IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony246 775
  • Obserwuję196
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań143 153

Evangelisti Valerio - Eymerich 07 - Zamek Emerycha

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Evangelisti Valerio - Eymerich 07 - Zamek Emerycha.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Evangelisti Valerio
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 19 osób, 16 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 276 stron)

Tytuł oryginału Il castello di Eymerich Copyright © 2001 Arnoldo Mondadori Editore SpA, Milano Projekt okładki Vavoq (Wojciech Wawoczny) Elementy graficzne na pierwszej stronie okładki Copyright © Kirsty Pargeter, www.stockxpert.com Copyright © Steve Knight, www.sxc.hu Opieka redakcyjna Dariusz Żukowski Adiustacja Urszula Horecka Korekta Barbara Gąsiorowska Dobromira Lenczowska Opracowanie typograficzne Daniel Malak Łamanie Piotr Poniedziałek Copyright © for the translation by Joanna Wajs ISBN 978-83-240-0763-9 Zamówienia: Dział Handlowy, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37 Bezpłatna infolinia: 0 800 130 082 Zapraszamy do naszej księgarni internetowej: www.znak.com.pl

PIĘCIU Z GERONY(1) Według obituarium, rejestru zgonów zakonu świętego Dominika w Geronie, ojciec Dalmau Moner oddał ducha 24 września 1341 roku. Tymczasem osiem lat później wciąż jeszcze był wśród żywych, choć nie mógł wiedzieć o tym nikt spoza klasztornych murów. Jedynie najstarsi bracia znali tajemnicę, ale wszyscy złożyli przyrzeczenie, że zachowają prawdę dla siebie. To samo uczynił prowincjał dominikanów, a nawet inkwizytor generalny prowincji katalońskiej Bernat de Puigcercós. Co się zaś tyczy nowicjuszy, wciąż zadawali sobie pytanie, kim jest ten stary, utykający, chudy zakonnik w kapturze zasłaniającym całą twarz, dłuższym, niż zezwala reguła. Rzadko widywali go w krużgankach; mogli wtedy, przez dwa otwory w tkaninie, dostrzec jasnoniebieskie oczy, chłodne i zamyślone. Nikomu nie było wolno się do niego odzywać ani doń podchodzić. Uznano zatem, że cierpi na trąd albo też dopuścił się tak ciężkiego przewinienia, iż został skazany na wieczne milczenie i odosobnienie. Jedynym z młodych, któremu pozwalano zbliżać się do człowieka w kapturze, był brat Nicolas Eymerich. Jednak Eymerich już dawno opuścił Geronę, aby dokończyć studia w Paryżu i Tuluzie. Wedle ostatnich wieści, jakie od niego nadeszły, zatrzymała go w drodze powrotnej epidemia dżumy szalejącej od roku w Europie. Tak czy inaczej, Eymerich miał usposobienie tak nieprzystępne i gwałtowne, że żaden nowicjusz nie odważyłby się zapytać go o tajemniczego mnicha, z którym był w zażyłości. Zdarzyło się jednak, że pewnego słonecznego dnia, latem roku 1349, ujrzano brata furtiana, jak w pośpiechu przemierza krużganki. - Przybyli goście! - zawołał do przeora i wikariusza pogrążonych w rozmowie wśród kwitnących krzewów, z dala od braci zakonnych spacerujących pod kolumnadą. - Ważne osobistości, z naszego zakonu! Mają list od papieża Klemensa! W owej chwili Dalmau Moner odpoczywał przy małym okienku swojej celi wychodzącym na górne krużganki. Usłyszał wołanie i starał się wypatrzyć coś przez okno, ale właśnie przed jego celą zapalono jedno z ognisk, którymi usiłowano odegnać epidemię, jak gdyby chodziło o zwykłą zarazę, nie zaś o jeden z niezliczonych żydowskich czarów. Nie zdołał nic zobaczyć, ale domyślił się, o co chodzi. Nadeszła chwila, na którą czekał siedem lat. Westchnął, narzucił kaptur na głowę, tak że otwory w tkaninie znalazły się na oczach, potem wziął laskę. Kulejąc, podszedł do drzwi. Ojciec Dalmau miał pięćdziesiąt osiem lat, ale czuł się bardzo stary. Wiele razy widział na twarzy swojego ukochanego ucznia Nicolasa Eymericha lekki grymas wzgardy zmieszanej z nie mniej obraźliwą pobłażliwością. Wychowanek nawet nie podejrzewał, jak ciężkie on,

Dalmau, wziął na siebie brzemię. Zresztą przecież sam, w szczęśliwszych czasach, wpoił temu chłopcu najżarliwszą pogardę dla wszelkiej słabości, także dla choroby. Opuścił celę i zszedł, ciężko oddychając, po schodach. Starał się trzymać z dala od kadzielnic, z których unosiły się przedziwne wyziewy, niekiedy miłe dla powonienia, innym razem cuchnące, powstrzymujące, jak uważano, zarazę. W krużgankach dostrzegł przeora rozmawiającego z czterema postaciami odzianymi w dominikańskie habity. Domyślił się ich imion, trudnych do wymówienia tak samo jak jego. Ostatnie tajne poselstwo z Awinionu, które otrzymał prawie rok wcześniej, nakazywało nadać im przezwiska od narodowości. Byli to więc Francuz, Niemiec, Katalończyk i Kastylijczyk. On miał zwać się natomiast Włochem, choć w rzeczywistości przyszedł na świat w Katalonii. W papieskich dokumentach jego imię i nazwisko często pojawiało się po włosku: Dalmazio Moneri. Stąd to nieporozumienie. Przeor, trzymając w dłoni pergamin ciężki od pieczęci, raz po raz kłaniał się nisko. - Bądźcie pozdrowieni, drodzy bracia! Jakiż to dla mnie honor! Nie wiem, niestety, czy ten, którego szukacie, zechce was przyjąć. - W entuzjastycznym tonie przeora dało się usłyszeć nutę ubolewania. - Trudno sprawić, by chociaż wyszedł ze swojej celi. Mogę jednak spróbować. - Spróbujcie, ojcze, a przekonacie się, że przyjdzie. - Ten, który to powiedział, był posuniętym w latach dominikaninem. Wbrew zakonnej regule, grzywa białych włosów opadała mu aż na plecy. Także jego broda była bardzo bujna i niemal sięgała mu pasa. Musiał otrzymać specjalną dyspensę, być może z uwagi na wiek. Dalmau wywnioskował z akcentu, że musi to być Francuz. Wyszedł z cienia kolumnady na sam środek dziedzińca. Nie było tu żadnych studni; zakonnicy czerpali wodę z cysterny, która górowała nad klasztorem, ukryta w jednej z wież obronnych strzegących dostępu do miasta. Na blankach i murach płonęły ogniska mające trzymać z dala zarazę; ogień podsycano i dniem, i nocą. Po zachodzie słońca widowisko stawało się zarazem malownicze i niepokojące. Francuz zauważył Monera i skłonił się lekko. Najwyraźniej nie zaniepokoił go kaptur zasłaniający twarz zakonnika. - Oto i on - powiedział do przeora dość szorstkim tonem. - Nie musicie się już o nic troszczyć. Możecie wrócić na wasze pokoje i pozostać tam tak długo, aż pozwolimy wam wyjść. Przeor osłupiał. - Bracie - zaprotestował. - Już i tak uczyniliśmy dla was wyjątek, wpuszczając was tutaj w czasach zarazy! Jeżeli... - Każcie się także rozejść tym wszystkim nowicjuszom, którzy podglądają nas z podcieni - dorzucił drugi z gości, prawdopodobnie Kastylijczyk. - Pragniemy zostać zupełnie sami. Przeor poszukał wzrokiem wikariusza, też zdumionego, chociaż mniej rozdrażnionego.

