Umarły Syn
· I ·
Nazywam się Vincent Sztejer i zabijam dla srebra. To wszystko, co na razie
powinniście o mnie wiedzieć.
Wierzchem dłoni otarłem pot z czoła i zmrużyłem oczy, wypatrując choćby
najdrobniejszego poruszenia wody – śladu, że w głębinie czai się coś dużego. Na próżno.
Zacząłem już wątpić, czy wybrałem odpowiednie miejsce na zasadzkę. Takich uroczysk
były tu dziesiątki, a teren łowiecki bestii ciągnął się zwykle do kilkunastu kilometrów w dół i w
górę rzeki. Z drugiej strony przeczucie rzadko mnie zawodziło; no i jeszcze te ślady pazurów
odkryte przy ujściu starorzecza. Oczywiście mogło to być coś innego: leśna hiena czy wudrułak,
ślad pochodził sprzed kilku tygodni.
Zerknąłem na kozę przywiązaną do pnia wierzby zalegającego na płyciźnie. Łaciate,
chude bydlę co jakiś czas szarpało sznurek zapętlony na rogach i spoglądało z pretensją na
krzaki, które wybrałem na kryjówkę. Rozumiałem ją doskonale, mnie również ludzie często
traktowali podle. Postanowiłem, że postaram się, aby wyszła z tej kabały w jednym kawałku.
Mieszkańcy osady z dużymi oporami zgodzili się, bym wziął ze sobą to zwierzę – w
zamian próbowali wcisnąć mi niemowlę. Kozy są zbyt cenne, a większość malców i tak nie
dożywa siódmego roku życia, zabijana przez choroby, głód lub potwory – choćby takie jak ten,
na którego się tu zasadziłem. A tak przynajmniej jedno na coś się przyda.
Zwierzę jest jednak o wiele lepsze jako przynęta: w większości przypadków wcześniej niż
ja wyczuje zbliżające się niebezpieczeństwo. Tak jak teraz – łaciata wydała z siebie krótki,
rozpaczliwy bek.
Przyjrzawszy się uważniej wodzie, dostrzegłem zmarszczkę na zgniłozielonym kobiercu,
tuż przy zwalonym pniu.
Kilka oddechów później toń poruszyła się i wyłonił się z niej płaski, bezwłosy łeb utopca.
Dodatkowe powieki, chroniące oczy w głębinie, cofnęły się, odsłaniając niemal ludzkie źrenice.
Bezduszne spojrzenie zatrzymało się przez chwilę na kozie szamoczącej się na postronku, po
czym przesunęło się po porośniętym chaszczami brzegu zatoczki.
Z pewnością nie była to przezorność, utopce są na to za głupie. Zapewne ten osobnik był
już po kolacji i pozostało czekać, aż znów poczuje apetyt.
I wtedy się wynurzył. Przemknąłem spojrzeniem po bladym, ociekającym wodą ciele.
Pomyłka! To była ona.
Obwisłe piersi o małych brodawkach wskazywały, że nie jest to jej pora godowa. Wciąż
była podobna do człowieka, choć cechy pozwalające żyć pod wodą były aż nadto widoczne.
Pozbawiona owłosienia zielonkawa skóra, długie jak sztylety pazury wyrastające z połączonych
błoną palców, skrzela po obu stronach szyi. Prawdziwa lalunia.
Zbliżyła się do ofiary, lekko zgarbiona, z obnażonymi kłami, ryjąc brzeg pazurami
błonostóp.
Na ten widok łaciata dostała czegoś na kształt koziej apopleksji; nie było na co czekać,
jeśli nie chciałem, by pękło jej serce.
Kładę palce na bliźniaczych cynglach dwururki i płynnie podnoszę się do strzału.
Z przyjemnością dostrzegam grymas zaskoczenia malujący się na płaskiej mordzie – nie
napawam się długo, wystarczy mi kilka uderzeń serca.
Naciskam cyngle, celując w korpus. Z luf obrzyna pluje ogień i faszerowane siekańcami
pociski przerabiają utopicę na krwawą padlinę.
W paru susach przedzieram się przez kłąb prochowego dymu, zatrzymując się na linii
wody, po której rozlewa się nierówna szkarłatna plama.
To była jednak prosta robota.
Odkładam obrzyna i wyciągam nóż z pochwy zawieszonej u pasa. Długie na łokieć ostrze
błyszczy w świetle zachodzącego słońca.
Nagle koza szarpie się na sznurku, jakby ugryzł ją giez, i wlepia oczy gdzieś za moje
plecy.
Trzask łamanej gałęzi nie pozostawia wątpliwości – mam widownię.
Obracam się i tnę nożem na ukos, od góry w dół. Ostrze wbija się w chudą pierś,
przechodząc między żebrami, i klinuje się aż po rękojeść, nie zatrzymując jednak szarżującej
bestii. Impet ataku obala mnie na płyciznę. Zielona maź z bajora zalewa mi twarz, zalepia oczy,
wdziera się do ust.
Odruchowo zasłaniam ręką krtań. Ostre kły zaciskają się na moim przedramieniu,
przebijają skórę i mięśnie, zatrzymując się na kości. Jednocześnie grube pazury sięgają tułowia.
Skupiam się na obronie gardła, wolną dłonią szarpiąc nóż; na próżno, ostrze zaklinowało
się na dobre.
Puszczam rękojeść, podnoszę rękę i wbijam kciuk w jedno ze ślepi bestii, tuż przy kąciku,
tam gdzie widać skrawek wewnętrznej powieki. Przebita gałka pęka z wilgotnym plaśnięciem.
Rybojeb piszczy z bólu i rozluźnia szczęki, wykorzystuję okazję, by oswobodzić rękę, i
dwa razy walę łokciem w płaski łeb, aż stwór stacza się ze mnie, bijąc błoniastymi stopami o
ziemię.
Napinam mięśnie brzucha i ignorując ból, podnoszę się na kolana. Co dziwne, utopiec nie
ucieka, choć jedną łapę ma bezwładną, podrywa się niemal równocześnie ze mną, gotów do
dalszej walki.
Dopadamy do siebie. Bestia uderza sprawną ręką, celując pazurami w moją twarz.
Blokuję cios przedramieniem i z całej siły walę pięścią w jądra, skryte w wilgotnych fałdach
pachwin. Trafiam bez pudła. Rybojeb pada na kolana jak ścięty, odsłaniając przy okazji
imponujący zestaw zębów. Wykorzystując moment przewagi, poprawiam z kolana w rachityczny
nos, dokumentnie rozpłaszczając potwora na ziemi.
Teraz jest już mój i wie o tym.
W wodnistym ślepiu nie dostrzegam głodu... tylko czystą nienawiść, i to mnie zaskakuje.
Nie powinien tak patrzeć, nie tak po ludzku. W ogóle, do chuja, nie powinno go tu być, samica
nie była przecież płodna.
Jeśli czegoś nie rozumiesz, zabij to – to prosta zasada, którą wpajano nam w klasztorze.
Lubię proste zasady.
Z impetem opuszczam podeszwę buta na odsłoniętą szyję. Rozlega się trzask łamanych
kręgów i oślizgły łeb opada bezwładnie pod nienaturalnym kątem.
Zaciskam pięści i rozglądam się za kolejnym członkiem rodzinki – dziś nic mnie już nie
zdziwi. Chwalić Najświętszą Panią, teren jest czysty. I dobrze, za kilkanaście minut nadejdzie
gorączka, a potem drgawki.
Wpierw muszę zadbać o trofeum, w końcu po to tu jestem. Obejmuję wzrokiem dwa
truchła i uśmiecham się zadowolony. Miałem dostać sto marek za łeb utopca, teraz mam dwa.
Człowiek nigdy nie wie, kiedy przytrafi mu się szczęśliwy dzień.
Koza szła za mną niczym wierny psiak, co chwila zerkając nerwowo na boki. Szczęśliwie
do dłubanki nie mieliśmy daleko, ukryłem ją w pobliżu ujścia kanału łączącego starorzecze z
rzeką. Siatka maskująca i grube płaty mchu sprawiały, że na pierwszy rzut oka mogła uchodzić
za dawno powalony pień.
Niby na takim odludziu nie powinno być amatorów cudzej własności, ale nigdy nic nie
wiadomo. W przypadku utraty dłubanki musiałbym wędrować przez puszczę, a to nigdy nie było
bezpieczne.
Zwinąłem i zapakowałem siatkę maskującą, następnie zepchnąłem łódkę na wodę.
Łaciata wskoczyła do środka bez poganiania. Mądre bydlę, trzeba przyznać. Byłby z niej dobry
towarzysz podróży – ale kto wynajmie faceta od mokrej roboty łażącego z kozą u boku?
Czując, że dopadają mnie pierwsze dreszcze, przekroczyłem niską burtę i usadowiłem się
na siedzisku. Podniosłem wiosło o pojedynczym piórze i zabrałem się energicznie do
wiosłowania; nie miałem wiele czasu, nim dopadnie mnie gorączka.
Opuściłem kanał starorzecza, wypłynąłem na środek rzeki i pozwoliłem nieść się
leniwemu nurtowi. Korzystając z okazji, obejrzałem obrażenia zadane mi przez rybojeba.
Głębokie rany po pazurach, choć na pierwszy rzut oka wyglądały paskudnie, nie stanowiły dla
mnie żadnego zagrożenia; bardziej martwiło mnie ugryzienie. Tam, gdzie kły przebiły skórę i
mięśnie, pokazały się pierwsze oznaki zakażenia.
To czyni utopce tak groźnymi, że inne potwory czy drapieżnicy unikają ich jak ognia.
Wystarczy jedno ugryzienie i większość stworzeń zdycha po kilku dniach. W klasztorze uczono
nas, że ma to związek z ich śliną, w której żyją niewidoczne dla oka robaczki. Jakakolwiek by
była przyczyna, czekała mnie koszmarna noc.
Odszukałem w sakwie z ziołami odpowiedni specyfik, rozmoczyłem w wodzie i
nałożyłem papkę na rany.
Nieuchronnie zbliżał się zmrok. Musiałem szybko znaleźć miejsce na nocleg, nie
chciałem, by ciemności zastały mnie na wodzie. Nigdy nie wiadomo, jakie paskudztwo czai się w
odmętach.
Stara puszcza migotała niezliczonymi cieniami rzucanymi przez konary wiekowych
drzew, głównie cedrów, klonów, dębów i jesionów. W tej okolicy drzew iglastych niemal się nie
spotykało, najbliższe takie lasy można było znaleźć nad Morzem Niewolniczym w okolicach
Bursztynu. Wiele drzew, zwłaszcza tych najstarszych, o monstrualnych kształtach, miało
podwójne lub potrójne pnie i makabrycznie powykręcane konary.
Te równiny w wyniku Zagłady zostały szczególnie zniszczone; straszliwa broń użyta
podczas walk skaziła w jakiś niezrozumiały dla mnie sposób to, co przetrwało – rośliny,
zwierzęta i ludzi.
Przypuszczam, że w klasztorach wiedzieli na ten temat więcej, ale nigdy o tym nie
mówiono. Być może prawda była zbyt straszna.
Nocowanie w tym gąszczu nie byłoby mądrą decyzją, nie w moim obecnym stanie: z
gorączką i ciałem trzęsącym się w febrze. Chwalić Panią, w mroku wypatrzyłem wysepkę:
niewielki kawałek skały pośrodku rzeki, więc pokonując mdlejące mięśnie, zdobyłem się na
ostatni wysiłek. Nurt w tym miejscu był szeroki na jakieś pięćdziesiąt metrów, spokojny,
pozbawiony wirów, kilkanaście mocnych pociągnięć wiosłem wystarczyło, aby dziób dłubanki
uderzył o skaliste podłoże.
Walcząc z narastającą słabością, przywiązałem łódkę sznurem do krzaka. Zabrałem derkę,
obrzyna i jagathan, a potem, słaniając się na nogach, ruszyłem ku wysokiej skale tworzącej trzon
wysepki. Znalazłem tam wnękę, ledwie okap zawieszony nad głową.
Wiedziałem, że powinienem rozpalić ogień, lecz nie miałem już na to sił. Osunąłem się na
ziemię, a resztki energii przeznaczyłem na okręcenie się derką.
Noc była upalna, a ja trząsłem się, jakbym stał nago na mrozie.
Nim zemdlałem, ułożyłem broń tak, by móc jej natychmiast użyć, choć wiedziałem, że
mam tyle siły, co niemowlę.
Wspomniałem wam już, że potwory je uwielbiają?
Potem zapadła ciemność.
Obudziło mnie gdakanie jakiegoś pełnego optymizmu ptaka.
Koszule i spodnie miałem mokre od potu, czułem się jednak o wiele lepiej. Gorączka,
dreszcze i uczucie zamroczenia przeszły bez śladu.
Ciężko mnie zabić, to jeden z powodów, dla których ludzie traktowali mnie jak odmieńca
– nie on jednak był najważniejszy.
Odepchnąłem obrzydliwe wspomnienia i podniosłem się na równe nogi.
Obejrzałem obrażenia zadane mi przez rybojeba. Ślady po pazurach zaczęły się już
zrastać: dzięki maści i moim zdolnościom regeneracyjnym nie wdało się zakażenie. Jeśli chodzi o
rękę, też nie było źle: opuchlizna zeszła niemal całkowicie i choć poruszanie palcami wciąż
sprawiało mi ból, dłoń była sprawna. Na szczęście utopce nie mają tak silnych szczęk jak na
przykład ghule – te potrafią zmiażdżyć zębami kość udową – nie potrzebują tego; zwykle
dopadają ofiarę w wodzie, wciągają w toń i czekają, aż ta się utopi.
Koza przywitała mnie wdzięcznym beknięciem. Gdy tylko wyszedłem spod skalnego
nawisu, zaczęła ocierać się o moje nogi i spoglądać na mnie tak jakoś dziwnie, nie po koziemu.
Kto wie co w tych odludnych osadach robią wieczorami kmiecie?
Poczułem wściekłe ściskanie w żołądku, jak zawsze, gdy mój organizm odzyskiwał siły.
Postanowiłem rozejrzeć się za śniadaniem. Najpewniejszą opcją było złowienie ryby lub żółwia
błotnego. Zauważyłem jednak ptaka siedzącego na skalnym występie. Wyglądał jak połączenie
koguta i bażanta, całkiem spory i chyba niezbyt dobrze latający. To on wydawał to obrzydliwie
radosne gdakanie. Nigdy wcześniej nie widziałem takiego gatunku. Choć od Zagłady minęły
setki lat, wśród roślin, zwierząt i ludzi wciąż pojawiały się nowe mutacje.
Kurak patrzył na mnie bez strachu czarnymi paciorkami oczu, przechylając małą główkę
z czerwonym grzebieniem, jakby po raz pierwszy widział takie dwunożne dziwadło.
Spojrzałem pod mokasyny. Kamieni tu nie brakowało. Bardzo powoli, by nie spłoszyć
śniadania, ukucnąłem, wymacałem odpowiedni i cisnąłem w ufne ptaszysko.
Zawsze miałem celne oko i parę w łapie.
Siedząc przy ognisku i opiekając kuraka, doszedłem do wniosku, że ta mutacja raczej się
nie przyjmie.
Gdy skończyłem ogryzać kostki, poczułem przypływ optymizmu. Postanowiłem wziąć
kąpiel. Wpierw jednak należało zadbać o broń.
Sięgnąłem po leżący przy udzie jagathan. Wysunąłem klingę z drewnianej, obciągniętej
skórą pochwy. Wąskie ostrze zalśniło w porannym słońcu: doskonałe do fechtunku jak szabla, a
jednocześnie poręczne w pchnięciach sztychem jak miecz.
Następnie przeczyściłem krótką dwururkę z resztek czarnego prochu osiadłego w lufie i
komorze nabojowej. Była to solidna, niezawodna broń ładowana wielkokalibrowymi pociskami.
Główną jej wadą była niska celność – maksymalnie do czterdziestu kroków, jednak nawet
pojedynczy pocisk zabijał większość znanych mi potworów, że o ludziach nie wspomnę.
Dobyłem z juków metalowe pudełko. Wewnątrz były naboje, leżały w oddzielnych
przegródkach: ołów na ludzi, a srebro i złoto na potwory.
Policzyłem naboje, pozostało trzynaście sztuk, w tym tylko dwa złote i trzy srebrne.
Skrzywiłem się na myśl o czekającej mnie wizycie w Piołunie – jak w każdym z
większych miast i tam było Opactwo. Wprawdzie od mojej dezercji z Czarnej Gwardii minęło już
kilkanaście lat, lecz nie wątpiłem, że podobizny z moją zakazaną gębą wysłano do wszystkich
Ojców Protektorów od Morza Niewolniczego aż po wielkie góry na południu – z napisem:
poszukiwany żywy lub martwy, ze wskazaniem na to drugie.
Niestety, nie miałem wyjścia, tylko tam mogłem zdobyć amunicję i wydać ciężko
zarobione pieniądze.
Zrzuciłem ubranie. Z przyjemnością zanurzyłem się w chłodnej wodzie, dbając, by
jagathan i obrzyn były na wyciągnięcie ręki.
Po kąpieli wyprałem ubranie i jeszcze mokre założyłem. Wiedziałem, że szybko
wyschnie, niedawno minęła pora deszczowa i z każdym dniem robiło się cieplej.
Wyciągnąłem z worka mapę i ołówek, zaznaczyłem wyspę – mogła się jeszcze kiedyś
przydać. Gdy wróciłem do łodzi, koza stała już na dziobie niczym jedna z tych figur, jakie
przyozdabiają statki Jegierów pływające po Morzu Niewolniczym.
Przywitała mnie radosnym beczeniem. Chyba lubiła przygody?
Załadowałem do dłubanki skromny ekwipunek i odbiłem od wysepki. W osadzie
powinienem być przed południem.
Na miejsce dotarłem zgodnie z przewidywaniami. Nim jeszcze ujrzałem słomiane dachy
chałup, powitał mnie krzyk dzieci bawiących się nad wodą. Było to oczywiste igranie z losem,
ale dzieciaki są wszędzie takie same – myślą, że są nieśmiertelne. Niektórym ta wada pozostaje w
dorosłym życiu.
Dopłynąłem do przystani, uwiązałem dłubankę przy pomoście i wyszedłem na brzeg,
zabierając ze sobą wszelką broń, jaką miałem, oraz worek, w którym trzymałem trofea.
Pożegnałem kozę pieszczotliwym klepnięciem w łeb, po czym udałem się w kierunku
głównej bramy, umieszczonej w całkiem solidnym ostrokole.
Okolica nie była bezpieczna, pojawiali się tu handlarze niewolników zdążający do
Piołunu. W dzisiejszych czasach różnica między uczciwym kupcem a piratem była raczej płynna
i jeśli osada była źle strzeżona, jej mieszkańcy lądowali na targu. Z tej też przyczyny podejście
pod bramę było tak skonstruowane, aby potencjalni napastnicy musieli przejść kilkadziesiąt
kroków wzdłuż obwarowań, narażając się na ostrzał obrońców.
Przez otwartą bramę przeszedłem bez problemów. Trzech miejscowych strażników
odsunęło się na bok, jakbym przynosił ze sobą zarazę.
Ruszyłem szeroką ulicą wiodącą na główny plac osady, mijając długie drewniane domy
zamieszkałe przez całe rody. W tej dziczy rodzina jest wszystkim. Człowiek bez wsparcia rodu
miał w zasadzie trzy wyjścia: kurewstwo, żołnierkę lub klasztor, inaczej szybko zostawał
niewolnikiem lub trupem.
Wkroczyłem na wypełniony ludźmi plac, minąłem obszerną kapliczkę poświęconą Pani.
Znak, że osadę zamieszkują dobrzy Marianie.
Niektórzy z tych dobrych ludzi mieli w rękach siekiery, włócznie, a dostrzegłem nawet
dwa prymitywne samopały. Chyba nie spodziewali się, że wrócę, i nie wyglądali na szczęśliwych
z tego powodu. Było mi to obojętne – już dawno przestałem liczyć na ludzką wdzięczność.
Wolną ręką odchyliłem połę płaszcza, pokazując gapiom imponujący zestaw taszczonej
przeze mnie broni.
Przetoczyłem spojrzeniem po tłumie, dłużej zatrzymując wzrok na twarzach uzbrojonych
mężczyzn. Żaden nie sprostał mi dłużej niż kilka oddechów. Tacy jak ja zawsze budzili strach
zwykłych ludzi.
