Foster Eugie
W mojej głowie
Z „Nowa Fantastyka” nr 7(274) – lipiec 2005
Śródmieście Starej Atlanty nie należy do moich ukochanych miejsc. Od czasu wojen gangów w 2026
stało się jedną wielką meliną syropiarzy i innej żulerii. Sam trzymam się z dala od syropu. Spowalnia,
otępia. To narkotyk straceńców, chcących stępić zbyt ostre kanty rzeczywistości.
Jestem rajderem. Rajd utrzymuje mój umysł w nienagannej świeżości. Dzięki niemu wypluwam z siebie
reklamowe hasła i dżingle dla dużych dzieci, a kiedy mam parę minut wolnego, mogę napisać coś
naprawdę i dla siebie.
Przeszkodził mi telefon od Diny. Do dziś pamiętam, jak jej nosowy głos zawibrował w moim uchu.
Byłem w pełnym rajdzie, a to oznacza specjalne efekty dźwiękowe.
- Kristof! - powiedziała. Własne imię zabrzmiało mi jak uplecione ze światłowodów gniazdo węży. -
Dzięki Bogu, jesteś. Potrzebuję pomocy.
Odczekałem sekundę, żeby echo wybrzmiało w mojej głowie.
- Kotku, ale ja pracuję.
- Błagam, nie możesz na chwilę przerwać? Bardzo cię potrzebuję - w jej głosie było coś
niepokojącego. Albo płakała, albo się cholernie przeziębiła.
Jestem mięczakiem. Nie umiem odmówić babce, nawet skutej na beton. Jeśli chodzi o wciąganie
facetów w kłopoty, mogłeś liczyć na Dinę jak na to, że twardy dysk padnie akurat w dzień rozliczenia.
Ale wystarczyło ją zobaczyć, żeby zrozumieć, czemu każdy rzucał wszystko w diabły i leciał na jej jedno
skinienie.
- Gdzie jesteś? - spytałem.
- Na skrzyżowaniu Brzoskwiniowej z Siódmą.
- Będę za dwadzieścia minut,
Przekląłem się w duchu, że znowu myślę kutasem.
- Kristof, przyjeżdżaj. Boję się. Co jak co, ale to było słychać.
Mogłaby zostać pierwszorzędną aktorką. Oczywiście, gdyby tylko rzuciła ćpanie.
- Już wychodzę - powiedziałem.
- Dzięki. Tylko na ciebie mogłam liczyć.
Dźwięk odkładanej słuchawki zabrzmiał mi w głowie jak echo werbla. Trzask - brzask - kask - blask.
Rany, byłem naprawdę w niezłym rajdzie. Gdybym tylko mógł popracować, stworzyłbym świetny slogan.
Westchnąłem. Tylko na mnie mogła liczyć, jasne. Już prędzej stawiałem na to, że byłem kolejnym
nadzianym właścicielem chromosomów XY na jej liście świętych Mikołajów.
Złapałem tubę do centrum. Było opóźnienie z powodu groźby zamachu bombowego - pewnie
dzieło któregoś z partyzanckich gangów w zemście za łapankę, godzinę policyjną czy inną krzywdę,
która dostarczyła im pretekstu do rozpieprzenia kilkuset ludzi w imię sprawiedliwości. Tranzytowce
przesadziły nas na inną linię.
Na Siódmą dotarłem po czterdziestu pięciu minutach. Pognałem w stronę Brzoskwiniowej. Już z daleka
widziałem, że coś się święci - przy skrzyżowaniu stał ambulans, dokoła tłum gapiów. Byłem pewny, że
Dina tkwi w samym środku zamieszania, i serce zaczęło mi walić mocniej niż od zarzuconego rajdu.
Nie umiałem się skupić, kiedy przepychałem się wśród zgromadzonych. Ich głosy krążyły wokół mojej
głowy, łącząc się w rymowane kuplety i sepleniące jambami pięciozgłoskowce.
Otrzeźwił mnie dopiero widok Diny leżącej na noszach. Była doszczętnie złachana. Piękne granatowe
włosy, zawsze lśniące i ułożone, teraz opadały na czoło w matowych strąkach. W bladej jak popiół twarzy
drgały powieki. Popisowy okaz wykończonego ćpuna.
Przedarłem się przez tłum i dopadłem noszy.
Odepchnął mnie mięśniak w kitlu sanitariusza. Jego znudzona mina jakoś mi nie pasowała do stereotypu
„profesjonalnego personelu medycznego". Mogłem się założyć, że pracował jako twardziel od roboty w
śródmieściu.
- Łapy z daleka - powiedział grzmiącym basem. Daleka - zwleka - opieka - mleka. Zamrugałem oczami,
żeby pozbyć się echa jego głosu.
- Znam ją - odpowiedziałem. - To przyjaciółka.
- No i?
Pomachałem mu przed oczami dwudziestką.
Błyskawicznie zniknęła z mojej dłoni i sanitariusz odsunął się na bok. Odrobina miłości pokona każdą
przeszkodę.
- Dina, to ja, Kristof. Słyszysz mnie?
Podkrążone powieki zadrżały i wreszcie otworzyły się do połowy, ukazując zamglone, niebieskie
tęczówki i powiększone, czarne źrenice.
- Kristof? - Jej oddech pachniał słodką, czereśniową miksturą. Ciągnęła syrop.
