IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony258 476
  • Obserwuję204
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań149 133

Elliott Kate - Korona gwiazd 04 - Dziecko płomienia(2)

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :3.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Elliott Kate - Korona gwiazd 04 - Dziecko płomienia(2).pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Elliott Kate
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 778 stron)

Kate Elliott DZIECKO PŁOMIENIAChild of flame Tłumaczyła Joanna Szczepańska

Pamięci Arnolda Bodtkera, 1904 - 2000. „Wiedzieć coś i w coś wierzyć jest czymś zupełnie innym, niż stosować w życiu to, co wiemy i w co wierzymy".

NOTA OD AUTORKI Materiał, który składa się na serię „Korona Gwiazd", pisany był z myślą o trylogii, po której miały nastąpić trzy kolejne części. Jak to często zdarza się w pracy pisarskiej, nie wszystko poszło zgodnie z planem. Gdy zaczęłam tworzyć, odkryłam, że fabuła będzie znacznie szersza, niż początkowo sądziłam. Część materiału, jaki chciałam wykorzystać, została skrócona lub odłożona do wykorzystania w innym czasie, włączając jeden osobny wątek, który dotyczy plemion Quman. Reszta mego dorobku składa się z części tworzących pięć (albo sześć) woluminów, co okazało się najlepszym sposobem, by jednocześnie utrzymać pisarski poziom i dotrzymać terminów wydania książek. Ostatnia część „Korony Gwiazd" będzie nosiła taki właśnie tytuł. Pozostawiam otwartą możliwość powrotu do świata przedstawionego w „Koronie Gwiazd" w kolejnej sadze. Mam nadzieję opowiedzieć kiedyś historię Kereki, córki wodza Qumanów, która pragnęła być mężczyzną.

PODZIĘKOWANIA Nagły atak zapalenia ścięgien spowodował pewne opóźnienia w pracy nad tą książką. Chciałabym podziękować moim wydawcom za cierpliwość, M. J. Kramer za dwukrotne przepisywanie moich bazgrołów, kiedy nie mogłam tego zrobić sama. Szczególne podziękowania dla Russa Galena za jego wyjątkową pomoc. Jak zawsze chcę podziękować Jay Silverstein za wkład w powstanie moich książek i za ich oceny. Dziękuję także: Jeanne Reames Zimmerman, Sherwood Smith, M. J. Kramer, Katharine Kerr, Constance Ash i mojemu wydawcy, Sheili Gilbert. Spędziłam wiele wspaniałych, olśniewających chwil w Muzeum Narodowym w Kopenhadze w Danii i mam nadzieję, że znajdziecie ślady tego w mej książce. Jeśli Adika ma innego potomka niż ten z mojej wyobraźni, jest nim dziewczynka Egtvedów. A moim czytelnikom: dziękuję za oczekiwanie.

PROLOG Błyskawice raz za razem rozdzierały niebo na południowym wschodzie. Jednakże w szerokim rowie, w którym odnalazła schronienie trójka młodych ludzi i dwóch ciężko rannych żołnierzy, deszcz na szczęście był słabszy. Wiatr z północy rozwiał chmury, odsłaniając woskowe światło księżyca. Ivar wsłuchiwał się w odgłosy bitwy, które przynosił morski wiatr. Schronili się w rowie w nadziei, że ujdą uwadze przeciwnika. Nie znaleźli jednak bezpieczeństwa, a jedynie chwilę wytchnienia, utkwiwszy w miejscu za linią wroga. Qumańscy wojownicy mogli spaść im na karki od strony rowu po wschodniej stronie i poćwiartować ich, a potem odciąć im głowy i przytroczyć je jako ozdoby u swoich pasków. Albo, w ostateczności, zrobią to, co miał na myśli Baldwin, paplając o qumańskich żołnierzach przeszukujących ogromny kurhan i jego obrzeża, oświetlając sobie drogę pochodniami. Póki co ze swego miejsca na dnie błotnistego rowu Ivar nie dostrzegał ani jednej. Ze szczytu wzgórza emanowało migotliwe światło, ale nie przypominało żadnej z pochodni, jakie Ivar kiedykolwiek widział. Czasami, gdy sytuacja była naprawdę zła i nie dało się z tym nic zrobić, lepiej było nie dostrzegać pewnych rzeczy. - Ostrożnie - wyszeptał Ermanrich. - Cały ten kraniec jest wypełniony wodą. Na litość boską! Jest jak lód. - No, Dedi, dalejże, chłopaku - perswadował starszy z dwóch rannych Lwów swemu młodemu towarzyszowi, ale ten nawet nie drgnął. Prawdopodobnie był już martwy. Ivar znalazł wodę i zaczął ją pić ze złożonych dłoni. Jej chłód sprawił, że odzyskał jasność myślenia po raz pierwszy, odkąd stracił palce. Wreszcie mógł usiąść i zastanowić się, w jak bardzo złym byli położeniu. Księżyc rzucał poświatę na otaczający ich krajobraz. Naprzeciwko przepaści pomiędzy górskimi zboczami utworzyła się sadzawka wody. Powstająca przez niezliczone lata katarakta do tego stopnia starła górski klif, iż odsłoniły się dwa głazy, nakryte przez kamień nadprogowy. W jednym z kamieni odbijały się gwiazdy, ukazując jego wyrzeźbioną połowę, ukrytą pośród mchu. Ivar ominął sadzawkę, nie chcąc zmoczyć nóg i natrafił na starożytną kamienną rzeźbę. Była uformowana w kształcie ludzkiego ciała, na głowie którego

widniały jelenie rogi. - Spójrz! - Baldwin zerwał mech, przykrywający kamienie. Odsłonił tunel z wejściem do wnętrza skały. Tak czy inaczej znaleźli się po stronie, która przegrała bitwę i byli odcięci od wycofującej się armii księcia Bayana i jego sprzymierzeńców, a przynajmniej tych, którzy ocaleli. Starożytny kurhan z pewnością nie mógł być gorszy niż qumańscy żołnierze, Ivar przecisnął się przez wejście, brodząc w wodzie. Do butów wlała mu się zimna woda, mocząc nogawice i sprawiając, że palce stóp aż pulsowały mu z bólu. Nie mógł nic dostrzec. Poczuł tylko, że musnęło go czyjeś ciało. - Ivar! Czy to ty? - Oczywiście, że ja! Kiedyś słyszałem, że Qumanowie boją się wody. Może moglibyśmy się tu ukryć, przynajmniej dopóki ta sadzawka nie zrobi się zbyt głęboka. Grunt pod nogami był twardy, a woda nie sięgała powyżej ich kolan, Ivar zanurzył rękę w lodowatej toni, szukając czegoś po omacku. Znalazłszy kamień, uniósł go i wrzucił do wody. Rozległo się głuche pluśnięcie. Woda przed nimi kapała miarowo. Jakieś żywe stworzenie poruszyło się w głębi kurhanu. - Co to było? - zasyczał Baldwin, chwytając ramię Ivara. - Au! Szczypiesz mnie! Było za późno. Ich głosy zbudziły śpiących zmarłych. W ciemnym tunelu odbił się echem jęk pozbawiony słów. - O Boże - Ivar ścisnął ramię Baldwina. - Zaszliśmy do piekła w kurhanie i będziemy przeklęci. Jednakże głos wypowiedział słowa, które choć zniekształcone przez kamienie i kapanie wody, były zrozumiałe. - Czczy to wy? Czczy jesteście przyjaciółmi Ermanricha? - L-lady Hathumod? - wyjąkał Baldwin. - J-ja. - Ulga w jej głosie była słyszalna pomimo zacierania się słów i echa. - Biedny Ssigfrid został ranny w ramię i zgubiliśmy się. M-modliłam się do Boga o zzznak. A potem dostaliśmy się w to miejsce. Tutaj jest sucho i wydaje mi się, że tunel biegnie dalej w głąb wzgórza, ale zbyt się bałam tam zapuszczać. - Co teraz zrobimy? - burknął Baldwin. - Zbierzemy innych i pójdziemy w głąb tak daleko, jak to tylko możliwe. Qumanowie nie odważą się gonić nas przez wodę. Po upływie dnia lub dwóch odejdą stąd, a my wyjdziemy na powierzchnię.

