i robili znacznie większe postępy, niż przyznawali się panu Szekspirowi. Jednocześnie zaczęli też potajemnie uczyć Horacego, Jane i Emilkę, którzy publicznie nadal nie okazywali żadnego zainteresowania czytaniem. Po czytaniu przyszła na- turalnie kolej na pisanie. Michał i Ernest szybko nauczyli się przerysowywać kształt liter. W ten sposób mogli zachować i utrwalić swoje pomysły oraz doskonalić swoje umiejętności na przyszłość, kiedy wreszcie zdobędą prawdziwe książki zawierające prawdziwe informacje - jeżeli w ogóle takie istnieją. Pan Szekspir trzymał ich c!ągle na diecie dziecinnych, łatwych książeczek. Michał sądził, że może chce ich w ten sposób zniechęcić i znudzić, żeby w końcu doszli do wniosku, że czytanie to nic ciekawego. Bezkrwisty czy wrażliwy - ciągle nie byli tego pewni -pan Szekspir był postacią zagadkowa. Przeważnie zachowywał się zupełnie jak bezkrwisty. Ale od czasu do czasu ujawniały się inne cechy jego osobowości. Chociaż najwyraźniej zniechęcał ich do czytania, jednocześnie pod- sunął im możliwość, że kiedyś — oczywiście kiedy będą już dostatecznie dorośli — uzyskają dostęp do biblioteki. Nie chciał im powiedzieć, gdzie jest ta biblioteka, i chłopcy na próżno przeszukiwali ulice w centrum Londynu, ale powiedział im dość, żeby ich przekonać, że gdzieś musi być. Rodzina zaczęła spotykać się regularnie w celu omawiania zadań, jakie sobie wyznaczyli i opracowania nazwanej tak przez Michała ,,strategii poszukiwań". Spotkań tych nie ukrywano przed rodzicami ani innymi bezkrwi-stymi, nadawano im jedynie pozór zwykłych kontaktów towarzyskich. Dla otoczenia Rodzina była po prostu gru-pą młodych ludzi oddających się normalnym rozrywkom i zajęciom z właściwym dla ich wieku zapałem.

Lista pytań, które wymagały odpowiedzi, było pokaźna. Dlaczego wrażliwi mają bezkrwistych rodziców? Dlaczego (z ewentualnym wyjątkiem w osobie pana Szekspira) nie ma wrażliwych dorosłych? W jaki sposób powstają wrażliwi? W jaki sposób powstają bezkrwiści? Jak duży jest Londyn? Czy można wyjechać z miasta? Czy naprawdę jest w Londynie inne gimnazjum, do którego chodzą wrażliwi i bezkrwiści? Czy jest gdzieś biblioteka? Czy poza Londynem istnieje naprawdę jakiś świat, w którym są inne miasta i w których toczy się wojna? Czy Amerykanie, jeżeli w ogóle istnieją, wylądowali na Marsie, jeśli taki istnieje? Co jest prawdziwe, a co nieprawdziwe? Kto jest przy zdrowych zmysłach, a kto obłąkany? Wszystko to były pytania-tabu, na które bezkrwiści albo nie odpowiadali, albo wyśmiewali je jako absurdalne lub w najlepszym razie zbywał! je odpowiedzią: jesteście jeszcze za młodzi (albo za głupi), żeby to zrozumieć. Ale, jak twierdził Ernest, jeżeli ktoś naprawdę chce się czegoś