Odegrawszy rolę największego łobuza we wsi, skierowałem się do najokazalszego
budynku w osadzie: piętrowego, z dachem krytym gontem i szybami w oknach. Szczyt luksusu,
zważywszy na taką wiochę.
Wszedłem bez pukania. Wójt czekał na mnie, rozparty na wielkim krześle. Był to
postawny mąż o brzuszysku wylewającym się zza szerokiego pasa. Potężne bary i zwalista
sylwetka jasno wskazywały, że nim utuczył się na urzędzie, był z niego silny mężczyzna.
Czujne oczka wpiły się we mnie znad pulchnych, pokrytych siateczką żyłek policzków.
W wielkich dłoniach trzymał srebrny kielich, jakby chciał mi pokazać, że nie ma złych
zamiarów. Zacząłem wierzyć, że tym razem nikogo nie zabiję. Nie żeby mi to specjalnie
przeszkadzało, ale zawsze to jakaś odmiana.
Jeśli tak będzie, to jeszcze dziś zapalę świeczkę przed obrazem Pani.
Rozejrzałem się po obszernym pomieszczeniu. Na ścianach wisiały skóry, a pod nimi
ustawiono wielkie kufry. Dziesięć kroków przed półtronem stały stół i zydel, przeznaczone dla
mnie. Drugie drzwi prowadzące do sypialni były uchylone. Poczułem lekkie ukłucie niepokoju.
Podszedłem do stołu, jednak nie usiadłem. Są przecież jakieś granice zaufania w
interesach.
Przez krótką chwilę mierzyliśmy się wzrokiem, po czym Llaf Mierlke spojrzał na
poplamiony krwią worek.
– A więc udało ci się – rzekł niezbyt lotnie. – Ciężko było?
– Bywało gorzej – odparłem zgodnie z prawdą.
– Napijesz się miodu? – zaproponował po przyjacielsku.
– Chętnie.
Na te słowa drzwi prowadzące do sypialni otworzyły się szerzej i wyszła przez nie młoda,
czarnowłosa dziewczyna, niosąc dzban i kielich. Sukienka z lnu obrysowywała zgrabną figurę,
stymulując moją wyobraźnię. Na przedramieniu nosiła piętno niewolnicy. Zbliżyła się do mnie,
postawiła cynowy kubek na blacie. Gdy pochyliła się przy nalewaniu złocistego trunku, pełne
piersi naparły na cienki materiał.
Patrzyłem jak zahipnotyzowany: nie miałem kobiety od trzech miesięcy.
Młódka wyprostowała plecy i uchwyciłem spojrzenie wielkich czarnych oczu. Czaił się w
nich strach. Nic więcej nie wypatrzyłem, gdyż pospiesznie spuściła wzrok i podeszła do swego
pana.
Od tyłu była równie pociągająca jak z przodu.
Napełniwszy kielich trzymany przez wójta, niewolnica zniknęła za drzwiami sypialni.
Dopiero wówczas odkleiłem wzrok od kształtnego tyłeczka.
Nie spieszyłem się z zamoczeniem ust: nie żeby mnie nie suszyło, ale już kilka razy
próbowano mnie otruć. To uczy ostrożności.
– Wasze zdrowie – rzekłem przyjaznym tonem.
Oblicze gospodarza rozciągnął fałszywy uśmiech. Uniósł kielich i ostentacyjne wychylił
jego zawartość do dna, co udowodnił, pokazując mi puste naczynie.
Poszedłem w ślad za wójtem i również osuszyłem kubek.
To tyle, jeśli chodzi o kurtuazję.
Odstawiłem naczynie i sięgnąłem po worek z trofeami, otworzyłem go i bezceremonialnie
wysypałem na blat dwa łby. Oblicze wójta wydłużyło się pod wpływem zaskoczenia. Trzeba mu
przyznać, że szybko się opanował. Gdy uniósł wzrok, na tłustą gębę wypłynęła wojownicza
zaciętość.
– Umówiliśmy się tylko na jednego – powiedział zapalczywie.
Moje nadzieje na spokojne załatwienie sprawy uleciały jak powietrze z przebitego
świńskiego pęcherza.
Uniosłem brew, udając zdziwienie.
– To była para – wyjaśniłem uprzejmie. – Gdybym zabił tylko jednego, wciąż miałbyś na
karku drugiego rybojeba, i to porządnie wkurzonego.
Llaf Mierlke nie wyglądał na przekonanego. Wysunął bojowo szczękę, co wypadło
żałośnie przy jego podwójnym podbródku.
– Masz mnie, kurwa, za przygłupa – parsknął wściekle, potrząsając przy tym wojowniczo
pięścią. – O tej porze roku utopce nie łączą się w pary.
Wzruszyłem ramionami, nie chciało mi się tłumaczyć tłuściochowi tego, co ujrzałem w
oczach potwora. W klasztorze wpojono mi, że czyny są ważniejsze niż słowa, przeto od
niechcenia sięgnąłem po obrzyna, spoczywającego w pochwie umocowanej przy biodrze, i
położyłem go na stole, z lufami skierowanymi w stronę rozmówcy.
– Widocznie się kochali – podpowiedziałem chłodnym tonem.
Wójt zastygł w bezruchu, świdrując mnie gniewnymi oczkami.
– Jeśli mnie zabijesz, nie wypłyniesz stąd żywy – stwierdził z przekonaniem i spojrzał
wymownie w okno.
Wiedziałem, co też ma na myśli. W tego rodzaju osadach wszyscy są spokrewnieni.
Właściwie to jeden klan podzielony na kilka rodów. Gdybym zabił ich przywódcę w jego
własnym domu, okryłbym hańbą całą społeczność, a nie ma nic gorszego niż plama na honorze
klanu.
Wzruszyłem ramionami z wystudiowaną obojętnością.
– Zapłacisz albo ci na zewnątrz będą musieli poszukać sobie nowego wójta, oczywiście
ci, co przeżyją – dodałem z wilczym uśmiechem.
Przechwałka nieco na wyrost, gdyż zostało mi niewiele nabojów, ale on przecież o tym
nie wiedział.
Wójt opuścił wzrok na obrzyna i przez chwilę wpatrywał się w wielkokalibrowe lufy.
Oblizał koniuszkiem języka dolną wargę i zerknął w stronę drzwi, za którymi zniknęła
niewolnica.
Reaguję instynktownie: przewrót przez bark, podrywam się na nogi i skaczę do
uchylonych drzwi. Kopię z całej siły, blokując lufę, która pojawiła się nagle w prześwicie,
chwytam ją lewą ręką, ciągnę w górę i do siebie. Wolną dłonią wyszarpuję jagathan i płynnie
pcham klingą w lukę tuż pod lufą. Wyraźnie wyczuwam moment, gdy ostrze rozcina miękkie
ciało. Tego wrażenia nie da się pomylić z żadnym innym.
Jęk za drzwiami. Chwyt na drugim końcu rusznicy słabnie, szarpię samopał i rzucam na
podłogę. Łapię za krawędź drzwi i otwieram na oścież, wyciągając jednocześnie klingę i gotując
się do zadania kolejnego pchnięcia.
Bez potrzeby.
Czas i przestrzeń wokół mnie powróciły na normalne tryby. Tylko serce waliło niczym
miechy w kuźni, a krew pulsowała w nabrzmiałych mięśniach i żyłach.
Zobaczyłem, jak niefortunny zamachowiec pada na kolana i chwyta się dłońmi za brzuch,
usiłując zatamować wyciekającą krew.
Na przedramieniu miał wypalone niewolnicze piętno.
Z jego oczu wyzierał szok. Wiedziałem, że za chwilę zacznie wyć. Rany brzucha są
bardzo bolesne, choć człowiek może żyć z nimi i kilka dni.
On nie miał tyle czasu.
Ciąłem krótko, celując w tętnicę. Fontanna krwi uderzyła w podłogę rwanymi
chluśnięciami.
Dopiero wówczas spojrzałem na dziewczynę. Siedziała skulona w rogu wielkiego łoża,
wpatrując się w umierającego człowieka. W wielkich czarnych oczach malowało się przerażenie i
coś jeszcze, czego nie potrafiłem odgadnąć.
Zamknąłem drzwi i wróciłem do stołu. Wójt przez cały ten czas nawet nie drgnął, co
dobrze świadczyło o jego rozumie.
– A więc to prawda, co o was mówią – w jego głosie brzmiał niechętny podziw. – Nie
myślałem, że można być tak szybkim – doprecyzował po kilku oddechach.
Czyli jednak wiedział, kim jestem. Poczułem do niego coś w rodzaju sympatii. Mógł
donieść o mnie braciszkom, a jednak sam spróbował załatwić sprawę. Rzecz jasna, uczynił to z
czystego rozsądku.
Już za pierwszym razem, gdy zjawiłem się w osadzie, zorientowałem się, że nie mają tu
własnego Ojca Głosiciela, a zatem dziesięć procent wszelkich dóbr zostawało w skrzyniach wójta
i mieszkańców.
Na Wschodzie wpływy klasztorów nie były tak dominujące jak za Wrzącą, choć tutejsi
ludzie również wyznawali kult Pani. W takich przypadkach zdarzało się, że najbliższy klasztor
przysyłał Ojca Głosiciela w towarzystwie drużyny Zaprzysiężonych – elitarnego oddziału
klasztornych wojowników – by ten zaopiekował się zbłąkanymi owieczkami.
Jako że sam również nie chciałem spotkać dawnych towarzyszy broni, wybaczyłem
tłuściochowi niefortunny incydent sprzed chwili; ostatecznie dwieście marek w srebrze to
pokaźna suma. Każdy mógł ulec pokusie.
Na szczęście wójt nie mógł słyszeć tych myśli. Pucołowatą twarz wykrzywiał gorzki
grymas strachu. Mierlke podniósł zad z krzesła i ciężkim, posuwistym krokiem podszedł do
jednego z kufrów – tego wyglądającego najsolidniej.
Wyjął klucz z kieszeni, wsadził w otwór zamka i przekręcił.
Nie sądziłem, że poważy się na jakieś głupstwo, ale dla pewności podniosłem obrzyna z
blatu i wycelowałem w szerokie plecy.
Wójt obrzucił mnie posępnym spojrzeniem, po czym sięgnął do środka, chwilę poszperał
i wyciągnął dwie solidnie napchane sakwy. Jedna była wyraźnie mniejsza od drugiej.
– Sto marek w srebrze i jeszcze pięćdziesiąt – rzekł z wyraźnym bólem w głosie.
Poczułem, jak opada mi szczęka. Stary łobuz jeszcze się targował.
– Po sto od łba to razem dwieście, chyba że w tych stronach jest inaczej? – warknąłem.
Tłuścioch zerknął w przepastne tunele luf. O dziwo, na jego twarz powróciło uprzednie
zacięcie.
– Nie mam tyle srebra, to nie Piołun, do cholery – warknął. – Chyba że chcesz taszczyć
worki z miedziakami – dodał, wskazując na pozostałe kufry – albo skóry.
Wykrzywiłem usta. Nie uśmiechało mi się wiosłować z dodatkowym obciążeniem.
– Co możesz dać w zamian? – zapytałem, choć obaj znaliśmy odpowiedź.
– Niewolnice do łoża, póki tu zostaniesz, kwaterunek, wyżywienie i co znajdziesz u
naszych rzemieślników – wyliczył.
Zastanowiłem się. Propozycja nie była taka zła. Zwłaszcza pierwsza jej część.
– Odpoczniesz, rany zaleczysz – zachęcił wójt i wskazał na poplamione juchą,
postrzępione przez pazury koszulę i płaszcz. – Wokół osady jest trochę siół, może kto wynajmie
cię do roboty. W głębi puszczy potworów nie brakuje.
– Na ile czasu ta gościna?
Wójt potarł z namysłem podwójny podbródek.
– Do kolejnego nowiu.
Propozycja była uczciwa i przypadła mi do gustu.
– Potwierdzicie, wójcie, tę umowę pod przysięgą przed obliczem Pani wraz z wszystkimi
mieszkańcami – upewniłem się.
– Potwierdzę i inni też tak uczynią.
Skinąłem głową zadowolony.
– Co do dziewki, to chcę tamtą. – Wskazałem ruchem głowy na sypialnię.
Oblicze wójta wykrzywił bolesny grymas.
– To moja ulubiona, zamiast niej dam ci dwie inne.
Aż tak to go nie polubiłem.
– Chcę tę – stwierdziłem tonem sugerującym, że ta kwestia nie podlega negocjacjom.
Zacisnął szczęki, przez co jego policzki lekko się zatrzęsły.
– Zgoda – wycedził, obrzucając mnie złym wzrokiem. – Gdzie się zatrzymasz?
– W gospodzie, przyślij ją do mnie jeszcze przed zmierzchem.
Nie zwracając więcej uwagi na jego ponurą minę, zgarnąłem srebro i ruszyłem do
wyjścia, na wszelki wypadek trzymając odbezpieczonego obrzyna w dłoni.
Na dworze przywitał mnie milczący tłum. Spojrzenia wszystkich gapiów kierowały się ku
sakwom w mojej dłoni. Wnioskując po wyrazie zaskoczenia malującym się na poniektórych
twarzach, chyba się nie spodziewali, że pójdzie mi tak łatwo. Obdarzyłem tych dobrych ludzi
moim najprzyjaźniejszym uśmiechem. Ostatecznie przez kilka najbliższych niedziel miałem
wypoczywać tu na ich koszt.
· II ·
Miejscowa gospoda prezentowała się całkiem nieźle. Robactwa było mało, żywili suto, a i
w piwie nie pływało za wiele drożdży. Dodatkowo, jako gość honorowy, dostałem własną izbę z
solidnym, nietrzeszczącym łóżkiem.
Czas upływał mi między słodkimi pieszczotami z Erwą, a piciem, jedzeniem i grą w
kości.
Z każdym upływającym dniem, a raczej nocą, coraz mocniej uświadamiałem sobie, że od
bardzo dawna nie czułem się tak świetnie, co chyba niezbyt dobrze świadczyło o prowadzonym
przeze mnie trybie życia.
Odegnałem przykrą myśl, uniosłem wzrok znad pustego kufla i rozejrzałem się po dużej
sali. O tej porze było tu jeszcze pusto: uczciwi ludzie zajęci byli pracą i zjawiali się w knajpie
pod wieczór.
Na klepisku pośrodku izby płonął ogień. Obecnie nad wątłymi płomieniami wisiał
kociołek z bulgocącą zupą rybną. Dym ulatywał leniwymi pasmami przez dziurę w dachu, wybitą
tak, by ulewy nie gasiły ogniska, co było przydatne podczas pory deszczowej, gdy lało niemal
bez przerwy.
Długie stoły z ławami do siedzenia ustawiono w regularnych odstępach wokół paleniska.
Szynkwas, a raczej imitująca go gruba deska ustawiona na kozłach biegła pod ścianą naprzeciw
wejścia. Tkwił tam niski człowieczek o twarzy i spojrzeniu chytrego szczura. Przywołałem go
wzrokiem. Gdy wychwycił moje spojrzenie, w czarnych ślepkach rozbłysła czysta nienawiść.
Czy mogłem go o to obwiniać? Ostatecznie od ponad dwóch niedziel jadłem i piłem na
jego koszt.
Jak to mawiają wyznawcy Jezusa z Nowego Rzymu – każdy dźwiga swój krzyż.
Podszedł do mnie z niechęcią człowieka, który widzi, że zbliża się do trędowatego. W
zamian obdarzyłem go ujmującym uśmiechem, a następnie wypowiedziałem całą litanię życzeń.
Począwszy od jeszcze jednego piwa, przez zupę z kociołka, pasztet z królika, a skończywszy na
garncu najlepszego miodu oraz gorącej kąpieli na wieczór.
Może to małoduszne i niegodne byłego sługi klasztorów, lecz uwielbiałem patrzeć, jak
każde moje kolejne zamówienie odciska się na jego szczurzym obliczu rozpalonym piętnem.
Niech Pani mi wybaczy. Ostatecznie w tej dziurze nie było zbyt wiele rozrywek.
Dodatkowo przykazałem, aby zaniósł to samo Erwie, która większość czasu spędzała w
naszej sypialni.
Dla niej również był to okres wypoczynku. W zasadzie nie musiała pracować, wyjąwszy
czas poświęcony mojej skromnej osobie. W ten sposób odwdzięczałem jej się za szczery
entuzjazm, z jakim obdarzała mnie miłosnymi umiejętnościami – te zaś były na najwyższym
poziomie.
Co do innych form naszych kontaktów, to rozmawialiśmy raczej mało.
Dziewka była niepiśmienna, potrafiła liczyć do tuzina i nie miała żadnego pojęcia o
świecie. Niemal całe życie spędziła w tej osadzie. Wójt kupił ją od jej ojca, gdy ten popadł w
długi. Miała wtedy kilka lat. Kiedy podrosła i wyładniała, stary rozpustnik przysposobił ją do
swych łóżkowych wymagań, a te, jak się okazało, miał wcale wyrafinowane.
To był jeszcze jeden powód, dla którego polubiłem starego łobuza.
Szynkarz wysłuchał zamówienia do końca, nie dostając przy tym ku mojemu
rozczarowaniu apopleksji, i odszedł, mrucząc coś o przybłędach panoszących się na nie swoim.
Uśmiechnąłem się pod nosem, jednak zaraz zrzedła mi mina. To miała być moja ostatnia
noc spędzona w tej osadzie. Do nowiu zostało już bowiem tylko trzy dni. Wówczas przysięga
złożona przez mieszkańców w kaplicy Pani przestanie obowiązywać. Lepiej, żebym zniknął
przed tym terminem.
W sakwach wciąż miałem nieruszone sto pięćdziesiąt marek wypłacone przez wójta i
dodatkowe osiem, które zarobiłem na grze w kości. Taka suma może skłonić niejednego
rozsądnego człowieka do zgubnych czynów. Zabiłem w tej osadzie tylko raz i chciałem, żeby tak
pozostało. Miejscowi mogli nie być aż tak wstrzemięźliwi. Nikt nie lubi, gdy jakiś przybłęda
przychodzi do jego warsztatu czy straganu i bierze sobie towar za darmo. A nie da się ukryć, że
dokładnie w taki sposób zaopatrzyłem się – kwatery i wyżywienia nie liczę – w nowe noże do
rzucania, skórzany płaszcz i solidne buty, spodnie, kilka koszul, kuszę oraz szereg innych
przydatnych drobiazgów, zyskując w efekcie kilkunastu nowych wrogów. Dlatego postanowiłem
nie czekać do ostatniej chwili i odpłynąć z tej gościnnej osady wraz ze świtem.
Podczas gdy snułem plan ewakuacji, niewolnica usługująca przy stołach przyniosła
zamówiony kufel piwa i glinianą miskę z zupą.
Była to chuda, wysoka kobieta o końskiej twarzy i wielkich piersiach. Nie była już młoda,
dochodziła trzydziestki, ale i tak cieszyła się powodzeniem wśród tutejszych gości.
Można ją było mieć już za kilka groszy, garniec wosku lub kilka bobrowych skórek.
Trzeba przyznać, szynkarz miał łeb do interesów.
Siedziałem sobie oparty o ławę, zwrócony twarzą ku wejściu. Godzina za godziną
sączyłem kolejne piwka i oddawałem się słodkiemu lenistwu. Z braku innych zajęć jak co dzień
skupiłem się na obserwowaniu przychodzących do gospody klientów. Od kilku dni niemal
zawsze były to te same twarze.
Czasem jednak zaglądał tu ktoś spoza osady: traper, bartnik albo kmieć zamieszkujący w
nieodległym siole. Zazwyczaj przypływali tu na kilka dni, aby sprzedać swoje towary, uzupełnić
zapasy, no i oczywiście obowiązkowo poruchać. Lubiłem tych nowych. W przeciwieństwie do
miejscowych ćwoków nie traktowali mnie jak trędowatego, pogadali o tym i owym, zagrali w
kości. Rzecz jasna, były to tylko zwykłe, proste gadki dotyczące codziennych tematów, ale gdy
ktoś, tak jak ja, całe tygodnie nie ma do kogo gęby otworzyć, szybko uczy się doceniać choćby
najprostszą rozmowę z drugim człowiekiem.
Tego wieczoru zjawili się sami miejscowi. Widziałem, jak przystawali w progu i
obrzucali mnie pochmurnymi spojrzeniami, po czym szybko umykali do swoich kumotrów.
