Carlos Maria Federici
Pierwsza potrzeba
Osiągnąłem już granice wytrzymałości i rozmyślałem o podjęciu metod
wręcz drastycznych. Trzymałem w ręku pożyczone przez Willogha obcęgi i
rozważałem wszystkie za i przeciw. Nie wiem, co zdarzyłoby się dalej, ale
na szczęście w tym właśnie momencie przybył z wieściami Flaco.
Niemal rzuciłem się na niego.
- I CO?
Uśmiechnął się, zadowolony.
- Zrobione, szefie - powiedział. - Zlokalizowaliśmy A.P.P. Może pan być
spokojny.
Poprosiłem, aby usiadł na skrzyni, a sam uplasowałem się naprzeciw.
- Ilu ich jest? - zapytałem.
- No cóż... - odpowiedział po krótkim namyśle. - Jest ich sporo, jeśli
wliczyć także trzech paralityków i jednego ślepca. Sądzę, że damy sobie z
nimi radę, zwłaszcza jeżeli zaskoczymy ich znienacka. Na milę widać, że to
nowicjusze i nie znają się na tym.
- Poradzi my sobie - potwierdziłem. Musimy sobie poradzić, pomyślałem w
duchu.
- I jeszcze jedno, Flaco, ten A.P.P. to mężczyzna czy kobieta? Wsadził
rękę pod psią skórę, którą był okryty, i drapiąc się pod pachą
odpowiedział:
- Tego nie potrafię powiedzieć. Wiadomość przekazał mi Sammy i nic o
tym nie wspomniał.
- Mam nadzieję, że to mężczyzna - stwierdziłem. - Jeśli nie, to rzecz
skomplikuje się podwójnie... No cóż, zawołaj resztę - rozkazałam.
W minutę cała męska część grupy była zebrana. Rozlokowali się jak
mogli, pomiędzy gruzami, spoglądając na mnie jak psy na swego właściciela.
Już wiedzieli o co chodzi, a trzech, czy też czterech było niemal tak
zdesperowanych jak ja. Tym lepiej, pomyślałem, w ten sposób pójdą na
całego.
- No więc, chłopcy - zacząłem - znaleźliśmy A.P.P. Obecny tutaj Flaco
poinformuje was o tym. Mów, Flaco.
Postąpił do przodu, trochę pompatycznie - nie może zapomnieć dawnych
dobrych czasów, kiedy był mówcą - i wsparł się na kiju, przybierając
postawę, która widocznie wydawała mu się w najwyższym stopniu wspaniała i
która rzeczywiście coś w sobie miała, choć niewątpliwie rezultat byłby
lepszy, gdyby łysa głowa i blizny nie psuły ogólnego efektu.
- Jest ich około trzydziestki, według tego co mi przekazał Sammy
rozpoczął. - Znajdują się w Metropolitan Museum. Dość dobrze obwarowani,
oczywiście. Są tam gruzowiska zagradzające prawie wszystkie otaczające
muzeum aleje... Ale utorujemy sobie drogę - podniósł palec wskazujący -
naszym wspólnym, grupowym wysiłkiem i wszyscy razem potrafimy dotrzeć na
sa m szczyt...
- Wystarczy, Flaco - przerwałem mu. - Nie jesteśmy na zebraniu. Zrobimy
lepiej rozpoczynając przygotowania do ataku.
I wzięliśmy się do roboty. Aczkolwiek jako szefowi nie wypada mi tego
mówić, to sądzę, że jesteśmy grupą zaprawioną w tego rodzaju
przedsięwzięciach, wiec w krótkim czasie mieliśmy nakreślony plan
działania.
- Nie będziemy czekać aż się ściemni - oświadczyłem. - Wszyscy tak
robią i dlatego w ten sposób nikogo nie da się już zaskoczyć. My spadniemy
na nich w samo południe - zignorowałem pomruk, jaki się natychmiast
podniósł i kontynuowałem. - Kiedy dobrze przygrzeje, większość z nich się
zdrzemnie, a wartownicy nie będą się spodziewali nic groźniejszego niż
ukłucie komara. To najodpowiedniejszy moment, aby uderzyć na nich całą
siłą.
- Chwileczkę - wysunął obiekcje “Doc", przyglądając mi się przez
pozbawione szkieł oprawki. Z uporem ich używa, na przekór wiatrom i
burzom, chociaż nie harmonizują z narzuconym na podarte koszule futrem z
norek. - Jeżeli pójdziemy tak otwarcie, dostrzegą nas natychmiast i nie
będzie łatwo ich zaskoczyć. Oszalałeś, Matt! Musimy podejść nocą. To
jasne.