Po chwili wahania westchnął: - Jak sobie życzycie. Zostawiam z wami człowieka, które go chcieliście widzieć. Oddalił się spiesznie. Przechodząc obok Monera, rzucił mu pełne wyrzutu spojrzenie, ale nie odważył się otworzyć ust. Chwilę potem dało się słyszeć głos wikariusza, który nakazywał braciom i nowicjuszom opuszczenie krużganków. Dalmau oparł się na lasce i podszedł do zakonników, jakby znał ich od zawsze, choć widział ich po raz pierwszy w życiu. Poza wychudzonymi twarzami łączyło wszystkich posępne spojrzenie, widomy znak ponurej tajemnicy, jaką dzielili. Wspólnie nieśli to brzemię, toteż wstępy były niepotrzebne. - Czekałem na was - powiedział Dalmau. - Jesteście tu, a więc już czas. Musicie jednak wiedzieć, że przez lata zachowywałem milczenie i mówienie sprawia mi trudność. Żywię nadzieję, że będziemy oszczędni w słowach. Najmłodszy dominikanin zrobił krok naprzód. - Bardzo oszczędni - zapewnił go, przemawiając nienagannym katalońskim. - Ci, z którymi walczymy, weszli w posiadanie całej twierdzy. Istnieje zagrożenie, że forteca stanie się ich bastionem na naszej ziemi, takim, jakim Grenada stała się dla Saracenów. Papież postanowił uciec się do naszej wiedzy. - Oznacza to, oczywiście, że weźmiemy na siebie grzech śmiertelny - dodał z powagą Francuz. - I nie jest bynajmniej pewne, że otrzymamy odpuszczenie. Lecz jeśli Kościół nakazuje, musimy posłuchać, nawet za cenę zgubienia naszych dusz. Katalończyk przytaknął. - Walczymy o zbawienie powszechne, nie o własne. Dalmau przez chwilę myślał. - Mamy wyruszyć natychmiast? - zapytał. Każde wypowiadane przez niego słowo wywoływało ból gardła i napad kaszlu. - Nie. Musimy najpierw podzielić się tym, co każdy z nas wie, i osiągnąć doskonałe porozumienie, konieczne dla powodzenia misji. To może potrwać lata. - Lata? Ja tu jestem najstarszy i nie wiem, ile jeszcze zostało mi czasu. Papież także może się zmienić, a wraz z nim rozkazy. Ostatni dominikanin, który dotąd zachował milczenie, z pewnością Niemiec, potrząsnął głową. - Ojcze Włochu, już od ośmiu lat uchodzicie, zgodnie z nakazem, za zmarłego. Po Benedykcie XII nastał Klemens VI i nie odwołał rozkazu. Bez wyraźnego polecenia nie możemy ustać w naszym dziele. Wszyscy jesteśmy starzy - westchnął. - Jeśli któryś z nas umrze, pozostali przejmą jego zadania. Dalmau dał znak, że się zgadza.

- Jestem gotów. Dokąd mamy się udać? - Mocno zacisnął dłoń na lasce, jak gdyby miał zaraz wyruszyć w drogę. - Klasztor mógłby być naszą bazą - odparł Niemiec. - Sądzicie, że te mury utrzymają tajemnicę? - W moim wypadku tak się stało. Ale jeśli będzie nas pięciu, nie mogę nic obiecać. - Trzeba przynajmniej spróbować. Ostrzeżemy przeora, że każdy, kto nas zdradzi, zostanie obłożony klątwą. I powiemy mu, że jest wśród nas biskup, nie wyjaśniając, oczywiście, o kogo chodzi. Rozmawiali tak, ściszonymi głosami, do późnego wieczora, a zaciekawieni zakonnicy przyglądali im się z okien. Mrok gęstniał, aż pochłonął gasnące światło. Gdy opuszczali krużganki, ciemność rozpraszały tylko ogniska mające zatrzymać zarazę i blada poświata księżyca. I Montiel Eymerich potknął się po raz trzeci czy czwarty. Światło księżyca, i tak już słabe, znikło za obłokami, które szybko płynęły, gnane podmuchami gwałtownego wichru. Powinien uczynić jak ojciec Gallus, który lewą ręką podtrzymywał dominikański habit, odsłaniając chude nogi, a prawą dłoń opierał na lasce. Ale Eymerich uważał, że to nie przystoi mężczyźnie i że uwłaczałoby jego godności. Wolał zatem dalej potykać się o ostre kamienie wzgórza, chociaż jego stopy stały się już jedną wielką raną. - Wkrótce natkniemy się na wartowników Piotra Okrutnego - powiedział półgłosem, także po to by przezwyciężyć niepokój. - Pozwólcie, bym to ja mówił. - Straże Henryka nawet nas nie zauważyły - sapnął ojciec Gallus, który z trudem dotrzymywał kroku towarzyszowi. - Jak na oblężenie, wydaje mi się dość niemrawe. - Nie łudźcie się. Żołnierze Henryka uważają, że już zwyciężyli. To dlatego nie zachowują ostrożności. Zobaczycie, że ludzie Piotra będą się mieć na baczności o wiele bardziej. Jak na potwierdzenie jego słów, z mroku dobiegł oschły, groźny głos. - Stójcie! Na środek drogi! Pokażcie wasze twarze! Eymerich wzdrygnął się, choć oczekiwał tego spotkania. Wraz z towarzyszem dał się oświetlić promieniom księżyca i odpowiedział płynnym kastylijskim: - Jak widzicie, jesteśmy braćmi z zakonu kaznodziejów. Ja jestem Nicolas Eymerich z Gerony, a to ojciec Gallus z Neuhaus, czeski dominikanin.

Nieprzyjazny głos docierający z ciemności nie stał się łagodniejszy. - W tych stronach ludzie duchowni nie są mile widziani. Księża z Montiel wiedzą to doskonale. Zanim ta chmura za słoni księżyc, musicie dać mi dobre wytłumaczenie waszej tu obecności albo zostaniecie potraktowani jak szpiedzy, który mi zapewne jesteście. Trzeba było właśnie butnego i zaczepnego tonu, aby Eymerich okazał dumę i wyniosłość. Wyprostował się, a wiatr rozwiał mu poły płaszcza. - Wiedz, żołnierzu, że masz przed sobą dwóch wysokich rangą przedstawicieli świętej inkwizycji. I wiedz również, że jesteśmy tu, ponieważ twój król, Piotr Kastylijski, błagał nas, abyśmy się zjawili. Jeśli przeszkodzisz w naszej misji, jego gniew niechybnie na ciebie spadnie. Po długiej ciszy głos zabrzmiał ostrożniej. - Nie dostałem żadnych rozkazów. Mimo to chodźcie za mną. W zamku będą wiedzieć, czy mówicie prawdę. Gdy przeszli kilka kroków, z bukowego lasku wynurzyło się czterech żołnierzy. Ciemności nie pozwalały dostrzec ich twarzy, w połowie ukrytych pod hełmami, ale widać było niewyraźnie prostackie rysy i ogromne czarne kędzierzawe brody. Mieli na sobie kurtki z żółto-czerwonym herbem, uwalane ziemią, aby mniej rzucać się w oczy. Wszyscy nosili u boku miecze, poza jednym, uzbrojonym w kuszę, z kołczanem zatkniętym za pas. - Inkwizytorzy, co? - Najniższy ze zbrojnych, ten sam, który przedtem mówił, okrążył dominikanów, przyglądając im się podejrzliwie. - No dobrze, idźcie za nami. Wzgórze smagał mroźny, siekący wiatr. Eymerich skulił się w swoim habicie i wraz z ojcem Gallusem, który podążał za nim, poszedł za żołnierzami, starając się iść po ich śladach. Przeklinał w duchu sandały, zupełnie niezdatne do takiej przeprawy. Buty ze skórzanymi zelówkami, najlepiej wysokie, pozwoliłyby mu iść o wiele szybciej. Mogłyby jednak wzbudzić nieufność zbrojnych Henryka, gdyby ich napotkali, i sprawić, że zostaliby wzięci za szpiegów. W pewnym miejscu porzucili główną drogę i wspięli się po nierównej ścieżce, być może korytem jakiegoś wyschniętego strumienia. W górze, poza roślinnością, dało się dostrzec sylwetki wież twierdzy Montiel i pas murów otaczających zabudowania. Oprócz szelestu bukowych liści cisza była nieprzenikniona. Wydawało się, że wszelkie żyjące istoty opuściły wzgórze, z wyjątkiem jakiejś sowy, która wśród drzew nagle otworzyła szeroko okrągłe i błyszczące oczy, a potem odleciała. - To ja, Fernando! - zawołał chwilę później dowódca straży, zwracając się do kogoś ukrytego w mroku. - Przejście! Ten, który odpowiedział, mówił przez nos. Eymerich nie wiedzieć czemu poczuł się nieswojo, jakby głos ów miał należeć do jakiegoś odmieńca. W duchu odetchnął z ulgą, kiedy