Niech idą do diabła!
Gwar rozmów narastał, w tle miejscowy grajek zaczął brzdąkać na bałałajce i nucić
balladę o dziewczynie, co Hercoga nie chciała. Tę pieśń znałem na pamięć, śpiewano ją wszędzie
między morzem a górami. W każdej wersji, jaką słyszałem, chodziło o to samo: głupia młódka
wolała swego ukochanego od cudzoziemskiego księcia. W wersji śpiewanej na Pogórzu był to
szewc, na równinach myśliwy, a nad morzem rybak. Zawsze jednak jakiś biedak, lecz przy tym
mądry, piękny, uczciwy, młody, dzielny i śmiały. Jak żyję, takiego dziwu nie spotkałem. Tak czy
inaczej, podły Hercog porwał dziewkę i uwiózł do swego księstwa na zachodzie, a zakochany
junak przemierzył pół świata, by ją wyzwolić, oczywiście na sam koniec zabijając złego wodza.
Ot, kolejna historia wymyślona ku pokrzepieniu serc maluczkich.
Jak dla mnie, zwykłe leczenie kompleksów. Byłem w księstwach Saksonów i widziałem,
jak ludzie żyją, tylko pozazdrościć. Miasta ludne, bogate, z kamiennymi domami, a nie te nasze
kurniki, drogi porządne, ubite. Wszystko na odwrót niż po wschodniej stronie brzegu.
Tutejsi gadają, że to wina złego losu. Wojna, skażenie, kwaśne deszcze, pomór, susza lub
koklusz. Zawsze coś przeszkadza. A ja sobie tak myślę, że to taka tradycja, może nawet sięgająca
jeszcze czasów sprzed Zagłady. A tradycja u nas rzecz święta – usłyszycie to od każdego kapłana
Najświętszej Pani.
Osuszyłem kufel i zacząłem rozważać, czy nie zbierać się do Erwy czekającej na mnie w
łóżku. Z zamyślenia wyrwał mnie głuchy huk drzwi uderzających o ścianę. Spojrzałem w stronę
wejścia i zobaczyłem, jak przez otwór między ościeżnicami przepycha się wielkie chłopisko o
niedźwiedzich barach i piersi rozsadzającej skórzaną, obszytą frędzlami kurtkę. Spod bobrowej
czapy wystawał zarośnięty łeb, połączony z tułowiem niemal z pominięciem szyi. Pod szerokim
czołem i masywnymi wałami nadoczodołowymi błyszczały czujne oczy.
Przybysz miał na sobie długi płaszcz, spodnie ze skóry łosia oraz buty z cholewami.
Monstrualny tułów opasywał flintpas podtrzymujący strzelbę przewieszoną przez plecy. Przy
pasie na biodrach nosił długi, prosty myśliwski miecz w skórzanej pochwie oraz dwa noże.
Wyglądał, jakby miał za sobą naprawdę długą drogę. Zatrzymał się krok za progiem i
rozejrzał po sali. Naraz wszyscy zgromadzeni kmiecie, dotychczas gapiący się na to dziwowisko,
zaczęli udawać, że wcale ich tu nie ma.
Kto by chciał drażnić takiego zwierzaka?
Wzrok wielkoluda zatrzymał się na mojej skromnej osobie.
No to już chyba wiecie.
Nasze spojrzenia spotkały się na krócej niż oddech; to wystarczyło, by pod moją czaszką
rozbrzmiały dzwony alarmowe. Ten facet nie miał w sobie nic z przytępego trapera, który
miesiącami nie wychodzi z głuszy i pierdoli złapane w sidła sarny.
Zawsze rozpoznam mordercę, nie pytajcie mnie w jaki sposób. Taki talent.
Teraz ten dar szeptał mi, że dla tego mężczyzny zabicie człowieka jest równie łatwe jak
splunięcie. Nie żebym był szczególnie oburzony takim podejściem do otaczającej rzeczywistości.
Ostatecznie sam też nie byłem święty.
Spojrzenie ciemnych, uważnych oczu prześlizgnęło się po mnie i pomknęło do szynkarza
tkwiącego za ladą. Ten zastygł nieruchomo z miną szczura zagonionego w kąt.
Prawie zrobiło mi się go żal.
Uniosłem kufel do ust i znad cynowej krawędzi przyjrzałem się nieznajomemu
dokładniej.
Wielkolud ruszył ociężałym krokiem w kierunku szynkwasu, z pozorną niezgrabnością
człowieka, który nikomu nic nie musi udowadniać: stawiał ciężkie kroki, niemal nie odrywając
podeszew od klepiska, a buty miał naprawdę dobre, za dobre. Ten człowiek jeszcze kilka tygodni
temu odwiedzał szewca, i to nie pierwszego lepszego partacza.
Zmierzając przejściem między ławami, przypominał drapieżnika, który wie, że jest na
szczycie układu pokarmowego.
I to właśnie wzbudziło mój niepokój: co taka bestia w ludzkiej skórze robiła na tym
zadupiu?
Czyżby wójt nie odżałował straty? Ostatecznie posuwałem jego kobietę. Niektórzy
mężczyźni bywają w takich przypadkach przesadnie drażliwi.
Wprawdzie facet nie wyglądał na takiego, co bierze robotę za kilkadziesiąt marek –
więcej wójt by nie dał, tego byłem pewien. Z drugiej strony, jak człowieka przyciśnie, to
przyjmie każdą robotę. Wstyd przyznać, sam zabijałem za mniejsze pieniądze.
Tak, moi drodzy, możecie zarzucić mi paranoiczną nieufność, lecz już dawno przestałem
wierzyć w zbiegi okoliczności. Zwłaszcza gdy w sakwach miałem sto pięćdziesiąt srebrnych
powodów.
Oczywiście pozostawało jeszcze jedno wyjaśnienie pojawienia się wielkoluda, lecz było
zbyt przerażające i wolałem je na razie odrzucić. Skląłem się tylko w duchu, że nie wypłynąłem
dzień wcześniej.
Nieznajomy wybrał miejsce przy ścianie, zapewniające widok na salę i drzwi. Trzech
siedzących tam kmieci umknęło ze swych siedzisk niczym wystraszone króliki. Wielkolud nawet
nie zwrócił na nich uwagi, zdjął z pleców strzelbę, oparł o ścianę, tak by mieć broń na
wyciągnięcie ręki. Następnie rozsiadł się i ściągnął z głowy czapę, uwalniając plątaninę czarnych
kręconych włosów.
Szynkarz pojawił się przy nim błyskawicznie, aż pozazdrościłem.
Przybysz podrapał się po szerokim nosie i złożył zamówienie: miał tubalny, chrapliwy
głos, doskonale słyszalny w ciszy, jaka zapanowała w gospodzie.
Szczurzy ryj nawet nie zająknął się w temacie zapłaty, co więcej, zapewnił, że wszystkim
zajmie się osobiście.
Nie dziwota. Facet wyglądał na takiego, co to nie lubi, gdy zupa jest za słona.
Postanowiłem zmywać się do swojej izby, atmosfera stała się jak dla mnie zdecydowanie
za skisła. Poza tym byłem niemal bezbronny, obrzyna zostawiłem pod opieką Erwy i przy sobie
miałem tylko nóż. Trochę mało jak na wielkiego sukinsyna przywodzącego na myśl
jednoosobową armię.
Z hurgotem odsunąłem ławę i podniosłem się.
Spojrzenia wszystkich obecnych w sali skierowały się w moją stronę, no, prawie
wszystkich, gdyż nieznajomy nawet nie drgnął, choć czułem, że obserwuje mnie z ukosa.
To był rodzaj testu. Ktoś tak groźny nie musi udawać braku zainteresowania.
Lodowata pięść strachu wbiła się brutalnie w mój dołek, byłem już pewny, że facet jest tu
z mojego powodu. Szereg pytań rozbiegło się w mojej głowie niczym spłoszone oposy.
Czyżby był z klasztorów? Jak mnie znaleźli? Kiedy postanowi mnie zabić?
Udając, że mam już mocno w czubie, podreptałem w kierunku zaplecza, gdzie mieściła
się moja izba. Przez cały czas, trzymając dłoń przy kościanej rękojeści noża, kątem oka
obserwowałem, czy nieznajomy nie wykonuje żadnych gwałtownych ruchów.
Nie chwaląc się, potrafię z dwudziestu kroków trafić nożem w cel wielkości ludzkiej
głowy. To zwykle wyrównuje szanse.
Ku mojej uldze wielkolud zupełnie mnie ignorował, ostentacyjnie skupiając uwagę na
cyckach niewolnicy, gdy ta stawiała przed nim garniec z piwem.
Dopiero za drzwiami kwatery pozwoliłem sobie na rozluźnienie.
Erwa brała właśnie kąpiel. Przemknąłem spojrzeniem po nagim ciele niewolnicy,
zatrzymując się dłużej na ciemnych brodawkach wystających znad wody.
Poprawiła kosmyk wilgotnych włosów opadający na oczy i wyciągnęła do mnie rękę.
– Chodź, nie mogłam się już ciebie doczekać – powiedziała to w taki sposób, że niemal
jej uwierzyłem.
– Za chwilę – odparłem. Zamknąłem drzwi na skobel, następnie podparłem klamkę deską.
Robiłem tak co wieczór, na wypadek gdyby jakiś podpity wieśniak za bardzo wziął sobie do
serca balladę o dzielnym junaku i zechciał poderżnąć mi gardło we śnie.
Oczywiście dla wielkoluda lichy skobel nie był żadną przeszkodą. Jego mogły
powstrzymać jedynie pociski z obrzyna.
Podszedłem do łóżka i wyciągnąłem dwururkę spod materaca. Naoliwione lufy lśniły w
blasku lampy olejnej stojącej na stole. Z juków dobyłem metalowe pudełko z amunicją.
Złamałem komorę nabojową i załadowałem do niej parę ołowianych pocisków o żłobkowanych
ściankach. Od razu poczułem się lepiej.
Resztę uzbrojenia zostawiłem na razie w spokoju. Przez kilka najbliższych godzin byłem
raczej bezpieczny. Jeśli wielkolud przybył tu, by mnie załatwić, niechybnie zaczeka do nocy. Z
własnego doświadczenia wiedziałem, że najlepiej zabija się, gdy cel śpi. Może to niezbyt
uczciwe i zgodne z naukami Najświętszej Pani, ale za to dobre dla własnego zdrowia.
Teraz jednak czekały mnie przyjemniejsze rzeczy.
Odłożyłem obrzyna i pas z nożami na stół, po czym zrzuciłem z siebie ubranie. Erwa
przez cały czas obserwowała mnie z parującej wody. Wiedziałem, na co patrzy. Głębokie blizny
sprzed zaledwie kilku tygodni, pamiątki po pazurach rybojeba, były teraz ledwie dostrzegalne.
Rany goiły mi się szybko, nawet bardzo szybko. To kolejny powód, dla którego ludzie
traktowali mnie jak odmieńca.
Nagle do mojego umysłu wślizgnęło się niechciane wspomnienie. Naga kobieta leżąca
bezwładnie w zakrwawionej pościeli. Przechylona głowa opada za krawędź łoża, a długie złote
włosy spływają w rdzawą kałużę na podłodze.
Odepchnąłem obrzydliwą marę.
Ta była żywa, czysta i chciała mnie – no, może niezupełnie z własnej woli, ale na tym
świecie ciężko o ideał.
Podszedłem do balii, zabierając po drodze obrzyna, przekroczyłem krawędź i zanurzyłem
się tuż obok Erwy. Dwururkę oparłem obok, kolbą ku górze, tak by w każdej chwili móc chwycić
broń.
Woda już ostygła, ale za to dziewczyna była bardziej niż gorąca. Przywarła do mnie
gładką, wilgotną skórą, a jej ręka zanurkowała i odnalazła sztywniejącą męskość.
Lewą dłonią chwyciłem ją za gęste włosy, prawą zaciskając na gorącej, krągłej piersi.
Odnalazłem pocałunkiem miękkie wargi i wepchnąłem język między ostre ząbki, całowaliśmy
się długo, niemal do utraty tchu. Nie przerywając pieszczot, uniosłem ją i nasadziłem na siebie.
Przyjęła mnie wilgotnym, uległym ciepłem.
W przeciwieństwie do większości znanych mi kobiet zawsze była gotowa, srom rozsunął
się miękko i zjechała po wygiętej krzywiźnie aż po samą nasadę członka, a krągłe pośladki
podskoczyły sprężyście na moich udach.
Poruszała się w górę i w dół, zataczając jednocześnie koła biodrami. Tym razem to ona
odszukała moje usta. Lizaliśmy, szczypaliśmy i gryźliśmy siebie w zapamiętaniu. Jej ruchy stały
się gwałtowne, niemal dzikie, opadała na moje podbrzusze z całą siłą szczupłego, sprężystego
ciała, rozchlapując wodę po podłodze, aż przyszła chwila, gdy odchyliła głowę, jęknęła
przeciągle, a potem wygięła tułów w tył tak, że nabrzmiałe brodawki wycelowały w sufit, jej
udami i brzuchem wstrząsnęły krótkie spazmy.
Dogoniłem ją, poruszając mocno biodrami. Ognisty strumień rozkoszy wystrzelił w górę,
wlewając się do ciepłego wnętrza, mieszając z wodą i mydlinami. Drżąc z wyczerpania,
zastygliśmy wtuleni w siebie.
Z błogostanu wyrwało mnie skrzypnięcie deski w sieni.
Błyskawicznie sięgnąłem po obrzyna i wycelowałem w drzwi. Nie spuszczając palca ze
spustów, wyszedłem z balii i stanąłem na klepisku. Pod moimi stopami szybko zebrała się kałuża
wody.
Erwa otworzyła usta, lecz powstrzymałem ją, przykładając palec do warg.
Czekałem tak kilka chwil, lecz niepokojący dźwięk nie powtórzył się.
Uśmiechnąłem się do dziewczyny, pochyliłem nad nią i pocałowałem czule w usta.
Gdy się wyprostowałem, ona również podniosła się z wody.
Z przyjemnością wpatrywałem się w zgrabne nogi i ciemne runo podbrzusza, dziewczęce
biodra przechodzące w szczupłą talię, piersi o ciemnych brodawkach barwy dojrzałej wiśni.
W jej oczach dostrzegłem skupienie.
– O czym myślisz? – zapytałem, raczej po to, by coś powiedzieć, niż ze szczerej
ciekawości.
– Zabierz mnie ze sobą – powiedziała, a potem zacisnęła usta w wąską linię, jakby
przestraszyła się wypowiedzianych słów.
Zdębiałem. No, ale przecież sam się prosiłem.
Przez chwilę nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć. Przez moją głowę przewinął się
korowód półprawd i zwykłych kłamstw. Lubiłem ją i nie chciałem zranić prawdą. Ta zaś była
boleśnie prozaiczna. Poza dobrym rżnięciem nic nas nie łączyło. Dobre dupczenie to zbyt mało,
aby ciągnąć ze sobą przez puszczę dodatkowy balast. Na tej samej zasadzie co worek
miedziaków czy zwierzęce skóry. Może to i okrutne, ale dla mnie była tylko towarem, zapłatą za
wykonane zlecenie. Niczym więcej.
Gdy przyprze mnie chuć, dziwkę lub niewolnicę mogę kupić w każdej większej osadzie,
może nie tak ładną i dobrą w te klocki, ale przy moim trybie życia nie jestem przesadnie
wybredny.
Niektóre prawdy tną jak nóż. Ta była jedną z nich. Dla niej miałem inną, mniej okrutną i
łatwiejszą do przyjęcia.
– Nie mogę, złożyłem przysięgę przed posągiem Pani. Wójt jej dotrzymuje, ja też. Nie
sprzeniewierzę się bogini.
Nim wymówiłem ostatnie słowo, wiedziałem już, że ta wersja jej nie przekonała.
Widocznie nie była religijna, rzadka cecha u prostaczków.
– Brzydzę się nim – wyznała z nienawiścią w głosie – jego tłustym cielskiem, tym, jak
sapie, poci się, gdy przygniata mnie do siennika, smrodu, gdy wkłada mi kutasa w usta i wpycha
go po same jaja w gardło. Rozumiesz, nienawidzę go – niemal wykrzyczała.
Zamilkłem, bo cóż można powiedzieć na takie słowa. Niczego to jednak nie zmieniało.
– Za trzy dni jest nów – kontynuowała, biorąc moje milczenie za przyzwolenie – wtedy
będziesz mógł go zabić bez obrażania Najświętszej Pani.
– Życie, które prowadzę, nie jest dla ciebie – spróbowałem przemówić jej do rozsądku
spokojnym głosem, podobnym do tego, jakim ojciec tłumaczy coś dziecku. – Jestem mordercą,
poluję na potwory, a czasem i na ludzi, a oni polują na mnie. Nie przetrwałabyś w moim
towarzystwie dwóch niedziel.
Ciemne oczy zwilgotniały, skinęła głową i opuściła wzrok.
– Rozumiem – wyszeptała, a ja poczułem się jak ostatnia świnia.
Dotknąłem palcami drobnej bródki i zmusiłem Erwę, by spojrzała mi w oczy.
– Tu masz dach nad głową, ciepłą strawę, nie musisz ciężko pracować. Znałem kobiety,
które oddałyby za możliwość takiego życia własne dzieci. Wójt ma do ciebie słabość,
wykorzystaj to.
Wygięła usta w podkówkę i otarła łzę spływającą po policzku.
– Zatem mamy jeszcze dla siebie trzy noce.
– Tylko tę – wyznałem prawdę, choć wcześniej miałem tego nie robić. – Przed świtem
odpływam.
W jej oczach błysnęło zaskoczenie i coś jeszcze, czego nie potrafiłem nazwać.
Ujęła mnie za dłoń.
– Dobrze, zatem chodź do łóżka. Chcę, żebyś zapamiętał na długo ten ostatni raz.
Zasnęła z głową wtuloną w moje podbrzusze. Ja, niestety, nie mogłem sobie pozwolić na
podobny luksus. Leżałem zmęczony i ociężały, wpatrując się w cienie rzucane przez blask
lampy. Obrzyna trzymałem w zasięgu ręki, zaś jagathan zawiesiłem na poręczy u wezgłowia.
Mój wewnętrzny zegar podpowiadał mi, że minęła północ.
Jeśli nie pomyliłem się co do intencji wielkoluda, powinien niedługo się zjawić.
Troszeczkę męczyło mnie sumienie, że nie odprawiłem Erwy na tę noc i narażam ją na
niebezpieczeństwo, ale tylko troszeczkę. Jeśli miałem załatwić wielkoluda, wszystko musiało
odbywać się tak jak zwykle. Ponadto liczyłem, że jeśli facet wpadnie tu i zobaczy na łóżku nagą,
bezbronną dziewczynę, zawaha się na kilka sekund. To powinno mi wystarczyć.
Może to podłe, ale wybór: moje życie lub jej był oczywisty.
Gdzieś po godzinie usłyszałem ciężkie kroki za drzwiami. Delikatnie zsunąłem z siebie
głowę dziewczyny i wstałem powoli z łóżka. Podniosłem obrzyna i kciukiem odciągnąłem kurki,
wolną dłonią wysunąłem jagathan z pochwy.
Zająłem pozycję z prawej strony drzwi. Nie zamierzałem bawić się w celowanie w głowę.
Z tej odległości pocisk wystrzelony z obrzyna zabija samą siłą trafienia.
Odgłosy kroków zbliżyły się do wejścia i nagle zamilkły.
Wstrzymałem oddech. Czułem, że tam jest, wielki, nieruchomy jak głaz. I wkrótce równie
martwy, pomyślałem sekundę wcześniej, nim ciszę przerwało skrzypnięcie deski towarzyszące
przesuwaniu podeszwy buta; i znów rozległy się kroki. Nieznajomy odchodził.
Zmarszczyłem czoło, wietrząc podstęp.
Zapewne wyczuł moją obecność. Są ludzie, którzy mają szósty zmysł ostrzegający ich
przed niebezpieczeństwem. Bez samochwalstwa, też się do nich zaliczam.
Dobiegło mnie skrzypienie zawiasów, suchy trzask, a potem zgrzyt przesuwanych rygli.
Wyglądało, że wielkolud i ja zostaliśmy sąsiadami.
Westchnąłem ciężko. To będzie długa, męcząca noc.