- Co się stało, kruszynko? - Odgarnąłem ze spoconego czoła kosmyk pozlepianych włosów.
Jęk Diny zabrzmiał molowym akordem między moimi skrońmi. Ucichł, zanim echo zdążyło go
podchwycić. Cały haj poszedł w diabły, wracałem między śmiertelników. Niech tam.
- Na czym lecisz? Trzeba powiedzieć lekarzom.
- Na syropie - odpowiedziała.
- Ile?
- Parę dawek plus jedna prymka. - Wyciągnęła do mnie rękę. - Jeszcze ktoś strzelił mnie naklejką, ale nie
wiem, na co była. Musiałam tak długo czekać!
Zamglone oczy dziewczyny napełniły się łzami. Super, niech mi obciąży sumienie. W tym Dina była
najlepsza. No, może poza jeszcze jedną dziedziną.
- Złapali Adrienne - szepnęła, ściskając moją dłoń. Poczułem, że podaje mi coś twardego. - Musisz ją
uratować.
- Kto to jest Adrienne? - spytałem. Ledwo zdążyłem schować kostkę pamięci, którą mi podała. Rychło w
czas, bo pojawił się kolejny pielęgniarz, już mniej napompowany, za to wyposażony w igłę do kroplówki i
torebkę z elektrolitem.
- Pan jest mężem? - spytał.
- Broń Boże! - Podskoczyłem na samą myśl o związku z Diną. - Ona nie ma męża. Jestem po prostu
przyjacielem.
- Jasne. - Pielęgniarz wziął rękę Diny i zaczął ją smarować wacikiem.
- Co się jej stało? - spytałem.
- Nie wiem - odpowiedział, szukając na nadgarstku odpowiedniej żyły. - Mieliśmy anonimowe wezwanie.
Wbił igłę, a ja poczułem, że nogi się pode mną uginają. Nie cierpię tego widoku. Potrząsnąłem głową i
szybko odkryłem, że był to niewłaściwy ruch: świat zaczął się kręcić.
- Hej, a z panem wszystko w porządku? Przełknąłem ślinę i pomyślałem o słowach, które rymują się z
„nie". Źle - mnie - fnie - trze - szkle. Fnie? A co to takiego? Niemniej pasowało do reszty. Otaczający mnie
wir zwolnił i odzyskałem w pewnym stopniu jasność myślenia.
- W porządku - wydusiłem z siebie. Pielęgniarz pchnął wózek w stronę ambulansu.
- Chwileczkę! Ciągnęła syrop - powiedziałem.
Odwrócił się i uniósł jedną brew.
- Coś jeszcze?
- Chyba wzięła jeszcze prymkę. To jeden mach XP zmieszany z kryształkami. Nie wiem, co jeszcze
brała, ale coś na pewno było. Zwykle nie mą takich problemów po towarze.
Facet przewrócił oczami.
- Dzięki za informację.
- Dokąd ją zabieracie?
- Do świętej Marii.
- O nie, tam jej nie zabierzecie! - Nie powinienem się w to mieszać, ale nie mogłem pozwolić, żeby
zabrali ją do Marysi. To miejsce, do którego wysyła się ćpunów i wyrzutków z hospicjów, żeby sobie gnili.
- Przykro mi, nie ma przy sobie karty ubezpieczenia. - Chyba naprawdę jej współczuł, ale był
zdecydowany. - Jeśli nie dostanę dowodu na pokrycie przyszłych kosztów, musi jechać do publicznego
szpitala na detoks.
Wygrzebałem z kieszeni kartę Medic-Op.
- Nazywam się Kristof Xiang. Proszę ją zabrać do mojej kliniki. Pokryję wszystkie koszty.
Zeskanował kartę i poczekał na potwierdzenie, czy jestem ubezpieczony.
- Z samego ubezpieczenia nie da rady - powiedział. Miło z jego strony. Zdarzają się lekarze, którzy nie
informują pacjentów, że jakaś procedura nie jest objęta ubezpieczeniem, i kiedy przychodzi rachunek, gość
budzi się z ręką w nocniku. Potem oczywiście klinika wielkodusznie pomaga delikwentowi i godzi się,
żeby odsprzedał im nerkę czy trochę szpiku dla uregulowania rachunku.
- Żaden problem, stać mnie. - Podałem mu dwie pięćdziesiątki. - Tylko dobrze się nią zaopiekujcie.
- W porządku z pana facet - powiedział pielęgniarz, chowając banknoty. - Bez nerwów, będzie miała
dobrze.
Patrzyłem, jak ją zabierają i odjeżdżają. Wycie syreny zmieniło się pod wpływem kończącego się haju w
śnieżycę pikselowanych dzwoneczków.
Kostka pamięci, którą od niej dostałem, niczym się nie wyróżniała. Nie było na niej nalepki ani żadnego
napisu. Przez chwilę korciło mnie, żeby wsadzić ją od razu do palmtopa i sprawdzić, co było na tyle ważne,
żeby Dina walczyła o przytomność pomimo miejskiego koktajlu, krążącego w żyłach. Nie zdecydowałem
się jednak na wyciągnięcie palmtopa i schowałem kostkę do kieszeni. W tej dzielnicy naprawdę nie było
warto popisywać się gadżetami. I bez tego zdążyłem pomachać zwitkiem banknotów i kartą ubezpieczenia.
Niemądrze.