zrozumiał, skąd ten dziwny akcent. Na małej polanie, położonej na naturalnym tarasie, który był może kiedyś ogrodem, stało kilku Saracenów. Na długich tunikach mieli wojskowe kurtki z pokrytej metalowymi płytkami skóry i trzymali małe okrągłe tarcze zwane tarika. Niektórzy z nich nosili na głowach czapki z dzianiny zwanej migfar, inni zwykłe turbany. U boków mieli zakrzywione szable. - Ponoć król oczekuje tych dwóch zakonników - powie dział dowódca patrolu, podnosząc przyłbicę. Jeden z Saracenów skłonił się i bez słowa wskazał palcem bramę zwieńczonej blankami baszty wysuwającej się z murów nieco nad nimi. Ojciec Gallus, który wyglądał na wyczerpanego, skorzystał z tej przerwy, aby przysunąć się do Eymericha. - Ależ to są niewierni! - wymamrotał oburzony. Inkwizytor, zanim mu odpowiedział, upewnił się, że wiatr, teraz nieco mniej porywisty, nie poniesie jego słów w stronę żołnierzy. - Tak. Emir Grenady wysłał z odsieczą Piotrowi Okrutnemu swoich żołnierzy, w tym coś z siedem tysięcy pieszych rycerzy. Ale chyba na wiele się to nie zdało. Umilkł, a po chwili dorzucił: - Myślę, że Piotr właśnie płaci i za to świętokradztwo. Rozmowa nie mogła toczyć się dalej, ponieważ kastylijscy żołnierze znów podjęli marsz. Dwaj dominikanie z wysiłkiem wchodzili po stromej ścieżce, aż ta wreszcie spotkała się z główną drogą, o kilka sążni od bramy wiodącej do zamku. Tu już dało się dostrzec ślady oblężenia, aż do tej chwili niewidoczne. Ogrody warzywne, które jeszcze kilka miesięcy wcześniej żywiły mieszkańców, zostały doszczętnie stratowane i gościły teraz namioty oraz pomieszczenia dla przysypiających koni. Ogromny trebusz leżał krzywo ze strzaskaną na kilka części wyrzutnią. Może został zniszczony przez samych oblężonych, kiedy skończyły im się pociski, które miotali w dolinę. Były tu za to wały z ziemi, barykady i wykopy mające przeszkodzić w natarciu oblegającym. Również pod samymi murami toczyły się walki. Drewniane mosty zostały nadpalone, tak samo kładki zawieszone pod blankami. Eymerich poczuł ten sam niepokój co niedługo wcześniej, kiedy usłyszał głos mówiący z obcym akcentem. Istotnie, twierdza wyglądała ponuro i wydawała się ogromna. Może za sprawą cieni, które osnuwały te stare kamienie, a może przez drzewa o wykrzywionych pniach, poskręcanych przez wichry; drzewa, które nie wiadomo jak trzymały się skał i chwiały się na wietrze, przywodząc na myśl ludzkie postacie. Poza tym jedna z baszt przypominała wystającą z ziemi twarz człowieka o prostackich rysach. Ale nie należało poddawać się tym obrazom. Eymerich przybył tu z misją i nie mógł sobie pozwolić na strach.

Pomiędzy dowódcą patrolu a ludźmi ze straży padły szybko hasło i odzew. Usłyszeli przeraźliwe skrzypienie i brama zaczęła się otwierać. Kiedy otworzyła się wystarczająco, aby mogli przejść, żołnierze przepuścili dominikanów, rozstępując się. Eymerich poczuł w powietrzu mroźną wilgoć, która objęła chłodem całe jego ciało jak mokry koc. Przeszedł go dreszcz. Przedsionek baszty był oświetlony przez zaledwie kilka pochodni. Ich światło nie było w stanie dotrzeć do bardzo wysokiego sklepienia. Jacyś muzułmańscy żołnierze, oparci o nagie ściany, krzywo spojrzeli na przybyszy. Nie było to chyba wyrazem wrogości, raczej zalęknionej ciekawości kogoś, kto jest przygotowany na najgorsze i w każdym zdarzeniu widzi zbliżanie się nieuchronnego. Ojciec Gallus skulił się. - W tym powietrzu czuje się chłód i strach - wymamrotał drżącym głosem. - Kto naraża się na gniew Boga, nie może oczekiwać niczego innego - odparł twardo Eymerich. - Król Piotr to zrobił i teraz płaci za swoje winy. Gdyby nie... Nagle umilkł. W głębi ciemnej sali, gdzie wrota w kształcie ostrołuku prowadziły do wnętrz jeszcze gorzej oświetlonych niż przedsionek, pojawiła się nieduża i chuda postać zbliżająca się do nich niepewnym krokiem. - Ojcze Nicolasie, pamiętacie mnie? - zapytał cichym głosem przybysz, siląc się na wesołość. Eymerich poczekał, aż oświetli go płomień pochodni, i przytaknął. - Oczywiście, że was pamiętam. Pedro Samuel Ha-Levi, Żyd, który został ministrem i zarządcą haciendy, ministerstwa finansów Piotra Kastylijskiego - powiedział bez śladu serdeczności w głosie. Słowo „Żyd" wypowiedział z jawną pogardą. - Poznaliśmy się wiele lat temu, w Grenadzie. Ha-Levi potwierdził ruchem głowy. Jego pobrużdżona zmarszczkami twarz ginęła w wielkiej białej brodzie. - Obaj byliśmy gośćmi na dworze emira Muhammada V. Jedynego sojusznika, na którego może teraz liczyć mój król. Eymerich skrzywił się. - Sojusze tego rodzaju prowadzą do zatraty, najpierw duszy, a potem ciała. Wskazał swojego towarzysza. - To jest ojciec Gallus z Neuhaus, niegdyś inkwizytor generalny Czech. Przebywał ze mną w Saragossie, gdy dotarła wiadomość od Piotra Kastylijskiego. Właśnie mieliśmy jechać do Rzymu, nowej siedziby papieża Urbana V. Ha-Levi złożył ukłon. - W imieniu mojego władcy dziękuję, że odłożyliście wasze plany, aby tu przybyć.

Musicie być zmęczeni. Przygotowałem wam pokój w wieży królewskiej. Kiedy zostawicie tam swoje rzeczy, mój pan będzie już czekał na was z wieczerzą. - Chętnie przyjmiemy zaproszenie. Jesteśmy nie tylko zmęczeni, ale i głodni. - A więc chodźcie. Sługa zaprowadzi was na górę. To muzułmanin, ale innych nie ma już w Montiel. Tylko Saraceni i Żydzi dochowali memu panu wierności. - Ugoszczeni przez Żyda, prowadzeni przez muzułmanina - burknął pod nosem ojciec Gallus, pokasłując. Kaszel wykrzywiał drapieżne rysy twarzy dominikanina, nadając jej wyraz złości i szaleństwa. - W tym zamku mieszka najbardziej obmierzłe bluźnierstwo! Eymerich rzucił mu surowe spojrzenie. Zgadzał się z nim, ale uważał ton starego zakonnika za zbyt fanatyczny. Nienawidził fanatyzmu u wszystkich poza samym sobą. Nie odpowiadając, podążył za Ha-Levim, który przeszedł przez wrota w kształcie ostrołuku. Wspięli się po niezbyt wysokich schodach i przeszli przez prosty, pozbawiony ozdób i niemal pogrążony w ciemności korytarz, który na ostatnim odcinku zmieniał się w ciasny, długi chodnik z wieloma wąskimi okienkami po prawej. Zobaczyli stąd wioskę ze spiczastymi dachami i dzwonnicami, uśpioną pod niebem chmurnym i smaganym wichrem, który obracał łopatki małego młyna. Najwidoczniej pas zamkowych murów otaczał aldeę*, niewielką, ale dość rozległą, aby pokryć zabudowaniami wschodnią część szczytu wzgórza. Kanciasty kontur katapulty załadowanej kamieniami przypominał o oblężeniu, które ciągnęło się od miesięcy, a nigdy nie mogło doprowadzić do ostatecznego starcia. Eymerich zrozumiał, że znajdują się w korytarzu, wspartym na filarach, bardzo podobnym do jednopiętrowego rzymskiego akweduktu. Duża okrągła wieża, była to chyba wieża królewska, wyższa niż to zwykle bywa, kończyła pasaż. Zdumiał się, gdy spostrzegł, że takie same korytarze przecinają wszystkie dziedzińce, prowadząc do największych budowli. Była to bardzo niespotykana architektura, może takie rozwiązanie okazało się konieczne ze względu na rozmiary zamku. Wolał jednak nie zadawać pytań. Zresztą słabe światło księżyca nie pozwalało przyjrzeć się dokładniej tym przedziwnym konstrukcjom. Szli do wieży królewskiej. Przemierzywszy korytarz, Ha-Levi poprowadził ich do krętych, źle oświetlonych kopcącymi pochodniami schodów. Ciemnoskóry sługa w turbanie na kędzierzawych włosach zbliżył się, czekając na rozkazy. - Hamid, zaprowadź tych świątobliwych ojców do ich pokoju - nakazał Zyd. Potem, zwracając się do dominikanów, dodał: * alded (hiszp.) - wieś (wszystkie przypisy redakcji).