Naraz naszła mnie kusząca myśl, żeby odwiedzić nieznajomego w jego pokoju. Czyż atak
nie jest najlepszą metodą obrony? Problem w tym, że być może wielkolud chciał sprowokować
mnie do takiego zachowania. Postanowiłem nie zmieniać planu.
Naciągnąłem spodnie i ponownie ułożyłem się przy boku śpiącej smacznie Erwy,
nieświadomej grożącego nam niebezpieczeństwa.
Czas płynął nieznośnie powoli i tylko dzięki wpojonej w klasztorze dyscyplinie oparłem
się senności.
Wyrównałem oddech i zapadłem w rodzaj letargu, choć lepszym określeniem byłby stan
medytacji. Braciszkowie poświęcili wiele lat, by wykształcić we mnie tę umiejętność –
niezwykle rzadką nawet wśród elity klasztornych skrytobójców.
W tym stanie zyskiwałem rodzaj wewnętrznego widzenia. Mój umysł i ciało
odpoczywały, jednocześnie rejestrując najdrobniejszą zmianę zachodzącą w najbliższym
otoczeniu.
Słyszałem chrobot myszy wracającej z sieni do norki w izbie, pohukiwanie sowy krążącej
nad gospodą, gdzieś zza ścian docierało do mnie ciężkie sapanie mężczyzny i jęki ujeżdżanej
przez niego kobiety. Wyglądało na to, że mój sąsiad znalazł sobie ciekawsze zajęcie niż próba
wysłania mnie na tamten świat. Być może źle go oceniłem, ale przecież noc jeszcze się nie
skończyła.
Nagle coś się zmieniło, tuż pod moim bokiem. Choć nawet nie drgnęła, po szybszym
oddechu poznałem, że się przebudziła. Czułem, jak mi się przypatruje, przekonana o mojej
nieświadomości.
Ostrożnie, tak by mnie nie zbudzić, zsunęła z siebie wełniany pled i zeszła z łóżka. Bose
stopy zadudniły cicho o podłogę. Zatrzymała się przy stole. Przez chwilę mój umysł nie
zarejestrował żadnego ruchu, chyba się nad czymś zastanawiała.
Następny dźwięk mnie zaskoczył.
Odgłos towarzyszący wysuwaniu ostrza z pochwy trudno pomylić z czymkolwiek innym.
Stąpając na palcach, powróciła do łoża, pochyliła się i przyłożyła mi nóż do gardła.
Gdybym nie czekał na wielkoluda, byłbym już martwy.
Otworzyłem oczy, to ją zaskoczyło. Błyskawicznym ruchem chwyciłem jej nadgarstek i
odepchnąłem ostrze. Szarpnęła się, co, rzecz jasna, nie miało najmniejszego sensu. Wolną dłoń
zacisnąłem na gardle dziewczyny, dławiąc rodzący się krzyk, i rzuciłem ją na łóżko.
Odebranie jej noża było dziecinnie proste. Obróciłem kościaną rękojeść w dłoni i
przytknąłem sztych do jej twarzy. W zastygłych rysach nie dostrzegałem strachu, tylko zaciętą
determinację. Czyżby wolała zabić mnie, niż pozwolić odejść bez niej?
Myśl ta połechtała moją męską próżność, niemniej próba poderżnięcia mi gardła we śnie
musiała nieuchronnie popsuć nasze stosunki.
– Dlaczego? – zapytałem, szczerze ciekaw odpowiedzi.
W czarnych oczach błysnęła pogarda. Zacisnęła usta w wąską linię.
Cóż, nie zdecydowałem jeszcze, co z nią zrobię, ale takim zachowaniem na pewno sobie
nie pomagała.
Wolną dłoń położyłem na szorstkiej brodawce piersi i zacisnąłem palce na sutku.
Krzyknęła z bólu i naprężyła mięśnie. Zatkałem jej usta kantem dłoni, w której trzymałem nóż.
Drobne ząbki ukąsiły mnie głęboko, do krwi. Jednak z nas dwojga to ją bardziej bolało. Puściłem
brodawkę i odczekałem chwilę, czując, jak ulga rozpływa się po drobnym ciele.
– Następnym razem, gdy nie uzyskam odpowiedzi lub wyczuję, że kłamiesz, obetnę ci
sutki, a potem wezmę się za cipę. I wierz mi, to cię nie zabije. Będziesz cierpieć jak nigdy, a gdy
z tobą skończę, nawet najbardziej wyposzczony traper nie zechce cię tknąć.
Wyczuła, że mówię poważnie, poznałem to po spazmatycznym drżeniu mięśni. Dałem jej
jeszcze chwilę na przemyślenie moich słów, nim powtórzyłem pytanie.
Tym razem nie ociągała się z zaspokojeniem mojej ciekawości. Mądra dziewczynka.
– Człowiek, którego zabiłeś, był moim ukochanym – odpowiedziała z nagłą eksplozją
nienawiści w głosie.
Poczułem, jak szczęka opada mi ze zdumienia. Przez kilka tygodni dogadzała mi na
wszystkie sposoby, niemal uwierzyłem, że się zakochała, a tu proszę, taka niespodzianka.
Chciałem to zrozumieć.
– Mogłaś to zrobić wcześniej. Czemu czekałaś aż do teraz?
– To był warunek postawiony przez pana.
Zrozumienie, że mówi o wójcie, zajęło mi kilka uderzeń serca.
– Do czasu obowiązywania przysięgi miałam zdobyć twoje zaufanie, uwieść cię, a potem
namówić, byś zabrał mnie ze sobą. Wtedy... – nie musiała kończyć.
Porywając własność wójta, złamałbym przysięgę złożoną przed obliczem Pani. Wówczas
wedle zwyczaju i prawa każdy człowiek w osadzie byłby zobowiązany mnie zabić. Coś mi
mówiło, że wielu by próbowało.
Zrozumiałem też, że sam przyspieszyłem próbę skrytobójstwa, wyjawiając termin
opuszczenia osady.
Swoją drogą, miałem przeczucie, że tłusty wieprz wiedział o miłości niewolników i
wystawił chłopaka celowo. Poczułem niechętny podziw dla niego, chytrze to sobie obmyślił. W
białych rękawiczkach pozbył się konkurenta, a przy okazji wykorzystał to, by mnie załatwić.
I o mały włos, a by mu się to udało. Gdyby nie przybycie do osady tajemniczego
nieznajomego i dar wewnętrznego widzenia, byłbym już martwy.
Wyglądało na to, że Najświętsza Pani wciąż patrzy na mnie łaskawym okiem.
Postanowiłem sobie, że wykosztuję się i złożę ofiarę z białego jagnięcia. Ale to potem.
Teraz musiałem zadecydować, co zrobić z dziewką. Zabić czy zostawić przy życiu – a jeśli tak,
to w jakim stanie. Do tej pory zabijałem każdego, kto chciał mnie uśmiercić: rzadko kiedy w
uczciwej walce. Zwykle strzelałem z zasadzki, podrzynałem gardła we śnie czy modlitwie albo
kiedy dupczyli. Załatwiłem też w życiu kilkanaście kobiet, gdy weszły mi w drogę lub utrudniały
wykonanie zadania.
Mogłem też oszpecić tę piękną twarzyczkę; kara o wiele okrutniejsza niż śmierć i
adekwatna do winy.
A jednak teraz coś mnie powstrzymało przed użyciem ostrza. Uderzyłem ją w skroń,
mocno, jęknęła cicho i zwiotczała pod moim ciężarem.
Podniosłem się z łóżka i jeszcze przez chwilę przyglądałem Erwie: pięknej, nagiej i wciąż
żywej. Cholera, chyba na starość robię się miękki.
Ubrałem się, spakowałem dobytek, a potem wymknąłem się przez okno w ciemną noc.
Przemknąłem niczym cień między opłotkami i dotarłem do palisady. Już wcześniej wypatrzyłem
odpowiednie miejsce z dala od wieży obserwacyjnej, na której co noc czuwał strażnik.
Wdrapałem się po schodkach na wąską rampę biegnącą na całej długości palisady i za
pomocą liny zsunąłem na drugą stronę.
Moja dłubanka cumowała w przystani. Załadowałem się z rzeczami do środka i odbiłem
od pomostu. Kilkanaście silnych pociągnięć wiosłem i już pochwycił mnie nurt. Teraz
wystarczyło tylko trzymać prosty kurs i uważać na dryfujące pnie.
Ostatni raz spojrzałem na pogrążoną w ciemności osadę i popłynąłem w stronę rodzącego
się na wschodzie brzasku.
· III ·
Dopadli mnie dwa dni później. Płynęli we trzech niewielką szkutą z opuszczonym
żaglem, wiosłując, jakby gonił ich sam bies. Wyglądali na myśliwych, jednak w łodzi nie
dostrzegłem pakunków ze skórami. Zwróciłem natomiast uwagę na broń: kuszę, łuki, kilka
oszczepów i krótkie miecze leżące na pokładzie. Widziane w szklanym oku lunety brodate,
wykrzywione wysiłkiem twarze nie mówiły mi nic poza tym, że ci trzej albo przed kimś uciekają,
albo też próbują kogoś dogonić. Może cierpię na przerost ego, lecz od razu dopadło mnie
nieprzyjemne podejrzenie, że wysilają się tak dla mnie. Błogosławić Panią, nie było wśród nich
tajemniczego wielkoluda. Schowałem lunetę przekonany, że tamci nie posiadają takiego
udogodnienia. Podobne cacka były już niezwykle rzadko spotykane. Nawet za Wrzącą posiadali
je tylko Zaprzysiężeni z klasztorów oraz niektórzy możnowładcy czy wodzowie jegierskich
najemników. Równie cenne były tylko strzelby odtylcowe – takie jak mój obrzyn, które
zazwyczaj przechodziły z ojca na syna. Tylko raz, w Bursztynie, widziałem lunetę wystawioną
na sprzedaż: wyceniono ją na zawrotną kwotę trzech tysięcy marek.
Zszedłem z wapiennej skały wznoszącej się przy wodospadzie. Zepchnąłem łódkę na
wodę i oddaliłem się od brzegu.
Wciąż odczuwałem osłabienie organizmu wywołane stanem medytacji. Zdolność
wewnętrznego widzenia opłacałem słabością, że nie wspomnę o krwawieniu z nosa, uszu czy
garściach wypadających włosów.
Nie ma nic darmo.
Od rana czułem się trochę lepiej, mogłem wiosłować w tempie wystarczającym, aby do
zmroku zachować konieczny dystans. Oczywiście pod warunkiem, że bezwietrzna pogoda się
utrzyma. Gdyby powiał zachodni wiatr, dopadliby mnie bez trudu.
Kilka godzin później wiedziałem już, że i tym razem Pani mi sprzyja. Powietrze wciąż
zalegało w bezruchu nad szarą wstęgą rzeki.
Tuż przed zmrokiem wypatrzyłem odpowiednie miejsce na obozowisko: martwe zakole
rzeki, oddzielone od głównego nurtu porośniętą rachitycznymi krzewami łachą.
Dobiłem do brzegu i wyciągnąłem dłubankę na piasek, nie trudząc się jej maskowaniem.
W pierwszej kolejności postanowiłem przyjrzeć się szerokiemu rozlewisku, które
oddzielało łachę od puszczy. Tak naprawdę to nie przypuszczałem, abym natknął się w tym
miejscu na utopca; te trzymały się blisko ludzkich osad. Wolałem jednak się upewnić: trzech
uzbrojonych facetów na karku to wystarczający kłopot, nawet jak na moje standardy. Poza tym w
pobliżu mogły żerować inne potwory lub zwykli drapieżcy.
Przebadałem dokładnie teren i nie dostrzegłem żadnych niepokojących śladów,
przynajmniej na ziemi. Natomiast w przybrzeżnych wodach żyło coś wielkiego; poznałem to po
zmarszczkach pojawiających się na powierzchni. Zajęło mi chwilę, nim zorientowałem się, że
były to sumy, prawdziwe olbrzymy wielkości rzecznych fok.
Tylko że foka nie zeżre człowieka, a te bydlaki jak najbardziej.
Wróciłem do dłubanki, ubrałem się, a potem zacząłem gromadzić gałęzie na opał. Jeszcze
nim zapadł zmrok, rozpaliłem ognisko i oprawiłem te kilka ryb, które złowiły się w
przymocowaną do burty sieć.
Zjadłem kolację, zastanawiając się, czy już dojrzeli dym. Nawet jeśli tak było, wątpiłem,
aby podpłynęli tu do mnie pogadać. Raczej zjawią się w nocy z zamiarem poderżnięcia mi
gardła. Ja bym tak właśnie zrobił.
Sięgnąłem do jednej z sakw i wyciągnąłem uprząż na broń. Lekka, wygodna, idealna dla
skrytobójcy, składała się ze skórzanych pasów i rzemieni, połączonych metalowymi klamrami.
Zabrałem ją ze sobą, jak i kilka innych drobiazgów z Torunium tej nocy, gdy zrezygnowałem z
klasztornej służby.
Uśmiechnąłem się na wspomnienie zaskoczenia w oczach mistrza Sylkiana, gdy złożyłem
mu wypowiedzenie, na oddech przed tym, nim wypełnił je ból. Łysy sukinsyn czuł, że umiera.
No, ale przyjemne wspomnienia będę snuł na starość. Najpierw trzeba będzie jej dożyć.
Sprawdziłem, czy wszystkie uchwyty i zapięcia trzymają, a potem zabrałem się do
rozmieszczania broni.
W sześciu pochwach schodzących od pach w dół umieściłem nowe ostrza do rzucania –
„prezent” od kowala z osady. U pasa na lewym biodrze zawiesiłem mój ulubiony nóż o długiej
klindze, a drewnianą pochwę z jagathanem przymocowałem u prawego boku.
Zadowolony z rezultatu wyprostowałem nogi. Strzyknęło mi w kolanach – cóż, latka lecą.
Na ostatku załadowałem naboje do obrzyna, koronny argument w czekającej mnie
rozmowie. Resztę amunicji, również tę na nieludzi, powtykałem w pas na naboje. Całość
przykryłem płaszczem.
Teraz wystarczyło tylko poczekać.
Wraz z zachodem słońca nad rzeką zebrały się chmary wszelkiego krwiożerczego
latającego cholerstwa. Szczęśliwie dym z ogniska je odstraszał.
Tamci nie mieli takich luksusów. Zapewne przyczaili się gdzieś przy brzegu, czekając na
zmierzch. Na myśl, że opędzają się teraz od kąsających małych krwiopijców, poczułem nagły
przypływ dobrego humoru.
Tuż przed zniknięciem za koronami drzew słoneczny dysk przybrał barwę kutej miedzi.
Po spokojnej wodzie rozlała się krwawa poświata, zupełnie jakby gdzieś w głębinach zabito
wielkie zwierzę. Pół godziny później ciemność narzuciła na puszczę swój płaszcz, a bezchmurne
niebo zasypały tysiące gwiazd.
Dawno temu w Torunium przyjaciel przekonywał mnie, że to takie same słońca jak nasze,
tylko tamte są bardzo daleko. Nawet dziś, po latach tułaczki, podczas której widziałem
nieprawdopodobne rzeczy, trudno mi jest w to uwierzyć. Z drugiej strony nie wierzyłem też do
końca w te wszystkie opowieści o Przeklętych Miastach, w szczątki stojących tam wież, wciąż
tak wysokich, że najstarsze drzewa wyglądały przy nich jak zabawki, w kamienne ruiny
pokrywające wiele mil czy zamieszkujących je Wyklętych.
Wszystko to okazało się prawdą. Na własne oczy widziałem przeklęte strefy. Co prawda
tylko z daleka, przez lunetę, gdyż jedynie świętokradca, szaleniec lub samobójca złamałby
najświętsze z przykazań Bogini.
Nie byłem żadnym z nich.
Co do mieszkańców Przeklętych Miast, nie miałem okazji ich zobaczyć, gdyż ożywają
tylko w nocy. Przysięgam jednak na cycki Pani, że słyszałem krwiożercze odgłosy towarzyszące
prowadzonym przez nich niekończącym się polowaniom. Przymus pożerania się nawzajem był
najcięższą z klątw, jakie rzuciła w dniach Zagłady Najświętsza Matka na żyjących tam
grzeszników. Tak przynajmniej głosiła Święta Księga.
Z zamyślenia wyrwał mnie przenikliwy głos puszczyka dochodzący od strony lasu – ktoś
lub coś wystraszyło nocnego łowcę.
Instynkt szeptał mi, że tam są. Obserwują mnie skryci za drzewami po drugiej stronie
rozlewiska. Obrzuciłem czujnym spojrzeniem ciemność, choć i tak nic nie mogłem zobaczyć,
ściana lasu była oddalona o dobre trzysta kroków.
Właśnie z tej przyczyny wybrałem to miejsce na obóz. Użycie kuszy czy rusznicy na taki
dystans wymaga niezłego oka nawet w dzień. Również od rzeki nie mogli mnie zaskoczyć, no
chyba żeby któryś zdecydował się przepłynąć ją wpław z nożem w zębach. Wątpiłem, żebym
miał aż takie szczęście, zakładałem, że oni również zauważyli drapieżne sumy.
Obróciłem się do nich plecami. Zgarnąłem z ogniska nieco sadzy i poczerniłem sobie
twarz. Potem ułożyłem się na ziemi, umościłem sobie podgłówek z sakwy na ubrania i
przykryłem się derką.
Tym razem nie próbowałem zapadać w letarg. Pomiędzy jednym a drugim stanem
medytacji powinno upłynąć najmniej kilkanaście dni. Inaczej można obudzić się z krwotokiem
wewnętrznym i dożywotnim paraliżem.
Czas upływał leniwie, sącząc się niczym nafta ze skalnej szczeliny – nie przeszkadzało mi
to, im zapewne wręcz przeciwnie. A mimo to nie spieszyli się z wizytą. Znalazłem jedno
wyjaśnienie: domyślali się, z kim mają do czynienia. Ostatecznie niewielu ludzi posiada taką
broń jak ja i potrafi zabić w pojedynkę dwa utopce. To powinno skłaniać do rozwagi, niestety, w
tym przypadku chciwość wyraźnie wzięła górę nad rozumem.
Nie czekali nawet, aż ognisko całkiem zgaśnie.
Nadeszli zgodnie z moimi przewidywaniami od nasady łachy. Skradali się cicho, jak
przystało na ludzi puszczy, nie na tyle jednak, bym ich nie usłyszał. Odniosłem przy tym
wrażenie, że współpracują z sobą od dawna.
Wydostałem się spod derki, wsadziłem pod nią przygotowane wcześniej sakwy – od
biedy wyglądało to, jakbym nadal tam spał. Potem, nim zbliżyli się na tyle, by mnie dostrzec,
uskoczyłem w mrok.
Przywarłem do zimnego piasku, trzymając palce na cynglach. Odciągnąłem kciukiem
iglicę. Naoliwiony zamek spustowy pyknął cichuteńko.
Usłyszałem chrzęst piasku zgniatanego przez kilka par butów. Chwilę potem dostrzegłem
trzy niewyraźne cienie na tle ciemności. Stanęli w półkolu, na tyle, na ile pozwalała im na to
niewielka szerokość łachy.
Choć leżałem jakieś dwanaście kroków od nich, nie zobaczyli mnie; bezksiężycowa noc i
czarny płaszcz czyniły mnie niewidzialnym. Poza tym całą uwagę skupili na wabiku. Środkowy
cień poruszył się: brzęknęła cięciwa kuszy i bełt wbił się w kukłę z miękkim plasknięciem.
Nie sprawdzałem, czy mają wyczulone ucho. Celując w nogi, nacisnąłem po kolei spusty.
Lufy plunęły ogniem i siekanym żelazem. Huk wystrzału zlał się w jedno z bolesnym
wyciem. Odłożyłem obrzyna na piasek i przetoczyłem się poza kłęby prochowego dymu.
Podnosząc się, dobyłem płynnymi ruchami jagathan i długi nóż.
Szybkim spojrzeniem oceniłem sytuację: dwóch łowców oberwało i wiło się z
przestrzelonymi nogami na ziemi. Sadząc długie kroki, zaatakowałem trzeciego, wciąż
trzymającego się na nogach.
Był trochę wyższy ode mnie i nieco cięższy, w prawej ręce trzymał krótki, szeroki miecz,
a w lewej niewielką tarczę z metalowym umbrem.