Oczywiście, kiedy się rozejrzałem, wpadło mi w oczy trzech gnojków obwieszonych gangsterską
technologią Nie starali się ukryć, że mają neuroimplanty. Jeden nawet zgolił włosy i wytatuował niebieskie
kółko u podstawy czaszki, żeby popisać się umieszczonym tam gniazdem. Musieli szukać kłopotów, skoro
wystawiali na widok nielegalny sprzęt.
Szkoda, że nie poprosiłem gości z ambulansu o podwiezienie.
Nadszedł czas, żeby sprawdzić, jak szybko pokonam dystans do stacji tuby.
Dyskretne odejście pozornie nie nastręczało trudności, bo gapie właśnie zaczęli się rozchodzić.
Podążyłem w stronę stacji, dwa kroki za parą urzędasów. Niestety, szybko się okazało, że ktoś siedzi nam
na ogonie. A właściwie trzech ktosiów, napakowanych i nie wyglądających przyjaźnie. Moje urzędasy
najwyraźniej się zorientowały, że coś się święci, i szybko zniknęły za najbliższym rogiem.
Nie miałem innego wyjścia. Odwróciłem się.
- Cześć, chłopaki - zagaiłem.
Ten z wygolonym kółkiem klepnął w interfejs. Zabłysło czerwone światełko. Pewnie podłączył się do
kolektywnego umysłu gangu. Nawet jeśli udałoby mi się uciec albo - hm, hm - pokonać urocze trio, cała
banda znała już moją fizys.
- Tylko patrzcie na mikrosofciarza - powiedział.
- Elegant odpalony - zgodził się jego kolega z czupryną w kolorze kobaltu, włączając swój interfejs.
Trzeciemu już migało czerwone światełko, więc tylko się uśmiechnął, pokazując mi zestaw naostrzonych,
niebieskich zębów.
O, kurwa.
- Coś nie tak? - spytałem.
- Chcecie nam wystawić 404 z tamtą ciumcią - odpowiedział gość z kółkiem. - Wyskocz z kostki.
- Nie mam żadnej kostki.
Spróbowałem przybrać minę, jakbym nie wiedział o co chodzi. Łatwo to przyszło. Wracał rajd i łączył się
w szybkobieżny duecik z adrenaliną, która zaczęła zalewać mój system. W głowie szeptało mi: „mostki -
gostki -krostki" i próbowałem się zastanowić, czym Dina zwróciła na siebie uwagę gangerów poza
oczywistymi walorami.
- Takiś pewien? - spytał ten z niebieskimi zębami i wyciągnął elektryczny poganiacz. Niepotrzebny gest,
bo już wiedziałem, że profesjonalnie podchodzą do sprawy.
- Stary, przecież staram się współpracować. - Wyjąłem portfel, otworzyłem i pokazałem im gotówkę. -
Więcej nie mam. Zobaczcie sami.
Wygolony wyciągnął w odpowiedzi nóż.
- Oj, na badanie intymne czas - ogłosił. - Czyść sumienie albo pójdzie gładzisz.
- Nie rozumiem, co mówisz. Możecie mnie obszukać, jeśli chcecie.
- Masz nas za balony, czy jak? Mogłeś ją połknąć.
Cóż mądrego można odpowiedzieć na takie słowa? Milczałem.
Niebieskozęby ruszył na mnie z uniesionym elektrycznym poganiaczem. Wiedziałem, że wystarczy jedno
kopnięcie prądem i nie zdążę się obronić przed resztą. Nadszedł czas na desperackie kroki. Walnąłem go
pięścią w łokieć, równo w splot nerwów. Mało mi nie odpadła ręka, ale akcja przyniosła zamierzony
skutek: wypuścił pałkę.
A ja ją złapałem.
Rajd przyśpiesza ruchy. Podobnie adrenalina. Niebieskozęby nadal się schylał, żeby podnieść poganiacz,
którego już tam nie było. Przystawiłem pałkę do gniazda w jego głowie i włączyłem prąd.
Gość zesztywniał i postawił oczy w słup. Jego koledzy kucnęli, trzymając się kurczowo za głowy.
Prawdopodobnie właśnie delektowali się najgłośniejszym sprzężeniem, które słyszeli w życiu. Ale nie
miałem już czasu na ich towarzystwo: odwróciłem się i popędziłem na stację, zostawiając im swoje dwie
stówy. Na stacji przeskoczyłem nad bramką i omal nie zleciałem ze schodów.
Akurat nadjeżdżała tuba. Wskoczyłem do środka i zacząłem się modlić w duchu. Zdawało mi się, że
upłynęły godziny, zanim drzwi zasunęły się i ruszyliśmy.
Udało się! Zwiałem! Pękałem z dumy przez całe dwie sekundy, zanim nie przypomniałem sobie, że gang
moich trzech znajomych odnajdzie mnie i poćwiartuje za to, co zrobiłem. Ale szambo. Że też Dina nie
mogła zadzwonić po innego naiwniaka.
Przejechałem trzy stacje. Ręce mi się trzęsły, dłoń krwawiła, słuchałem, jak słowa gwarzących pasażerów
odbijają się w mojej głowie jak pingpongowe piłeczki. Chyba wyglądałem nietęgo, bo mała dziewczynka w
skautowskim mundurku spytała, czy nie chcę usiąść. Całkiem miła smarkula, ale jak przyszło co do czego,
wujek-sponsor nie pozwolił jej ustąpić miejsca. Było mi wszystko jedno, bo i tak wyskoczyłem na
następnym przystanku. Zaliczyłem zajezdnię, dwie tuby i transfer, po czym w końcu znalazłem się w domu.