- Zamknij się “Doc". Nie demonstruj w ten sposób swojej uwstecznionej
inteligencji. Kto mówi o jawnym podchodzeniu? Zbliżymy się, klucząc między
ruinami, durniu. Okrążymy ich, następnie jeden lub dwóch pozwoli się
dostrzec i kiedy oni spróbują ich pojmać, reszta zaatakuje ze wszystkich
stron jednocześnie. To najlepszy sposób, ja ci to mówię.
- Matt ma rację! - krzyknął Bull.
Bull zawsze jest po mojej stronie. P odobnie jak ja walczył w wadze
półciężkiej i kilka dobrych ciosów pięści, to jedyne pisma
uwierzytelniające, jakie uznaje. Kiedy mianowałem się szefem, wspólnie
skończyliśmy z niewielką opozycją, jaka się nam przeciwstawiała. Teraz
wiedziałem, że był gotó w użyć analogicznych metod przeciwko tym, którzy
nie wykazywali należytego entuzjazmu. Ale nie był to odpowiedni moment.
Potrzebowaliśmy wszystkich i to w dobrej kondycji. Dałem to do zrozumienia
Bunowi, po czym kontynuowałem
- Wszystkie sposoby obrony przy gotowuje się biorąc pod uwaga ataki w
nocy. Szturm w biały dzień przerazi ich.
- Skąd wiesz, że będzie gdzie się ukryć? - wtrącił się ponownie ,Doc".
- Nie martw się tym. Flaco i ja zbadaliśmy okolice Central Park kilka
dni temu... z Durkeyem. Tam wszędzie są góry złomów. Połamane drzewa,
stosy liści. Jeśli chodzi o Metropolitan - jest tam w tylnej ścianie otwór
wielkości słonia. Tamtędy moglibyśmy się przedostać, gdyby zaistniała
konieczność... No nie, Flaco? Jeżeli zaskoczymy ich w sali głównej, są
ugoto wani.
Znalazło się jeszcze kilku wątpiących, ale w końcu wszystkich
zdołaliśmy przekonać. Wówczas zabraliśmy się do przeglądu broni.
Wypolerowaliśmy kije, a na ich końcach umieściliśmy nowe skórzane paski;
obuliśmy się najlepiej jak kto mógł. Ja miałem na nogach lakiery,
wygrzebane w ruinach jakiegoś sklepu - był to sklep Macy'ego, jak sądzę.
Jeśli ktoś miał czym, ochraniał sobie także głowię. Chętnie zrobiłbym to
również, osłaniając zwłaszcza jej łysą część, ale zgubiłem mój kask
strażacki kiedy uwieszony n a mniej porwanych kablach starałem się
przedostać przez most w Brooklynie. Ponadto kazaliśmy kobietom przygotować
gorącą wodę i szmaty, ponieważ wkrótce miały udzielać pomocy tym, którzy
budą jej potrzebowali. Nie spodziewaliśmy się, że wyjdziemy z tego b e z
szwanku. Dwie kobiety zarezerwowałem do innej pracy. Przyszło mi bowiem do
głowy coś, co stanowiło mistrzowskie pociągnięcie w naszym planie batalii.
Na koniec została już tylko rzecz najważniejsza: sprawdzenie, czy ktoś
z grupy nie ukrył w zanadrzu broni. Nie dalej jak miesiąc przedtem podczas
walki użyto noża i w rezultacie jeden facet poniósł śmierć. Tego należało
uniknąć za wszelką cena. Zbyt mało nas już zostało na Manhattanie, aby
pozwolić sobie na luksus zabijania się nawzajem. Walka na kije, w po r
ządku; takie było prawo rządzące grupami i, niestety, jedyny sposób
porozumienia miedzy nimi. Natomiast żadnych strzałów czy pchnięć nożem.
Ten, kto złamie to kardynalne prawo zostaje skazany na całkowity
ostracyzm. Jest to Najsurowsza kara. Samotny człow i ek nie może dziś
długo przetrwać. Jeśli nie zginie z głodu, wykończą go dzikie psy lub
szczury, albo też zginie zmiażdżony przez obsuwające się z opóźnieniem
gruzy. Surowe to prawo, ale niewątpliwie jedyna forma uniknięcia
nieczystych walk pomiędzy grupam i.