Pchnąłem jagathanem w twarz napastnika. Zasłonił się tarczą, odbijając sztych, i uderzył
ostrzem od dołu, celując w moją pachwinę. Zablokowałem cios nożem, odepchnąłem w bok
szerokie ostrze miecza i wykorzystując lukę, ciąłem jagathanem w kolano.
Zachwiał się i troszkę opuścił tarczę. Wykorzystując to, uderzyłem nożem ponad jej
krawędzią. W ostatniej chwili zblokował cios, wyprowadził podwójny atak, chcąc przebić mi
brzuch mieczem i jednocześnie trafić umbrem w twarz.
Schyliłem głowę, unikając rozłupania czaszki, choć szorstka krawędź okucia zdarła mi
kawał skóry z czoła, zbiłem jagathanem impet krótkiego miecza, zsunąłem klingę do prostego
jelca i zraniłem łowcę w przedramię; jednocześnie uderzyłem od dołu nożem, przebijając jego
pachwinę. Mężczyzna krzyknął. Cofnąłem się, pozwalając, by opadł na kolana. Z rozerwanej
Ilustracje Dominik Broniek Lublin 2011
Umarły Syn · I · Nazywam się Vincent Sztejer i zabijam dla srebra. To wszystko, co na razie powinniście o mnie wiedzieć. Wierzchem dłoni otarłem pot z czoła i zmrużyłem oczy, wypatrując choćby najdrobniejszego poruszenia wody – śladu, że w głębinie czai się coś dużego. Na próżno. Zacząłem już wątpić, czy wybrałem odpowiednie miejsce na zasadzkę. Takich uroczysk były tu dziesiątki, a teren łowiecki bestii ciągnął się zwykle do kilkunastu kilometrów w dół i w górę rzeki. Z drugiej strony przeczucie rzadko mnie zawodziło; no i jeszcze te ślady pazurów odkryte przy ujściu starorzecza. Oczywiście mogło to być coś innego: leśna hiena czy wudrułak, ślad pochodził sprzed kilku tygodni. Zerknąłem na kozę przywiązaną do pnia wierzby zalegającego na płyciźnie. Łaciate, chude bydlę co jakiś czas szarpało sznurek zapętlony na rogach i spoglądało z pretensją na krzaki, które wybrałem na kryjówkę. Rozumiałem ją doskonale, mnie również ludzie często traktowali podle. Postanowiłem, że postaram się, aby wyszła z tej kabały w jednym kawałku. Mieszkańcy osady z dużymi oporami zgodzili się, bym wziął ze sobą to zwierzę – w zamian próbowali wcisnąć mi niemowlę. Kozy są zbyt cenne, a większość malców i tak nie dożywa siódmego roku życia, zabijana przez choroby, głód lub potwory – choćby takie jak ten, na którego się tu zasadziłem. A tak przynajmniej jedno na coś się przyda. Zwierzę jest jednak o wiele lepsze jako przynęta: w większości przypadków wcześniej niż ja wyczuje zbliżające się niebezpieczeństwo. Tak jak teraz – łaciata wydała z siebie krótki, rozpaczliwy bek. Przyjrzawszy się uważniej wodzie, dostrzegłem zmarszczkę na zgniłozielonym kobiercu, tuż przy zwalonym pniu. Kilka oddechów później toń poruszyła się i wyłonił się z niej płaski, bezwłosy łeb utopca. Dodatkowe powieki, chroniące oczy w głębinie, cofnęły się, odsłaniając niemal ludzkie źrenice. Bezduszne spojrzenie zatrzymało się przez chwilę na kozie szamoczącej się na postronku, po czym przesunęło się po porośniętym chaszczami brzegu zatoczki. Z pewnością nie była to przezorność, utopce są na to za głupie. Zapewne ten osobnik był już po kolacji i pozostało czekać, aż znów poczuje apetyt.
I wtedy się wynurzył. Przemknąłem spojrzeniem po bladym, ociekającym wodą ciele. Pomyłka! To była ona. Obwisłe piersi o małych brodawkach wskazywały, że nie jest to jej pora godowa. Wciąż była podobna do człowieka, choć cechy pozwalające żyć pod wodą były aż nadto widoczne. Pozbawiona owłosienia zielonkawa skóra, długie jak sztylety pazury wyrastające z połączonych błoną palców, skrzela po obu stronach szyi. Prawdziwa lalunia. Zbliżyła się do ofiary, lekko zgarbiona, z obnażonymi kłami, ryjąc brzeg pazurami błonostóp. Na ten widok łaciata dostała czegoś na kształt koziej apopleksji; nie było na co czekać, jeśli nie chciałem, by pękło jej serce. Kładę palce na bliźniaczych cynglach dwururki i płynnie podnoszę się do strzału. Z przyjemnością dostrzegam grymas zaskoczenia malujący się na płaskiej mordzie – nie napawam się długo, wystarczy mi kilka uderzeń serca. Naciskam cyngle, celując w korpus. Z luf obrzyna pluje ogień i faszerowane siekańcami pociski przerabiają utopicę na krwawą padlinę. W paru susach przedzieram się przez kłąb prochowego dymu, zatrzymując się na linii wody, po której rozlewa się nierówna szkarłatna plama. To była jednak prosta robota. Odkładam obrzyna i wyciągam nóż z pochwy zawieszonej u pasa. Długie na łokieć ostrze błyszczy w świetle zachodzącego słońca. Nagle koza szarpie się na sznurku, jakby ugryzł ją giez, i wlepia oczy gdzieś za moje plecy. Trzask łamanej gałęzi nie pozostawia wątpliwości – mam widownię. Obracam się i tnę nożem na ukos, od góry w dół. Ostrze wbija się w chudą pierś, przechodząc między żebrami, i klinuje się aż po rękojeść, nie zatrzymując jednak szarżującej bestii. Impet ataku obala mnie na płyciznę. Zielona maź z bajora zalewa mi twarz, zalepia oczy, wdziera się do ust. Odruchowo zasłaniam ręką krtań. Ostre kły zaciskają się na moim przedramieniu, przebijają skórę i mięśnie, zatrzymując się na kości. Jednocześnie grube pazury sięgają tułowia. Skupiam się na obronie gardła, wolną dłonią szarpiąc nóż; na próżno, ostrze zaklinowało się na dobre. Puszczam rękojeść, podnoszę rękę i wbijam kciuk w jedno ze ślepi bestii, tuż przy kąciku, tam gdzie widać skrawek wewnętrznej powieki. Przebita gałka pęka z wilgotnym plaśnięciem. Rybojeb piszczy z bólu i rozluźnia szczęki, wykorzystuję okazję, by oswobodzić rękę, i dwa razy walę łokciem w płaski łeb, aż stwór stacza się ze mnie, bijąc błoniastymi stopami o ziemię. Napinam mięśnie brzucha i ignorując ból, podnoszę się na kolana. Co dziwne, utopiec nie ucieka, choć jedną łapę ma bezwładną, podrywa się niemal równocześnie ze mną, gotów do dalszej walki. Dopadamy do siebie. Bestia uderza sprawną ręką, celując pazurami w moją twarz. Blokuję cios przedramieniem i z całej siły walę pięścią w jądra, skryte w wilgotnych fałdach pachwin. Trafiam bez pudła. Rybojeb pada na kolana jak ścięty, odsłaniając przy okazji imponujący zestaw zębów. Wykorzystując moment przewagi, poprawiam z kolana w rachityczny nos, dokumentnie rozpłaszczając potwora na ziemi. Teraz jest już mój i wie o tym. W wodnistym ślepiu nie dostrzegam głodu... tylko czystą nienawiść, i to mnie zaskakuje. Nie powinien tak patrzeć, nie tak po ludzku. W ogóle, do chuja, nie powinno go tu być, samica
nie była przecież płodna. Jeśli czegoś nie rozumiesz, zabij to – to prosta zasada, którą wpajano nam w klasztorze. Lubię proste zasady. Z impetem opuszczam podeszwę buta na odsłoniętą szyję. Rozlega się trzask łamanych kręgów i oślizgły łeb opada bezwładnie pod nienaturalnym kątem. Zaciskam pięści i rozglądam się za kolejnym członkiem rodzinki – dziś nic mnie już nie zdziwi. Chwalić Najświętszą Panią, teren jest czysty. I dobrze, za kilkanaście minut nadejdzie gorączka, a potem drgawki. Wpierw muszę zadbać o trofeum, w końcu po to tu jestem. Obejmuję wzrokiem dwa truchła i uśmiecham się zadowolony. Miałem dostać sto marek za łeb utopca, teraz mam dwa. Człowiek nigdy nie wie, kiedy przytrafi mu się szczęśliwy dzień. Koza szła za mną niczym wierny psiak, co chwila zerkając nerwowo na boki. Szczęśliwie do dłubanki nie mieliśmy daleko, ukryłem ją w pobliżu ujścia kanału łączącego starorzecze z rzeką. Siatka maskująca i grube płaty mchu sprawiały, że na pierwszy rzut oka mogła uchodzić za dawno powalony pień. Niby na takim odludziu nie powinno być amatorów cudzej własności, ale nigdy nic nie wiadomo. W przypadku utraty dłubanki musiałbym wędrować przez puszczę, a to nigdy nie było bezpieczne. Zwinąłem i zapakowałem siatkę maskującą, następnie zepchnąłem łódkę na wodę. Łaciata wskoczyła do środka bez poganiania. Mądre bydlę, trzeba przyznać. Byłby z niej dobry towarzysz podróży – ale kto wynajmie faceta od mokrej roboty łażącego z kozą u boku? Czując, że dopadają mnie pierwsze dreszcze, przekroczyłem niską burtę i usadowiłem się na siedzisku. Podniosłem wiosło o pojedynczym piórze i zabrałem się energicznie do wiosłowania; nie miałem wiele czasu, nim dopadnie mnie gorączka. Opuściłem kanał starorzecza, wypłynąłem na środek rzeki i pozwoliłem nieść się leniwemu nurtowi. Korzystając z okazji, obejrzałem obrażenia zadane mi przez rybojeba. Głębokie rany po pazurach, choć na pierwszy rzut oka wyglądały paskudnie, nie stanowiły dla mnie żadnego zagrożenia; bardziej martwiło mnie ugryzienie. Tam, gdzie kły przebiły skórę i mięśnie, pokazały się pierwsze oznaki zakażenia. To czyni utopce tak groźnymi, że inne potwory czy drapieżnicy unikają ich jak ognia. Wystarczy jedno ugryzienie i większość stworzeń zdycha po kilku dniach. W klasztorze uczono nas, że ma to związek z ich śliną, w której żyją niewidoczne dla oka robaczki. Jakakolwiek by była przyczyna, czekała mnie koszmarna noc. Odszukałem w sakwie z ziołami odpowiedni specyfik, rozmoczyłem w wodzie i nałożyłem papkę na rany. Nieuchronnie zbliżał się zmrok. Musiałem szybko znaleźć miejsce na nocleg, nie chciałem, by ciemności zastały mnie na wodzie. Nigdy nie wiadomo, jakie paskudztwo czai się w odmętach. Stara puszcza migotała niezliczonymi cieniami rzucanymi przez konary wiekowych drzew, głównie cedrów, klonów, dębów i jesionów. W tej okolicy drzew iglastych niemal się nie spotykało, najbliższe takie lasy można było znaleźć nad Morzem Niewolniczym w okolicach Bursztynu. Wiele drzew, zwłaszcza tych najstarszych, o monstrualnych kształtach, miało podwójne lub potrójne pnie i makabrycznie powykręcane konary. Te równiny w wyniku Zagłady zostały szczególnie zniszczone; straszliwa broń użyta podczas walk skaziła w jakiś niezrozumiały dla mnie sposób to, co przetrwało – rośliny,
zwierzęta i ludzi. Przypuszczam, że w klasztorach wiedzieli na ten temat więcej, ale nigdy o tym nie mówiono. Być może prawda była zbyt straszna. Nocowanie w tym gąszczu nie byłoby mądrą decyzją, nie w moim obecnym stanie: z gorączką i ciałem trzęsącym się w febrze. Chwalić Panią, w mroku wypatrzyłem wysepkę: niewielki kawałek skały pośrodku rzeki, więc pokonując mdlejące mięśnie, zdobyłem się na ostatni wysiłek. Nurt w tym miejscu był szeroki na jakieś pięćdziesiąt metrów, spokojny, pozbawiony wirów, kilkanaście mocnych pociągnięć wiosłem wystarczyło, aby dziób dłubanki uderzył o skaliste podłoże. Walcząc z narastającą słabością, przywiązałem łódkę sznurem do krzaka. Zabrałem derkę, obrzyna i jagathan, a potem, słaniając się na nogach, ruszyłem ku wysokiej skale tworzącej trzon wysepki. Znalazłem tam wnękę, ledwie okap zawieszony nad głową. Wiedziałem, że powinienem rozpalić ogień, lecz nie miałem już na to sił. Osunąłem się na ziemię, a resztki energii przeznaczyłem na okręcenie się derką. Noc była upalna, a ja trząsłem się, jakbym stał nago na mrozie. Nim zemdlałem, ułożyłem broń tak, by móc jej natychmiast użyć, choć wiedziałem, że mam tyle siły, co niemowlę. Wspomniałem wam już, że potwory je uwielbiają? Potem zapadła ciemność. Obudziło mnie gdakanie jakiegoś pełnego optymizmu ptaka. Koszule i spodnie miałem mokre od potu, czułem się jednak o wiele lepiej. Gorączka, dreszcze i uczucie zamroczenia przeszły bez śladu. Ciężko mnie zabić, to jeden z powodów, dla których ludzie traktowali mnie jak odmieńca – nie on jednak był najważniejszy. Odepchnąłem obrzydliwe wspomnienia i podniosłem się na równe nogi. Obejrzałem obrażenia zadane mi przez rybojeba. Ślady po pazurach zaczęły się już zrastać: dzięki maści i moim zdolnościom regeneracyjnym nie wdało się zakażenie. Jeśli chodzi o rękę, też nie było źle: opuchlizna zeszła niemal całkowicie i choć poruszanie palcami wciąż sprawiało mi ból, dłoń była sprawna. Na szczęście utopce nie mają tak silnych szczęk jak na przykład ghule – te potrafią zmiażdżyć zębami kość udową – nie potrzebują tego; zwykle dopadają ofiarę w wodzie, wciągają w toń i czekają, aż ta się utopi. Koza przywitała mnie wdzięcznym beknięciem. Gdy tylko wyszedłem spod skalnego nawisu, zaczęła ocierać się o moje nogi i spoglądać na mnie tak jakoś dziwnie, nie po koziemu. Kto wie co w tych odludnych osadach robią wieczorami kmiecie? Poczułem wściekłe ściskanie w żołądku, jak zawsze, gdy mój organizm odzyskiwał siły. Postanowiłem rozejrzeć się za śniadaniem. Najpewniejszą opcją było złowienie ryby lub żółwia błotnego. Zauważyłem jednak ptaka siedzącego na skalnym występie. Wyglądał jak połączenie koguta i bażanta, całkiem spory i chyba niezbyt dobrze latający. To on wydawał to obrzydliwie radosne gdakanie. Nigdy wcześniej nie widziałem takiego gatunku. Choć od Zagłady minęły setki lat, wśród roślin, zwierząt i ludzi wciąż pojawiały się nowe mutacje. Kurak patrzył na mnie bez strachu czarnymi paciorkami oczu, przechylając małą główkę z czerwonym grzebieniem, jakby po raz pierwszy widział takie dwunożne dziwadło. Spojrzałem pod mokasyny. Kamieni tu nie brakowało. Bardzo powoli, by nie spłoszyć śniadania, ukucnąłem, wymacałem odpowiedni i cisnąłem w ufne ptaszysko. Zawsze miałem celne oko i parę w łapie.
Siedząc przy ognisku i opiekając kuraka, doszedłem do wniosku, że ta mutacja raczej się nie przyjmie. Gdy skończyłem ogryzać kostki, poczułem przypływ optymizmu. Postanowiłem wziąć kąpiel. Wpierw jednak należało zadbać o broń. Sięgnąłem po leżący przy udzie jagathan. Wysunąłem klingę z drewnianej, obciągniętej skórą pochwy. Wąskie ostrze zalśniło w porannym słońcu: doskonałe do fechtunku jak szabla, a jednocześnie poręczne w pchnięciach sztychem jak miecz. Następnie przeczyściłem krótką dwururkę z resztek czarnego prochu osiadłego w lufie i komorze nabojowej. Była to solidna, niezawodna broń ładowana wielkokalibrowymi pociskami. Główną jej wadą była niska celność – maksymalnie do czterdziestu kroków, jednak nawet pojedynczy pocisk zabijał większość znanych mi potworów, że o ludziach nie wspomnę. Dobyłem z juków metalowe pudełko. Wewnątrz były naboje, leżały w oddzielnych przegródkach: ołów na ludzi, a srebro i złoto na potwory. Policzyłem naboje, pozostało trzynaście sztuk, w tym tylko dwa złote i trzy srebrne. Skrzywiłem się na myśl o czekającej mnie wizycie w Piołunie – jak w każdym z większych miast i tam było Opactwo. Wprawdzie od mojej dezercji z Czarnej Gwardii minęło już kilkanaście lat, lecz nie wątpiłem, że podobizny z moją zakazaną gębą wysłano do wszystkich Ojców Protektorów od Morza Niewolniczego aż po wielkie góry na południu – z napisem: poszukiwany żywy lub martwy, ze wskazaniem na to drugie. Niestety, nie miałem wyjścia, tylko tam mogłem zdobyć amunicję i wydać ciężko zarobione pieniądze. Zrzuciłem ubranie. Z przyjemnością zanurzyłem się w chłodnej wodzie, dbając, by jagathan i obrzyn były na wyciągnięcie ręki. Po kąpieli wyprałem ubranie i jeszcze mokre założyłem. Wiedziałem, że szybko wyschnie, niedawno minęła pora deszczowa i z każdym dniem robiło się cieplej. Wyciągnąłem z worka mapę i ołówek, zaznaczyłem wyspę – mogła się jeszcze kiedyś przydać. Gdy wróciłem do łodzi, koza stała już na dziobie niczym jedna z tych figur, jakie przyozdabiają statki Jegierów pływające po Morzu Niewolniczym. Przywitała mnie radosnym beczeniem. Chyba lubiła przygody? Załadowałem do dłubanki skromny ekwipunek i odbiłem od wysepki. W osadzie powinienem być przed południem. Na miejsce dotarłem zgodnie z przewidywaniami. Nim jeszcze ujrzałem słomiane dachy chałup, powitał mnie krzyk dzieci bawiących się nad wodą. Było to oczywiste igranie z losem, ale dzieciaki są wszędzie takie same – myślą, że są nieśmiertelne. Niektórym ta wada pozostaje w dorosłym życiu. Dopłynąłem do przystani, uwiązałem dłubankę przy pomoście i wyszedłem na brzeg, zabierając ze sobą wszelką broń, jaką miałem, oraz worek, w którym trzymałem trofea. Pożegnałem kozę pieszczotliwym klepnięciem w łeb, po czym udałem się w kierunku głównej bramy, umieszczonej w całkiem solidnym ostrokole. Okolica nie była bezpieczna, pojawiali się tu handlarze niewolników zdążający do Piołunu. W dzisiejszych czasach różnica między uczciwym kupcem a piratem była raczej płynna i jeśli osada była źle strzeżona, jej mieszkańcy lądowali na targu. Z tej też przyczyny podejście pod bramę było tak skonstruowane, aby potencjalni napastnicy musieli przejść kilkadziesiąt kroków wzdłuż obwarowań, narażając się na ostrzał obrońców. Przez otwartą bramę przeszedłem bez problemów. Trzech miejscowych strażników
odsunęło się na bok, jakbym przynosił ze sobą zarazę. Ruszyłem szeroką ulicą wiodącą na główny plac osady, mijając długie drewniane domy zamieszkałe przez całe rody. W tej dziczy rodzina jest wszystkim. Człowiek bez wsparcia rodu miał w zasadzie trzy wyjścia: kurewstwo, żołnierkę lub klasztor, inaczej szybko zostawał niewolnikiem lub trupem. Wkroczyłem na wypełniony ludźmi plac, minąłem obszerną kapliczkę poświęconą Pani. Znak, że osadę zamieszkują dobrzy Marianie. Niektórzy z tych dobrych ludzi mieli w rękach siekiery, włócznie, a dostrzegłem nawet dwa prymitywne samopały. Chyba nie spodziewali się, że wrócę, i nie wyglądali na szczęśliwych z tego powodu. Było mi to obojętne – już dawno przestałem liczyć na ludzką wdzięczność. Wolną ręką odchyliłem połę płaszcza, pokazując gapiom imponujący zestaw taszczonej przeze mnie broni. Przetoczyłem spojrzeniem po tłumie, dłużej zatrzymując wzrok na twarzach uzbrojonych mężczyzn. Żaden nie sprostał mi dłużej niż kilka oddechów. Tacy jak ja zawsze budzili strach zwykłych ludzi. Odegrawszy rolę największego łobuza we wsi, skierowałem się do najokazalszego budynku w osadzie: piętrowego, z dachem krytym gontem i szybami w oknach. Szczyt luksusu, zważywszy na taką wiochę. Wszedłem bez pukania. Wójt czekał na mnie, rozparty na wielkim krześle. Był to postawny mąż o brzuszysku wylewającym się zza szerokiego pasa. Potężne bary i zwalista sylwetka jasno wskazywały, że nim utuczył się na urzędzie, był z niego silny mężczyzna. Czujne oczka wpiły się we mnie znad pulchnych, pokrytych siateczką żyłek policzków. W wielkich dłoniach trzymał srebrny kielich, jakby chciał mi pokazać, że nie ma złych zamiarów. Zacząłem wierzyć, że tym razem nikogo nie zabiję. Nie żeby mi to specjalnie przeszkadzało, ale zawsze to jakaś odmiana. Jeśli tak będzie, to jeszcze dziś zapalę świeczkę przed obrazem Pani. Rozejrzałem się po obszernym pomieszczeniu. Na ścianach wisiały skóry, a pod nimi ustawiono wielkie kufry. Dziesięć kroków przed półtronem stały stół i zydel, przeznaczone dla mnie. Drugie drzwi prowadzące do sypialni były uchylone. Poczułem lekkie ukłucie niepokoju. Podszedłem do stołu, jednak nie usiadłem. Są przecież jakieś granice zaufania w interesach. Przez krótką chwilę mierzyliśmy się wzrokiem, po czym Llaf Mierlke spojrzał na poplamiony krwią worek. – A więc udało ci się – rzekł niezbyt lotnie. – Ciężko było? – Bywało gorzej – odparłem zgodnie z prawdą. – Napijesz się miodu? – zaproponował po przyjacielsku. – Chętnie. Na te słowa drzwi prowadzące do sypialni otworzyły się szerzej i wyszła przez nie młoda, czarnowłosa dziewczyna, niosąc dzban i kielich. Sukienka z lnu obrysowywała zgrabną figurę, stymulując moją wyobraźnię. Na przedramieniu nosiła piętno niewolnicy. Zbliżyła się do mnie, postawiła cynowy kubek na blacie. Gdy pochyliła się przy nalewaniu złocistego trunku, pełne piersi naparły na cienki materiał. Patrzyłem jak zahipnotyzowany: nie miałem kobiety od trzech miesięcy. Młódka wyprostowała plecy i uchwyciłem spojrzenie wielkich czarnych oczu. Czaił się w nich strach. Nic więcej nie wypatrzyłem, gdyż pospiesznie spuściła wzrok i podeszła do swego pana. Od tyłu była równie pociągająca jak z przodu.