Na początku sprawdziłem, czy nie złamałem jakiejś kości w dłoni, którą walnąłem niebieskozębnego.
Okazało się, że poza zdartym naskórkiem i pięknym siniakiem w perspektywie wszystko było w porządku.
Potem zastanowiłem się, czy spakować manatki i uciec z kraju, czy też siedzieć cicho. Żadna z opcji mi
nie leżała. Nie po to wypruwałem z siebie żyły, próbując urządzić się w Starej Atlancie, żeby teraz tracić to
wszystko z powodu obawy przed jakimś gangiem. Miałem stałych klientów i wyrobiłem sobie nazwisko. Z
drugiej strony, był to równie dobrze powód do ucieczki. Nie byłem żadną sławą, ale też nietrudno było
dowiedzieć się, kim jestem i gdzie mieszkam. Ten argument przeważył. Można zacząć wszystko od nowa
w obcym mieście, ale nie dam rady odsejwować życia, jeśli gang Niebieskich zrobi mi game over.
Uruchomiłem tworzenie kopii zapasowych wszystkich plików na moim komputerze i nalałem do miski
lodowatej wody, żeby trzymać w niej obolałą rękę. Wtedy przypomniałem sobie o kostce pamięci. Ech, ta
Dina. Nadzwyczaj wyględna i rozrywkowa niunia, ale niewarta aż takiego nadstawiania karku. Mało nie
cisnąłem tej całej kostki pamięci do zsypu. Ale przecież i tak siedziałem już w szambie. Nie zaszkodzi
sprawdzić, w imię czego.
Podłączyłem kostkę do komputera. Był na niej tylko jeden plik. Wyglądał jak schemat tras autobusów.
Przyjrzałem mu się bliżej i dostrzegłem w rogu małe logo komunikacji miejskiej. To rzeczywiście był
schemat tras linii, autobusowych. Zadarłem z gangiem z powodu autobusowej mapy miasta?!
Może udałoby się jeszcze ich ugłaskać, gdybym wynajął ulicznego emisariusza. Po opróżnieniu konta i
zastawieniu wszystkiego, co mam, od biedy starczy na odkupienie win. Problem w tym, że wynajęcie
emisariusza będzie kosztowało drugie tyle. Byłem udupiony.
Skończyłem kopiować wszystko z komputera, łącznie z tym autobusowym schematem, skompresowałem
całość i przerzuciłem na palmtopa. Dla pewności spakowałem dane jeszcze raz i wgrałem do swojego
wetware'u.
Mój wewnętrzny sprzęt jest nieco dyskretniejszy od gangerów, choć równie nielegalny. Mam
neuroimplant, dzięki któremu mogę podłączyć komputer do własnego mózgu. Gniazdo znajduje się w
podniebieniu i jest uruchamiane odpowiednią sekwencją dźwięków. Dzięki temu nie włączam go
przypadkiem, kiedy żuję batonik czy coś w tym stylu.
Członkowie gangów używają neuroimplantów do łączności. Ja nigdy nie łączyłem się z inną osobą. Nikt
nie był mi na tyle bliski, żeby pozwolić mu na bezpośredni transfer z mojego mózgu. Korzystam z NI, żeby
mieć spokojną głowę - brzmi śmiesznie, ale to prawda. Zaryzykowałem kontakt z czarnym rynkiem i
operację w szemranej klinice, bo mózg jest świetnym miejscem na składowanie danych. Mogą mi
rozpieprzyć komputer, mogą zwinąć palmtopa i wysadzić mieszkanie, a ja się nie przejmę - bo wszystko, co
dla mnie ważne, czyli wiersze, dzienniki i inna pisanina, jest bezpiecznie zakodowane i zamknięte w mojej
własnej głowie. Z powodu podwójnej kompresji nie mogę tych danych nawet poczytać, dopóki nie zrzucę
ich na komputer i rozpakuję, ale przynajmniej wiem, że nic im nie grozi. Kiedyś myślałem o zainstalowaniu
czytnika, żeby mieć do nich dostęp jak do naturalnych wspomnień, ale tak jak każdy nośnik, również mózg
ma ograniczoną pojemność. Żeby zmieścić w głowie wszystkie niespakowane dane, musiałbym pokasować
inne rzeczy, a chociaż zdarzały się w moim życiu kiepskie chwile, których nie warto wspominać przy
kominku, nie byłem jeszcze gotowy na pozbycie się tych wspomnień.
Skasowałem wszystko z domowego komputera, żeby utrudnić odnalezienie mnie. Miałem kopie
zapasowe, parę koszul w podróżnym worku, trochę forsy. Gotowe. Czas lecieć.
Już się wybierałem na lotnisko, kiedy pomyślałem o Dinie. Jeszcze jeden klik i leciałbym bez biletu
powrotnego do Nowej Zelandii, która jest centrum przemysłu rozrywkowego równie wielkim jak
Hollywood, tylko bez podatków. Nie dałem rady. Przecież musiałem zaopiekować się tą pipką. Gdybym
odleciał, zostałaby sama w mojej klinice. Może udałoby jej się znaleźć innego palanta, który płaciłby za
leczenie, ale gdyby go nie znalazła... cóż, musiałaby sprzedać jakiś organ czy dwa z mojej winy.