- Tak jak teraz? - upewniał się Baldwin. - Tak jak teraz. Zobacz. Zawrócili ku wyjściu pokrytemu mchem, gdzie znaleźli trzęsącego się i kaszlącego Ermanricha, zdrapującego mech. - O Boże, tu jesteście! Myślałem, że kurhan was pochłonął - wydał z siebie urywane westchnienie, a potem odezwał się niskim głosem, robiąc sobie żarty ze strachu i zarazem ulgi, jakie go ogarnęły. - Błoto jest ślepe, w przeciwnym razie nigdy byś nie wszedł do środka. Chodźcie. - Ivar skierował się ku Lwu, który nie stracił przytomności. - Przyjacielu, czy możesz chodzić? - Trochę, chłopcze. Ale Dedi, ten tutaj... - Głos starego Lwa stał się nagle chrapliwy. - Poniesiemy go - rzekł szybko Ivar. - Ale najpierw wydobędziemy go z tej kolczugi. Ermanrich, pomożesz mi? Baldwin, pomożesz Lwu, pójdziesz przodem i będziesz patrzył, czy nie ma jakichś dziur. - Dziur? A co będzie, jeżeli wpadnę do jakiejś bez dna? - Baldwin, nie mamy czasu! Tędy. - Sięgnął po tarczę nieprzytomnego Lwa. - Weź jego miecz i w razie potrzeby toruj nim sobie drogę. Co dziwne, Baldwin usłuchał bez sprzeciwu. Pomógł podnieść się starszemu Lwu i podtrzymywał go, podczas gdy ten kuśtykał do tunelu. Wyswobodzenie nieprzytomnego chłopaka z kolczugi nie było zadaniem łatwym. - Myślę, że on już nie żyje - wyszeptał Ermanrich ładnych kilkanaście razy, w końcu jednak wydobyli go ze zbroi. Ciągnięcie go poprzez tunel, nawet pozbawionego kolczugi, nie należało do najłatwiejszych zadań. Był rosłym mężczyzną, dobrze umięśnionym i rannym tak poważnie, iż był kompletnie bezwładny, a przez to ciężki niczym nieboszczyk. Na szczęście woda nie sięgała im wyżej ud, a wkrótce zziębnięci dotarli na suchy grunt. Wielkość wzgórza ich przytłaczała. Kurz drażnił nozdrza Ivara, a jego okaleczona dłoń zdawała się płonąć. - Dzięki Bogu - westchnął Baldwin w ciemności. Ivar i Ermanrich położyli nieprzytomnego żołnierza na ziemi. Nie zrobili tego zbyt delikatnie, a Ivar wyprostował się tak szybko, że uderzył głową o kamienny sufit. Ból sprawił, że pociekły mu łzy. Miał ochotę po prostu usiąść i płakać. Wszystko skończyło się klęską. Naprawdę wierzył, że wygrają bitwę. Oddziały księcia Bayana i księżniczki Sapientii prezentowały się wspaniale naprzeciwko armii qumańskiej i nawet straszna margrabina Judith wystąpiła z tak potężną armią, iż wydawało się niemożliwym, by ją rozbito. Książę Ekkehard zagubił się gdzieś w powszechnym zamęcie, jego towarzysze zostali rozbici lub polegli, a oni

sami byli ostatnimi resztkami armii księcia Bayana, które pozostały po tej stronie rzeki: dwóch ciężko rannych żołnierzy, czterech mnichów - nowicjuszy i jedna ocalała zakonnica. Bitwa rozpoczęła się późnym popołudniem, a teraz nadchodziła noc. Dwie godziny oddzielały ich od momentu, gdy stali na polu chwały, w pierwszej linii prawej flanki, gotowi, by rzucić się do bitwy. Niemożliwe, że wszystko tak szybko obróciło się na złą stronę. Tymczasem jednak ktoś musiał wrócić i upewnić się, czy qumańscy żołnierze nie depczą im po piętach. Zimno, mokro i dreszcze - Ivar przygotowywał się na szok podczas brodzenia w wodzie, która płynęła w dole tunelu. Nogawice przylgnęły do jego nóg niczym lodowate pijawki, a palce stóp zesztywniały z zimna. Z mroku wyłoniła się nagle czyjaś ręka, chwytając rękaw Ivara. - Jesteś pewien, że nie chcesz, bym poszedł z tobą? - rzekł Baldwin ochrypłym szeptem. - Nie. Będzie lepiej, jeśli pójdę sam. Jeśli coś mi się stanie, ty, Ermanrich i lady Hathumod poniesiecie rannego Lwa. Baldwin przysunął się bliżej. Pomimo długich tygodni podróży w trudnych warunkach, poczucia przerażenia z powodu przegrywanej bitwy, które trwało od popołudnia aż do zmierzchu, rozpaczliwej marszruty w głąb starożytnego kurhanu, oddech Baldwina był tak słodki, jak u możnowładcy, siedzącego w różanym ogrodzie, popijającego napój z grzanego mleka i wina, zaprawiony korzeniami z domieszką mięty. - Wolałbym umrzeć, niż ruszyć bez ciebie. - Wszyscy zginiemy, jeśli Qumanowie odkryją zbroję Lwa i dowiedzą się, że ukryliśmy się w tunelu. Zostań tu, Baldwin, błagam cię. Za ich plecami, w styksowej ciemności, delikatny głos Sigfrida unosił się i opadał, wypowiadając modlitwę. W jakiś dziwny sposób ciemność wypaczała poczucie czasu. Czy naprawdę ledwie chwilę temu odnaleźli ukryte wejście do kurhanu? Można było odnieść wrażenie, że od tej chwili minęły całe godziny. Poprzez słowa modlitwy Sigfrida Ivar słyszał mamrotanie lady Hathumod, jednak nie potrafił rozróżnić słów. W odpowiedzi słychać było monosylabiczne burknięcia Lwa i szeptem wypowiadane pytania Ermanricha. Ivar nie mógł nic dostrzec w ciemnościach, nawet stojącego obok Baldwina. Czuł jednak obecność swoich towarzyszy, ściśniętych jeden koło drugiego niczym przerażone szczury, ukryte pod zwałami ziemi i skał. Ivar wziął od Baldwina miecz nieprzytomnego Lwa i spróbował go chwycić zdrową ręką. Poczuł ulgę, gdy ścisnąwszy broń, skórzany uchwyt wpasował się w zagłębienie dłoni. Z zaciśniętymi zębami ruszył ku wodzie, drżąc z zimna. Tunel opadał w dół, a lodowata woda