Napełniwszy kielich trzymany przez wójta, niewolnica zniknęła za drzwiami sypialni. Dopiero wówczas odkleiłem wzrok od kształtnego tyłeczka. Nie spieszyłem się z zamoczeniem ust: nie żeby mnie nie suszyło, ale już kilka razy próbowano mnie otruć. To uczy ostrożności. – Wasze zdrowie – rzekłem przyjaznym tonem. Oblicze gospodarza rozciągnął fałszywy uśmiech. Uniósł kielich i ostentacyjne wychylił jego zawartość do dna, co udowodnił, pokazując mi puste naczynie. Poszedłem w ślad za wójtem i również osuszyłem kubek. To tyle, jeśli chodzi o kurtuazję. Odstawiłem naczynie i sięgnąłem po worek z trofeami, otworzyłem go i bezceremonialnie wysypałem na blat dwa łby. Oblicze wójta wydłużyło się pod wpływem zaskoczenia. Trzeba mu przyznać, że szybko się opanował. Gdy uniósł wzrok, na tłustą gębę wypłynęła wojownicza zaciętość. – Umówiliśmy się tylko na jednego – powiedział zapalczywie. Moje nadzieje na spokojne załatwienie sprawy uleciały jak powietrze z przebitego świńskiego pęcherza. Uniosłem brew, udając zdziwienie. – To była para – wyjaśniłem uprzejmie. – Gdybym zabił tylko jednego, wciąż miałbyś na karku drugiego rybojeba, i to porządnie wkurzonego. Llaf Mierlke nie wyglądał na przekonanego. Wysunął bojowo szczękę, co wypadło żałośnie przy jego podwójnym podbródku. – Masz mnie, kurwa, za przygłupa – parsknął wściekle, potrząsając przy tym wojowniczo pięścią. – O tej porze roku utopce nie łączą się w pary. Wzruszyłem ramionami, nie chciało mi się tłumaczyć tłuściochowi tego, co ujrzałem w oczach potwora. W klasztorze wpojono mi, że czyny są ważniejsze niż słowa, przeto od niechcenia sięgnąłem po obrzyna, spoczywającego w pochwie umocowanej przy biodrze, i położyłem go na stole, z lufami skierowanymi w stronę rozmówcy. – Widocznie się kochali – podpowiedziałem chłodnym tonem. Wójt zastygł w bezruchu, świdrując mnie gniewnymi oczkami. – Jeśli mnie zabijesz, nie wypłyniesz stąd żywy – stwierdził z przekonaniem i spojrzał wymownie w okno. Wiedziałem, co też ma na myśli. W tego rodzaju osadach wszyscy są spokrewnieni. Właściwie to jeden klan podzielony na kilka rodów. Gdybym zabił ich przywódcę w jego własnym domu, okryłbym hańbą całą społeczność, a nie ma nic gorszego niż plama na honorze klanu. Wzruszyłem ramionami z wystudiowaną obojętnością. – Zapłacisz albo ci na zewnątrz będą musieli poszukać sobie nowego wójta, oczywiście ci, co przeżyją – dodałem z wilczym uśmiechem. Przechwałka nieco na wyrost, gdyż zostało mi niewiele nabojów, ale on przecież o tym nie wiedział. Wójt opuścił wzrok na obrzyna i przez chwilę wpatrywał się w wielkokalibrowe lufy. Oblizał koniuszkiem języka dolną wargę i zerknął w stronę drzwi, za którymi zniknęła niewolnica. Reaguję instynktownie: przewrót przez bark, podrywam się na nogi i skaczę do uchylonych drzwi. Kopię z całej siły, blokując lufę, która pojawiła się nagle w prześwicie, chwytam ją lewą ręką, ciągnę w górę i do siebie. Wolną dłonią wyszarpuję jagathan i płynnie pcham klingą w lukę tuż pod lufą. Wyraźnie wyczuwam moment, gdy ostrze rozcina miękkie
ciało. Tego wrażenia nie da się pomylić z żadnym innym. Jęk za drzwiami. Chwyt na drugim końcu rusznicy słabnie, szarpię samopał i rzucam na podłogę. Łapię za krawędź drzwi i otwieram na oścież, wyciągając jednocześnie klingę i gotując się do zadania kolejnego pchnięcia. Bez potrzeby. Czas i przestrzeń wokół mnie powróciły na normalne tryby. Tylko serce waliło niczym miechy w kuźni, a krew pulsowała w nabrzmiałych mięśniach i żyłach. Zobaczyłem, jak niefortunny zamachowiec pada na kolana i chwyta się dłońmi za brzuch, usiłując zatamować wyciekającą krew. Na przedramieniu miał wypalone niewolnicze piętno.
Z jego oczu wyzierał szok. Wiedziałem, że za chwilę zacznie wyć. Rany brzucha są bardzo bolesne, choć człowiek może żyć z nimi i kilka dni. On nie miał tyle czasu. Ciąłem krótko, celując w tętnicę. Fontanna krwi uderzyła w podłogę rwanymi chluśnięciami. Dopiero wówczas spojrzałem na dziewczynę. Siedziała skulona w rogu wielkiego łoża, wpatrując się w umierającego człowieka. W wielkich czarnych oczach malowało się przerażenie i coś jeszcze, czego nie potrafiłem odgadnąć.
Zamknąłem drzwi i wróciłem do stołu. Wójt przez cały ten czas nawet nie drgnął, co dobrze świadczyło o jego rozumie. – A więc to prawda, co o was mówią – w jego głosie brzmiał niechętny podziw. – Nie myślałem, że można być tak szybkim – doprecyzował po kilku oddechach. Czyli jednak wiedział, kim jestem. Poczułem do niego coś w rodzaju sympatii. Mógł donieść o mnie braciszkom, a jednak sam spróbował załatwić sprawę. Rzecz jasna, uczynił to z czystego rozsądku. Już za pierwszym razem, gdy zjawiłem się w osadzie, zorientowałem się, że nie mają tu własnego Ojca Głosiciela, a zatem dziesięć procent wszelkich dóbr zostawało w skrzyniach wójta i mieszkańców. Na Wschodzie wpływy klasztorów nie były tak dominujące jak za Wrzącą, choć tutejsi ludzie również wyznawali kult Pani. W takich przypadkach zdarzało się, że najbliższy klasztor przysyłał Ojca Głosiciela w towarzystwie drużyny Zaprzysiężonych – elitarnego oddziału klasztornych wojowników – by ten zaopiekował się zbłąkanymi owieczkami. Jako że sam również nie chciałem spotkać dawnych towarzyszy broni, wybaczyłem tłuściochowi niefortunny incydent sprzed chwili; ostatecznie dwieście marek w srebrze to pokaźna suma. Każdy mógł ulec pokusie. Na szczęście wójt nie mógł słyszeć tych myśli. Pucołowatą twarz wykrzywiał gorzki grymas strachu. Mierlke podniósł zad z krzesła i ciężkim, posuwistym krokiem podszedł do jednego z kufrów – tego wyglądającego najsolidniej. Wyjął klucz z kieszeni, wsadził w otwór zamka i przekręcił. Nie sądziłem, że poważy się na jakieś głupstwo, ale dla pewności podniosłem obrzyna z blatu i wycelowałem w szerokie plecy. Wójt obrzucił mnie posępnym spojrzeniem, po czym sięgnął do środka, chwilę poszperał i wyciągnął dwie solidnie napchane sakwy. Jedna była wyraźnie mniejsza od drugiej. – Sto marek w srebrze i jeszcze pięćdziesiąt – rzekł z wyraźnym bólem w głosie. Poczułem, jak opada mi szczęka. Stary łobuz jeszcze się targował. – Po sto od łba to razem dwieście, chyba że w tych stronach jest inaczej? – warknąłem. Tłuścioch zerknął w przepastne tunele luf. O dziwo, na jego twarz powróciło uprzednie zacięcie. – Nie mam tyle srebra, to nie Piołun, do cholery – warknął. – Chyba że chcesz taszczyć worki z miedziakami – dodał, wskazując na pozostałe kufry – albo skóry. Wykrzywiłem usta. Nie uśmiechało mi się wiosłować z dodatkowym obciążeniem. – Co możesz dać w zamian? – zapytałem, choć obaj znaliśmy odpowiedź. – Niewolnice do łoża, póki tu zostaniesz, kwaterunek, wyżywienie i co znajdziesz u naszych rzemieślników – wyliczył. Zastanowiłem się. Propozycja nie była taka zła. Zwłaszcza pierwsza jej część. – Odpoczniesz, rany zaleczysz – zachęcił wójt i wskazał na poplamione juchą, postrzępione przez pazury koszulę i płaszcz. – Wokół osady jest trochę siół, może kto wynajmie cię do roboty. W głębi puszczy potworów nie brakuje. – Na ile czasu ta gościna? Wójt potarł z namysłem podwójny podbródek. – Do kolejnego nowiu. Propozycja była uczciwa i przypadła mi do gustu. – Potwierdzicie, wójcie, tę umowę pod przysięgą przed obliczem Pani wraz z wszystkimi mieszkańcami – upewniłem się. – Potwierdzę i inni też tak uczynią.
Skinąłem głową zadowolony. – Co do dziewki, to chcę tamtą. – Wskazałem ruchem głowy na sypialnię. Oblicze wójta wykrzywił bolesny grymas. – To moja ulubiona, zamiast niej dam ci dwie inne. Aż tak to go nie polubiłem. – Chcę tę – stwierdziłem tonem sugerującym, że ta kwestia nie podlega negocjacjom. Zacisnął szczęki, przez co jego policzki lekko się zatrzęsły. – Zgoda – wycedził, obrzucając mnie złym wzrokiem. – Gdzie się zatrzymasz? – W gospodzie, przyślij ją do mnie jeszcze przed zmierzchem. Nie zwracając więcej uwagi na jego ponurą minę, zgarnąłem srebro i ruszyłem do wyjścia, na wszelki wypadek trzymając odbezpieczonego obrzyna w dłoni. Na dworze przywitał mnie milczący tłum. Spojrzenia wszystkich gapiów kierowały się ku sakwom w mojej dłoni. Wnioskując po wyrazie zaskoczenia malującym się na poniektórych twarzach, chyba się nie spodziewali, że pójdzie mi tak łatwo. Obdarzyłem tych dobrych ludzi moim najprzyjaźniejszym uśmiechem. Ostatecznie przez kilka najbliższych niedziel miałem wypoczywać tu na ich koszt. · II · Miejscowa gospoda prezentowała się całkiem nieźle. Robactwa było mało, żywili suto, a i w piwie nie pływało za wiele drożdży. Dodatkowo, jako gość honorowy, dostałem własną izbę z solidnym, nietrzeszczącym łóżkiem. Czas upływał mi między słodkimi pieszczotami z Erwą, a piciem, jedzeniem i grą w kości. Z każdym upływającym dniem, a raczej nocą, coraz mocniej uświadamiałem sobie, że od bardzo dawna nie czułem się tak świetnie, co chyba niezbyt dobrze świadczyło o prowadzonym przeze mnie trybie życia. Odegnałem przykrą myśl, uniosłem wzrok znad pustego kufla i rozejrzałem się po dużej sali. O tej porze było tu jeszcze pusto: uczciwi ludzie zajęci byli pracą i zjawiali się w knajpie pod wieczór. Na klepisku pośrodku izby płonął ogień. Obecnie nad wątłymi płomieniami wisiał kociołek z bulgocącą zupą rybną. Dym ulatywał leniwymi pasmami przez dziurę w dachu, wybitą tak, by ulewy nie gasiły ogniska, co było przydatne podczas pory deszczowej, gdy lało niemal bez przerwy. Długie stoły z ławami do siedzenia ustawiono w regularnych odstępach wokół paleniska. Szynkwas, a raczej imitująca go gruba deska ustawiona na kozłach biegła pod ścianą naprzeciw wejścia. Tkwił tam niski człowieczek o twarzy i spojrzeniu chytrego szczura. Przywołałem go wzrokiem. Gdy wychwycił moje spojrzenie, w czarnych ślepkach rozbłysła czysta nienawiść. Czy mogłem go o to obwiniać? Ostatecznie od ponad dwóch niedziel jadłem i piłem na jego koszt. Jak to mawiają wyznawcy Jezusa z Nowego Rzymu – każdy dźwiga swój krzyż. Podszedł do mnie z niechęcią człowieka, który widzi, że zbliża się do trędowatego. W zamian obdarzyłem go ujmującym uśmiechem, a następnie wypowiedziałem całą litanię życzeń. Począwszy od jeszcze jednego piwa, przez zupę z kociołka, pasztet z królika, a skończywszy na garncu najlepszego miodu oraz gorącej kąpieli na wieczór. Może to małoduszne i niegodne byłego sługi klasztorów, lecz uwielbiałem patrzeć, jak każde moje kolejne zamówienie odciska się na jego szczurzym obliczu rozpalonym piętnem.
Niech Pani mi wybaczy. Ostatecznie w tej dziurze nie było zbyt wiele rozrywek. Dodatkowo przykazałem, aby zaniósł to samo Erwie, która większość czasu spędzała w naszej sypialni. Dla niej również był to okres wypoczynku. W zasadzie nie musiała pracować, wyjąwszy czas poświęcony mojej skromnej osobie. W ten sposób odwdzięczałem jej się za szczery entuzjazm, z jakim obdarzała mnie miłosnymi umiejętnościami – te zaś były na najwyższym poziomie. Co do innych form naszych kontaktów, to rozmawialiśmy raczej mało. Dziewka była niepiśmienna, potrafiła liczyć do tuzina i nie miała żadnego pojęcia o świecie. Niemal całe życie spędziła w tej osadzie. Wójt kupił ją od jej ojca, gdy ten popadł w długi. Miała wtedy kilka lat. Kiedy podrosła i wyładniała, stary rozpustnik przysposobił ją do swych łóżkowych wymagań, a te, jak się okazało, miał wcale wyrafinowane. To był jeszcze jeden powód, dla którego polubiłem starego łobuza. Szynkarz wysłuchał zamówienia do końca, nie dostając przy tym ku mojemu rozczarowaniu apopleksji, i odszedł, mrucząc coś o przybłędach panoszących się na nie swoim. Uśmiechnąłem się pod nosem, jednak zaraz zrzedła mi mina. To miała być moja ostatnia noc spędzona w tej osadzie. Do nowiu zostało już bowiem tylko trzy dni. Wówczas przysięga złożona przez mieszkańców w kaplicy Pani przestanie obowiązywać. Lepiej, żebym zniknął przed tym terminem. W sakwach wciąż miałem nieruszone sto pięćdziesiąt marek wypłacone przez wójta i dodatkowe osiem, które zarobiłem na grze w kości. Taka suma może skłonić niejednego rozsądnego człowieka do zgubnych czynów. Zabiłem w tej osadzie tylko raz i chciałem, żeby tak pozostało. Miejscowi mogli nie być aż tak wstrzemięźliwi. Nikt nie lubi, gdy jakiś przybłęda przychodzi do jego warsztatu czy straganu i bierze sobie towar za darmo. A nie da się ukryć, że dokładnie w taki sposób zaopatrzyłem się – kwatery i wyżywienia nie liczę – w nowe noże do rzucania, skórzany płaszcz i solidne buty, spodnie, kilka koszul, kuszę oraz szereg innych przydatnych drobiazgów, zyskując w efekcie kilkunastu nowych wrogów. Dlatego postanowiłem nie czekać do ostatniej chwili i odpłynąć z tej gościnnej osady wraz ze świtem. Podczas gdy snułem plan ewakuacji, niewolnica usługująca przy stołach przyniosła zamówiony kufel piwa i glinianą miskę z zupą. Była to chuda, wysoka kobieta o końskiej twarzy i wielkich piersiach. Nie była już młoda, dochodziła trzydziestki, ale i tak cieszyła się powodzeniem wśród tutejszych gości. Można ją było mieć już za kilka groszy, garniec wosku lub kilka bobrowych skórek. Trzeba przyznać, szynkarz miał łeb do interesów. Siedziałem sobie oparty o ławę, zwrócony twarzą ku wejściu. Godzina za godziną sączyłem kolejne piwka i oddawałem się słodkiemu lenistwu. Z braku innych zajęć jak co dzień skupiłem się na obserwowaniu przychodzących do gospody klientów. Od kilku dni niemal zawsze były to te same twarze. Czasem jednak zaglądał tu ktoś spoza osady: traper, bartnik albo kmieć zamieszkujący w nieodległym siole. Zazwyczaj przypływali tu na kilka dni, aby sprzedać swoje towary, uzupełnić zapasy, no i oczywiście obowiązkowo poruchać. Lubiłem tych nowych. W przeciwieństwie do miejscowych ćwoków nie traktowali mnie jak trędowatego, pogadali o tym i owym, zagrali w kości. Rzecz jasna, były to tylko zwykłe, proste gadki dotyczące codziennych tematów, ale gdy ktoś, tak jak ja, całe tygodnie nie ma do kogo gęby otworzyć, szybko uczy się doceniać choćby najprostszą rozmowę z drugim człowiekiem. Tego wieczoru zjawili się sami miejscowi. Widziałem, jak przystawali w progu i obrzucali mnie pochmurnymi spojrzeniami, po czym szybko umykali do swoich kumotrów.