- Kiedy tylko zostawicie wasze rzeczy, zechciejcie łaska wie zejść na dół. Mojemu panu, jakkolwiek pora jest późna, sprawi niewątpliwą przyjemność zjedzenie wieczerzy w waszym towarzystwie. Eymerich skłonił się lekko. - To będzie dla nas zaszczyt. - A, jeszcze jedno. Gdybyście usłyszeli... - Głos Ha-Leviego, aż do tej chwili cichy, lecz pewny, nieznacznie się załamał. Żyd musiał przełknąć ślinę. -... gdybyście usłyszeli jakieś dziwne dźwięki, nie zwracajcie na nie uwagi. Podejrzewam, że skała, na której stoi twierdza, zaczyna osiadać. Skrzypienie i głuche odgłosy są tu czymś naturalnym. Eymerich utkwił w ministrze przenikliwe spojrzenie, ale nic nie powiedział, wzruszył tylko ramionami. - We wszystkich starych budynkach słyszy się dźwięki nieznanego pochodzenia. - Tak, ale te... - zaczął Ha-Levi. Potem przygryzł dolną wargę. - Dość na tym, już czas, abyście znaleźli się w waszej komnacie. Hamid będzie do waszej dyspozycji. Zaprowadzi was do sali, w której podadzą wieczerzę, jak tylko będziecie gotowi. - To nie zajmie nam wiele czasu - Eymerich pożegnał ministra skinięciem głowy, rzucił porozumiewawcze spojrzenie ojcu Gallusowi, jakby po to by się upewnić, że pójdzie za nim, i podążył za sługą po krętych schodach. Piętro wyżej, w całkowitej ciemności, muzułmanin zapalił świecę od pochodni przymocowanej do muru. Potem odprowadził przybyszy przez ciemny kręty korytarz aż do drzwiczek, które wisiały krzywo na przerdzewiałych zawiasach. Odsunął się na bok i wyciągnął przed siebie świecę. - Oto pokój, który przeznaczono dla ich wielebności - powiedział płynnym kastylijskim. - Dobrze. - Eymerich wziął od niego świecę i pchnął skrzydło drzwi. Płomyk rozjarzył się nieco mocniej w wilgotnym, nisko sklepionym wnętrzu. Na środku stało pięć przysuniętych do siebie posłań przykrytych zgrzebnymi płóciennymi prześcieradłami. Wiadro do mycia i dwie ławy starczały tu za jedyne poza legowiskami sprzęty. Poczuli woń wilgoci, która zdawała się dochodzić z każdego kąta. - Dali nam pokój straży przybocznej! - zawołał z oburzeniem ojciec Gallus. - To nam wystarczy - odpowiedział szorstko Eymerich. - Gdzie są latryny? - zwrócił się do sługi. - W głębi tego korytarza, chociaż zazwyczaj goście i żołnierze załatwiają potrzeby za drzwiami. Jeśli chcecie, zaprowadzę was. - Nie teraz. Idź i poczekaj na nas przy schodach. Gdy Saracen zamknął za sobą drzwi, postawił świecę na jednej z ław i zdjął sakwę, którą

nosił na pasie przewieszonym przez ramię. Rzucił ją na siennik, który leżał najbliżej jedynego okna z drewnianą okiennicą wypaczoną od uderzeń wiatru. - Nie możemy oczekiwać, że oblężona twierdza będzie mieć pokój gościnny - zauważył po katalońsku. - To i tak dużo, że są latryny i że znaleźli miejsce, aby nas przenocować. Ojciec Gallus także pozbył się swojej sakwy i rozprostował kości. Opadł na brzeg jednego z posłań, które zatrzeszczało. - Jestem u kresu sił. Która może być godzina? - Musiała już dawno minąć kompleta*. Sądzę, że zaraz będzie świtać. - Eymerich z niepokojem przyjrzał się towarzyszowi. W ostatnich latach bardzo rzadko musiał nocować z innymi ludźmi. Było to coś, czego nienawidził. Nie potrafił uwolnić się od myśli, że to drugie ciało wydziela jakieś tajemnicze wyziewy, które wypełnią i zatrują pomieszczenie. Wciąż pamiętał, pełen grozy, tę wymuszoną bliskość z dawnych lat nowicjatu w Geronie i ze studium dominikanów w Tuluzie. Na szczęście wicher, który chłostał Montiel, i siarczysty mróz, niezwykły o tej porze roku, oczyszczały nieco powietrze w pokoju. Ojciec Gallus ziewnął. - Chętnie poszedłbym spać. - Ja także, ale nie możemy. - Eymerich usiadł na sienniku obok towarzysza. Przyjrzał mu się uważnie. Był czas, gdy czuł dla czeskiego inkwizytora, znanego z fanatycznej zaciekłości, niemal bezgraniczny podziw. Teraz jednak widział w nim słabego starca. A Eymerich nienawidził wszelkiej słabości, jakby była objawem choroby duszy. Nienawidził także w tym starcu jego oczu o zaczerwienionych powiekach; oczu już zamglonych wiekiem, ale pełnych życia. Uważał, że obowiązkiem każdego duchownego jest skrywanie uczuć pod zimną i surową maską, tak jak on to czynił. Nieprzenikniony wyraz twarzy był koniecznością. Oparł dłonie na kolanach. - Za chwilę będziemy musieli dać dowód wszelkich umiejętności wymaganych od inkwizytora. Sprytu, inteligencji, sztuki kamuflażu. A to dlatego że nasz rozmówca nie jest człowiekiem podobnym do innych. Zapadnięte oczy ojca Gallusa zabłysły. Eymerich nie zwrócił na to uwagi. - Dobrze wiecie, jak długo służę inkwizycji. Byłem inkwizytorem generalnym Pragi. Niełatwo mnie oszukać, niełatwo przestraszyć. - Wiem i może być, że moje słowa są zbyteczne. Ale wy, w przeciwieństwie do mnie, nie spotkaliście nigdy Piotra Okrutnego. A właśnie, czy wiecie, dlaczego nazywają go Okrutnym? * kompleta - modlitwa wieczorna, część Liturgii godzin, odmawiana przed udaniem się na spoczynek.

- Tak. Z powodu jego zbrodni. Takich jak zabicie braci, Fadryka i Juana. Eymerich wzruszył ramionami. - Co do zbrodni, popełnił ich nie więcej niż inni władcy, w tym jego rywal, Henryk Trastamara. Nie w tym rzecz. Najważniejszą winą Piotra Kastylijskiego jest próba ograniczenia władzy szlachty. Można liczyć w dziesiątkach rodziny, które skąpał w ich własnej krwi. Z trzydziestu sześciu rodów szlacheckich, jakie istniały, gdy sięgał po koronę, dziś zostało niewiele więcej niż tuzin. Rodziny Hara, Lara, Meneses zostały wycięte w pień, od pierwszego do ostatniego członka rodu. A te domy szlacheckie, które ocalały, pozwolił oskubać do cna swoim żydowskim administratorom postawionym na czele miast kastylijskich. Wydaje im polecenia minister finansów, nasz Ha-Levi. Ojciec Gallus skrzywił się. - Gdyby nawet nie dopuścił się innych przestępstw, to jedno by wystarczyło. Przychylność dla Żydów, zabójców Chrystusa. - A także dla muzułmanów. Od czasu gdy kazał udusić swojego dawnego sojusznika Abu Saida, Piotr Okrutny jest w więcej niż serdecznych stosunkach z Muhammadem V i nikt już nie wspomina o rekonkwiście Grenady. Piotr lubuje się w rozwiązłych obyczajach Saracenów, a Muhammad V czyni zadość jego pragnieniom, wysyłając mu wiele młodych niewolnic. - Eymerich uczynił nieokreślony gest ręką. - Ale to nie powinno nas teraz zajmować. Pamiętajcie zawsze, jaką misję powierzył nam papież Urban, kiedy powiadomiłem go, że Piotr życzy sobie mojej tu obecności. Ojciec Gallus przytaknął. - Przyjąć zaproszenie, zbadać sytuację i znaleźć rozwiązanie konfliktu godzącego w interesy Kościoła. - Dokładnie tak. I właśnie dlatego... - Eymerich musiał przerwać. Niespodziewanie ściany pokoju zatrzęsły się i jednocześnie z podziemi twierdzy dobiegał dźwięk złowieszczy. Można by go wziąć za głos jakiegoś wielkiego zwierzęcia, gdyby nie pobrzmiewająca w nim dziwna, jakby bolesna nuta. Trwało to kilka chwil, potem zapadła głęboka cisza. Ale obaj dominikanie zadrżeli. Eymerich znów poczuł przeszywający go chłód. Ojciec Gallus wyraźnie zadygotał i skulił się pod swoim habitem. - Co to było? - zapytał chwilę później. Pytanie musiało pozostać bez odpowiedzi. Eymerich wstał raptownie i, powściągając lęk, podszedł do okna wykutego we wnęce. Otworzył okiennice. Podmuch lodowatego wiatru przywrócił mu panowanie nad sobą. Jakiś czas patrzył w nieprzeniknioną ciemność, potem odwrócił się powoli. - Przestrzeżono nas - mruknął z udawaną pewnością siebie ojciec Gallus. - Skała osiada. - Ależ to był krzyk! Krzyk żywego stworzenia! - Blade czoło zakonnika zmarszczyło się.