Ech, niech ktoś wytatuuje mi na czole: jeleń!
Pojechałem do kliniki. Nie cierpię wszystkiego, co związane ze szpitalami: zapachu środków
dezynfekujących, mieszającego się ze smrodem gnijących ludzi, dziarskich pielęgniarek i lekarzy w
oślepiająco białych kitlach, no i przede wszystkim - igieł.
Babka w recepcji uśmiechnęła się do mnie tak radośnie, że o mało się nie zadławiłem.
- Mogę panu w czymś pomóc? - zaświergotała.
- Nazywam się Kristof Xiang. - Podałem kartę ubezpieczenia. - Autoryzowałem pacjentkę, którą tu dziś
przywieźli.
Kobieta przesunęła kartę w czytniku.
- Chodzi o panią Dinę McAllister? Chce pan zobaczyć wydruk należności?
Nie bardzo.
- Wolałbym się z nią najpierw spotkać.
- Nie ma żadnego problemu. Leży na ostrym dyżurze, w sali Al 137.
Droga prowadziła przez zalane słońcem atrium i przybudówkę, w której siedziała kolejna promieniejąca
recepcjonistka. Skrzywiłem się, kiedy odkryłem, że położyli Dinę w jedynce. Będzie kosztowało ekstra.
Dina wyglądała już dużo lepiej, a na mój widok ucieszyła się jak szczeniaczek.
- Kristof! - wrzasnęła, wyciągając do mnie ramiona, z których jedno było obandażowane.
Przy powitalnych uściskach starałem się nie patrzeć na rurkę od kroplówki. Przysunąłem krzesło i
usiadłem obok łóżka.
- Dobrze się z tobą obchodzą? - spytałem. Skinęła głową. W jej oczach lśniła naiwna radość.
- Goście z ambulansu dopilnowali, żebym nie musiała czekać w kolejce, jak przyjechaliśmy. Zrobili mi
płukanie żołądka i dali jakiś soczek na oczyszczenie krwiobiegu. Jestem naładowana!
- Strasznie się cieszę.
Cieszyłem się też, że nie oddałem setki i dwudziestki na darmo.
- Dziękuję, że nie pozwoliłeś zabrać mnie do Marysi. - Tu poczęstowała mnie tym swoim elektryzującym
uśmiechem, który podrywa na nogi każdego, kto ma choć kroplę testosteronu w żyłach.
Pochyliłem się i pocałowałem ją w śliczny nosek.
- Przecież wiesz, że nigdy bym na coś takiego nie pozwolił.
Dina chwyciła mnie nagle za rękę.
- Widziałeś, co było na kostce? - spytała szeptem.
Zasępiłem się i trochę odsunąłem.
- Taaa... plan komunikacji miejskiej.
- Nie znalazłeś wirusa? - Otworzyła szeroko oczy. - Mówiłeś, że zawsze sprawdzasz, czy nie ma
wirusów.
- Wirusa? - Nagle mnie zemdliło.
Zanim zapisałem cokolwiek na swoim sprzęcie - a tym bardziej w głowie - zawsze przepuszczałem pliki
przez trzy skany: mamusię, tatusia i wielkiego wuja Hugona. Tym razem tak się śpieszyłem, że pominąłem
środki ostrożności.
- Co robi ten wirus? - zaskrzeczałem.
- Nie... nie jestem pewna...
- Jak to: nie jesteś pewna? - Chciałem nią potrząsnąć i skrzyczeć, ale się opanowałem. Z Diny nic nie
wyciągniesz po brutalu. - Niebiescy polują na mnie, bo mam kostkę, którą mi dałaś. Jest prawie pewne, że
zaraziłem się tym wirusem. Muszę wiedzieć, o co chodzi.
- Tak mi przykro. - Jej wargi zaczęły drżeć, a oczy zrobiły się wielkie jak orkiestrowe talerze. - Nie
miałam zamiaru pakować cię w kłopoty!
- Słodziaczku, wiesz, że bardzo cię lubię. Ale bądź ze mną szczera.
W odpowiedzi pociągnęła nosem.
- Pomalutku. Opowiedz mi wszystko od początku.
- Ko... kończyłam właśnie drugi syrop w klubie Benniego, wiesz, tam przy Brzoskwiniowej. Przyszła
Adrienne. Zawsze chce mnie nawracać na właściwą drogę, więc myślałam, że znowu czeka mnie kazanie.
- Kto to Adrienne? - spytałem.
- Moja starsza siostra. Pracuje jako reporterka dla e-Netu.
Dina miała siostrę? I to siostrę, która pracowała z grubymi rybami?
- Powiedziała, że federalni stworzyli wirusa, żeby walczyć z gangami. Rozprzestrzenia się przez sieć
połączonych neuroimplantów.
Wirus federalnych, rany boskie.
- Ale co on robi?
- Miała mi powiedzieć, kiedy znaleźli nas Niebiescy. Syrop akurat zaczynał działać, było mi trudno się
skupić i wszystko działo się bardzo szybko... - Dina zaczęła szlochać.
Objąłem ją i pozwoliłem trochę popłakać.
- Ej, kotku, weź się w garść. Opowiedz, co było dalej. Znów pociągnęła nosem.
- Ktoś strzelił mnie naklejką, inni złapali Adrienne. Kiedy nie patrzyli, podała mi szybko kostkę.