Wreszcie byliśmy gotowi do wymarszu. Wspaniały oddział, powiedziałem
sobie z goryczą, patrząc na ozdobione bliznami i sińcami twarze moich
ludzi i na nich samych poprzebieranych jak na karnawał. Ale umieli być
twardzi i to było najważniejsze. Wyruszyliśmy, posuwając się zgięci w pół
za górami cegieł, wapiennej zaprawy, cementu i powykręcanych belek,
noszących kiedyś - jak to już dawno? - elegancką nazwę Rockefeller Center.
Przejście Piątą Aleją było niemożliwe. Nawet za pomocą dźwigu nie
zdołalibyśmy otworzyć sobie drogi. Madison natomiast, wprost przeciwnie,
zbyt gładka, również nie była dla nas dogodna. Zawsze krążył tam jakiś
zwiadowca. Wybraliśmy Aleję Obu Ameryk, skracając w tylne uliczki jedynie
wtedy, gdy przeszkody stawały się zbyt uciążliwe, aby j e sforsować. Na
wysokości Pięćdziesiątej Siódmej ulicy zatrzymała nas wyrwa większa niż
wszystkie widziane poprzednio.
- Stop! - rozkazałem, podnosząc jedną raka. - Jama mastodonta. W ten
sposób określaliśmy te ogromne leje po bombach. Nazwa klasyczna, “lisia
dziura", okazała się nieadekwatna. Kto kiedykolwiek słyszał o lisach 98
-metrowej długości? Jama mastodonta była wypełniona wodą. Mogliśmy
wprawdzie przeprawić się na belkach, dryfujących po błotnistym bajorze,
ale to znaczyło wyjść na otwartą przestr z eń. Wolałem okrążyć ją aż do
Kolumba od tyłu, kryjąc się za rumowiskami. Manewr ten oddalał nas dość
znacznie od celu, ale lepiej było zachować ostrożność.
Do parku weszliśmy Sześćdziesiąty Szóstą. Uderzeniami kijów
utorowaliśmy sobie droga przez prawdziwą dżunglę, która tam wyrosła. Było
już prawie południe i gorąco dawało się mocno we znaki. Skóry, w które
byliśmy odziani pod wpływem potu przylepiały się do ciał. Wokół nas zaczął
się unosić niezbyt miły zapach.
- Przekleństwo ! - mruknął Curls, drapiąc się w wystający owłosiony
brzuch. - Odkryją nas przez ten smród. Powinniśmy kąpać się przynajmniej
raz w roku.
Niektórzy roześmieli się. Ja nie mogłem. Pogładziłem się po policzku.
- Musimy zabrać im A.P.P. - moje palce zacisnęły się mocniej na kiju.
- Zamkn ąć się, bydło! - wściekle warknął Bull. - Usłyszą nas!
Przedzieraliśmy się przez to, co dawniej było ogrodem zoologicznym, a
obecnie lasem prętów tworzących rodzaj zębatej masy i miazgą
rozkładających się zwierzęcych ścierw. Dwa koty, ucztujące na resztka c h
jakiegoś niezidentyfikowanego czworonoga, uciekły wystraszone - same
kości, zjeżona sierść i żółte, błędne ślepia. Nie mogłem powstrzymać
drżenia na widok przerażającego wyglądu tych zwierząt. Zadałem sobie
pytanie, jak też ja wyglądam, z tą sześciotygo d niową brodą, rosnącą
tylko po jednej stornie twarzy, z drugim policzkiem spuchniętym i połową
głowy łysą niczym budyń. Dla ukoronowania całości, ubrany byłem w damskie
spodnie, a w garści trzymałem drąg.
Wyszliśmy z zoo i podążaliśmy, kryjąc się pod gigantycznym pniem.
Szczęście zdawało się nam sprzyjać: gałęzie i liście zasłaniały nas.
Mogliśmy niepostrzeżenie podejść bardzo blisko.
Na koniec osiągnęliśmy Obelisk Kleopatry. Jak na ironię losu stał
nietknięty, podczas gdy o tyle wieków młodsze Empire, Chrisley i Katedra
św. Patryka gryzły asfalt. Obok Obelisku stare Metropolitan Museum
obnażało swoje krwawiące tynkiem rany.
- Dobra - obwieściłem. - Teraz kolej na ochotników. Zapanowała cisza.
Wszyscy z zainteresowaniem spoglądali w inną strona.
- Przekonam k ilku, co, Matt? - zaofiarował się Bull i zacisnął swoje
ogromne pięści, ale potrząsnąłem przecząco głową.