- Wiecie to równie dobrze jak ja, bo to słyszeliście. Kogo chcecie oszukać, mnie czy samego siebie? Eymerich wykonał oschle gest zaprzeczenia. - Nie próbuję nikogo oszukać. Po prostu tak długo jak się da, szukam najbardziej racjonalnego wytłumaczenia. - Logika jego własnych słów podniosła go na duchu, nie zostawiając śladu po niedawnym lęku. - Ha-Levi uprzedził nas, że możemy słyszeć dziwne dźwięki. I właśnie jeden z nich usłyszeliśmy. Ojciec Gallus nie wydawał się przekonany, ale był już mniej roztrzęsiony. - Mówię wam, że to był krzyk. Żadna skała nie zdołałaby... Dźwięk się powtórzył. Tym razem Eymerich był już przygotowany i z uwagą słuchał. Kiedy echo umilkło, wzruszył ramionami. - Dobiega z podziemi. To znaczy, że w drodze do nas ten dźwięk, brzmiący jak ryk, musi pokonać nieskończenie wiele skalnych rozpadlin i korytarzy, za każdym razem ulegając zniekształceniu. Tak więc wydaje się, że to krzyk, ale to może być wszystko. Ojciec Gallus w pośpiechu dotknął opuszkami palców czoła, piersi i ramion. - Dla mnie to głos szatana - mruknął posępnie. - Ta twierdza powinna zostać spalona aż do fundamentów. - Szatan nie musi wrzeszczeć, aby obwieścić swoje przybycie. - Przez surową twarz Eymericha przemknął nikły ślad ironicznego uśmiechu. Inkwizytor ruszył do drzwi. - Chodźcie. Czas, żebyśmy zeszli. Przy stole odkryjemy prawdę, jeśli jest jakaś prawda do odkrycia. II Przezroczyste skrzydła Zgodnie z rozkazem, saraceński sługa czekał na nich u stóp schodów. Nie wydawał się przejęty. Eymerich oparł się pokusie zadania mu kilku pytań i nakazał: - Hamid, prowadź do sali jadalnej twojego pana. Skłoniwszy się lekko, Saracen zdjął ze ściany pochodnię i powiódł ich ciemnym korytarzem, przesiąkniętym wszechobecnym zapachem stęchlizny. Inaczej niż w krużgankach, które pozwalałyby przyjrzeć się światu na zewnątrz, otaczały ich tylko odrapane ściany pokryte skorupą saletry. Płomień nie był w stanie oświetlić tych wszystkich ponurych zakamarków. Eymerich poczuł ukłucie niepokoju wywołanego może nie tyle mrokiem panującym w posępnym pasażu, ile podmuchami świszczącego wiatru przedostającego się tu z ukrytych szczelin.

Szli długo, przechodząc z korytarza w korytarz, pokonując kilka razy prowadzące w dół schody. Inkwizytor doszedł do wniosku, że wieża królewska może być nawet większa, niż przypuszczał. Ale nie było sposobu, by to sprawdzić, ponieważ korytarze przecinały się i pod dziwnymi kątami biegły w dół, co nie pozwalało zachować orientacji. Wreszcie na jednym z niższych poziomów Hamid zatrzymał się przed kotarą z czerwonego aksamitu, poruszaną powiewami wiatru. - Możecie wejść - obwieścił, pokazując im ukryte za zasłoną krótkie schody prowadzące do podziemi. - Król Piotr zasiadł już do stołu i z pewnością oczekuje waszego przybycia. Ożywiony zgiełk dotarł do uszu dominikanów, kiedy pokonali pierwsze stopnie. Schody, strzeżone przez Saracenów opartych na zakrzywionych szablach, wiodły do wielkiej podziemnej sali, słabo oświetlonej przez kuliste świeczniki przymocowane łańcuchami do sklepienia. Długi stół w kształcie podkowy, wypełniony po brzegi dzbanami i tacami ze srebra i złota, zajmował niemal całe pomieszczenie, poza tą jego częścią, którą spowijał mrok. Za stołem siedzieli rycerze i damy, otoczeni przez małą grupkę niespuszczających ich z oka służących, którzy uginali się pod ciężarem wnoszonych potraw i zabierali puste talerze oraz kosze na owoce. Eymerich, znieruchomiały, omiótł uczestników bankietu świdrującym spojrzeniem. Natychmiast zwrócił uwagę na rumiane oblicza mężczyzn, w większości brodatych, i na zbyt perlisty śmiech kobiet. Prawie wszystkie miały odsłonięte głowy i nosiły niemal przezroczyste suknie, które ledwie zakrywały ciało lub też bezwstydnie je obnażały. Jego twardy wzrok zatrzymał się wreszcie na krępym człowieku o prostackich rysach i w suto wyszywanym kaftanie z czarnego aksamitu. Zajmował miejsce u szczytu stołu, szepcząc coś do ucha siedzącej po jego lewej dziewczynie, mniej więcej dwudziestopięcioletniej. Obejmował ramieniem jej szyję i palcami ciężkimi od pierścieni chwytał ją za wydatną pierś wysuwającą się z jedwabnej koszuli, muskając naprężony sutek. Zresztą i inne ucztujące kobiety miały odsłonięte piersi i nie wzbraniały się przed pieszczotami współbiesiadników. Widok ten, tak częsty na dworach, wywołał w Eymerichu wybuch zimnej furii. - Widzę, że to nie miejsce dla nas - wycedził, zwracając się do ojca Gallusa, ale dość głośno, aby usłyszeli go wszyscy. - Lepiej opuśćmy natychmiast ten zamek i wracajmy tam, skąd przybyliśmy. Ktoś parsknął śmiechem i już otwierał usta, by rzucić jakąś złośliwą uwagę, ale mężczyzna w czarnym kaftanie odwrócił się raptownie twarzą do dominikanów. Zerwał się, a jego piękna towarzyszka pospiesznie ukryła piersi w dekolcie sukni. - Ojcze Eymerichu, zostańcie, prosimy! Brutalnie szturchnął dziewczynę. - Zabieraj się stąd, dziwko. Wynoście się wszystkie! Zapadła głęboka cisza. Kobiety nie próbowały protestować. Doprowadziły do ładu swoje

suknie i szybko opuściły bankiet, w chmurze welonów, błękitnych tkanin i zaróżowionych ciał. Mężczyzna w czerni poczekał, aż wyjdą, a potem skłonił głowę. - Wybaczcie, ojcze Eymerichu, nie było naszym zamiarem w czymkolwiek wam uchybić. Ci nieliczni duchowni i dostojnicy kościelni, których gościmy, bardzo często pragną dzielić z nami nasze rozrywki. Spojrzenie inkwizytora nie stało się łagodniejsze. - Sire, zdarzają się bezbożni księża, którzy ulegają najbardziej niebezpiecznemu demonowi, jaki istnieje, rozpuście. Mnie to jednak nie dotyczy. - Eymerich ukłonił się w wyszukany sposób, lecz nie było w tym nic z uniżoności. - Zostanę i dziękuję za zaproszenie. Od wielu lat nie miałem sposobności, by was oglądać. - Niestety, okoliczności tego spotkania nie są najszczęśliwsze. - Król Piotr zwrócił się do obecnych: - Oto ojciec Eymerich, inkwizytor generalny Królestwa Aragonii. A z nim... - Ojciec Gallus z Neuhaus - dokończył Eymerich, podczas gdy jego towarzysz składał ukłon. - Jest on nie tylko poważanym czeskim inkwizytorem i zawołanym znawcą prawa, ale także egzorcystą. Tak jak sobie życzyliście. Wśród zebranych zapanowało lekkie zamieszanie, ale król był nieprzenikniony. Może tylko okazał lekkie poruszenie. - Tak, będzie nam potrzebny. Piotr usiadł z powrotem. Gniewnym ruchem strącił na ziemię naczynia pozostałe po wyrzuconej z sali kobiecie, potem spiorunował wzrokiem stojącego najbliżej sługę. - Na co się gapisz, idioto? Nakrywaj dla naszych gości! Podczas gdy służący w pośpiechu wypełniał rozkaz, Eymerich, a za nim ojciec Gallus, obszedł dokoła stół. Rycerze, dziwnie onieśmieleni, rzucali na niego szybkie spojrzenia, a zaraz potem spuszczali wzrok i wpatrywali się w swoje talerze. Inkwizytor zauważył, że żaden z nich nie wywodzi się z wielkiego rodu. Herby, które zdobiły zbroje i kaftany, były proste, ubrania zgrzebne. Siedział tu poza nimi jeden saraceński generał i kilku żydowskich dostojników. Było oczywiste, że na tym etapie kastylijskiej wojny domowej Piotr Okrutny mógł liczyć już tylko na poparcie hidalgos i infanzones*, należących do pomniejszych domów. Większość ricos hombres trzymała stronę Henryka Trastamary. Król poczekał, aż dominikanie do niego dołączą, i wskazał im miejsca po swojej lewej. - Raczcie spocząć. Dwóch dworzan wstało pospiesznie z krzeseł. Piotr wskazał palcem mężczyznę po swojej prawej. * hidalgos i infanzones (hiszp.) - rycerstwo, pomniejsza szlachta hiszpańska