Odciągnęli ją i... zo-zo-zostawili mnie na ulicy. Bardzo się bałam i czekałam, aż przyjedziesz, i wtedy
naklejka zaczęła działać i zrobiło mi się strasznie niedobrze!
Mówiłem, że była świetna w wywoływaniu wyrzutów sumienia?
- Przepraszam, że się spóźniłem. Spróbuj sobie przypomnieć, co Adrienne mówiła o wirusie.
Zamrugała wielkimi, niebieskimi oczami i zaczęła ssać dolną wargę.
- Mówiła coś o fazach - powiedziała wreszcie.
Ach, tak. - Ilu?
Usiadła i zaczęła trzeć oczy piąstką. Wyglądała jak dziewczynka, która właśnie się dowiedziała, że Tatuś
zdekapitował Pana Misia za pomocą kosiarki.
- Trzech. Mówiła, że są trzy fazy.
- Co się dzieje w pierwszej? - spytałem.
- Chyba nic. Adrienne mówiła, że wirus najpierw zagnieżdża się, jak roślina, wykopuje sobie dziurkę.
- Chodzi o inkubację?
- Tak! - Skinęła głową.
- Co z drugą fazą?
- Idziesz na policję i przyznajesz się do wszystkiego.
- Aha, czyli że pojawiają się objawy?
- No. Ale nie pamiętam, co Adrienne mówiła jeszcze o tej fazie.
Cholera jasna!
- Nie ma sprawy. Co dzieje się w trzeciej fazie?
Wpatrzyła się w podłogę.
- Mów, kotku. Obiecuję, że nie będę krzyczał.
- Adrienne powiedziała, że... - Dina skręciła w palcach róg prześcieradła. - Kiedy zarażony nie przyjdzie
po antidotum, wirus uderza.
- Zabija, tak?
Skinęła głową, jej usta drżały. Nie wyglądało to wesoło.
- Ale istnieje jakieś antidotum?
- Mają je federalni. Ale nie możesz do nich iść!
- A to czemu? - Kary za posiadanie zakazanego sprzętu były wysokie, ale gdybym znalazł dobrego
adwokata, dałbym sobie radę.
- Właśnie o tym chce napisać Adrienne w artykule. Federalni podwyższają kary za neuroimplanty.
- Jak bardzo?
- Operacyjne usunięcie NI, dożywocie i dwa organy, które wybiera sąd.
Przełknąłem ślinę. Takie operacje nie były zbyt subtelne. Słyszałem, że często kończą się utratą
podstawowych funkcji kognitywnych i nerwowych. Z drugiej strony, jeśli przydarzą mi się te komplikacje,
nawet nie będę się martwił, że nie mam nerki i gniję w więzieniu.
- Według Adrienne to spisek rządowy, dzięki któremu będą mieli dostawę świeżych organów.
Jakoś mnie to nie zdziwiło. Znałem Federalnych.
- I co? Twoja siostra chce się im postawić?
- Powiedziała, że ma na nich haka - odpowiedziała Dina. - Znalazła gościa, który wykradnie dla niej pro-
gram-antidotum, żeby mogła powiesić go w Sieci.
Niebo przejaśniało się.
- Ma ten program?
Moje raczej istotne pytanie pozostało bez odpowiedzi. Drzwi otwarły się gwałtownie i wpadło przez nie
czterech gości z insygniami Niebieskich. Zerwałem się na nogi, ale byli szybsi. Jeden przyparł mnie do
ściany, drugi ruszył na Dinę. Usłyszałem krzyk i spróbowałem się do niej przedrzeć, ale dostałem pięścią w
brzuch. Skuliłem się, próbując złapać powietrze jak ryba na piasku. Dwóch gangerów chwyciło mnie pod
ramiona, podczas gdy trzeci szykował się do kolejnego ciosu.
- Zaraz, moment. Honcho chciał, żeby klient funkcjonował.
- Ale wcale nie chcę go zwolnić, tylko namówić do współpracy - powiedział pan Żelazna Pięść.
- Jeszcze trochę namawiania i będzie trzeba konowała, żeby mógł chodzić.
Poczułem ulgę, kiedy zapalony bokser opuścił gotową do ciosu rękę. Uczucie ulgi nieco zmalało, kiedy z
nagła odwrócił się i znowu pieprznął mnie w brzuch. Zgiąłem się w pół, wydając z siebie gulgoczące
dźwięki, oczy wypełniły mi się łzami.
Pochylił się nade mną i poczułem odrażająco słodki odór syropu.
- To za porażenie Zippa - powiedział i przykleił mi na karku naklejkę-śpiocha. Zanim świat wokół mnie
rozmył się i zszarzał, zdążyłem tylko pomyśleć, czy nie skrzywdzili Diny.
Bardzo nie lubię budzić się w nieznajomym miejscu. Bolała mnie szczęka, miałem piach w oczach, a jeśli
chodzi o żołądek, to czułem się, jakby stanął na mnie słoń. Przynajmniej jeszcze żyłem.
- Mogą zaraz wrócić, uciekajmy! - Od razu poznałem Dinę.
- Spokojnie, Di, drzwi są zamknięte - ten głos brzmiał podobnie do Diny, ale był mniej nosowy. - A twój
znajomy wciąż jest nieprzytomny. Nie damy rady uciągnąć go za daleko.
- Już jestem przytomny - powiedziałem. A właściwie chciałem to powiedzieć; z ust wydobyło mi się
raczej: „jż jmtomny".