ziębiła mu nogi. Z mieczem tuż przy lewym boku Ivar dotarł do wyjścia, zachowując względną ciszę. Poczuł zatęchły zapach pola bitewnego. Słychać było krakanie wron, zwołujących swoich pobratymców na ucztę. Pod podeszwami butów czuł kamienie. Westchnął lekko, starając się utrzymać równowagę. Poranione ramię otarło się o kamienną ścianę. Syknął z bólu, poczuwszy płynącą strużkę krwi. Potykając się, szedł naprzód. Rękę z kikutami brakujących, odciętych aż do stawów palców, położył wreszcie na wilgotnym gobelinie mchu. Łzy popłynęły mu z oczu, tworząc słone ścieżki nad wargami. Po chwili ból zmniejszył się na tyle, by Ivar mógł normalnie myśleć. Dotarł do wyjścia. Ostrożnie pomacał zdrową ręką kłaczki mchu, które pokrywały popękane wejście. Ukryty za ich zasłoną, czekał, nasłuchując. Nie widział nic, nawet nieba. Wszechobecna ciemność, kryjąca wejście do kurhanu, była głęboka niczym mroki wewnątrz grobowca. Świat spowijał zapach wilgoci, ziemi i mokrego mchu. Z oddali docierały odgłosy walczącej armii, końskich kopyt, wycie jakiegoś nieszczęśnika i dźwięki wskazujące na to, że obie armie zaczynają się od siebie oddalać, a bitwa słabnie, dobiega końca. Z niedaleka zaś dało się słyszeć chrząkanie i czyjś niewyraźny oddech. Zanim Ivar zdążył się zorientować, że zmienił pozycję, miecz uniósł się w jego dłoni. Porzucona zbroja mówiła głosem charakterystycznym dla wszystkich metalowych rzeczy: kiedy dotykały jej czyjeś ręce, lekko podzwaniała. Stało się to, czego się obawiał: qumański żołnierz znalazł zbroję Lwa. Ivar wyjrzał zza swojej zasłony. Qumański wojownik miał zwinięte na plecach skrzydła. Pochylał się nad zbroją i hełmem Lwa. Ivar przykucnął pod drewnianą framugą wrót. Kiedy Qumańczyk odwracał się, uderzył. Jego krótki miecz ugodził skrzydlatego żołnierza pod skórzaną koszulą z naszytymi łuskami. Zdołał zarzucić ranną rękę na szyję mężczyzny i z całej siły pchnął go do wnętrza kurhanu. Gdy Ivar wpadł do wody, drewniane framugi zaczęły pękać. Qumański żołnierz runął najpierw na kolana, a potem uderzył twarzą o grunt. Ostrze miecza przeszyło go na wylot, przechodząc między jego żebrami. Woda musnęła wargi Ivara, gdy ten przyciskał żołnierza do ziemi. Quman poruszył się, próbując unieść głowę, ale Ivar przygważdżał go mieczem, wbijając go w ciało żołnierza aż po rękojeść. Rozległ się zgrzyt, gdy stal dotknęła kości. Quman wił się w konwulsjach. Jego czarne włosy unosiły się w wodzie niczym kosmki mchu. Wreszcie całkiem znieruchomiał. Ivar wypchnął ciało na głębszą wodę, po czym zachwiał się. Był obolały z zimna.

Chciał zmyć z twarzy krew, lecz sadzawka wokół pełna była śladów życia, które wyciekło z ciała Qumana. Ostrożnie przesunął się w kierunku mchu. Tam woda była czysta. Niebo przecięła błyskawica, a potem uderzył piorun. Ktoś o coś zapytał. Za kurhanem pojawiła się postać. Była zniekształcona przez skrzydła. Jej koń stanął dęba na tle nocnego nieba, a jeździec znowu coś zawołał: następny Quman szukał swego towarzysza, Ivar, ukryty w rzucanym przez głaz na dno rowu cieniu, był dla niego niewidoczny. Chwilę później jeździec ruszył w inną stronę. Mżawka zraszała policzki Ivara. Z coraz głośniejszym rykiem przetaczały się wody rzeki. Ich szum przypominał wiele narastających jednocześnie głosów. Nie mógł jednak zobaczyć rzeki, tak jak i gwiazd na niebie. Kropelka deszczu spłynęła mu na czubek nosa i pozostała tam zawieszona jakiś czas. Ivar także trwał w bezruchu, by nie zdradzić miejsca swej kryjówki. W końcu schował miecz, zwinął kolczugę, ściskając ją paskiem, a hełm przywiązał rzemykiem do ramienia. Z mieczem w sprawnej dłoni i z ręką, która tętniła bólem tak silnie, że aż przyprawiało go to o ból głowy, Ivar ruszył w drogę powrotną. Makabryczne skrzydła musnęły jego nos, jedna drzazga z połamanej framugi zadrapała go w policzek, zaś pióra połaskotały mu wargi. Deszcz rozpadał się na dobre. Na zachodzie uderzył piorun. Jeśli będą mieli szczęście, deszcz zatrze ślady ich bytności i pozostawi bezpiecznych na dzień lub dwa, podczas gdy Qumanowie odejdą. Potem spróbują się prześliznąć na północny zachód, na szlak wycofującej się armii księcia Bayana i księżniczki Sapientii. Aczkolwiek w głębi serca wiedział, że to złudna nadzieja. Qumanowie mieli zwiadowców i naganiaczy. Nie było możliwości, by wynędzniała grupa siedmiu ludzi, spośród których czworo było rannych, a większość nie była w stanie walczyć, mogła się przedrzeć przez linie wroga. Musieli jednak wierzyć, że im się uda. W przeciwnym razie pozostawało im położyć się i czekać na śmierć. Dlaczego zesłano im wizję feniksa, skoro Bóg zaplanował dla nich tak bezsensowną śmierć? Baldwin czekał na niego w miejscu, gdzie tunel wznosił się i gdzie nie przedostawała się woda. - Chodź - powiedział gwałtownie Baldwin. - Gerulf rozpalił ogień. - Gerulf? - To ten starszy Lew. - Baldwin szedł za Ivarem, podtrzymując go, gdy ten się potykał, Ivar czuł się wyczerpany. Był przemoczony i przechodziły go dreszcze. Pragnął jedynie rzucić się, tak jak stał i spać, aż zabierze go śmierć albo przybędzie po niego feniks. A

może jedno przywiedzie drugie - trudno było to wszystko rozsądzać, gdy ściany przed oczami Ivara falowały. Na bladej powierzchni kamieni wyryto jakieś dziwne znaki, szerokie skalne ściany ozdobiono symbolami demonów i starożytnych bogów, którzy zsyłali plagi na ludzi dawnych czasów: romby, spirale, które nie miały początku ani końca. W ogromne przestrzenie popękanych skał wzdłuż i wszerz wciskały się kłaczki wyschniętej trawy. Jakim sposobem jednak wszystko to było widoczne w samym sercu głębokiego grobowca? Z pomocą Baldwina Ivar posuwał się naprzód. W pewnym momencie korytarz zaprowadził ich do zadymionej komnaty, oświetlonej przez płomienie. Towarzysze Ivara zgromadzili się przy pochodni, a on sam rozejrzał się wokół. Komnata wyglądała niesamowicie, oblana migoczącym światłem. Nie można było zobaczyć sufitu, a ściany skrywał cień. Ivar kichnął. W centrum skalnej sali znajdowała się kamienna płyta. Wieki temu złożono tutaj szczątki królowej. Tu spoczywały jej kości - blady szkielet z pustymi oczodołami spał snem wiecznym, omiatany światłem pochodni. Widniały na nim strzępki zgniłego materiału i złotych ozdób, które opadały wokół głowy i żeber. Kiedy Gerulf przesunął pochodnię, by wyraźniej dostrzec ranę towarzysza, ujrzeli też złote rogi. - Nie powinniście palić ognia w kurhanie! - załkał przerażony Ivar. - Wszyscy wiedzą, że to sprowadza demona śmierci! Wątły Sigfrid siedział u wezgłowia nieprzytomnego Lwa, najbliżej ołtarza. Popatrzył w górę spokojnymi oczami człowieka, który czuje, iż cudowne ręce Boga uleczyły jego ciało. - Nie obawiaj się, Ivar. - Jego głos, który wrócił mu cudem, był pełen wyrzutu. - Bóg nas ochroni. Ta biedna martwa kobieta nie uczyni nam nic złego. - Wskazał na szkielet, a potem pochylił się, gdyż stary Lew zaczął doń coś mówić cichym głosem. Ale skąd Sigfrid miał tę pewność? Ivar wychowywał się na północy, gdzie wciąż wyznawano starych bogów, którzy z pewnością byli zazdrośni, że wiara w Zjednoczonego Boga wyrwała spod ich wpływu tak wielu ludzi. Nie wiadomo, jaki nikczemnik spał tu snem wiecznym i jak mógł się obudzić. Ermanrich i Hathumod siedzieli obok siebie, złączywszy ręce w braterskim uścisku. Oboje mieli za sobą podobne doświadczenia. Jakże dalekim wydawał się czas, gdy czterej nowicjusze i Hathumod byli w nowicjacie w Quedlinhame. Już rok później zostali zeń wydaleni za popełnienie niewybaczalnego grzechu herezji. Baldwin okrążył kamienny ołtarz i zmarłą królową, następnie przykucnął, by wziąć do