dowiedzieć, to znaczy, że jest dość mądry, żeby zrozumieć choć część prawdy. - Całe nasze życie — powiedział Michał pewnego wieczoru, kiedy Rodzina zebrała się na oświetlonym nabrzeżu Tamizy — usiłowali tłumić nasz intelekt. Zrobili, co mogli, żeby osłabić naszą inicjatywę i chęć poznania, l dlatego nasze zadanie jest jeszcze trudniejsze, bo musimy walczyć nie tylko ze zmową bezkrwistych, ale i z nam! samymi: ze strachem, który nam zaszczepili, z potrzebą bezpieczeństwa i spokoju. — Spojrzał na Emilkę. - Może będziemy nawet musieli walczyć z uczuciami i emocjami, jeżeli okaże się, że oslabiają naszą wolę dotarcia do prawdy. - Słowa, słowa, słowa - powiedział z niechęcią Horacy. — Dlaczego się za coś nie weźmiemy? Może byśmy wreszcie coś zrobili? Od razu poczujemy się znacznie lepiej. - Pod warunkiem, że to nie jest niebezpieczne — dodała Jane. — To znaczy naprawdę niebezpieczne. - Skąd mamy wiedzieć, co jest niebezpieczne? - zapytał Ernest. - Jeżeli o mnie chodzi, to niewiedza, bo doprowadza mnie do szaleństwa. - Horacy ma rację ~ orzekł Michał. - Nadszedł już czas, żebyśmy przystąpili do działania. Jednego jestem pewien: niewiele upłynie czasu, zanim bezkrwiści odkryją, że znudziła nam się już rola beztroskich młodych ludzi. Ciekawe, co wtedy zrob!ą. — Jeszcze ciekawsze - zauważył Horacy - jest to, co my mamy robić. Michał uśmiechnąf się gorzko. — Horacy, jeszcze pożałujesz tego nawoływania do akcji, kiedy będziesz leczył rany. - Odwrócił się do pozostałych. - Po pierwsze musimy zrobić to, co powinniśmy byli zrobić już dawno temu. Mam na myśli zwiedzenie Londynu. Wydaje mi się to bardzo dziwne, że dotąd nie pozwolono nam mieć rowerów. Dlaczego? Odpowiedź nasuwa się sama, nie uważacie? Chcą ograniczyć nasze ruchy do niewielkiej przestrzeni w mieście. Skoro już o tym mówimy, to właśnie przyszło mi na myśl, że wszystkie zajęcia i wycieczki, na jakie pozwalali, zawsze odbywały się w centrum miasta, nigdy gdzieś dalej. Moglibyśmy ukraść rowery, ale takie otwarte wypowiedzenie wojny naraziłoby nas na kłopoty. Musimy więc wybrać trudniejszy sposób i badać teren pieszo, w miarę możności starając się nie budzić podejrzeń. W przyszła sobotę Emilka i ja wybierzemy się na piknik. Tylko że to nie będzie piknik. Pójdziemy wzdłuż Tamizy możliwe jak najdalej, zanim będziemy musieli zawrócić. Tamiza podobno wpada do mo- rza. Możliwe, że dojdziemy do morza. Nie wiem, bo nie mamy żadnych konkretnych wiadomości nawet o tak podstawowych sprawach jak odległość. Może stanie nam na drodze pole siłowe albo też coś innego zmusi nas do powrotu. Ale przynajmniej czegoś się dowiemy, choćby tylko tego, że w ciągu jednego dnia niewiele da się zrobić. — A co z nami? — zapytał Horacy.