- Wystarczymy tylko ty i ja, Bull. Reszta zostaje pod dowództwem Flaco.
Otoczyć miejsce i kiedy zobaczycie, że wskazuję na Obelisk, atakować.
Ktoś jeszcze protestował, ale w końcu został przekonany. Ciągnąc za
sobą krowią skórę wypchaną papierem - to właśnie była ta praca, którą na
moje polecenie wykonały przedtem kobiety, bez wahania skierowaliśmy się w
stronę ruin muzeum.
Nie minęło wiele czasu, gdy z atrzymano nas okrzykiem.
- Chcemy przyłączyć się do waszej grupy! - zawołałem. - Przynosimy
żywność.
Magiczne słowo. Wypchana papierem krowia skóra z daleka przypominała
martwe zwierzę, a tamci byli tak zgłodniali, że nie wzbudziliśmy w nich
nieufności. Po krótkim wahaniu, jeden za drugim, wynurzyli się z dziury.
Otoczyli nas, zawczasu się oblizując.
- Skąd jesteście? - zapytał olbrzym o gęstej, jasnej brodzie, który
niewątpliwie był szefem. Nosił wysoki kołnierzyk i ekstrawaganckie
bermudy.
- Ze wsi - odpo wiedziałem.
- Dlaczego nie widzieliśmy jak się zbliżacie?
- Przyszliśmy przez park. Z tej strony - odparłem i wskazałem na
Obelisk.
Mój oddział był zdyscyplinowany. W kilka sekund znaleźli się przy nas.
Zaskoczenie było całkowite. Odgłos uderzeń kijami po czerepach obwieszczał
zwycięstwo. Pośród tego tumultu i wrzawy poszukałem wzrokiem A.P.P. Bez
trudu go zidentyfikowałem. Na szczęście był to mężczyzna. jego postawa
była charakterystyczna. Spoglądał na walkę wzrokiem trochę nieobecnym,
jakby dotyczyła go o na tylko w sposób pośredni. W jego zachowaniu było
coś z dyletanta, coś z widza, oglądającego mecz rugby. Skazaniec.
Wiedział, że jakikolwiek będzie rezultat walki, on w żadnym wypadku na tym
nie ucierpi. Nie było dla niego istotne, która grupa go zagarni e . Dało
się dostrzec, że przyzwyczaił się do częstego przechodzenia z rąk do rąk.
Stał oparty łokciami o parapet okienny; jego bystre oczka przychylnie nas
obserwowały.
W końcu blondyn podniósł rękę.
- W... porządku - wydyszał, tamując krew cieknącą ze zmiażdżonego,
niegdyś wydatnego, nosa. - Zwyciężyliście... Czego... do diabła...
chcecie?
- Tanio was to będzie kosztować - odpowiedziałem. - Zatrzymujemy A.P.P.
Resztę możecie zabierać.
W jego szarych oczach błysnęła jakby prośba, ale twardo stałem przy
swoim. Przede wszystkim własna grupa, a inni... Z drżeniem przypomniałem
sobie obcęgi.
Odeszli. Mężczyzna z okna, zrozumiawszy sytuację, powoli szedł w naszym
kierunku. Był niski, łysy, a w jego ruchach zauważało się pewien budzący
irytację odcień wyższości. Miał na sobie dość dyskretne ubranie,
aczkolwiek ozdobione łatą burego koloru dokładnie na tyłku. Z
niewysłowioną ulgą dostrzegłem pod jego pachą czarną walizeczkę.
- Lubię ryby - powiedział półgębkiem. - W porządku - odrzekłem.
- Lubię też sypiać na miękkim materacu, jeśli nie macie nic przeciwko.
- Dobra jest, dostanie pan.
- Pod porządnym dachem, oczywiście - podsunął.
- A także ogień, kobiety i wszystko co tylko pan zechce - zapewniłem.
Przesunął językiem po wąskich wargach. - Kobiety... z włosami?
- Zost ało nam dziewięć. Dwie blondynki - i ugryzłem się w język,
pomyślawszy o Lydii.
- Znakomicie. Zostaję z wami.
W jednej chwili zostaliśmy otoczeni, ale jednym mocnym pchnięciem
utorowałem sobie drogę.
- Do tyłu, bestie!- krzyknąłem.
Chwyciłem człowieczka za jedno ramię i, ignorując gardłowy chór
protestów wywołany tym aktem, wszedłem z Artykułem Pierwszej Potrzeby do
muzeum.