ręki jeden ze złotych rogów. Szkielet oblało światło pochodni. Cenne bursztynowe koraliki rozsypały się wokół kości. - Nie niepokój zmarłego! - zasyczał Ivar. Ale Baldwin, z oczami szeroko otwartymi, majstrował coś po prawej stronie szkieletu, tam gdzie włókna wysuszonych wełnianych sznurków, których końce związane były małymi, zielonkawymi metalowymi pałeczkami, owijały się wokół kości miednicy. Jego ręka zacisnęła się na małym, połyskującym błękitno przedmiocie. - Popatrzcie! - wykrzyknął, podnosząc drugą ręką kamienne lusterko, które spoczywało w zagłębieniu, utworzonym przez kości miednicy. Wypolerowana czarna powierzchnia nadal lśniła. Kiedy Ivar w panice uczynił krok, by powstrzymać przyjaciela przed dalszym bezczeszczeniem świętości, Baldwin ujrzał to w lusterku. - Ach, Boże, obawiam się, że mój biedny siostrzeniec już nie żyje - mamrotał Gerulf. - Przysięgałem siostrze, że wrócimy do domu cali i zdrowi. W lustrzanej głębi zwierciadła odbiły się jakieś cienie, słabo widoczne w panującej ciemności. Starożytne władczynie, których oczy miały blask noża, wyszły z ukrycia. Pierwsza była młoda, ubrana w pyszną szatę, która błyszczała niczym płonąca strzała. Na jej ustach igrał okrutny uśmiech. Druga była korpulentną matroną wysokiego rodu, której nigdy nie brakło jedzenia i która trzymała w rękach kosz wypełniony owocami. Trzecia miała srebrne warkocze przewiązane wstążkami, a zmarszczki na jej twarzy wydawały się tak głębokie jak szczeliny w górskim zboczu. Na jej uniesionych rękach widniały pajęczyny. Spojrzenie królewskich oczu sprawiło, że Baldwin poczuł się jak zatrzaśnięty w imadle. Nie mógł wypowiedzieć ani słowa, by ostrzec innych, którzy nic nie widzieli i nie czuli zbliżającego się niebezpieczeństwa. Hathumod westchnęła. - Cóż tam leży? - Jej słowa sprawiły, że wizerunki duchów zafalowały, tak jak faluje woda, gdy ludzka ręka oczyszcza z alg zarośnięty staw. - Baldwin! Odłóż to natychmiast, idioto! - rozkazał Ivar. Kiedy zawstydzony Baldwin położył lusterko na jego uprzednie miejsce, Hathumod podeszła bliżej. Jej ręka spoczęła na tobołku tak brudnym i pokrytym pleśnią, że dłoń zrobiła się zielona, a drobinki osadu rozsypały się wokół, wirując w dymie z pochodni. Podobnie jak Baldwin, była albo głupia, albo nieostrożna. Zagmerała w tobołku i znalazła skórzaną sakiewkę, która w jej rękach zamieniała się w garstkę pyłu i, co dziwne, paznokieć, pokryty plamami rdzy. Hathumod załkała, podczas gdy Gerulf potrząsnął tobołkiem. Wypadły z niego

przegniłe części ubrania: zardzewiała, rozpadająca się kolczuga, nóż, zgniły skórzany pas, gładka tunika i płaszcz z naszytym emblematem czarnego lwa. - Jakiś nieszczęsny towarzysz broni musiał się tutaj dostać i skonał wiele lat temu - rzekł stary Lew. - Kto tu jest? - odezwał się niespodziewanie Sigfrid, odrzucając głowę w tył, jak gdyby coś dosłyszał. Baldwin, wciąż ściskając obsydianowe zwierciadło, wrzasnął i rzucił się do przodu. Spoczywającym na ziemi martwym ciałem siostrzeńca Gerulfa szarpnął nagle spazm, jak gdyby wstąpił weń demon. Podziemna komnata zalśniła błękitnym światłem. Ivar zawył, choć nie słyszał własnego głosu. Mięśnie jego gardła naprężyły się, gdy wydychał powietrze. Błękitne światło oślepiło go. Podłoga zawirowała pod stopami, odrzucając go na bok, jednakże jego wyciągnięte ręce nie poczuły gruntu. Upadł na kolana, chwytając rękami powietrze i oto nagle młoda królowa z uśmiechem jak ostrze noża szła ku niemu po dywanie z ognia, wyciągając ręce jakby w geście powitania. Podążył ku niej, chwytając się jakiejkolwiek nadziei życia. Dotknął jej dłoni. I nic już więcej nie wiedział.

CZĘŚĆ PIERWSZA KWIETNY SZLAK

Rozdział pierwszy WYBRANA 1 O zachodzie słońca Adika opuściła wioskę. Kiedy przechodziła, starsi ludzie kłaniali się jej z daleka z szacunkiem. Ojcowie usuwali dzieci z drogi. Kobiety dźwigające snopy zboża zebranego z pól odwracały wzrok na jej widok, tak by spojrzenie Wybranej nie sprawiło, że uschłyby nowo dojrzewające plony, z których otrzymywano chleb. Nawet ciężarna Weiwara, kiedyś jej ukochana przyjaciółka, zawracała za próg swego domu, kryjąc swój duży już brzuch przed spojrzeniem Adiki. Patrzono teraz na nią inaczej niż kiedyś. Prawdę zaś rzekłszy, nie patrzono na nią wcale, a już na pewno nigdy nie prosto w twarz. Nie teraz, kiedy Wiedzący wyznaczyli jej obowiązki i określili przeznaczenie. Gdy Wybrana przechodziła w pobliżu, nawet psy miały się na baczności. Adika przeszła przez otwartą bramę i skierowała się ku drewnianemu mostowi, przerzuconemu przez rzekę, która okalała wioskę. Światło słońca sprawiało, że chmury miały bladoróżowy odcień, delikatny jak kwiaty lnu. Pola zakwitały na złoto wzdłuż rzeki płynącej po równinie. Gdzieniegdzie widniały zapadające się stare domy babek, teraz opuszczone, ponieważ w nowej wiosce było bezpieczniej. Babki jednakże nie żyły w ciągłym strachu jak większość ludzi. Kiedy dotarła do rzeki, trzykrotnie podniosła laskę i pobłogosławiła wioskę. Potem ruszyła dalej. Nieopodal rzeki trzej mężczyźni pochylali się nad jazem. Ujrzawszy ją, jeden z nich wyprostował się. Adika rozpoznała szerokie bary Beora i charakterystyczny sposób, w jaki unosił podbródek, gdy był zły. Jakże Beor protestował i uskarżał się, gdy Wiedzący uznali, iż oni dwoje nie mogą już ze sobą dłużej żyć jako małżonkowie! Co prawda, życie z nim nie było spokojne. Beor otrzymał prawo nazywania jej swą małżonką w dniu, gdy starszyzna obrała go kapitanem