- Ojcze Nicolasie, to Men Rodriguez de Sanabria, jeden z nielicznych możnowładców, którzy wiedzą jeszcze, czym jest obowiązek wierności własnemu królowi. Potakując z roztargnieniem, Eymerich spojrzał na arystokratę, który mu się ukłonił. Ujrzał chudą bladą twarz nad fałdą kołnierza. Nazwisko tego rico hombre było mu dobrze znane. To on zdołał zdobyć dla Henryka Trastamary usługi Bertranda du Guesclin, budzącego grozę francuskiego najemnika. Skoro teraz siedział u boku Piotra Okrutnego, oznaczało to, że król Kastylii kupił jego wierność i potrzebował go jako mediatora. Zresztą wszystko w tym człowieku zdradzało naturę zawołanego intryganta. - Rzeczą mężów jest lojalność, wierność - rzeczą psów - powiedział Eymerich, świadom, że dotknie tym arystokratę. Ocenił, że pan de Sanabria nie będzie użyteczny w urzeczywistnieniu jego planów. Tym bardziej należało rozmawiać z nim z góry. - Żywię nadzieję, że wasz przyjaciel okaże nie tyle wierność, ile lojalność wobec Korony... Nastała chwila przykrego zażenowania, w którym to czasie twarz szlachcica, i tak już blada, stalą się biała jak ściana. Ale Piotr wybuchł gromkim śmiechem, którym zaraził wszystkich biesiadników. - Zdaje się, że powiedzieliśmy to wam za naszym pierwszym spotkaniem! - powiedział, udając, że ociera sobie rękawem nieistniejące łzy. - Jesteście do nas podobni! Szkoda, że nie mieliśmy okazji widywać was częściej! Przywołał arabskiego służącego, który zbliżył się, niosąc tacę. - A teraz koniec żartów. Skosztujcie tej dziczyzny, przy prawionej imbirem, cynamonem i nasionami anyżu. Ten bękart Henryk przywłaszczył sobie naszą szlachtę, ale nie zdołał odebrać nam naszych kucharzy. Eymerich ledwie napoczął mięsiwa, które zostały mu podane. Jak podejrzewał, król nie miał zamiaru wyjawić podczas uczty powodów wezwania inkwizycji. Czekał więc niecierpliwie, aż podadzą ostatnie danie - tort z cukru w kształcie sylwety zamku - a tymczasem słuchał niezbyt uważnie błahych rozmów o stanie rolnictwa, o handlu wełną w prowincji Calatrava, gdzie znajdowała się twierdza Montiel, i o jakości win w tej okolicy. Wreszcie król odsunął potrawę, którą miał przed sobą, i podniósł się, wspierając dłonie na poręczach krzesła. Ożywione rozmowy rycerzy w jednej chwili ucichły. - Panowie, dziękujemy wam za towarzystwo, czas, abyście udali się na spoczynek. Nie zapominajcie, że jesteśmy na wojnie i że jutro musimy zająć się planami wypadu na wroga. Niech służba także się oddali. Podczas gdy wszyscy zaczęli wychodzić, Piotr przywołał gestem starego sługę, który stał w głębi sali. - Później chcę widzieć w naszej komnacie służącą pani Leonor Lòpez de Cordoba.

Dopilnuj tego. Eymerich zrozumiał, że chodzi o kobietę, która siedziała przy władcy aż do jego przybycia, ale pilnował się, by nic nie powiedzieć. Pożałował tylko, że nie przyjrzał jej się lepiej. Poczekał, aż wszyscy obecni wyjdą, potem, wymieniwszy spojrzenie z ojcem Gallusem, odwrócił się do Piotra, przybierając pytający wyraz twarzy. Monarcha opadł na oparcie krzesła i wydał westchnienie. Z jego twarzy znikły wszelkie ślady radości. Głos króla zabrzmiał tak, jakby mówienie przychodziło mu z trudem i jakby ważył każde słowo. - Jesteście bystrym człowiekiem, ojcze Nicolasie. Pojęli ście już, że życzyliśmy sobie waszego przyjazdu, gdyż potrzebujemy waszej pomocy. Rozpaczliwie jej potrzebujemy. Eymerich podniósł brwi. - Wiem, że przebieg wojny nie jest dla was korzystny. Ale nie widzę, jak mógłbym pomóc. - Nie o to chodzi. - Piotr Okrutny nerwowymi ruchami napełnił czarę winem, a potem wypił zawartość jednym haustem. Potrącił łokciem cynowy puchar, który potoczył się hałaśliwie po posadzce, aż wszystko się z niego wylało. - Musimy stawić czoło temu samemu nieprzyjacielowi, z którym wy walczycie od zawsze. - Piotrowi IV Aragońskiemu? Ależ to wasz sojusznik! - Nie. Szatanowi. Eymerich szeroko otworzył oczy. Zamierzał o coś zapytać, gdy ze schodów zszedł pospiesznie Ha-Levi, bardzo zdenerwowany. - Sire, sire! - wykrzyknął. - Znowu się pojawiła! Król zerwał się z miejsca. - Jesteś pewien, że to ona? - spytał zdławionym głosem. - Ona. - Ha-Levi zatrzymał się na środku komnaty, z trudem łapiąc oddech. - Inni też ją widzieli. Nikt by nie powie dział, że jest martwa od tylu lat. - Wydawał się przerażony. - Tak jak poprzednim razem, miała coś jakby skrzydła... skrzydła ważki, wielkie i przezroczyste. Eymerich zadrżał. Brzydził się wszystkich owadów, ale szczególnym wstrętem napawały go ważki. Fruwały tak szybko i tak chaotycznie, że nie dało się przewidzieć, gdzie usiądą. Tak jak szarańcza, najbardziej znienawidzony spośród wszystkich owadów.... Ale to nie był czas na jego lęki. Piotr Okrutny pochylił się ku ministrowi z taką furią, że prawie przewrócił stół. Naczynia zadzwoniły. - Próbujesz nam kłamać, nędzny Żydzie? - wrzasnął na Ha-Leviego. - Wiesz, czym to grozi? Minister pobladł, ale nie spuścił oczu.