Opadłem na pierwsze napotkane krzesło. Spojrzałem na niego z
niecierpliwością.
- Ja pierwszy, doktorze - poprosiłem. - Ten przeklęty trzonowy ząb
zabija mnie:
I otworzyłem usta tak szeroko, jak tylko mogłem.
przekład : Maria Nowakowska
Carlos Maria Federici Pierwsza potrzeba Osiągnąłem już granice wytrzymałości i rozmyślałem o podjęciu metod wręcz drastycznych. Trzymałem w ręku pożyczone przez Willogha obcęgi i rozważałem wszystkie za i przeciw. Nie wiem, co zdarzyłoby się dalej, ale na szczęście w tym właśnie momencie przybył z wieściami Flaco. Niemal rzuciłem się na niego. - I CO? Uśmiechnął się, zadowolony. - Zrobione, szefie - powiedział. - Zlokalizowaliśmy A.P.P. Może pan być spokojny. Poprosiłem, aby usiadł na skrzyni, a sam uplasowałem się naprzeciw. - Ilu ich jest? - zapytałem. - No cóż... - odpowiedział po krótkim namyśle. - Jest ich sporo, jeśli wliczyć także trzech paralityków i jednego ślepca. Sądzę, że damy sobie z nimi radę, zwłaszcza jeżeli zaskoczymy ich znienacka. Na milę widać, że to nowicjusze i nie znają się na tym. - Poradzi my sobie - potwierdziłem. Musimy sobie poradzić, pomyślałem w duchu. - I jeszcze jedno, Flaco, ten A.P.P. to mężczyzna czy kobieta? Wsadził rękę pod psią skórę, którą był okryty, i drapiąc się pod pachą odpowiedział: - Tego nie potrafię powiedzieć. Wiadomość przekazał mi Sammy i nic o tym nie wspomniał. - Mam nadzieję, że to mężczyzna - stwierdziłem. - Jeśli nie, to rzecz skomplikuje się podwójnie... No cóż, zawołaj resztę - rozkazałam. W minutę cała męska część grupy była zebrana. Rozlokowali się jak mogli, pomiędzy gruzami, spoglądając na mnie jak psy na swego właściciela. Już wiedzieli o co chodzi, a trzech, czy też czterech było niemal tak zdesperowanych jak ja. Tym lepiej, pomyślałem, w ten sposób pójdą na całego. - No więc, chłopcy - zacząłem - znaleźliśmy A.P.P. Obecny tutaj Flaco poinformuje was o tym. Mów, Flaco. Postąpił do przodu, trochę pompatycznie - nie może zapomnieć dawnych dobrych czasów, kiedy był mówcą - i wsparł się na kiju, przybierając postawę, która widocznie wydawała mu się w najwyższym stopniu wspaniała i która rzeczywiście coś w sobie miała, choć niewątpliwie rezultat byłby lepszy, gdyby łysa głowa i blizny nie psuły ogólnego efektu. - Jest ich około trzydziestki, według tego co mi przekazał Sammy rozpoczął. - Znajdują się w Metropolitan Museum. Dość dobrze obwarowani, oczywiście. Są tam gruzowiska zagradzające prawie wszystkie otaczające muzeum aleje... Ale utorujemy sobie drogę - podniósł palec wskazujący - naszym wspólnym, grupowym wysiłkiem i wszyscy razem potrafimy dotrzeć na sa m szczyt... - Wystarczy, Flaco - przerwałem mu. - Nie jesteśmy na zebraniu. Zrobimy lepiej rozpoczynając przygotowania do ataku. I wzięliśmy się do roboty. Aczkolwiek jako szefowi nie wypada mi tego mówić, to sądzę, że jesteśmy grupą zaprawioną w tego rodzaju przedsięwzięciach, wiec w krótkim czasie mieliśmy nakreślony plan działania. - Nie będziemy czekać aż się ściemni - oświadczyłem. - Wszyscy tak robią i dlatego w ten sposób nikogo nie da się już zaskoczyć. My spadniemy na nich w samo południe - zignorowałem pomruk, jaki się natychmiast podniósł i kontynuowałem. - Kiedy dobrze przygrzeje, większość z nich się zdrzemnie, a wartownicy nie będą się spodziewali nic groźniejszego niż ukłucie komara. To najodpowiedniejszy moment, aby uderzyć na nich całą