wioski ze względu na jego niezaprzeczalną odwagę podczas wojny przeciwko Przeklętym. Ale chociaż prawo zezwalało jej wybrać sobie małżonka wedle swej woli, to Beor nie był tym, którego by chciała. W pewnym sensie Adika czuła ulgę, pozbywszy się go. Jednakże, choć minęły dni i miesiące, tęskniła za ciepłem jego ciała w nocy. Beor wykonał ruch wskazujący, iż chciałby podejść i złapać ją, jednakże jego towarzysz powstrzymał go, kładąc mu dłoń na piersiach. Adika nadal szła ścieżką samotnie. Wspięła się na wielki kurhan, torując sobie drogę pośród labiryntowych wykopów. Jako Wybrana, która miała chronić wioskę, szła tędy wiele razy, lecz nigdy jeszcze nie czuła się tu tak samotnie jak teraz. Na wałach obronnych nie rosło nic prócz młodych mleczy o liściach nadających się do jedzenia. Daleko w górze wysoka trawa i niezebrane jeszcze plony falowały niczym rzeka, poruszana przez bryzę, która zdawała się przesuwać słońce w kierunku krainy umarłych. Ziemia usuwała się pod jej stopami, wciąż równa po przesunięciu się po niej kłód, używanych do transportu kamieni, wydobywanych do budowy kręgu na szczycie wzgórza. Adika przeszła wąskim szlakiem między dwoma wałami obronnymi i weszła na wzgórze. Stało tam siedem kamieni, umieszczonych za życia jej nauczycielki. Na wschód od kręgu leżały trzy kamienie węgielne. Dawno temu dały podwaliny dla starożytnej osady. Jak twierdziła preceptora Adiki, trzy kamienie znakowały miejsce pochówku dawno zmarłych królowych: Promiennej Strzały, Złotej Lochy i Bezzębnej, dzięki magii których powstało łono kurhanu i których kości i skarby spoczywały w podziemnej komnacie. W połowie drogi między wschodnimi wrotami i kamienną budowlą, w miejscu, gdzie zachodzące słońce rzucało ostatnie światło na jej próg, Adika rozbiła swój szałas, zrobiony z gałęzi i skór. W takich prymitywnych schronieniach ludzie żyli na długo, nim wielkie królowe oraz ich Wybrane skradły ludziom z południa magię nasion, gliny i brązu i nim Przeklęci przybyli, by pojmać jeńców i uczynić z nich niewolników i ofiary. Odmówiła modlitwy, tak dobrze znane, że mogła je wypowiadać, nie myśląc o tym, co mówi, i rozpryskała ostatnie krople piwa na cztery strony świata: północ, wschód, południe i zachód. Oparłszy swą laskę o cienkie brzozowe polana, trzykrotnie klasnęła w ręce. Delikatnie zadzwoniły miedziane bransolety, które sygniflkowały jej status Wybranej. Był to końcowy dźwięk modlitwy, sygnał przyzywający noc. Słońce z wolna niknęło za horyzontem. Adika wpełzła do szałasu. Tutaj odwiązała sznurki przytrzymujące spódnicę, ściągnęła odzienie i złożyła je w solidnej cedrowej skrzynce, gdzie trzymała wszystkie swoje rzeczy. W końcu owinęła się w futra, będące teraz jej jedynymi towarzyszami podczas snu. Niegdyś żyła jak inni ludzie, w domu stojącym w wiosce, i oddychała atmosferą

bytowania we wspólnocie. Oczywiście jej dom otoczony był kręgiem zaklęć i nikt prócz jej męża i potomków nie miał prawa przekroczyć jego progu. W przeciwnym razie mógłby doświadczyć działania magii, ukrytej w cieniu domu i pod jego powałą. Ale i wówczas mogła słyszeć porykiwanie bydła w oborach i radosne okrzyki bawiących się o zmierzchu dzieci. Każda wioska, w której zamieszkiwała Wybrana, cieszyła się szczęściem i dobrymi zbiorami. Jednakże po postanowieniu podjętym przez jedną z Wiedzących, Adika nie mogła dłużej spać w wiosce. Obawiano się, że jej sen przywoływał złe duchy. Duchy mogłyby wyczuć śmierć; wszyscy o tym wiedzieli. Wślizgiwały się tam, gdzie przeznaczenie było wyjątkowo czytelne. Kładł się na niej cień śmierci, toteż mieszkańcy wioski obawiali się, że każdy człowiek, którego Adika dotknie, może być zatruty pocałunkiem konania. Odmówiła wieczorną modlitwę do Bladej Łowczyni i leżała nieruchomo, czekając na sen. Jednakże i on nie przyniósł jej odpoczynku. Przewracając się z boku na bok, śniła, że stoi sama na wietrze, podczas gdy przychodzi po nią śmierć. Czy wielkie tkanie zakończy się sukcesem? A może wszystko to okaże się klęską? Przebudziła się, wciąż wiercąc się w łóżku i myśląc o Beorze, którego niegdyś nazywała mężem. Od siedmiu nocy śniła podobne sny. Nigdy wcześniej jednak nie widziała śmierci. To ją przeraziło. Na chwilę schowała twarz w dłoniach. „Modlę się do ciebie, o Obfita, która masz litość nad swymi dziećmi. Bądź mi towarzyszką. Nie ulęknę się śmierci, jeśli tylko nie będę musiała podążać długą drogą samotnie w ciemność". Podniósł się wiatr. Talizmany przywiązane do polan, z których zrobiła szałas, zadzwoniły delikatnie. Adika usłyszała, jak w oddali podzwaniają wykonane z brązu listki świętego kotła. Je także poruszał podmuch powietrza. Potem wiatr ustał. Było tak cicho, iż pomyślała, że mogłaby usłyszeć oddech gwiazd. Wyśliznęła się na zewnątrz. Jej skórę owionęło zimne nocne powietrze. Nad głową Adiki lśniły w chwale gwiazdy. Rogaty księżyc o kolorze wosku już zaszedł. Dwa znaki potęgi - Oko Węża i Oko Smoka - lśniły feerią barw. Naostrzony Kamień powoli znikał z nieba. Czyżby był to znak? Zachodząca konstelacja Naostrzony Kamień poprowadziłaby ją do siedziby Upadających, a kiedy nastałby wieczór, ta sama konstelacja z pomocą Szczodrej, wędrującej córki Obfitej, poprowadziłyby Adikę z powrotem do domu. Obfita zawsze mówiła zagadkami i często niezbyt jasno wskazywała kierunki postępowania. Prawdopodobnie teraz tak właśnie było. Często myślała o mężczyźnie, który był dostatecznie odważny, by podążyć

u jej boku. Wsunąwszy się z powrotem do szałasu, zaczęła grzebać w cedrowej skrzyni, szukając podarku dla Upadających. Wybrała sztabkę miedzi i rogi łosia. Wreszcie znalazła naszyjnik z bursztynów, który kiedyś dała Beorowi, by przypieczętować ich związek, jednakże starszyzna zmusiła go, by zwrócił jej ozdobę. Potem ubrała się, dwukrotnie obwiązując spódnicę wokół bioder, ściągając ją w stanie i zawieszając na pętelce u spódnicy swoje lusterko. Umieściwszy podarki w koszyku wraz ze sznurem paciorków, które miała zamiar oferować naczelnej niewieście wioski Upadających, Adika wypełzła z szałasu na zewnątrz. Potem przewiesiła koszyk przez ramię, używając do tego sznurka. Ścieżka wijąca się w trawie prowadziła do skalnego oczka. Kamienne koło trwało w pełnej wyczekiwania ciszy, czekając, aż Adika je zbudzi. Przystanęła na ziemi nieopodal kamieni. Plama pyłu połyskiwała białą warstwą błyszczącej w świetle gwiazd kredy. Uniósłszy lustro, zaczęła recytować modlitwy budzące kamienie: Zważ na mnie, ty, która otwierasz się na wchodzie. Zważ na mnie, ty, która otwierasz się na zachodzie. Modlę się do ciebie, o Obfita, pozwól mi rozsnuć osnowę twej niebiańskiej tkaniny, tak bym mogła przeprawić się przejściem powstałym z jej oddechu. Adika uniosła lustro, czekając, aż światło gwiazd, tworzących konstelację Naostrzonego Kamienia, odbije się w jego wypolerowanej powierzchni. Dzięki temu straszliwa moc gwiazd nie zagrażała Adice. Za pomocą swej laski przewlekła odbite światło przez kamienny warsztat i utkała dla siebie korytarz ze światła gwiazd i kamieni. Poprzez ziemię pod stopami czuła siłę starożytnych królowych, które wplotły w gwiezdny warsztat tkacki sekret magii, jakiej nie znali nawet Przeklęci. Schwytane w kamienie nici światła gwiazd splątały się, tworząc architekturę z wątłego blasku, utkanego na kształt świetlistych wrót. Adika przekroczyła je. Padał deszcz. Jej stopy zapadły się w mokrej ziemi, pozostawiając na trawie ostatnie ślady kredowego pyłu. Powietrze było wilgotne, gorące i ciężkie. Adika uderzyła się o stojący kamień. Jej ramię zostało osłonięte przez rosnący wzdłuż kamienia mech. Oczywiście, było niemożliwym zobaczyć jakiekolwiek gwiazdy. Nie widziała też ścieżki. Jednakże Upadający zbudowali w pobliżu schronienie. Potykała się w ciemnościach, aż natrafiła na jego kryty strzechą dach. Niewielka kupka siana, cuchnąca wilgocią, nadawała