— Wy macie trudniejsze zadanie. Chciałbym, żebyście we trójkę połączyli wysiłki, jeśli chodzi o dwie sprawy: pierwsza, to systematyczne poszukiwanie biblioteki - zakładam, że taki budynek musi być jakoś stosownie oznaczony - a druga, to narysowanie planu głównych ulic Londynu. Kiedy już poradzicie sobie z centrum, idźcie dalej... Słyszeliście o mapach, prawda? Proporcjonalnie zmniejszane rysunki przedstawiające jakiś obszar. Pamiętam, że widziałem takie mapy na filmach i w telewizji. W ten sposób uzyskamy w końcu plan Londynu. — Jeżeli bezkrwiści nie zdołają nam tego najpierw uniemożliwić — dodała Jane. Ernest westchnął. - Chciałbym mieć kompas. Widziałem takie na filmach. Wiecie, bezkrwiści muszą być głupi, bo inaczej me dopuściliby do nas informacji o książkach, mapach, kompasach i innych rzeczach, których nie chcą nam dać. Michał milczał przez chwilę, po czym powiedzjat: - Z drugiej strony być może chcą właśnie, abyśmy wiedzieli o tym wszystkim, czego nam odmawiają. Może chcą, żebyśmy zdawali sobie sprawę z tego, ile tracimy. Emilią wstrząsnął dreszcz. - Zimno mi i zrobiło się już późno. Lepiej wracajmy do domu. Będzie moc pytań. Horacy roześmiał się z goryczą. - Zawsze jest moc pytań. Ich pytań, nie naszych. Gdybym mógł bezkarnie zabić matkę i ojca i mieć wreszcie spokój, naprawdę bym to zrobił. Nikt nie był zdziwiony tą gwałtowną wypowiedzią. Nikogo nie zgorszyła myśl, której Horacy dał wyraz. Rozdział dwunasty Michał ! Emilia nie śmieli wyruszyć na piknik zbyt wcześnie. Mogłoby to wzbudzić podejrzenia. Michał miał wprawdzie pewność, że ich działalność badawcza zostanie prędzej czy później odkryta, ale wolał, żeby stało się to raczej później niż prędzej. Emilia mieszkała w małym domku przy Yictoria Street. Przyszedł po nią niezbyt wczesnym rankiem. Pan Bronte wyglądał młodziej i mniej surowo od ojca Michała. Pani Bronte miała trochę ładniejszą twarz niż jego matka, ale poza tym byta do niej bardzo podobna i podobnie ubrana. Wśród starszych kobiet panowała ostatnio moda na naśladowanie Grety Garbo. Pani Bronte nosiła jej fryzurę z ,,Królowej Krystyny". Emilia miała na sobie białą sukienkę ! słomkowy kapelusz z szerokim rondem. Michał pomyślał, że wygląda uroczo. Kiedyś zamieszka z nią w ich własnym domu, z dala od wszystkich bezkrwistych, z dala od wszystkich zmór i koszmarów, z dala od Londynu. Kiedyś... Poni Bronte przygotowała dla nich koszyk z jedzeniem. Zapytała, dokąd Michał chce zaprowadzić Emilkę. Odpowiedział, że do Hampstead Heath. Było to dość daleko, żeby usprawiedliwić całodzienną wyprawę, a jednocześnie dość blisko, aby nie budzić podejrzeń. Pan Bronte wziął Michała na bok i powiedział, że Emilia to porządna dziewczyna i że nie chciałby, aby przydarzyło jej się coś złego, ma jednak pewność, że Michał jest dorosły i potrafi nad sobą zapanować. Michał odpowiedział zażenowany, że nigdy nie zrobiłby Emilce krzywdy ani przykrości, że bardzo ją lubi i będzie pilnował, aby nic się jej nie stało. Wyglądało to wszystko zupełnie jak scena z filmu. Panu Bronte chyba zależało, aby tak się to właśnie odbyło.