siłą. - Chwileczkę - wysunął obiekcje “Doc", przyglądając mi się przez pozbawione szkieł oprawki. Z uporem ich używa, na przekór wiatrom i burzom, chociaż nie harmonizują z narzuconym na podarte koszule futrem z norek. - Jeżeli pójdziemy tak otwarcie, dostrzegą nas natychmiast i nie będzie łatwo ich zaskoczyć. Oszalałeś, Matt! Musimy podejść nocą. To jasne. - Zamknij się “Doc". Nie demonstruj w ten sposób swojej uwstecznionej inteligencji. Kto mówi o jawnym podchodzeniu? Zbliżymy się, klucząc między ruinami, durniu. Okrążymy ich, następnie jeden lub dwóch pozwoli się dostrzec i kiedy oni spróbują ich pojmać, reszta zaatakuje ze wszystkich stron jednocześnie. To najlepszy sposób, ja ci to mówię. - Matt ma rację! - krzyknął Bull. Bull zawsze jest po mojej stronie. P odobnie jak ja walczył w wadze półciężkiej i kilka dobrych ciosów pięści, to jedyne pisma uwierzytelniające, jakie uznaje. Kiedy mianowałem się szefem, wspólnie skończyliśmy z niewielką opozycją, jaka się nam przeciwstawiała. Teraz wiedziałem, że był gotó w użyć analogicznych metod przeciwko tym, którzy nie wykazywali należytego entuzjazmu. Ale nie był to odpowiedni moment. Potrzebowaliśmy wszystkich i to w dobrej kondycji. Dałem to do zrozumienia Bunowi, po czym kontynuowałem - Wszystkie sposoby obrony przy gotowuje się biorąc pod uwaga ataki w nocy. Szturm w biały dzień przerazi ich. - Skąd wiesz, że będzie gdzie się ukryć? - wtrącił się ponownie ,Doc". - Nie martw się tym. Flaco i ja zbadaliśmy okolice Central Park kilka dni temu... z Durkeyem. Tam wszędzie są góry złomów. Połamane drzewa, stosy liści. Jeśli chodzi o Metropolitan - jest tam w tylnej ścianie otwór wielkości słonia. Tamtędy moglibyśmy się przedostać, gdyby zaistniała konieczność... No nie, Flaco? Jeżeli zaskoczymy ich w sali głównej, są ugoto wani. Znalazło się jeszcze kilku wątpiących, ale w końcu wszystkich zdołaliśmy przekonać. Wówczas zabraliśmy się do przeglądu broni. Wypolerowaliśmy kije, a na ich końcach umieściliśmy nowe skórzane paski; obuliśmy się najlepiej jak kto mógł. Ja miałem na nogach lakiery, wygrzebane w ruinach jakiegoś sklepu - był to sklep Macy'ego, jak sądzę. Jeśli ktoś miał czym, ochraniał sobie także głowię. Chętnie zrobiłbym to również, osłaniając zwłaszcza jej łysą część, ale zgubiłem mój kask strażacki kiedy uwieszony n a mniej porwanych kablach starałem się przedostać przez most w Brooklynie. Ponadto kazaliśmy kobietom przygotować gorącą wodę i szmaty, ponieważ wkrótce miały udzielać pomocy tym, którzy budą jej potrzebowali. Nie spodziewaliśmy się, że wyjdziemy z tego b e z szwanku. Dwie kobiety zarezerwowałem do innej pracy. Przyszło mi bowiem do głowy coś, co stanowiło mistrzowskie pociągnięcie w naszym planie batalii. Na koniec została już tylko rzecz najważniejsza: sprawdzenie, czy ktoś z grupy nie ukrył w zanadrzu broni. Nie dalej jak miesiąc przedtem podczas walki użyto noża i w rezultacie jeden facet poniósł śmierć. Tego należało uniknąć za wszelką cena. Zbyt mało nas już zostało na Manhattanie, aby pozwolić sobie na luksus zabijania się nawzajem. Walka na kije, w po r ządku; takie było prawo rządzące grupami i, niestety, jedyny sposób porozumienia miedzy nimi. Natomiast żadnych strzałów czy pchnięć nożem. Ten, kto złamie to kardynalne prawo zostaje skazany na całkowity ostracyzm. Jest to Najsurowsza kara. Samotny człow i ek nie może dziś długo przetrwać. Jeśli nie zginie z głodu, wykończą go dzikie psy lub szczury, albo też zginie zmiażdżony przez obsuwające się z opóźnieniem gruzy. Surowe to prawo, ale niewątpliwie jedyna forma uniknięcia nieczystych walk pomiędzy grupam i.