się na siedzenie. Czekała i snuła w umyśle swoją część wielkiego dzieła. Nigdy dość ćwiczenia rytuału, mogącego umożliwić kontratak dla tych, którzy po latach wojen cierpieli na skutek nękania przez Przeklętych. Im dłużej trwał dzień, tym gęstszy padał deszcz. Adika zeszła z pagórka ścieżką tak mokrą, że przemiękły jej buty. Wokół niej rozciągały się bagna. Błotniste obszary stojącej wody oddzielały od siebie małe wysepki i gęste kępy trzcin. Upadający zbudowali drogę wzdłuż trzęsawisk. Najpierw ścięto leszczynowe pręty, rozszczepiono je, a potem spleciono tak, by powstał sprężysty panel, po którym ludzie mogli chodzić, nie mocząc nóg w bagnistym gruncie. Kiedy Adika szła tą drogą, chmury zaczęły się rozstępować i wyszło słońce. Na odległym pagórku zamajaczył zarys czyjejś postaci. Człowiek ten zawołał do niej: „Haloo", a ona uniosła tylko rękę, nie zatrzymując się. Odbywała poranną przechadzkę na wzgórza znajdujące się na krańcach bagien. Tam, gdzie Upadający i ich plemię mieli swoje siedziby. Adika przystanęła, by posilić się twarogiem, potem zeszła z drogi i nazbierała trochę jagód. W płytkiej wodzie brodziły perkozy i kaczki. W górze majestatycznie szybowało stado łabędzi. Czapla przechadzała się samotnie, królewska i dumna. Nagle rozwinęła skrzydła. Chwilę później Adika usłyszała odległy dźwięk trąbki. Przykucnęła na ścieżce i w ciszy patrzyła, jak wielki skrzydlaty kształt przesuwa się na linii horyzontu w kierunku południowym, a następnie znika. Droga kończyła się w miejscu, gdzie ziemia była już sucha i gdzie teren wznosił się pagórkowato. Opustoszałe, porośnięte chwastami tereny ustąpiły miejsca polom, na których dojrzewały jęczmień i pszenica. Kobiety i mężczyźni zbierali plony, używając krzemiennych sierpów. Kilkoro żeńców zauważyło Adikę i przywołało innych. Wszyscy przystanęli i wpatrywali się w nią. Jeden z mężczyzn zadął w róg, powiadamiając w ten sposób wyżej położoną wioskę. Wkrótce do Adiki, zmierzającej ku domostwom, dołączyły dzieci, wszystkie paplające w swoim niezrozumiałym języku. Na zboczach znajdowało się jeszcze więcej pól oraz las. Panowała gorączka ostatnich dni lata. Doszedłszy do pierwszych zabudowań, Adika czuła, że po jej plecach płynie strużka potu. Kobiety lepiły garnki z gliny. Za ich plecami stały ukończone, choć jeszcze niewypalone naczynia. Widniał na nich odcisk wzoru w kształcie warkocza. Czterech mężczyzn garbowało skóry. Dwóch wyrostków z mozołem dźwigało pod górę wiadra z wodą. Naczelna wioski wyszła ze swej chaty. Adika ofiarowała jej naszyjnik z północnej krainy. Taki podarek, wręczany przy powitaniu, musiał być dobrany właściwie, aby nie

ośmieszyć gospodarzy. Naczelna wioski rozkazała zaś dziewczynie, by przyniosła ciepłą zupę, pachnącą kolendrą i miodem pitnym. Potem pozwolono Adice odejść, co zrozumiała dzięki kilku przyjaznym gestom. Kontynuowała więc wspinaczkę w górę zbocza do domu maga Upadających. Tak jak przypuszczała, czarownik miał towarzystwo. Był stary i siwy. Twierdził, że obchodził Święto Słońca już sześćdziesiąt dwa razy, jednak Adika nie wierzyła, że mogło to mieć miejsce tylokrotnie. Wszystkich Świąt Słońca było przecież znacznie mniej. Czarownik siedział ze skrzyżowanymi nogami, obrabiając kość tak, by powstała z niej włócznia do łapania ryb. Ponieważ był Wybranym swej wioski, jego zadaniem było uczynić włócznię magiczną. Robił to, ryjąc na jej ostrzu wizerunki rybołowa i czapli. W ten sposób przydawał narzędziu zwierzęcej zręczności, przydatnej podczas polowania na ryby. Pracując, pogwizdywał pod nosem zaklęcie, które wplatało się w jego robotę. Po prawej ręce Upadającego siedział Dorren. Uczył właśnie przycupnięte wokół dzieci gry, do której używał kamyków, wytrząsanych ze skórzanego kubka. Adika zatrzymała się za półkręgiem obdartych malców i obserwowała go. Wreszcie Dorren uniósł wzrok, wyczuwając, że jest obserwowany. Uśmiechnął się, odesłał dzieci i wstał. Wyciągnął zdrową rękę w braterskim geście powitania. - Nie sądziliśmy, że się tu pojawisz - powiedział i cofnął się, aby Upadający nie czuł się rozproszony ich rozmową. Stojąc twarzą w twarz z Dorrenem, Adika nie wiedziała, co powiedzieć. Poczuła, że płoną jej policzki. Doprawdy, była głupia. Ale on był rad, że ją widzi, czyż nie? Dorren był Białym Jeleniem ze Starego Fortu i został wybrany Wędrującym plemienia Białych Jeleni, tym, który podróżował przez kamienne pętle, by nauczyć się mowy ich sprzymierzeńców. Jako Wędrujący, był specjalnie chroniony przed magicznymi wpływami. - Słyszałem, że Beor sprawiał ci kłopoty w wiosce - powiedział w końcu, podczas gdy Adika bawiła się nerwowo miedzianą bransoletą. - Znosiłaś go przez długi czas. Nie jest łatwo żyć razem, gdy kobieta i mężczyzna mają odmienne usposobienia. Miał takie łagodne oczy. Z niesprawną ręką jako dziecko nie mógł polować czy pływać tak jak jego rówieśnicy, wyrósł jednak na zdrowego i silnego mężczyznę. Ceniono go za mądrość i cierpliwość i dlatego właśnie został Wędrującym. Miał wiele zalet, których tak bardzo brakowało Beorowi. - Niektórzy pasują do siebie lepiej niż pozostali - mówił dalej. Prawdopodobnie wiedział, że od jakiegoś czasu go obserwowała.