Niech idą do diabła! Gwar rozmów narastał, w tle miejscowy grajek zaczął brzdąkać na bałałajce i nucić balladę o dziewczynie, co Hercoga nie chciała. Tę pieśń znałem na pamięć, śpiewano ją wszędzie między morzem a górami. W każdej wersji, jaką słyszałem, chodziło o to samo: głupia młódka wolała swego ukochanego od cudzoziemskiego księcia. W wersji śpiewanej na Pogórzu był to szewc, na równinach myśliwy, a nad morzem rybak. Zawsze jednak jakiś biedak, lecz przy tym mądry, piękny, uczciwy, młody, dzielny i śmiały. Jak żyję, takiego dziwu nie spotkałem. Tak czy inaczej, podły Hercog porwał dziewkę i uwiózł do swego księstwa na zachodzie, a zakochany junak przemierzył pół świata, by ją wyzwolić, oczywiście na sam koniec zabijając złego wodza. Ot, kolejna historia wymyślona ku pokrzepieniu serc maluczkich. Jak dla mnie, zwykłe leczenie kompleksów. Byłem w księstwach Saksonów i widziałem, jak ludzie żyją, tylko pozazdrościć. Miasta ludne, bogate, z kamiennymi domami, a nie te nasze kurniki, drogi porządne, ubite. Wszystko na odwrót niż po wschodniej stronie brzegu. Tutejsi gadają, że to wina złego losu. Wojna, skażenie, kwaśne deszcze, pomór, susza lub koklusz. Zawsze coś przeszkadza. A ja sobie tak myślę, że to taka tradycja, może nawet sięgająca jeszcze czasów sprzed Zagłady. A tradycja u nas rzecz święta – usłyszycie to od każdego kapłana Najświętszej Pani. Osuszyłem kufel i zacząłem rozważać, czy nie zbierać się do Erwy czekającej na mnie w łóżku. Z zamyślenia wyrwał mnie głuchy huk drzwi uderzających o ścianę. Spojrzałem w stronę wejścia i zobaczyłem, jak przez otwór między ościeżnicami przepycha się wielkie chłopisko o niedźwiedzich barach i piersi rozsadzającej skórzaną, obszytą frędzlami kurtkę. Spod bobrowej czapy wystawał zarośnięty łeb, połączony z tułowiem niemal z pominięciem szyi. Pod szerokim czołem i masywnymi wałami nadoczodołowymi błyszczały czujne oczy. Przybysz miał na sobie długi płaszcz, spodnie ze skóry łosia oraz buty z cholewami. Monstrualny tułów opasywał flintpas podtrzymujący strzelbę przewieszoną przez plecy. Przy pasie na biodrach nosił długi, prosty myśliwski miecz w skórzanej pochwie oraz dwa noże. Wyglądał, jakby miał za sobą naprawdę długą drogę. Zatrzymał się krok za progiem i rozejrzał po sali. Naraz wszyscy zgromadzeni kmiecie, dotychczas gapiący się na to dziwowisko, zaczęli udawać, że wcale ich tu nie ma. Kto by chciał drażnić takiego zwierzaka? Wzrok wielkoluda zatrzymał się na mojej skromnej osobie. No to już chyba wiecie. Nasze spojrzenia spotkały się na krócej niż oddech; to wystarczyło, by pod moją czaszką rozbrzmiały dzwony alarmowe. Ten facet nie miał w sobie nic z przytępego trapera, który miesiącami nie wychodzi z głuszy i pierdoli złapane w sidła sarny. Zawsze rozpoznam mordercę, nie pytajcie mnie w jaki sposób. Taki talent. Teraz ten dar szeptał mi, że dla tego mężczyzny zabicie człowieka jest równie łatwe jak splunięcie. Nie żebym był szczególnie oburzony takim podejściem do otaczającej rzeczywistości. Ostatecznie sam też nie byłem święty. Spojrzenie ciemnych, uważnych oczu prześlizgnęło się po mnie i pomknęło do szynkarza tkwiącego za ladą. Ten zastygł nieruchomo z miną szczura zagonionego w kąt. Prawie zrobiło mi się go żal. Uniosłem kufel do ust i znad cynowej krawędzi przyjrzałem się nieznajomemu dokładniej. Wielkolud ruszył ociężałym krokiem w kierunku szynkwasu, z pozorną niezgrabnością człowieka, który nikomu nic nie musi udowadniać: stawiał ciężkie kroki, niemal nie odrywając podeszew od klepiska, a buty miał naprawdę dobre, za dobre. Ten człowiek jeszcze kilka tygodni
temu odwiedzał szewca, i to nie pierwszego lepszego partacza. Zmierzając przejściem między ławami, przypominał drapieżnika, który wie, że jest na szczycie układu pokarmowego. I to właśnie wzbudziło mój niepokój: co taka bestia w ludzkiej skórze robiła na tym zadupiu? Czyżby wójt nie odżałował straty? Ostatecznie posuwałem jego kobietę. Niektórzy mężczyźni bywają w takich przypadkach przesadnie drażliwi. Wprawdzie facet nie wyglądał na takiego, co bierze robotę za kilkadziesiąt marek – więcej wójt by nie dał, tego byłem pewien. Z drugiej strony, jak człowieka przyciśnie, to przyjmie każdą robotę. Wstyd przyznać, sam zabijałem za mniejsze pieniądze. Tak, moi drodzy, możecie zarzucić mi paranoiczną nieufność, lecz już dawno przestałem wierzyć w zbiegi okoliczności. Zwłaszcza gdy w sakwach miałem sto pięćdziesiąt srebrnych powodów. Oczywiście pozostawało jeszcze jedno wyjaśnienie pojawienia się wielkoluda, lecz było zbyt przerażające i wolałem je na razie odrzucić. Skląłem się tylko w duchu, że nie wypłynąłem dzień wcześniej. Nieznajomy wybrał miejsce przy ścianie, zapewniające widok na salę i drzwi. Trzech siedzących tam kmieci umknęło ze swych siedzisk niczym wystraszone króliki. Wielkolud nawet nie zwrócił na nich uwagi, zdjął z pleców strzelbę, oparł o ścianę, tak by mieć broń na wyciągnięcie ręki. Następnie rozsiadł się i ściągnął z głowy czapę, uwalniając plątaninę czarnych kręconych włosów. Szynkarz pojawił się przy nim błyskawicznie, aż pozazdrościłem. Przybysz podrapał się po szerokim nosie i złożył zamówienie: miał tubalny, chrapliwy głos, doskonale słyszalny w ciszy, jaka zapanowała w gospodzie. Szczurzy ryj nawet nie zająknął się w temacie zapłaty, co więcej, zapewnił, że wszystkim zajmie się osobiście. Nie dziwota. Facet wyglądał na takiego, co to nie lubi, gdy zupa jest za słona. Postanowiłem zmywać się do swojej izby, atmosfera stała się jak dla mnie zdecydowanie za skisła. Poza tym byłem niemal bezbronny, obrzyna zostawiłem pod opieką Erwy i przy sobie miałem tylko nóż. Trochę mało jak na wielkiego sukinsyna przywodzącego na myśl jednoosobową armię. Z hurgotem odsunąłem ławę i podniosłem się. Spojrzenia wszystkich obecnych w sali skierowały się w moją stronę, no, prawie wszystkich, gdyż nieznajomy nawet nie drgnął, choć czułem, że obserwuje mnie z ukosa. To był rodzaj testu. Ktoś tak groźny nie musi udawać braku zainteresowania. Lodowata pięść strachu wbiła się brutalnie w mój dołek, byłem już pewny, że facet jest tu z mojego powodu. Szereg pytań rozbiegło się w mojej głowie niczym spłoszone oposy. Czyżby był z klasztorów? Jak mnie znaleźli? Kiedy postanowi mnie zabić? Udając, że mam już mocno w czubie, podreptałem w kierunku zaplecza, gdzie mieściła się moja izba. Przez cały czas, trzymając dłoń przy kościanej rękojeści noża, kątem oka obserwowałem, czy nieznajomy nie wykonuje żadnych gwałtownych ruchów. Nie chwaląc się, potrafię z dwudziestu kroków trafić nożem w cel wielkości ludzkiej głowy. To zwykle wyrównuje szanse. Ku mojej uldze wielkolud zupełnie mnie ignorował, ostentacyjnie skupiając uwagę na cyckach niewolnicy, gdy ta stawiała przed nim garniec z piwem. Dopiero za drzwiami kwatery pozwoliłem sobie na rozluźnienie. Erwa brała właśnie kąpiel. Przemknąłem spojrzeniem po nagim ciele niewolnicy,
zatrzymując się dłużej na ciemnych brodawkach wystających znad wody. Poprawiła kosmyk wilgotnych włosów opadający na oczy i wyciągnęła do mnie rękę. – Chodź, nie mogłam się już ciebie doczekać – powiedziała to w taki sposób, że niemal jej uwierzyłem. – Za chwilę – odparłem. Zamknąłem drzwi na skobel, następnie podparłem klamkę deską. Robiłem tak co wieczór, na wypadek gdyby jakiś podpity wieśniak za bardzo wziął sobie do serca balladę o dzielnym junaku i zechciał poderżnąć mi gardło we śnie. Oczywiście dla wielkoluda lichy skobel nie był żadną przeszkodą. Jego mogły powstrzymać jedynie pociski z obrzyna. Podszedłem do łóżka i wyciągnąłem dwururkę spod materaca. Naoliwione lufy lśniły w blasku lampy olejnej stojącej na stole. Z juków dobyłem metalowe pudełko z amunicją. Złamałem komorę nabojową i załadowałem do niej parę ołowianych pocisków o żłobkowanych ściankach. Od razu poczułem się lepiej. Resztę uzbrojenia zostawiłem na razie w spokoju. Przez kilka najbliższych godzin byłem raczej bezpieczny. Jeśli wielkolud przybył tu, by mnie załatwić, niechybnie zaczeka do nocy. Z własnego doświadczenia wiedziałem, że najlepiej zabija się, gdy cel śpi. Może to niezbyt uczciwe i zgodne z naukami Najświętszej Pani, ale za to dobre dla własnego zdrowia. Teraz jednak czekały mnie przyjemniejsze rzeczy. Odłożyłem obrzyna i pas z nożami na stół, po czym zrzuciłem z siebie ubranie. Erwa przez cały czas obserwowała mnie z parującej wody. Wiedziałem, na co patrzy. Głębokie blizny sprzed zaledwie kilku tygodni, pamiątki po pazurach rybojeba, były teraz ledwie dostrzegalne. Rany goiły mi się szybko, nawet bardzo szybko. To kolejny powód, dla którego ludzie traktowali mnie jak odmieńca. Nagle do mojego umysłu wślizgnęło się niechciane wspomnienie. Naga kobieta leżąca bezwładnie w zakrwawionej pościeli. Przechylona głowa opada za krawędź łoża, a długie złote włosy spływają w rdzawą kałużę na podłodze. Odepchnąłem obrzydliwą marę. Ta była żywa, czysta i chciała mnie – no, może niezupełnie z własnej woli, ale na tym świecie ciężko o ideał. Podszedłem do balii, zabierając po drodze obrzyna, przekroczyłem krawędź i zanurzyłem się tuż obok Erwy. Dwururkę oparłem obok, kolbą ku górze, tak by w każdej chwili móc chwycić broń. Woda już ostygła, ale za to dziewczyna była bardziej niż gorąca. Przywarła do mnie gładką, wilgotną skórą, a jej ręka zanurkowała i odnalazła sztywniejącą męskość. Lewą dłonią chwyciłem ją za gęste włosy, prawą zaciskając na gorącej, krągłej piersi. Odnalazłem pocałunkiem miękkie wargi i wepchnąłem język między ostre ząbki, całowaliśmy się długo, niemal do utraty tchu. Nie przerywając pieszczot, uniosłem ją i nasadziłem na siebie. Przyjęła mnie wilgotnym, uległym ciepłem. W przeciwieństwie do większości znanych mi kobiet zawsze była gotowa, srom rozsunął się miękko i zjechała po wygiętej krzywiźnie aż po samą nasadę członka, a krągłe pośladki podskoczyły sprężyście na moich udach. Poruszała się w górę i w dół, zataczając jednocześnie koła biodrami. Tym razem to ona odszukała moje usta. Lizaliśmy, szczypaliśmy i gryźliśmy siebie w zapamiętaniu. Jej ruchy stały się gwałtowne, niemal dzikie, opadała na moje podbrzusze z całą siłą szczupłego, sprężystego ciała, rozchlapując wodę po podłodze, aż przyszła chwila, gdy odchyliła głowę, jęknęła przeciągle, a potem wygięła tułów w tył tak, że nabrzmiałe brodawki wycelowały w sufit, jej udami i brzuchem wstrząsnęły krótkie spazmy.
Dogoniłem ją, poruszając mocno biodrami. Ognisty strumień rozkoszy wystrzelił w górę, wlewając się do ciepłego wnętrza, mieszając z wodą i mydlinami. Drżąc z wyczerpania, zastygliśmy wtuleni w siebie. Z błogostanu wyrwało mnie skrzypnięcie deski w sieni. Błyskawicznie sięgnąłem po obrzyna i wycelowałem w drzwi. Nie spuszczając palca ze spustów, wyszedłem z balii i stanąłem na klepisku. Pod moimi stopami szybko zebrała się kałuża wody. Erwa otworzyła usta, lecz powstrzymałem ją, przykładając palec do warg. Czekałem tak kilka chwil, lecz niepokojący dźwięk nie powtórzył się. Uśmiechnąłem się do dziewczyny, pochyliłem nad nią i pocałowałem czule w usta. Gdy się wyprostowałem, ona również podniosła się z wody. Z przyjemnością wpatrywałem się w zgrabne nogi i ciemne runo podbrzusza, dziewczęce biodra przechodzące w szczupłą talię, piersi o ciemnych brodawkach barwy dojrzałej wiśni. W jej oczach dostrzegłem skupienie. – O czym myślisz? – zapytałem, raczej po to, by coś powiedzieć, niż ze szczerej ciekawości. – Zabierz mnie ze sobą – powiedziała, a potem zacisnęła usta w wąską linię, jakby przestraszyła się wypowiedzianych słów. Zdębiałem. No, ale przecież sam się prosiłem. Przez chwilę nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć. Przez moją głowę przewinął się korowód półprawd i zwykłych kłamstw. Lubiłem ją i nie chciałem zranić prawdą. Ta zaś była boleśnie prozaiczna. Poza dobrym rżnięciem nic nas nie łączyło. Dobre dupczenie to zbyt mało, aby ciągnąć ze sobą przez puszczę dodatkowy balast. Na tej samej zasadzie co worek miedziaków czy zwierzęce skóry. Może to i okrutne, ale dla mnie była tylko towarem, zapłatą za wykonane zlecenie. Niczym więcej. Gdy przyprze mnie chuć, dziwkę lub niewolnicę mogę kupić w każdej większej osadzie, może nie tak ładną i dobrą w te klocki, ale przy moim trybie życia nie jestem przesadnie wybredny. Niektóre prawdy tną jak nóż. Ta była jedną z nich. Dla niej miałem inną, mniej okrutną i łatwiejszą do przyjęcia. – Nie mogę, złożyłem przysięgę przed posągiem Pani. Wójt jej dotrzymuje, ja też. Nie sprzeniewierzę się bogini. Nim wymówiłem ostatnie słowo, wiedziałem już, że ta wersja jej nie przekonała. Widocznie nie była religijna, rzadka cecha u prostaczków. – Brzydzę się nim – wyznała z nienawiścią w głosie – jego tłustym cielskiem, tym, jak sapie, poci się, gdy przygniata mnie do siennika, smrodu, gdy wkłada mi kutasa w usta i wpycha go po same jaja w gardło. Rozumiesz, nienawidzę go – niemal wykrzyczała. Zamilkłem, bo cóż można powiedzieć na takie słowa. Niczego to jednak nie zmieniało. – Za trzy dni jest nów – kontynuowała, biorąc moje milczenie za przyzwolenie – wtedy będziesz mógł go zabić bez obrażania Najświętszej Pani. – Życie, które prowadzę, nie jest dla ciebie – spróbowałem przemówić jej do rozsądku spokojnym głosem, podobnym do tego, jakim ojciec tłumaczy coś dziecku. – Jestem mordercą, poluję na potwory, a czasem i na ludzi, a oni polują na mnie. Nie przetrwałabyś w moim towarzystwie dwóch niedziel. Ciemne oczy zwilgotniały, skinęła głową i opuściła wzrok. – Rozumiem – wyszeptała, a ja poczułem się jak ostatnia świnia. Dotknąłem palcami drobnej bródki i zmusiłem Erwę, by spojrzała mi w oczy.
– Tu masz dach nad głową, ciepłą strawę, nie musisz ciężko pracować. Znałem kobiety, które oddałyby za możliwość takiego życia własne dzieci. Wójt ma do ciebie słabość, wykorzystaj to. Wygięła usta w podkówkę i otarła łzę spływającą po policzku. – Zatem mamy jeszcze dla siebie trzy noce. – Tylko tę – wyznałem prawdę, choć wcześniej miałem tego nie robić. – Przed świtem odpływam. W jej oczach błysnęło zaskoczenie i coś jeszcze, czego nie potrafiłem nazwać. Ujęła mnie za dłoń. – Dobrze, zatem chodź do łóżka. Chcę, żebyś zapamiętał na długo ten ostatni raz. Zasnęła z głową wtuloną w moje podbrzusze. Ja, niestety, nie mogłem sobie pozwolić na podobny luksus. Leżałem zmęczony i ociężały, wpatrując się w cienie rzucane przez blask lampy. Obrzyna trzymałem w zasięgu ręki, zaś jagathan zawiesiłem na poręczy u wezgłowia. Mój wewnętrzny zegar podpowiadał mi, że minęła północ. Jeśli nie pomyliłem się co do intencji wielkoluda, powinien niedługo się zjawić. Troszeczkę męczyło mnie sumienie, że nie odprawiłem Erwy na tę noc i narażam ją na niebezpieczeństwo, ale tylko troszeczkę. Jeśli miałem załatwić wielkoluda, wszystko musiało odbywać się tak jak zwykle. Ponadto liczyłem, że jeśli facet wpadnie tu i zobaczy na łóżku nagą, bezbronną dziewczynę, zawaha się na kilka sekund. To powinno mi wystarczyć. Może to podłe, ale wybór: moje życie lub jej był oczywisty. Gdzieś po godzinie usłyszałem ciężkie kroki za drzwiami. Delikatnie zsunąłem z siebie głowę dziewczyny i wstałem powoli z łóżka. Podniosłem obrzyna i kciukiem odciągnąłem kurki, wolną dłonią wysunąłem jagathan z pochwy. Zająłem pozycję z prawej strony drzwi. Nie zamierzałem bawić się w celowanie w głowę. Z tej odległości pocisk wystrzelony z obrzyna zabija samą siłą trafienia. Odgłosy kroków zbliżyły się do wejścia i nagle zamilkły. Wstrzymałem oddech. Czułem, że tam jest, wielki, nieruchomy jak głaz. I wkrótce równie martwy, pomyślałem sekundę wcześniej, nim ciszę przerwało skrzypnięcie deski towarzyszące przesuwaniu podeszwy buta; i znów rozległy się kroki. Nieznajomy odchodził. Zmarszczyłem czoło, wietrząc podstęp. Zapewne wyczuł moją obecność. Są ludzie, którzy mają szósty zmysł ostrzegający ich przed niebezpieczeństwem. Bez samochwalstwa, też się do nich zaliczam. Dobiegło mnie skrzypienie zawiasów, suchy trzask, a potem zgrzyt przesuwanych rygli. Wyglądało, że wielkolud i ja zostaliśmy sąsiadami. Westchnąłem ciężko. To będzie długa, męcząca noc. Naraz naszła mnie kusząca myśl, żeby odwiedzić nieznajomego w jego pokoju. Czyż atak nie jest najlepszą metodą obrony? Problem w tym, że być może wielkolud chciał sprowokować mnie do takiego zachowania. Postanowiłem nie zmieniać planu. Naciągnąłem spodnie i ponownie ułożyłem się przy boku śpiącej smacznie Erwy, nieświadomej grożącego nam niebezpieczeństwa. Czas płynął nieznośnie powoli i tylko dzięki wpojonej w klasztorze dyscyplinie oparłem się senności. Wyrównałem oddech i zapadłem w rodzaj letargu, choć lepszym określeniem byłby stan medytacji. Braciszkowie poświęcili wiele lat, by wykształcić we mnie tę umiejętność – niezwykle rzadką nawet wśród elity klasztornych skrytobójców.