Przed lunchem nie udało im się zajść daleko. Byli już porządnie głodni, kiedy znaleźli się nad Tamiza. Michał wyjąl z koszyka, który niósł, po jabłku dla siebie i Emil-ki; jedli je podczas marszu. Minęli Westminster Bridge. Waterloo Bridge, Blackfriars Bridge, Tower Bridge. Między Blackfriars Bridge a Tower Bridge widzieli krótki nalot. Tym razem nie było sterow-ców tylko dwu- i trójpłatowce. Wyglądało to bardziej jak numer cyrkowy niż jak bitwa powietrzna. Cala akcja rozgrywała się dokładnie nad Tower. Rozbite samoloty jak zwykle znikały bez śladu - jakby wchłaniało je niewidzialne pole siłowe. Dotychczas najdalszym miejscem w Londynie, do jakiego Michał dotarł, było Tower. W miarę jak zbliżali się do nieznanego terytorium, podniecenie Michała rosło. Wkrótce jednak poczuli się zmęczeni i musieli trochę odpocząć. Usiedli na niskim murze i pożywili się kanapkami i mlekiem. Byli w dzielnicy doków, wielkich pustych budynków, dźwigów i pomostów. Ale nigdzie nie było widać statków. Ojciec Michała powiedział kiedyś, że w czasie wojny statki nie mogą zawijać do londyńskiego portu. Michał zastanawiał się, dlaczego. Może nie da się podnieść pola siłowego, żeby móc wpuścić statki do środka. Ale kto i jak, w takim razie, zaopatruje Londyn? Michał westchnął. Same zagadki... Dzień był pochmurny, ale ciepły. Michał nagle uzmy słowił sobie, że wokół nigdzie nie ma ludzi. Było to przyjemne i niezwykle. Przeważnie w pobliżu zawsze ktoś był, choćby tylko jedna lub dwie osoby. Teraz ich nieobecność dawała mu cudowne poczucie wolności. W tej chwili zdał sobie sprawę, że pdkąd minęli Tower nie spotkali żywego ducha. Dziwnel Emilia najwidoczniej myślała o tym samym. - Prawda, jak miło, że choć raz możemy być zupełnie sami? Ciekawa jestem, gdzie się wszyscy podziali. — Trudno się chyba spodziewać, żeby ludzie chcieli mieszkać w takiej okolicy — podsunął Michał. — A poza tym, wydaje mi się, że statki już tu nie przyptywają. Więc nie ma nic do roboty... Czy jesteś bardzo zmęczona? - Nie, już nie - odparła dzielnie. - Czeka nas przecież poważne zadanie. Musimy iść dalej. Niedługo już trzeba będzie zawrócić, bo się spóźnimy i będą kłopoty... Niezbyt dobrze nam idzie na razie, prawda? Nic ważnego nie odkryliśmy, nie rozwiązaliśmy żadnej zagadki. — Dopiero zaczęliśmy działać na tym polu — powiedział lekko Michał. — Nie można się spodziewać zbyt wiele po pierwszej próbie. Chodź, kochanie. Zrobimy wszystko, co możemy. - Powiedziałeś do mnie „kochanie". To miło. To bardzo miło. — Jesteś moim kochaniem - oświadczył Michał, zdumiony wtasną śmiatością. - Ala i As, pamiętasz? — Ala i As — powtórzyła Emilia. Uśmiechnęła się. — Najpiękniejsze słowa na świecie... Chciałabym, żeby to się zdarzyło jeszcze raz. - Tak będzie, kochana. Ale nie tutaj, nie teraz. Wypoczęci i odświeżeni ruszyli w dalszą drogę. Michał energicznie parł naprzód. Bardzo chciał, żeby ta wyprawa przyniosła jakieś rezultaty. Byłoby to ogromnie znie-chęcające, gdyby ich pierwsze przedsięwzięcie nic nie dało. Co jakiś czas musiał jednak zwalniać kroku, zdając sobie sprawę, że tempo, jakie narzucił, jest dla Emilii zbyt szybkie. Czasami musieli oddalać się od rzeki, ale zawsze udawało im się wrócić na jej brzeg. Minęli już doki i naraz znaleźli się na otwartej przestrzeni wśród krajobrazu wiejskiego. Dookoła nic tylko trawa, drzewa, krzewy i ptaki. W teorii koryto Tamizy powinno byto być tu szersze, ale rzeka wcale nie wydawała się specjalnie szeroka. Przeciwnie, wyglądata jakoś niepozornie.