Serce Adiki biło nierównomiernie. Co niezwykłe, jego spojrzenie było nieruchome, choć musiał słyszeć o przekleństwie ciążącym na niej i sześciu innych Wybranych. Widząc jego odwagę, Adika nabrała pewności, że Opasła poprowadziła ją właściwą drogą. Zaczęła inny wątek, jąkając się nieco: - Musiało ci się wydawać, że dni minęły szybko. Chciałam ci powiedzieć... Dorren przerwał jej nagłym gestem. Zarumienił się. Patrzył na prowadzącą do wioski drogę. Kilkoro dzieci wałęsających się ścieżką weszło do zagajnika, piszcząc i chichocąc. - Jest tutaj kobieta - powiedział wreszcie gorączkowo. - Nazywa się Wren. Jest córką Czerwonego Brzucha i Uśmiechniętej. Jest w moim życiu jak czysta woda, zawsze przynosi błogosławieństwo. Teraz mówi, że to ja miałem swój udział w spłodzeniu dziecka, które rośnie w jej łonie. Starszyzna plemienia orzekła, że jeśli będę dla nich pracował przez siedem pór roku, będę uznany za ojca dziecka i będę mógł dzielić z Wren dom w wiosce. Adika nie mogła wiele odczytać z wyrazu jego twarzy, jednakże Dorren mówił dalej, a każde jego słowo sprawiało jej ból. - Nie musisz się obawiać, że zaniedbam swoje obowiązki jako Wędrujący. Znam swe powinności wobec moich ludzi. Nie mam jednak powodu, by nie robić dwóch rzeczy naraz. Wciąż mogę przechodzić przez pętle i pracować także tutaj. Moja Wren jest dobrą kobietą i kocham ją. Ku swemu przerażeniu Adika poczuła, że płacze. Ciche łzy popłynęły po jej twarzy, choć były ostatnią rzeczą, którą chciała teraz pokazać. - Adika! Jesteś człowiekiem wielkiego serca i odwagi! Wiem, że będziesz umiała się cieszyć z mojego szczęścia pomimo twego własnego żalu! - Popatrując na maga, zmarszczył się, jak to czynią ludzie, zmuszeni podjąć sprawiającą im kłopot decyzję. - Teraz, kiedy już wiesz, jak bardzo droga jesteś memu sercu, chciałbym, byś o czymś wiedziała. Zdaję sobie sprawę, że mówienie o tym może przynieść pecha, że to kuszenie duchów, ale chcę, byś wiedziała, że jeśli moje dziecko będzie dziewczynką, jeśli przeżyje i okaże się zdrowa, nazwiemy ją twoim imieniem. Twoje imię przetrwa, nie tylko w pieśniach plemienia, ale także dzięki memu dziecku. - Cieszę się z twojego szczęścia - oznajmiła ochrypłym głosem, poprzez łzy. - Adika! - warknął Upadający, patrząc na nią znad włóczni. Jej kłamstwo zwróciło jego uwagę. Adika wyszła. Upadający mógł czytać sekrety jej serca, gdyż łączyła ich więź, powstała podczas wspólnej pracy nad tkaniem. Poza tym nie przybyła tak naprawdę po to, by go ujrzeć. Miała

jakąś dziką i niezbyt mądrą nadzieję, obróciła nocny wiatr w fałszywą zagadkę, a teraz okazało się, że zmarnowała swą magię i czas na bezsensowną podróż. Poczuła wstyd. Pobiegła przez las, nie chcąc, by ktoś w wiosce ją widział. Dorren wołał coś za nią, ale zignorowała go. Poszła na brzeg moczarów i zatonęła w grzęzawisku jagód. Czerwieniły się już, prawie dojrzałe. Przemokła do suchej nitki, ale zdołała wydostać się na drogę, nie spotykając nikogo z wyjątkiem chłopca polującego na ryby za pomocą haka i liny. W oddali wołały coś do niej kobiety wyciągające sieci z wody, ale nie mogła zrozumieć ich słów. Adice zdało się, że jej relacje z ludźmi słabną, kolejna więź stała się bardziej oschła, potem jeszcze jedna przyjazna dłoń wyśliznęła się z jej ręki. I tak to następowało po sobie, prawdopodobnie aż do czasu, gdy Adika ujrzy samotnie swe wielkie dzieło, a wraz z nią pozostałych sześcioro: Upadający, Dwa Palce, Szu-Sza, Ten-Który-Pluje-Ostatni, Róg i Jasność-Która-Mnie-Słyszy. Stanowili swoiste plemię: wyizolowani spośród innych ludzi. Byli ofiarą, dzięki której ludzie będą mogli uwolnić się od strachu. Chmury rozstępowały się i nim Adika dotarła do wysepki z kamiennym warsztatem, słońce już prawie wyszło. Cokolwiek myślałby o jej zachowaniu Upadający, był zbyt stary, by urządzać sobie spacery dla zachcianki. Nie szedłby za nią i nie naprzykrzał się kłopotliwymi pytaniami. A czy Dorren poszedłby jej śladem? Czy chciałaby, aby zdał sobie sprawę, że Adika rozmyśla o tym, że znalazł szczęście, podczas gdy ona pozostała samotna? Zdecydowanie nie, nie teraz, gdy zazdrościła mu przychylności losu. Miała nadzieję, że i dla niej ma on coś w zanadrzu. Jednakże nadszedł zmierzch i nikt się nie pojawił. Jak zawsze, wykonywane zadania sprawiły, że pogubiła nieco rytm dnia. Z pozycji Obfitej na niebie odgadywała, że ostatnie przejście zabrało jej dwa dni, choć jej wydawało się, że tylko jeden. Oto była cena, jaką płacili przechodzący przez magiczne wrota: kiedy wstępowali na ścieżkę pomiędzy warsztatami, tracili dni lub nawet miesiące. W przypadku Adiki było o tyle dobrze, iż traciła dzień lub trzy dni samotności. Do kamiennej pętli, składającej się z siedmiu kamieni tworzących koło, dotarła, gdy zapadła ciemność, a na niebie pojawiły się gwiazdy. Adika uniosła zwierciadło i pochwyciła światło Obfitej, zwinnopalcej Pani Ziarna i Słoi, po czym utkała dla siebie drogę powrotną do domu. Jej stopy dotknęły znajomej ziemi, twardej i suchej, nietkniętej ostatnim deszczem. Adika podążyła szybko ku swemu szałasowi, gdzie odłożyła podarki, których nie wręczyła Upadającemu. Z pobliskiej wioski usłyszała dźwięki piosenki. Potrzebowała zaledwie chwili, aby przypomnieć sobie, że najstarsza wnuczka Matki Orli przekroczyła niedawno próg wieku, w