Otworzyłem oczy. Leżałem na podłodze w pomieszczeniu, które przypominało piwnicę: betonowe
ściany, goła żarówka, brak okien. Nie na miejscu były tylko metalowe drzwi z elektronicznym zamkiem.
- Kristof, jak się cieszę! - zawołała Dina. Wyglądała dobrze. Nadal miała na sobie szpitalny szlafrok, ale
stała na własnych nogach. Nad drugą kobietą mógłby unosić się ogromny neon ze strzałką i napisem
„Siostra Diny". Miała identyczne oczy i czarne, prawie granatowe włosy, sięgające do bioder. Ale nie była
aż taką laską jak Dina. Na twarzy Adrienne dostrzegłem zmarszczki, które świadczyły, że często marszczy
brwi i myśli o nieprzyjemnych sprawach.
Dina pomogła mi podnieść się z ziemi. Wtedy szlafrok rozchylił się i przez chwilę widziałem cycki. No
Co? Jestem normalnym facetem, zwracam uwagę na takie rzeczy. W tym momencie przejmujący ból
przeleciał mi wzdłuż kręgosłupa i uderzył w głowę. Usłyszałem, jak krzyczę z bólu i zaskoczenia.
- Co się dzieje? Co ci jest? - Dina puściła mnie i poleciałem z powrotem na podłogę, gdzie mogłem wić
się i czołgać w spokoju. Czułem, jakby ktoś wbijał rozpalone do czerwoności igły w każdy z nerwów.
Atak bólu ustał równie nagle, jak się zaczął. Drżałem i kręciło mi się w głowie.
- Ojej - szepnąłem. - Co to było?
- Druga faza, jak sądzę - odpowiedziała konkretna Adrienne.
Dina stała jak wryta i bała się podejść, więc jej siostra pomogła mi usiąść.
- Co się dzieje? - zapłakała Dina. Adrienne potrząsnęła głową.
- Di, nic mu już nie jest. Zamknij się, dobrze?
Dina naburmuszyła się, ale ucichła.
- Szybko się za ciebie zabrał, więc mamy niewiele czasu - powiedziała Adrienne. - Dina powiedziała, że
masz plik z wirusem?
Przełknąłem ślinę. Nawet nie dadzą człowiekowi odpocząć po cierpieniu.
- Mam zawirusowany plan linii autobusowych, jeśli to masz na myśli.
Adrienne uśmiechnęła się. Przedtem stwierdziłem, że nie była laską. Teraz gotów byłem oświadczyć, że
gdyby tylko wciąż się uśmiechała, to nikt by jej nie podskoczył w konkursie piękności.
- Ten plan to właśnie zakodowany program antywirusowy - powiedziała. - Niszczy wirusa i jest
jednocześnie szczepionką.
Dopiero po chwili zrozumiałem, co to oznacza. Oznaczało to, że nie umrę i nie zrobią mi lobotomii za
pieniądze podatników. Prosimy widownię o spontaniczne okazanie radości i aplauz.
- Zakodowany? A masz klucz?
- To skomplikowana sprawa. - Uśmiech znikł z jej twarzy. - Przed telefonem do Diny dowiedziałam się,
że federalni odkryli moją wtyczkę. Możemy spokojnie założyć, że gościa już nie ma. Nie zdążył odkryć,
jak odkodować plik.
Czyli jednak. Ciekawe, co bardziej boli: śmierć czy zrobienie z mózgu jajecznicy?
- Addy, a dlaczego Niebiescy cię ścigają? - spytała Dina. - Powinno im chyba zależeć, żebyś udostępniła
antidotum?
Dobre pytanie.
- A niby w jakim celu gangi wszystko
robią, Di? -żachnęła się Adrienne. -
Mamona. Kiedy wirus zacznie siać
spustoszenie, zapanuje panika. Wtedy
Niebiescy wystąpią z antidotum. Cena
będzie zależała tylko od ich widzimisię.
Tak myślę, czy uda nam się to złamać...
Zadumała się i zaczęła stukać palcem w
ucho.
- Co niby złamać? - Doszczętnie już
zgłupiałem.
- Informator powiedział, że zakodował
antidotum w pliku, który masz. Być może
uda mi się go złamać i wydobyć właściwy
program. - Jej oczy rozbłysły.
Najwyraźniej dobrze się bawiła. - Dawaj
go tu.
- Hę? - Najwyraźniej nie miałem już
zaznać tamtego dnia spokoju.
- Co prawda na uniwerku wzięłam
hakerstwo jako drugą specjalizację -
spojrzała na mnie, jakbym był mniej
kumaty od tresowanego żółwia - ale mimo
to nie umiem złamać pliku, którego nie
mam. Otwórz. Ten. Plan.
- Ach, tak. - Wsadziłem dłoń do
kieszeni. Nie miałem palmtopa. Ani
portfela. - Ukradli mi palmtopa!
- Dupa blada! - Przewierciła mnie
wzrokiem, jakbym dał się okraść z
własnej woli..- Dina powiedziała, że
zapisałeś ten plik też do swojego
wetware'u. Czy to prawda?
- Prawda, ale jest spakowany. Nie mam
czytnika.
- A ja mam. - Sięgnęła do włosów i wyizolowała spomiędzy nich jeden kosmyk. - Dawaj mi wejście.
- Zaraz, zaraz. Co takiego? - Wciąż nie wiedziałem, co się dzieje.