Wreszcie byliśmy gotowi do wymarszu. Wspaniały oddział, powiedziałem sobie z goryczą, patrząc na ozdobione bliznami i sińcami twarze moich ludzi i na nich samych poprzebieranych jak na karnawał. Ale umieli być twardzi i to było najważniejsze. Wyruszyliśmy, posuwając się zgięci w pół za górami cegieł, wapiennej zaprawy, cementu i powykręcanych belek, noszących kiedyś - jak to już dawno? - elegancką nazwę Rockefeller Center. Przejście Piątą Aleją było niemożliwe. Nawet za pomocą dźwigu nie zdołalibyśmy otworzyć sobie drogi. Madison natomiast, wprost przeciwnie, zbyt gładka, również nie była dla nas dogodna. Zawsze krążył tam jakiś zwiadowca. Wybraliśmy Aleję Obu Ameryk, skracając w tylne uliczki jedynie wtedy, gdy przeszkody stawały się zbyt uciążliwe, aby j e sforsować. Na wysokości Pięćdziesiątej Siódmej ulicy zatrzymała nas wyrwa większa niż wszystkie widziane poprzednio. - Stop! - rozkazałem, podnosząc jedną raka. - Jama mastodonta. W ten sposób określaliśmy te ogromne leje po bombach. Nazwa klasyczna, “lisia dziura", okazała się nieadekwatna. Kto kiedykolwiek słyszał o lisach 98 -metrowej długości? Jama mastodonta była wypełniona wodą. Mogliśmy wprawdzie przeprawić się na belkach, dryfujących po błotnistym bajorze, ale to znaczyło wyjść na otwartą przestr z eń. Wolałem okrążyć ją aż do Kolumba od tyłu, kryjąc się za rumowiskami. Manewr ten oddalał nas dość znacznie od celu, ale lepiej było zachować ostrożność. Do parku weszliśmy Sześćdziesiąty Szóstą. Uderzeniami kijów utorowaliśmy sobie droga przez prawdziwą dżunglę, która tam wyrosła. Było już prawie południe i gorąco dawało się mocno we znaki. Skóry, w które byliśmy odziani pod wpływem potu przylepiały się do ciał. Wokół nas zaczął się unosić niezbyt miły zapach. - Przekleństwo ! - mruknął Curls, drapiąc się w wystający owłosiony brzuch. - Odkryją nas przez ten smród. Powinniśmy kąpać się przynajmniej raz w roku. Niektórzy roześmieli się. Ja nie mogłem. Pogładziłem się po policzku. - Musimy zabrać im A.P.P. - moje palce zacisnęły się mocniej na kiju. - Zamkn ąć się, bydło! - wściekle warknął Bull. - Usłyszą nas! Przedzieraliśmy się przez to, co dawniej było ogrodem zoologicznym, a obecnie lasem prętów tworzących rodzaj zębatej masy i miazgą rozkładających się zwierzęcych ścierw. Dwa koty, ucztujące na resztka c h jakiegoś niezidentyfikowanego czworonoga, uciekły wystraszone - same kości, zjeżona sierść i żółte, błędne ślepia. Nie mogłem powstrzymać drżenia na widok przerażającego wyglądu tych zwierząt. Zadałem sobie pytanie, jak też ja wyglądam, z tą sześciotygo d niową brodą, rosnącą tylko po jednej stornie twarzy, z drugim policzkiem spuchniętym i połową głowy łysą niczym budyń. Dla ukoronowania całości, ubrany byłem w damskie spodnie, a w garści trzymałem drąg. Wyszliśmy z zoo i podążaliśmy, kryjąc się pod gigantycznym pniem. Szczęście zdawało się nam sprzyjać: gałęzie i liście zasłaniały nas. Mogliśmy niepostrzeżenie podejść bardzo blisko. Na koniec osiągnęliśmy Obelisk Kleopatry. Jak na ironię losu stał nietknięty, podczas gdy o tyle wieków młodsze Empire, Chrisley i Katedra św. Patryka gryzły asfalt. Obok Obelisku stare Metropolitan Museum obnażało swoje krwawiące tynkiem rany. - Dobra - obwieściłem. - Teraz kolej na ochotników. Zapanowała cisza. Wszyscy z zainteresowaniem spoglądali w inną strona. - Przekonam k ilku, co, Matt? - zaofiarował się Bull i zacisnął swoje ogromne pięści, ale potrząsnąłem przecząco głową. - Wystarczymy tylko ty i ja, Bull. Reszta zostaje pod dowództwem Flaco. Otoczyć miejsce i kiedy zobaczycie, że wskazuję na Obelisk, atakować. Ktoś jeszcze protestował, ale w końcu został przekonany. Ciągnąc za