W tym stanie zyskiwałem rodzaj wewnętrznego widzenia. Mój umysł i ciało odpoczywały, jednocześnie rejestrując najdrobniejszą zmianę zachodzącą w najbliższym otoczeniu. Słyszałem chrobot myszy wracającej z sieni do norki w izbie, pohukiwanie sowy krążącej nad gospodą, gdzieś zza ścian docierało do mnie ciężkie sapanie mężczyzny i jęki ujeżdżanej przez niego kobiety. Wyglądało na to, że mój sąsiad znalazł sobie ciekawsze zajęcie niż próba wysłania mnie na tamten świat. Być może źle go oceniłem, ale przecież noc jeszcze się nie skończyła. Nagle coś się zmieniło, tuż pod moim bokiem. Choć nawet nie drgnęła, po szybszym oddechu poznałem, że się przebudziła. Czułem, jak mi się przypatruje, przekonana o mojej nieświadomości. Ostrożnie, tak by mnie nie zbudzić, zsunęła z siebie wełniany pled i zeszła z łóżka. Bose stopy zadudniły cicho o podłogę. Zatrzymała się przy stole. Przez chwilę mój umysł nie zarejestrował żadnego ruchu, chyba się nad czymś zastanawiała. Następny dźwięk mnie zaskoczył. Odgłos towarzyszący wysuwaniu ostrza z pochwy trudno pomylić z czymkolwiek innym. Stąpając na palcach, powróciła do łoża, pochyliła się i przyłożyła mi nóż do gardła. Gdybym nie czekał na wielkoluda, byłbym już martwy. Otworzyłem oczy, to ją zaskoczyło. Błyskawicznym ruchem chwyciłem jej nadgarstek i odepchnąłem ostrze. Szarpnęła się, co, rzecz jasna, nie miało najmniejszego sensu. Wolną dłoń zacisnąłem na gardle dziewczyny, dławiąc rodzący się krzyk, i rzuciłem ją na łóżko. Odebranie jej noża było dziecinnie proste. Obróciłem kościaną rękojeść w dłoni i przytknąłem sztych do jej twarzy. W zastygłych rysach nie dostrzegałem strachu, tylko zaciętą determinację. Czyżby wolała zabić mnie, niż pozwolić odejść bez niej? Myśl ta połechtała moją męską próżność, niemniej próba poderżnięcia mi gardła we śnie musiała nieuchronnie popsuć nasze stosunki. – Dlaczego? – zapytałem, szczerze ciekaw odpowiedzi. W czarnych oczach błysnęła pogarda. Zacisnęła usta w wąską linię. Cóż, nie zdecydowałem jeszcze, co z nią zrobię, ale takim zachowaniem na pewno sobie nie pomagała. Wolną dłoń położyłem na szorstkiej brodawce piersi i zacisnąłem palce na sutku. Krzyknęła z bólu i naprężyła mięśnie. Zatkałem jej usta kantem dłoni, w której trzymałem nóż. Drobne ząbki ukąsiły mnie głęboko, do krwi. Jednak z nas dwojga to ją bardziej bolało. Puściłem brodawkę i odczekałem chwilę, czując, jak ulga rozpływa się po drobnym ciele. – Następnym razem, gdy nie uzyskam odpowiedzi lub wyczuję, że kłamiesz, obetnę ci sutki, a potem wezmę się za cipę. I wierz mi, to cię nie zabije. Będziesz cierpieć jak nigdy, a gdy z tobą skończę, nawet najbardziej wyposzczony traper nie zechce cię tknąć. Wyczuła, że mówię poważnie, poznałem to po spazmatycznym drżeniu mięśni. Dałem jej jeszcze chwilę na przemyślenie moich słów, nim powtórzyłem pytanie. Tym razem nie ociągała się z zaspokojeniem mojej ciekawości. Mądra dziewczynka. – Człowiek, którego zabiłeś, był moim ukochanym – odpowiedziała z nagłą eksplozją nienawiści w głosie. Poczułem, jak szczęka opada mi ze zdumienia. Przez kilka tygodni dogadzała mi na wszystkie sposoby, niemal uwierzyłem, że się zakochała, a tu proszę, taka niespodzianka. Chciałem to zrozumieć. – Mogłaś to zrobić wcześniej. Czemu czekałaś aż do teraz? – To był warunek postawiony przez pana.
Zrozumienie, że mówi o wójcie, zajęło mi kilka uderzeń serca. – Do czasu obowiązywania przysięgi miałam zdobyć twoje zaufanie, uwieść cię, a potem namówić, byś zabrał mnie ze sobą. Wtedy... – nie musiała kończyć. Porywając własność wójta, złamałbym przysięgę złożoną przed obliczem Pani. Wówczas wedle zwyczaju i prawa każdy człowiek w osadzie byłby zobowiązany mnie zabić. Coś mi mówiło, że wielu by próbowało. Zrozumiałem też, że sam przyspieszyłem próbę skrytobójstwa, wyjawiając termin opuszczenia osady. Swoją drogą, miałem przeczucie, że tłusty wieprz wiedział o miłości niewolników i wystawił chłopaka celowo. Poczułem niechętny podziw dla niego, chytrze to sobie obmyślił. W białych rękawiczkach pozbył się konkurenta, a przy okazji wykorzystał to, by mnie załatwić. I o mały włos, a by mu się to udało. Gdyby nie przybycie do osady tajemniczego nieznajomego i dar wewnętrznego widzenia, byłbym już martwy. Wyglądało na to, że Najświętsza Pani wciąż patrzy na mnie łaskawym okiem. Postanowiłem sobie, że wykosztuję się i złożę ofiarę z białego jagnięcia. Ale to potem. Teraz musiałem zadecydować, co zrobić z dziewką. Zabić czy zostawić przy życiu – a jeśli tak, to w jakim stanie. Do tej pory zabijałem każdego, kto chciał mnie uśmiercić: rzadko kiedy w uczciwej walce. Zwykle strzelałem z zasadzki, podrzynałem gardła we śnie czy modlitwie albo kiedy dupczyli. Załatwiłem też w życiu kilkanaście kobiet, gdy weszły mi w drogę lub utrudniały wykonanie zadania. Mogłem też oszpecić tę piękną twarzyczkę; kara o wiele okrutniejsza niż śmierć i adekwatna do winy. A jednak teraz coś mnie powstrzymało przed użyciem ostrza. Uderzyłem ją w skroń, mocno, jęknęła cicho i zwiotczała pod moim ciężarem. Podniosłem się z łóżka i jeszcze przez chwilę przyglądałem Erwie: pięknej, nagiej i wciąż żywej. Cholera, chyba na starość robię się miękki. Ubrałem się, spakowałem dobytek, a potem wymknąłem się przez okno w ciemną noc. Przemknąłem niczym cień między opłotkami i dotarłem do palisady. Już wcześniej wypatrzyłem odpowiednie miejsce z dala od wieży obserwacyjnej, na której co noc czuwał strażnik. Wdrapałem się po schodkach na wąską rampę biegnącą na całej długości palisady i za pomocą liny zsunąłem na drugą stronę. Moja dłubanka cumowała w przystani. Załadowałem się z rzeczami do środka i odbiłem od pomostu. Kilkanaście silnych pociągnięć wiosłem i już pochwycił mnie nurt. Teraz wystarczyło tylko trzymać prosty kurs i uważać na dryfujące pnie. Ostatni raz spojrzałem na pogrążoną w ciemności osadę i popłynąłem w stronę rodzącego się na wschodzie brzasku.
· III · Dopadli mnie dwa dni później. Płynęli we trzech niewielką szkutą z opuszczonym żaglem, wiosłując, jakby gonił ich sam bies. Wyglądali na myśliwych, jednak w łodzi nie dostrzegłem pakunków ze skórami. Zwróciłem natomiast uwagę na broń: kuszę, łuki, kilka oszczepów i krótkie miecze leżące na pokładzie. Widziane w szklanym oku lunety brodate, wykrzywione wysiłkiem twarze nie mówiły mi nic poza tym, że ci trzej albo przed kimś uciekają, albo też próbują kogoś dogonić. Może cierpię na przerost ego, lecz od razu dopadło mnie nieprzyjemne podejrzenie, że wysilają się tak dla mnie. Błogosławić Panią, nie było wśród nich tajemniczego wielkoluda. Schowałem lunetę przekonany, że tamci nie posiadają takiego udogodnienia. Podobne cacka były już niezwykle rzadko spotykane. Nawet za Wrzącą posiadali je tylko Zaprzysiężeni z klasztorów oraz niektórzy możnowładcy czy wodzowie jegierskich najemników. Równie cenne były tylko strzelby odtylcowe – takie jak mój obrzyn, które zazwyczaj przechodziły z ojca na syna. Tylko raz, w Bursztynie, widziałem lunetę wystawioną na sprzedaż: wyceniono ją na zawrotną kwotę trzech tysięcy marek. Zszedłem z wapiennej skały wznoszącej się przy wodospadzie. Zepchnąłem łódkę na wodę i oddaliłem się od brzegu. Wciąż odczuwałem osłabienie organizmu wywołane stanem medytacji. Zdolność wewnętrznego widzenia opłacałem słabością, że nie wspomnę o krwawieniu z nosa, uszu czy garściach wypadających włosów. Nie ma nic darmo. Od rana czułem się trochę lepiej, mogłem wiosłować w tempie wystarczającym, aby do zmroku zachować konieczny dystans. Oczywiście pod warunkiem, że bezwietrzna pogoda się utrzyma. Gdyby powiał zachodni wiatr, dopadliby mnie bez trudu. Kilka godzin później wiedziałem już, że i tym razem Pani mi sprzyja. Powietrze wciąż zalegało w bezruchu nad szarą wstęgą rzeki. Tuż przed zmrokiem wypatrzyłem odpowiednie miejsce na obozowisko: martwe zakole rzeki, oddzielone od głównego nurtu porośniętą rachitycznymi krzewami łachą. Dobiłem do brzegu i wyciągnąłem dłubankę na piasek, nie trudząc się jej maskowaniem. W pierwszej kolejności postanowiłem przyjrzeć się szerokiemu rozlewisku, które oddzielało łachę od puszczy. Tak naprawdę to nie przypuszczałem, abym natknął się w tym miejscu na utopca; te trzymały się blisko ludzkich osad. Wolałem jednak się upewnić: trzech uzbrojonych facetów na karku to wystarczający kłopot, nawet jak na moje standardy. Poza tym w pobliżu mogły żerować inne potwory lub zwykli drapieżcy. Przebadałem dokładnie teren i nie dostrzegłem żadnych niepokojących śladów, przynajmniej na ziemi. Natomiast w przybrzeżnych wodach żyło coś wielkiego; poznałem to po zmarszczkach pojawiających się na powierzchni. Zajęło mi chwilę, nim zorientowałem się, że były to sumy, prawdziwe olbrzymy wielkości rzecznych fok. Tylko że foka nie zeżre człowieka, a te bydlaki jak najbardziej. Wróciłem do dłubanki, ubrałem się, a potem zacząłem gromadzić gałęzie na opał. Jeszcze nim zapadł zmrok, rozpaliłem ognisko i oprawiłem te kilka ryb, które złowiły się w przymocowaną do burty sieć. Zjadłem kolację, zastanawiając się, czy już dojrzeli dym. Nawet jeśli tak było, wątpiłem, aby podpłynęli tu do mnie pogadać. Raczej zjawią się w nocy z zamiarem poderżnięcia mi gardła. Ja bym tak właśnie zrobił. Sięgnąłem do jednej z sakw i wyciągnąłem uprząż na broń. Lekka, wygodna, idealna dla
skrytobójcy, składała się ze skórzanych pasów i rzemieni, połączonych metalowymi klamrami. Zabrałem ją ze sobą, jak i kilka innych drobiazgów z Torunium tej nocy, gdy zrezygnowałem z klasztornej służby. Uśmiechnąłem się na wspomnienie zaskoczenia w oczach mistrza Sylkiana, gdy złożyłem mu wypowiedzenie, na oddech przed tym, nim wypełnił je ból. Łysy sukinsyn czuł, że umiera. No, ale przyjemne wspomnienia będę snuł na starość. Najpierw trzeba będzie jej dożyć. Sprawdziłem, czy wszystkie uchwyty i zapięcia trzymają, a potem zabrałem się do rozmieszczania broni. W sześciu pochwach schodzących od pach w dół umieściłem nowe ostrza do rzucania – „prezent” od kowala z osady. U pasa na lewym biodrze zawiesiłem mój ulubiony nóż o długiej klindze, a drewnianą pochwę z jagathanem przymocowałem u prawego boku. Zadowolony z rezultatu wyprostowałem nogi. Strzyknęło mi w kolanach – cóż, latka lecą. Na ostatku załadowałem naboje do obrzyna, koronny argument w czekającej mnie rozmowie. Resztę amunicji, również tę na nieludzi, powtykałem w pas na naboje. Całość przykryłem płaszczem. Teraz wystarczyło tylko poczekać. Wraz z zachodem słońca nad rzeką zebrały się chmary wszelkiego krwiożerczego latającego cholerstwa. Szczęśliwie dym z ogniska je odstraszał. Tamci nie mieli takich luksusów. Zapewne przyczaili się gdzieś przy brzegu, czekając na zmierzch. Na myśl, że opędzają się teraz od kąsających małych krwiopijców, poczułem nagły przypływ dobrego humoru. Tuż przed zniknięciem za koronami drzew słoneczny dysk przybrał barwę kutej miedzi. Po spokojnej wodzie rozlała się krwawa poświata, zupełnie jakby gdzieś w głębinach zabito wielkie zwierzę. Pół godziny później ciemność narzuciła na puszczę swój płaszcz, a bezchmurne niebo zasypały tysiące gwiazd. Dawno temu w Torunium przyjaciel przekonywał mnie, że to takie same słońca jak nasze, tylko tamte są bardzo daleko. Nawet dziś, po latach tułaczki, podczas której widziałem nieprawdopodobne rzeczy, trudno mi jest w to uwierzyć. Z drugiej strony nie wierzyłem też do końca w te wszystkie opowieści o Przeklętych Miastach, w szczątki stojących tam wież, wciąż tak wysokich, że najstarsze drzewa wyglądały przy nich jak zabawki, w kamienne ruiny pokrywające wiele mil czy zamieszkujących je Wyklętych. Wszystko to okazało się prawdą. Na własne oczy widziałem przeklęte strefy. Co prawda tylko z daleka, przez lunetę, gdyż jedynie świętokradca, szaleniec lub samobójca złamałby najświętsze z przykazań Bogini. Nie byłem żadnym z nich. Co do mieszkańców Przeklętych Miast, nie miałem okazji ich zobaczyć, gdyż ożywają tylko w nocy. Przysięgam jednak na cycki Pani, że słyszałem krwiożercze odgłosy towarzyszące prowadzonym przez nich niekończącym się polowaniom. Przymus pożerania się nawzajem był najcięższą z klątw, jakie rzuciła w dniach Zagłady Najświętsza Matka na żyjących tam grzeszników. Tak przynajmniej głosiła Święta Księga. Z zamyślenia wyrwał mnie przenikliwy głos puszczyka dochodzący od strony lasu – ktoś lub coś wystraszyło nocnego łowcę. Instynkt szeptał mi, że tam są. Obserwują mnie skryci za drzewami po drugiej stronie rozlewiska. Obrzuciłem czujnym spojrzeniem ciemność, choć i tak nic nie mogłem zobaczyć, ściana lasu była oddalona o dobre trzysta kroków. Właśnie z tej przyczyny wybrałem to miejsce na obóz. Użycie kuszy czy rusznicy na taki dystans wymaga niezłego oka nawet w dzień. Również od rzeki nie mogli mnie zaskoczyć, no
chyba żeby któryś zdecydował się przepłynąć ją wpław z nożem w zębach. Wątpiłem, żebym miał aż takie szczęście, zakładałem, że oni również zauważyli drapieżne sumy. Obróciłem się do nich plecami. Zgarnąłem z ogniska nieco sadzy i poczerniłem sobie twarz. Potem ułożyłem się na ziemi, umościłem sobie podgłówek z sakwy na ubrania i przykryłem się derką. Tym razem nie próbowałem zapadać w letarg. Pomiędzy jednym a drugim stanem medytacji powinno upłynąć najmniej kilkanaście dni. Inaczej można obudzić się z krwotokiem wewnętrznym i dożywotnim paraliżem. Czas upływał leniwie, sącząc się niczym nafta ze skalnej szczeliny – nie przeszkadzało mi to, im zapewne wręcz przeciwnie. A mimo to nie spieszyli się z wizytą. Znalazłem jedno wyjaśnienie: domyślali się, z kim mają do czynienia. Ostatecznie niewielu ludzi posiada taką broń jak ja i potrafi zabić w pojedynkę dwa utopce. To powinno skłaniać do rozwagi, niestety, w tym przypadku chciwość wyraźnie wzięła górę nad rozumem. Nie czekali nawet, aż ognisko całkiem zgaśnie. Nadeszli zgodnie z moimi przewidywaniami od nasady łachy. Skradali się cicho, jak przystało na ludzi puszczy, nie na tyle jednak, bym ich nie usłyszał. Odniosłem przy tym wrażenie, że współpracują z sobą od dawna. Wydostałem się spod derki, wsadziłem pod nią przygotowane wcześniej sakwy – od biedy wyglądało to, jakbym nadal tam spał. Potem, nim zbliżyli się na tyle, by mnie dostrzec, uskoczyłem w mrok. Przywarłem do zimnego piasku, trzymając palce na cynglach. Odciągnąłem kciukiem iglicę. Naoliwiony zamek spustowy pyknął cichuteńko. Usłyszałem chrzęst piasku zgniatanego przez kilka par butów. Chwilę potem dostrzegłem trzy niewyraźne cienie na tle ciemności. Stanęli w półkolu, na tyle, na ile pozwalała im na to niewielka szerokość łachy. Choć leżałem jakieś dwanaście kroków od nich, nie zobaczyli mnie; bezksiężycowa noc i czarny płaszcz czyniły mnie niewidzialnym. Poza tym całą uwagę skupili na wabiku. Środkowy cień poruszył się: brzęknęła cięciwa kuszy i bełt wbił się w kukłę z miękkim plasknięciem. Nie sprawdzałem, czy mają wyczulone ucho. Celując w nogi, nacisnąłem po kolei spusty. Lufy plunęły ogniem i siekanym żelazem. Huk wystrzału zlał się w jedno z bolesnym wyciem. Odłożyłem obrzyna na piasek i przetoczyłem się poza kłęby prochowego dymu. Podnosząc się, dobyłem płynnymi ruchami jagathan i długi nóż. Szybkim spojrzeniem oceniłem sytuację: dwóch łowców oberwało i wiło się z przestrzelonymi nogami na ziemi. Sadząc długie kroki, zaatakowałem trzeciego, wciąż trzymającego się na nogach. Był trochę wyższy ode mnie i nieco cięższy, w prawej ręce trzymał krótki, szeroki miecz, a w lewej niewielką tarczę z metalowym umbrem. Pchnąłem jagathanem w twarz napastnika. Zasłonił się tarczą, odbijając sztych, i uderzył ostrzem od dołu, celując w moją pachwinę. Zablokowałem cios nożem, odepchnąłem w bok szerokie ostrze miecza i wykorzystując lukę, ciąłem jagathanem w kolano. Zachwiał się i troszkę opuścił tarczę. Wykorzystując to, uderzyłem nożem ponad jej krawędzią. W ostatniej chwili zblokował cios, wyprowadził podwójny atak, chcąc przebić mi brzuch mieczem i jednocześnie trafić umbrem w twarz. Schyliłem głowę, unikając rozłupania czaszki, choć szorstka krawędź okucia zdarła mi kawał skóry z czoła, zbiłem jagathanem impet krótkiego miecza, zsunąłem klingę do prostego jelca i zraniłem łowcę w przedramię; jednocześnie uderzyłem od dołu nożem, przebijając jego pachwinę. Mężczyzna krzyknął. Cofnąłem się, pozwalając, by opadł na kolana. Z rozerwanej