którym ma się dostęp do kobiecych tajemnic i prawdopodobnie teraz jest gotowa, by wyłonić się z domu i zająć miejsce dorosłego członka społeczności. Stała na wałach obronnych i przysłuchiwała się śmiechom i znajomym melodiom. Dawniej mieszkańcy wioski chcieli, by uświetniała uroczystość swą obecnością, teraz jednakże tylko wprawiłaby ich w zakłopotanie. A co, jeśli nagle pojawiłby się zły duch i zatruł szczęście młodej kobiety, jak to nieraz czynią duchy, zatruwając słodkie źródełka czy świeże mięso? Strach górował nad innymi uczuciami wieśniaków. Dlaczego bogowie zgodzili się, by Przeklęci mogli mieć wpływ na ludzi? Czy nie mogli wybrać innego sposobu, w jaki ludzkość mogłaby pozbyć się swego wroga? Dlaczego nie było jej dane zaznać szczęścia z Dorrenem, człowiekiem o uschniętej ręce i dobrym sercu? Dlaczego to właśnie Wybrani musieli ponosić ofiarę? Adika potrząsnęła głową, zirytowana myślami, które przygnał do niej nocny wiatr, wysłany przez psotne duchy. Wymówiwszy głośno krótkie zaklęcie, zdołała je przegonić. Tylko Wybrani posiadali magię czynienia tego, co właściwe. Taki los przypadł i jej, i innym. Została powołana na tę ścieżkę jeszcze jako dziecko. Nigdy nie znała i nie pragnęła mieć innego życia niż życie Wybranej. Nie spodziewała się jednak, że to życie będzie tak trudne. Tej nocy nie miała żadnych snów. 2 Zbudziła się nagle, słysząc pohukiwanie sowy. Zapach rosy i daleka pieśń leśnych ptaków były sygnałem wczesnej pory, gdy słońce sposobi się niczym niedźwiedź o złotych uszach, gotowe, by pojawić się z wolna na horyzoncie. Sowa zahukała znowu swoim głębokim hu hu. Adika wygramoliła się z posłania. Założywszy odzienie, otworzyła cedrową skrzynię, by wyjąć swoje święte regalia. Wokół talii zawiesiła kuty pasek, zdobiony wyciętymi na jego powierzchni spiralami. Założyła też naszyjnik z bursztynu, który zamierzała dać Dorrenowi: bursztyn miał w sobie starożytną moc, a jej nauczycielka zawsze powtarzała, by podkreślać moc jej plemienia, zwłaszcza, gdy przyjdzie się spotkać z sojusznikami. Na kolanach położyła swe hematytowe zwierciadło, po czym zaczęła odwijać z lnianego całunu ozdobę

głowy. Obręcz bez trudności spoczęła na jej włosach. Znajdujące się na niej jelenie rogi uderzyły o powałę. Potem Adika pochyliła się, by odmówić modlitwę. „Niech twoja moc pozostanie ze mną, Blada Łowczyni, ty, która jesteś Królową Dzikich". Zatknąwszy lusterko za pas, wypełzła na czworakach z szałasu. Wyprostowała się, rogi zalśniły. Złoto połyskiwało tak mocno, że wydawało się, iż blask ten odbił się aż na niebie. Ubrana w insygnia mocy, Adika wkroczyła na ścieżkę, prowadzącą do kamieni. W centrum kamiennego warsztatu znajdował się kamienny stopień, mający szerokość rozpostartych ramion, lecz nie sięgający wyżej niż do kolan. Na kamiennej płycie spoczywał święty kocioł. Było tak od czasów młodości preceptorki Adiki, która lata temu przyklękła tutaj, by otrzymać pocałunek mocy od kobiety, która nauczyła ją prawie wszystkiego. Szepcząc modlitwę za zmarłych, Adika załkała. Potem dotknęła wizerunku świętych ptaków wyrytych na powierzchni kotła i nazwała je: Ojciec Czapla, Matka Żuraw, Dziadek Kruk, Wuj Kaczor. Ucałowała każdy drogocenny, wyrzeźbiony w brązie liść, po czym jedną ręką zaczerpnęła wody z kotła i upiła łyk. Nad pozostałą w ręku wodą wypowiedziała błogosławieństwo, następnie chlusnęła nią w powietrze, by posiać wiatr. Uklęknąwszy przed kotłem, czekała z zamkniętymi oczami, wdychając zapachy poranka i wsłuchując się w jego odgłosy - dalekie, leniwe przelewanie się wody w rzece, pobekiwanie kóz, wiele głosów porannych ptaków, które wyśpiewywały powitanie wschodzącemu słońcu. Słyszała trzepotanie skrzydeł i sowę, siadającą na krawędzi kotła. Nie podnosiła jednakże wzroku, jako że wysłanniczka Wiedzącej była istotą pełną magicznej siły i nawet jedno spojrzenie w jej kierunku mogło być zgubne w skutkach. Chwilę później na kamiennej ścieżce, a potem na dróżce usłanej igłami, dał się słyszeć tętent końskich kopyt. Zaszeleściły łany lnu - przedzierała się przez nie jakaś postać. Ciepły oddech Wiedzącej poruszył włosy na jej szyi. Zadrżały jelenie rogi. - Płakałaś, Adiko. - Jej głos był jak melodia płynącej rzeki, jednocześnie wysoki i niski. - Czuję słony zapach twoich łez. Czyżby jej łzy nie wyschły przez noc? Z drugiej strony, nie było możliwe, by ukryć coś przez szamanką plemienia Koni. - Poczułam się opuszczona, szamanko. Droga, którą idę, jest drogą samotnych. - Czy nie masz męża? Pamiętam, że nie byłaś rada, gdy starszyzna wioski zadecydowała o tym, że masz go poślubić. - Oddalono go ode mnie, o Wiedząca. Ponieważ śmierć kładzie na mnie swój cień,

starszyzna boi się, że każdy człowiek, którego tknę, będzie zagrożony śmiercią. - To prawda, mówią mądrze. Nie było słychać nic poza wyciem wiatru i gardłowym gruchaniem turkawki. Adika popatrzyła na rozpościerający się przed nią krajobraz. Słońce sprawiało, że mgła nad rzeką rzedła. Ludzie byli już zajęci pracą w polu, zbierając jęczmień i pszenicę. Jakaś dziewczynka prowadziła stadko kóz w kierunku lasu. Słowa padły z jej ust, nim zdążyła się zorientować, że ma je zamiar wypowiedzieć. - Gdybym tylko miała towarzysza, szamanko, moje zadanie nie wydawałoby mi się tak ciężkim. Nie zawaham się, wypełniając moją misję, ale nim nastanie jej koniec, będę straszliwie długo sama. - Ugryzła się w język, gdyż następne słowa mogły być jeszcze bardziej gorzkie i popłynąć na fali samotności. - Błagam, o Wiedząca, daruj mi moje słowa. Znam swoje obowiązki. - Niestety, córko, twoje powinności nie są łatwe. Jednakże kiedy nadejdzie odpowiedni czas, musi być was siedmioro. Dlatego zostałaś wybrana. - Tak, Wiedząca - wyszeptała Adika. W przeciwieństwie do mieszkańców wioski widziała i rozmawiała z ludźmi z odległych krain. Wiedziała, że ziemi jest wiele, a ludzi niewielu, zwłaszcza tych, których można by określić mianem prawdziwych. Na zachodzie znajdowały się urodzajne tereny, gdzie zbudowano miasteczka liczące pięćdziesiąt lub nieco więcej domów. Północne morza o sinych wodach były lodowate, a wiatry tam wiejące wyjątkowo silne. Morza były tak zimne, iż z łatwością mogły wydrzeć życie każdemu, kto próbowałby pływać w ich wodach, choć i w tamtych stronach żyli ludzie, wplatający we włosy węgorze i zęby tak ostre jak obsydian. Adika widziała też daleko na wschodzie lasy i trawy krainy, w której żyło plemię Wiedzącej, kuzyni rodzaju ludzkiego, choć zupełnie odeń inni. Widziała nawet nieskończone pustynie, na których zamieszkiwały plemiona południa. Tamtejsi ludzie mówili tak, jak gdyby obracali kamyki w ustach. Widziała też bajkowe miasta Przeklętych i ich zdumiewające statki. Z trudem powstrzymała się, by o tym wszystkim komuś nie opowiedzieć. Widziała wioski niewolników Przeklętych i plemiona niewinnych ludzi, którzy musieli kłaniać się krwiożerczym bogom. Widziała, co stało się z ich preceptorką, która przyłączyła się do walki przeciw Przeklętym i została złożona jako ofiara na ich ołtarzu. - Wszyscy jesteśmy niewolnikami Przeklętych tak długo, jak trwa wojna. - Wiedząca poruszyła się. Zastukały kopyta. Wiedząca cofnęła się, a potem zbliżyła i Adika ujrzała jej masywne ciało. Pewnego razu, gdy Adika była jeszcze dzieckiem, zdarzyło się, że ludzie Wiedzącej wytropili i złapali kilku zwiadowców Przeklętych. Od tej pory już zawsze była pod