- Zapewniam was, najjaśniejszy panie, jest wielu świadków. To była królowa, nikt inny... Albo jej duch. Król przesadził stół jednym skokiem i rzucił się na niego. Chwycił starego za gardło. - Nędzniku! Jak śmiesz nazywać ją królową? Zyskałeś fortunę moim kosztem, przeklęty rabinie! - krzyczał, w zapamiętaniu zapominając o używaniu pluralis maiestatis. Ha-Levi wymachiwał rękoma, siniejąc na twarzy, nie mogąc wyrwać się z uścisku wielkich owłosionych dłoni. Eymerich, który przyglądał się scenie pogrążony we własnych myślach, niespiesznie obszedł salę i dotknął królewskiego ramienia. - Sire, nie zapominajcie, kim jesteście. Piotr rzucił mu wściekłe spojrzenie, ale nie przestawał dusić ministra, który wydawał ochrypłe rzężenie. Inkwizytor mówił dalej spokojnym głosem. - Okazujecie strach. To niegodne króla. Te słowa podziałały jak policzek. Król zwolnił nagle uścisk i spojrzał na Eymericha z wściekłością i oburzeniem. Ujrzawszy zimne jak lód źrenice dominikanina, uspokoił się w jednej chwili i cofnął ręce. Ha-Levi zgiął się wpół, kaszląc i rozcierając sobie szyję. Tymczasem nadbiegli służący, a także kilku żołnierzy. Piotr skupił na nich to, co zostało z jego furii. - Kto was tu prosił? Przyszliście nacieszyć oczy widowiskiem? Zabierajcie się w tej chwili albo kat wam pokaże, co czeka tych, którzy uchybili władcy! Wszyscy w szalonym pośpiechu rzucili się z powrotem na schody. Piotr dotknął palcami skroni, jakby dostał silnej migreny, a potem podszedł do Ha-Leviego, jeszcze sinego. Położył mu ręce na ramionach. - No, mój stary - powiedział tonem, który w uszach Eymericha zabrzmiał jak głos dziecka. - Powinieneś już być przyzwyczajony do naszych wybuchów gniewu. Nie bierz ich sobie do serca. Nie zapomnieliśmy o przyjacielu, który wraz z nami uciekł z więzienia w Toro. Jedynym przyjacielu, który nam pozostał. - Tu niespodziewanie Piotr zaklął szpetnie. - A jednak to ty zawsze przynosisz złe wieści, niech cię piekło pochłonie! Ojciec Gallus przeżegnał się ze zgorszeniem. Eymerich tylko zmarszczył czoło. - Na pewno jesteśmy tu jeszcze potrzebni, sire ? - zapytał chłodno. - Och, tak, ogromnie potrzebni. - Zabrzmiało to jak okrzyk małego chłopca. - Nie możemy tu jednak zostać. Tutaj jest pełno szpiegów. - Piotr rozejrzał się dokoła. - Chodźcie na moje pokoje. - Dał znak Ha-Leviemu. - Ty też idziesz z nami. Twoja obecność będzie konieczna. Pokonali schody i korytarze prowadzące przez królewską wieżę. Za nimi szła w pewnej odległości eskorta saraceńskich żołnierzy, a przed nimi dwaj słudzy niosący pochodnie, od których czuło się woń żywicy. Płomień chwiał się na wietrze. Zimne podmuchy wypełniały korytarze swoim świstem, raz głośnym, raz przycichającym. Nic tu nie było dobrze oświetlone.

Zakamarki wieży tonęły w gęstym mroku. Ojciec Gallus przysunął się do Eymericha. - Magister, ten człowiek jest nie tylko bezbożny, on jest całkowicie szalony - wymamrotał, wskazując idącego przed nimi króla. Inkwizytor wzruszył ramionami, zdjęty niesmakiem. Rozmyślał. Podczas starcia pomiędzy Piotrem a Ha-Levim uderzyło go, że monarcha wspomniał o bogactwach Żyda. Wiedział, że były nieprzebrane: Ha-Levi sfinansował budowę wystawnej synagogi w Toledo, od pierwszego do ostatniego kamienia, a ten jakże szczodry dar wcale nie uszczuplił jego fortuny. Wiedział także, że dziewięć lat wcześniej Piotr Okrutny w jednym z ataków furii poddał swojego ministra straszliwym torturom, by ten wyznał, gdzie trzyma swoje skarby. Rozniosła się nawet plotka, że Ha-Levi zmarł w czasie przesłuchania. Tymczasem Piotr zadowolił się zagarnięciem części jego majątku, ukrytej w piwnicy jakiejś nędznej rudery, a potem przywrócił mu funkcje i zaszczyty, jak gdyby nic się nie zdarzyło. - Nie przeszkadzajcie mi - rozkazał ojcu Gallusowi. Chciał być sam ze swoimi myślami. To, że przed chwilą Piotr okazał złość z powodu majątku Ha-Leviego, jak gdyby nie znajdowali się w oblężonej twierdzy, uwięzieni w tym zapadłym kącie Hiszpanii, wydawało się niepojęte. Eymerich doszedł do wniosku, że król miał nadzieję zwyciężyć dzięki pieniądzom. I że być może Ha-Levi okazał się niewzruszony i nie dostarczył władcy żądanego złota. Widok z wąskiego okienka na chłostaną wiatrem aldeę Montiel przerwał te rozważania. Łopatki młyna obracały się z przenikliwym skrzypieniem, które w ciemnościach nocy przyprawiało o dreszcze. Eymerich, przemarznięty i dziwnie niespokojny, nasunął kaptur na głowę, ale po chwili ostre podmuchy wiatru ustały. Zaraz potem przystanęli u stóp marmurowych schodów strzeżonych przez dwóch żołnierzy uzbrojonych we włócznie. - Idźcie za nami - powiedział Piotr, zwracając się do swoich gości. Komnaty władcy znajdowały się w jednym ze skrzydeł wieży królewskiej, na drugim piętrze. Tylko kilka zasłon z flandryjskiego aksamitu i parę skrzyń rzeźbionych w srebrze świadczyło, że to pokoje króla. Poza tym ściany były puste, czasem tylko z zawieszoną na nich bronią, i okopcone dymem z pochodni. Piotr przeszedł dalej, przez drzwi w kształcie ostrołuku, do małej salki z wyblakłym suknem na ścianach, wyposażonej w kilka krzeseł, niewielki sekretarzyk i stolik ze świecznikiem. Drewniana podłoga przysypana była płatkami róż, już zeschniętymi. Siedząca w półcieniu dziewczyna, ta sama, z którą król zabawiał się podczas uczty, zerwała się na równe nogi. Złożyła ukłon, potrząsając długimi kruczoczarnymi włosami, teraz rozpuszczonymi. Opadały na jej odkryte ramiona. Eymerich chciał przyjrzeć się dziewczynie dokładniej, ale nie miał dość czasu. - Zabieraj się stąd, Estrella, nie jesteś nam potrzebna - powiedział król, jakby ze złością.

Poczekał, aż służąca wyjdzie, potem skinął na dominikanów i Ha-Leviego, aby usiedli. Eskorta pozostała na zewnątrz. Jakiś arabski oficer zamknął dyskretnie drzwi. Król opadł na krzesło i spojrzał na ministra jak drapieżnik na swoją ofiarę. - Co dokładnie widziałeś? - od razu przeszedł do rzeczy. Ha-Levi, śmiertelnie blady, odchrząknął. - To samo co poprzednio. Wysoki cień, po części zatarty i nierozpoznawalny. Ale z piękną linią piersi, wielkimi przezroczystymi skrzydłami i twarzą kró... Blanki de Bourbon. Piotr przymknął oczy i przesunął prawą dłoń po twarzy. Potem znów przyglądał się obliczu swojego ministra wykrzywionemu strachem. - Powiedziała coś? - zapytał. Zabrzmiało to jak jęk. - Nie, tym razem nic nie mówiła. Zjawa przesunęła się przez pokój ze spojrzeniem utkwionym w pustce, bezszelestnie. I wydaje się, że znikła w ścianie. Piotr załamał ręce. - Rozumiecie teraz, co my tu przeżywamy? - wykrzyknął do Eymericha, który przysłuchiwał się obojętnie. - Jakby nie dość było oblężenia, zdrad, nienawiści naszego rzekomego brata Henryka. Nie. Musimy jeszcze znosić ciągłe pojawianie się ducha naszej pierwszej żony. Tej dziwki, którą Fadryk rozdziewiczył, gdy jechała na ślub. Na ślub ze mną! - Oczy monarchy rozszerzyły się, pojawił się w nich błysk szaleństwa. Po raz kolejny zapomniał o używaniu pluralis maiestatis. - Pamiętam jeszcze łzy tej zdrajczyni, kiedy podrzynałem mu gardło własnymi rękami po tym, jak go wreszcie pojmałem. Nie próbowała nawet udawać, dziwka. Chwyciłem ją za włosy i zanurzyłem jej twarz w jego krwi. Krew była wszędzie. Mój ukochany braciszek zmienił się w fontannę, która chlustała czerwonym winem. Żałuję, że nie cierpiał bardziej. Ojciec Gallus znów się przeżegnał. Eymerich tymczasem wstał i zbliżył się do króla. - A zatem to, co się opowiada, jest prawdą. Mam na myśli zdradę Fadryka. To dlatego pogrzebaliście żywcem waszą żonę w jakimś więzieniu, gdzie była trzymana aż do śmierci? Piotr Okrutny opamiętał się. - Zamek Siduena to nie żadne więzienie. Oczywiście, Blanka nie mogła go opuszczać ani nikogo widywać. Ale jest kłamstwem, że kazaliśmy ją otruć, jak utrzymują nasi wrogowie. Umarła ze zgryzoty i na nic lepszego nie zasłużyła. - A teraz jej mara was prześladuje. - Eymerich odwrócił się do Ha-Leviego siedzącego ze zwieszoną głową. - Ile razy była widziana? Stary zadrżał. - Och, wiele razy. - Zawsze to wy przy tym byliście?