Nadal nigdzie nie byto ludzi. Ani jednej osoby. Absolutnie nikogo. Michała nie wiadomo czemu ogarnęło podniecenie. Niebo poszarzało, zaczynało się szybko zmierzchać. - Michale, powinniśmy już wracać — odezwała się Emilka., Scisnął ją za rękę. - Jeszcze tylko chwileczkę. Z pewnością na coś trafimy, W końcu Emilka powiedziała stanowczo: - Przepraszam cię, kochany, ale muszę odpocząć, l naprawdę trzeba iść do domu. Jeżeli się za bardzo spóźnimy, mogą nam już nie pozwolić wyjść razem. - Jak mogliby nas powstrzymać? - zapytał z wściekło-ścią. — Dobrze, Emilko, zostań tu i odpocznij. Ja pójdę jeszcze kawałeczek i zaraz wrócę. A potem razem pójdziemy do domu. Teraz i on czuł się zmęczony, rozczarowany, zniechęcony. Emilka z wdzięcznością spoczęła na trawie. Położyła się na wznak i wydała westchnienie ulgi. Michał zostawił przy niej koszyk z żywnością i puścił się niemal biegiem naprzód, chcąc za wszelką cenę odkryć coś pożytecznego. Rzeka zataczała szerokie koło. Obejście tego zakrętu zajęło mu więcej czasu, niż przypuszczał. Ale to, co zobaczył stojąc na niewielkim wzgórku, warte było każdego wysiłku. Tamiza robiła tu pełny zakręt i płynęła z powrotem. W oddali widać było zarysy miasta. Tamiza nie płynęła do morza. Płynęła z powrotem do Londynu. Znaczenie tego, co widział, uderzyło go jak obuchem. Depresja minęła, nie czuł już zmęczenia. Był tak podniecony, że ledwo mógł ustać na nogach. Zaczął się śmiać histerycznie i kosztowało go to sporo wysiłku, żeby się opanować. Wprawdzie natrafił tylko na jeszcze jedną zagadkę, ale coś przynajmniej znalazł. Wrócił pędem do Emilii, z pośpiechu dwukrotnie się po drodze przewracając, bo chciał jak najprędzej podzielić się z nią tą wiadomośc!ą. 2 początku Emilia po prostu nie chciała w to uwierzyć. - Ależ to niemożliwe, Michale, zupełnie niemożliwe. Nie może płynąć z powrotem. - Ale płynie, i zdobędziemy na to dowody. - Posłuchaj, wiem, że to głupie, ale się boję. Bardzo się boję. Wydaje mi się, że stanie się coś strasznego. . Podniósł ją i pocałował delikatnie, bez namiętności, nie myśląc w tej chwili o jej miękkich piersiach, którymi do niego przywarła. - Nic takiego się nie stanie, przyrzekam ci. Chodźmy. Musimy skończyć to, cośmy zaczęli. Obiecuję ci, że nie będziemy w domu zbyt późno. Ciemno zrobiło się na długo, zanim dotarli do dowiów. Ale jednak Michał odniósł triumf, ponieważ zdołał przed zmrokiem odkryć sekret Tamizy. Emilia była bardzo zmęczona, niemniej posuwała się dzielnie naprzód. Kiedy dochodzili do Richmond Bridge, zapadał już półmrok, przy Kew Bridge ściemniło się jeszcze bardziej. Księżyc stał już wysoko na niebie, gdy zbliżali się do Chelsea Bridge. Następnym mostem był już Westminster Bridge. Pełne kołoi Nie warto już było iść dalej wzdłuż Tamizy. To nie rzeka, lecz wielki, nierówny krąg bieźącej wody. Z Chelsea Bridge do domu państwa Bronte na Victo-ria Street nie było daleko, ale Emilia myślała, że ta droga nigdy się nie skończy. Michałowi było jej żal i miał wyrzuty sumienia, że zmusił ją do tak długiego marszu, ale nad poczuciem winy górowała radość z powodu do- konanego odkrycia. -Kiedy doszli do Yictoria Street, kazał Emilce chwilę od-począć, zanim zaprowadzi ją do domu. Oboje zdawali sobie sprawę, jakie to ważne, żeby nie sprawiała wrażenia krańcowo wyczerpanej.