sobą krowią skórę wypchaną papierem - to właśnie była ta praca, którą na moje polecenie wykonały przedtem kobiety, bez wahania skierowaliśmy się w stronę ruin muzeum. Nie minęło wiele czasu, gdy z atrzymano nas okrzykiem. - Chcemy przyłączyć się do waszej grupy! - zawołałem. - Przynosimy żywność. Magiczne słowo. Wypchana papierem krowia skóra z daleka przypominała martwe zwierzę, a tamci byli tak zgłodniali, że nie wzbudziliśmy w nich nieufności. Po krótkim wahaniu, jeden za drugim, wynurzyli się z dziury. Otoczyli nas, zawczasu się oblizując. - Skąd jesteście? - zapytał olbrzym o gęstej, jasnej brodzie, który niewątpliwie był szefem. Nosił wysoki kołnierzyk i ekstrawaganckie bermudy. - Ze wsi - odpo wiedziałem. - Dlaczego nie widzieliśmy jak się zbliżacie? - Przyszliśmy przez park. Z tej strony - odparłem i wskazałem na Obelisk. Mój oddział był zdyscyplinowany. W kilka sekund znaleźli się przy nas. Zaskoczenie było całkowite. Odgłos uderzeń kijami po czerepach obwieszczał zwycięstwo. Pośród tego tumultu i wrzawy poszukałem wzrokiem A.P.P. Bez trudu go zidentyfikowałem. Na szczęście był to mężczyzna. jego postawa była charakterystyczna. Spoglądał na walkę wzrokiem trochę nieobecnym, jakby dotyczyła go o na tylko w sposób pośredni. W jego zachowaniu było coś z dyletanta, coś z widza, oglądającego mecz rugby. Skazaniec. Wiedział, że jakikolwiek będzie rezultat walki, on w żadnym wypadku na tym nie ucierpi. Nie było dla niego istotne, która grupa go zagarni e . Dało się dostrzec, że przyzwyczaił się do częstego przechodzenia z rąk do rąk. Stał oparty łokciami o parapet okienny; jego bystre oczka przychylnie nas obserwowały. W końcu blondyn podniósł rękę. - W... porządku - wydyszał, tamując krew cieknącą ze zmiażdżonego, niegdyś wydatnego, nosa. - Zwyciężyliście... Czego... do diabła... chcecie? - Tanio was to będzie kosztować - odpowiedziałem. - Zatrzymujemy A.P.P. Resztę możecie zabierać. W jego szarych oczach błysnęła jakby prośba, ale twardo stałem przy swoim. Przede wszystkim własna grupa, a inni... Z drżeniem przypomniałem sobie obcęgi. Odeszli. Mężczyzna z okna, zrozumiawszy sytuację, powoli szedł w naszym kierunku. Był niski, łysy, a w jego ruchach zauważało się pewien budzący irytację odcień wyższości. Miał na sobie dość dyskretne ubranie, aczkolwiek ozdobione łatą burego koloru dokładnie na tyłku. Z niewysłowioną ulgą dostrzegłem pod jego pachą czarną walizeczkę. - Lubię ryby - powiedział półgębkiem. - W porządku - odrzekłem. - Lubię też sypiać na miękkim materacu, jeśli nie macie nic przeciwko. - Dobra jest, dostanie pan. - Pod porządnym dachem, oczywiście - podsunął. - A także ogień, kobiety i wszystko co tylko pan zechce - zapewniłem. Przesunął językiem po wąskich wargach. - Kobiety... z włosami? - Zost ało nam dziewięć. Dwie blondynki - i ugryzłem się w język, pomyślawszy o Lydii. - Znakomicie. Zostaję z wami. W jednej chwili zostaliśmy otoczeni, ale jednym mocnym pchnięciem utorowałem sobie drogę. - Do tyłu, bestie!- krzyknąłem. Chwyciłem człowieczka za jedno ramię i, ignorując gardłowy chór protestów wywołany tym aktem, wszedłem z Artykułem Pierwszej Potrzeby do
muzeum. Opadłem na pierwsze napotkane krzesło. Spojrzałem na niego z niecierpliwością. - Ja pierwszy, doktorze - poprosiłem. - Ten przeklęty trzonowy ząb zabija mnie: I otworzyłem usta tak szeroko, jak tylko mogłem. przekład : Maria Nowakowska