- Cóż, tak... Ale ze mną byli i inni świadkowie. Niedawno mój rachmistrz. Innym razem pan de Sanabria, którego, jak sądzę, już poznaliście. A kiedyś także pani Leonor Lòpez de Cordoba, która mieszka w twierdzy. Słysząc to imię, król posłał Ha-Leviemu surowe spojrzenie, jakby nakazując mu milczenie. Eymerich od razu to spostrzegł, jednak udał, że nic nie zauważył. Wrócił na swoje krzesło i popatrzył na monarchę. - Nie wierzę ani w duchy, ani w bredzenie czarnoksiężników. Wiem jednak, że szatan, chcąc zastawić pułapkę na Królestwo Boże, może posłużyć się każdym narzędziem, nawet takim. Ale inkwizycja nie wydaje wojny cieniom, lecz ludziom z krwi i kości, którzy zaprzedali się złu. Myślę więc, że nic tu po nas. Jakikolwiek ksiądz może przynieść wam ukojenie, jeśli tego właśnie szukacie. Piotr uderzył pięścią w stół. - Potąd mamy ukojenia! - powiedział szorstko. - Powód, dla którego was wezwałem, jest zupełnie inny. Wiecie, że w obozie Henryka przebywa pewien wasz rodak? Spojrzenie Eymericha stało się nagle uważne. - Katalończyk? - Aragończyk. Nazywa się Ramon de Tárrega. Ojcu Gallusowi wyrwał się okrzyk. Tymczasem Eymerich ukrył własne zdumienie. Dobrze znal Ramona de Tárrega, nawróconego Żyda, dawnego dominikanina, autora traktatów o przywoływaniu demonów. Wiele razy zdołał go schwytać, jednak nekromanta cieszył się taką sławą w Saragossie, że lud zawsze wymuszał na królu łaskę uwolnienia czarnoksiężnika, pod groźbą zamieszek ulicznych. Poza tym ani Piotr Ceremonialny, ani bezwolny biskup Lop de Luna nigdy nie zgodzili się, aby Ramon de Tárrega został poddany torturze. - Co wiecie o tym człowieku? - zapytał nerwowo Eymerich. - Ze zajmuje się czarną magią, że oddaje cześć szatanowi i że powinien zostać spalony. To nie przypadek, że jesteśmy prześladowani przez upiory i inne diabelstwa. Skoro Henryk chciał mieć przy sobie taką osobistość, to po to by posłużyć się nią na naszą szkodę. Czyż nie? Eymerich miał właśnie odpowiedzieć, gdy z podziemi twierdzy znów dobiegł ten straszliwy ryk, który przyprawił go o dreszcze już wcześniej. Tym razem krzykowi, przeciągłemu i głuchemu, towarzyszyła seria stłumionych wstrząsów, które sprawiły, że broń zawieszona na ścianach zabrzęczała. Brzmiało to tak, jakby jakieś nieznane zwierzę zamurowane w podziemiach wyło z przerażenia i próbowało się uwolnić ze swojego grobowca.

III Kamienne oczy Mój Boże! - wybełkotał zmartwiały ojciec Gallus. - To krzyk jakiegoś demona! - Cóż, sami to powiedzieliście. - Twarz króla również powlekła się bladością. Oskarżycielsko wyciągnął palec w stronę Ha-Leviego. - I nie powtarzaj nam, że to odgłosy osiadania skały. Nie jesteśmy głupcami. - A jednak, sire... - zaczął rabin. - Nie, to nie może być to - powiedział Eymerich pewnym głosem. Tym razem nie był ani wstrząśnięty, ani przestraszony. Konieczność zmierzenia się z dwoma wrogami, których dobrze znał, Ramónem de Tárrega i diabłem, pozwalała pozbyć się przykrego wrażenia, że błądzi po nieznanym terenie. Więcej, odzyskiwał świadomość, że służy Kościołowi, potędze, wobec której każdy nieprzyjaciel przestawał cokolwiek znaczyć. Usiadł i posłał Piotrowi Okrutnemu spokojne spojrzenie. - Teraz chyba już wiem, w jakiej sprawie wezwaliście mnie i ojca Gallusa. Postanowiłem, że zostanę, ale muszę was ostrzec. - Pochylił się nieco do przodu. - Spróbuję wypędzić siły zła, które zawisły nad Montiel. Ale to nie oznacza, że jestem po waszej stronie. Wasza wojna przeciwko Henrykowi Trastamarze nie dotyczy ani mnie, ani mojej misji. Czy jesteście tego świadomi? Na ustach monarchy pojawił się uśmiech pozbawiony wesołości. - Tak. Za każdym razem, gdy was spotykaliśmy, powtarzaliście, że inkwizytor nie ma przyjaciół ani sprzymierzeńców. - Ma za to przeciwnika, który jest nie z tej ziemi. - Eymerich wstał. - Na razie nie mam wam nic więcej do powiedzenia, sire. Każcie nas zaprowadzić do naszego pokoju. Jutro wam wyłożę mój plan. - Czy czegoś wam potrzeba? - Dwóch rzeczy. Dużej sali, w której mógłby obradować trybunał, jaki zamierzam powołać. I usług waszych katów. Macie tu lochy i dobrze wyposażoną salę tortur? - O tak. - Na twarzy Piotra zagościł zły uśmiech. Monarcha zerknął na Ha-Leviego. - Kto zaznał tu mąk, wie, że każdego złamią. Minister spuścił oczy. - Doskonale. - Eymerich skinął głową. - A teraz jedyną rzeczą, jakiej potrzebujemy, jest odpoczynek. Skłonił się. Ojciec Gallus poszedł w jego ślady, a tymczasem Piotr przyzwał służących. Nieco później w pokoju na samej górze wieży królewskiej Eymerich przechadzał się tam

i z powrotem. Gallus, klęcząc w nogach posłania, odmawiał różaniec, a jego mruczenie zlewało się ze świstem wiatru. W pewnej chwili Eymerich zatrzymał się obok swojego towarzysza. - Jutro udamy się do Henryka Trastamary - oświadczył sucho. Ojciec Gallus podniósł gwałtownie głowę. - Żarty się was trzymają? - zapytał, zapominając o modlitwie. Musiał przełknąć ślinę, by móc mówić dalej. - Zamek jest oblężony. A my jesteśmy gośćmi śmiertelnego wroga Henryka. - Gośćmi, nie sojusznikami. A staniemy się sojusznikami, jeśli zlekceważymy drugą stronę tego sporu. Dla wszystkich musi być jasne, że jedyną potęgą, której służymy, jest Kościół. I że wszyscy muszą się ukorzyć przed jego władzą. - Ale jak przyjmie to Piotr? - spytał ojciec Gallus, podnosząc się i szukając oparcia dla dłoni na sienniku. - Sądzę, że niezbyt przyjaźnie. - Eymerich wzruszył ramionami. - Ale nie może nam nic zrobić. Jesteśmy mu potrzebni. Przeszedł jeszcze kilka kroków, a potem dorzucił: - Drugą rzeczą, jaką musimy uczynić, jest zejście do podziemi tej twierdzy. - Wolne żarty! To nie nasza rzecz zapuszczać się... - A potem musimy dowiedzieć się więcej o pani Leonor Lòpez de Cordoba. Jest oczywiste, że to klucz do rozwiązania całej zagadki. Ojciec Gallus uniósł brwi i wytrzeszczył swoje małe oczka. - Co każe wam tak myśleć? Ja z ledwością zapamiętałem jej imię. - O jedno spojrzenie za dużo między Piotrem a Ha-Levim. Jest jasne, że król pragnie, aby imię tej damy nie było wymawiane. Na pewno nie dlatego że zabawia się z jej służącą. Złe prowadzenie się Piotra jest wszystkim znane i nigdy nie starał się go ukryć. - Eymerich wykonał dłonią jakiś gest w powietrzu. - Nie, nie, to musi być coś innego. Już to, że kobieta z tak szlachetnego rodu przebywa w oblężonej twierdzy, z dala od rodziny, daje do myślenia. Nie mówiąc o tym, że ta Leonor należy do nielicznych, którzy widzieli zjawę zmarłej królowej. Ojciec Gallus pokręcił głową. - Nie ufałbym zanadto temu, co mówi Ha-Levi. Kłamstwo jest drugą naturą każdego Żyda. - To prawda - przytaknął Eymerich. - Cenię tylko jeden fragment podręcznika dla inkwizytorów Bernarda Guiego - ten, który mówi o żydowskiej przebiegłości. Jest oczywiste, że zamek Piotra oblega nie jeden wróg, lecz trzech. Pierwszym szturmującym jest jego brat Henryk, drugim - siły nieczyste przywołane zapewne przez Ramona de Tárrega. A trzecim, tym najlepiej zamaskowanym, jest Ha-Levi, który podsyca lęki władcy i daje mu pieniądze. - Skąd o tym wiecie?