- To miniaturowy kabel. - Pokazała mi metaliczny, lśniący koniec kosmyka. - Łącze z moim
neuroimplantem. Jeśli masz standardowy port, możemy się połączyć.
- Masz NI?
- Używam w pracy. Jak widzisz, mam osobiste powody, żeby interesować się akcją federalnych
przeciwko neuroimplantom.
- Rozumiem. Ale poczekaj, jeśli się połączymy, to też zarazisz się wirusem. - Lubię sobie wyobrażać, że
przemawiał przeze mnie gentleman, ale tak naprawdę bałem się dzielić z kimś mózg.
Wzruszyła ramionami.
- Zgadza się. Ale nie ma alternatywy. - Chłodną dłonią przejechała po moim karku. - Gdzie masz
wejście?
Nawet nie spytała, czy może. Co za maniery.
- W podniebieniu.
- Cwane. - Jej ton wyrażał zaskoczenie, że okazałem w czymś inteligencję.
- Mam pewne wątpliwości, czy... - powiedziałem. Resztki jej niezwykłej urody zupełnie się rozwiały, gdy
mierzyła mnie tytanowym spojrzeniem.
- Słuchaj. Gangerzy mogą wrócić w każdej chwili. Jeśli udało im się złamać plik, który znaleźli na twoim
palmtopie, wykończą nas. Jeśli im się nie udało, wrócą po klucz. Jeśli im go nie damy, też nas wykończą.
Tymczasem wirus wyżera ci centralny system nerwowy i wykończy cię, nawet jeśli nie uda się to
Niebieskim. Czyli co, siedzimy sobie i gwarzymy czy wpuszczasz mnie do środka?
- Gong Xi Fa Cai - odpowiedziałem.
- Co takiego?
Poczułem łaskotanie na podniebieniu, jak zwykle, kiedy włączałem system. Westchnąłem.
Adrienne zbliżyła się do mnie z grubym włosem w palcach. Przypominał długą igłę. Niczego w tym
momencie nie potrzebowałem mniej niż takich skojarzeń. Poczułem, że wkłada mi go do gniazdka.
Spokojny, błękitny ocean.
- No, to lecimy - powiedziała. Sięgnęła za ucho i zostaliśmy połączeni.
Zobaczyłem samego siebie, gapiącego się z naprawdę durnym, oszołomionym wyrazem twarzy. Przez
moją głowę przeleciały oderwane obrazy, jakbym zapalił prymkę: naklejanie plastra małej Dinie, chudy,
pomarańczowy kot uratowany przed sąsiadami, uderzenie pięścią jakiegoś gnojka w szkole, płakanie
samemu w starym magazynie.
- Hej, wynocha! - Poznałem głos Adrienne, ale dochodził z wnętrza mojej własnej głowy. Zatrzęsłem się
z gniewu, który przez nas przesłała.
- Przepraszam. - Byłem szczery. - Nigdy jeszcze się z nikim nie łączyłem. Co mam robić?
Moje usta nie poruszyły się, ale wiedziałem, że Adrienne mnie słyszy. Poczułem jej zdumienie. - Nigdy?
- Zgadza się. Gniew zniknął.
- Nie wiedziałam. Przepraszam. Staraj się nie oglądać moich wspomnień. To osobiste sprawy. Po prostu
pokaż mi, gdzie jest folder z wirusem.
- Jak?
- Wejdź do niego jak zwykle. Możesz udawać, że mnie tu nie ma.
Jasne, udawać, że nikt nie siedzi w mojej głowie, świadomy moich myśli, widzący to, co ja. Przeleciałem
katalog i zaznaczyłem spakowany plik.
- Tutaj.
Poczułem, że go bierze i rozpakowuje już u siebie. Kliknięcie - raczej poczute niż usłyszane - i pojawiła
się mapa komunikacji miejskiej. Wypełniła oczy mojego umysłu i czułem, że Adrienne ogląda ją ze mną.
- To po prostu linia numer pięć - pomyślałem.
Zastanawialiśmy się razem.
- Czego szukamy? - spytałem w myśli.
- Nie wiem - odpowiedziała Adrienne.
Super. Żałowałem, że nie mam ze sobą rajdu. Po nim zawsze lepiej się myśli.
Zobaczyłem, że kąciki ust Adrienne wędrują w górę i przez chwilę czułem dezorientację: kto się
uśmiecha, ja czy ona?
- Rajder, co? - pomyślała. - Nie brałam rajdu od czasów liceum.
- No i co z tym poszanowaniem prywatności?
- Przepraszam - dziwnie było słyszeć, jak mówi. Przypominało to echo, przechodzące z jej głowy do
mojej. Coś w rodzaju różnicy czasu między wspólnymi wspomnieniami. - Dina, masz ze sobą rajd?
- Na pewno nie - pomyślałem. - Niebiescy porwali nas prosto z kłiniki.
- Proszę uprzejmie - powiedziała Dina z uśmiechem, a mnie wmurowało. Trzymała w dłoni kilka
znajomych, liliowych tabletek.
- Doktor był bardzo miły. Powiedziałam, że chce mi się pić i wtedy wyszedł i zostawił mnie samą przy
szafce z lekami - zaśmiała się. - Kliniki mają dużo lepsze zapasy niż państwowe detoksy!
Wyjąłem tabletkę z jej dłoni i wsadziłem pod język. Cała Dina. Dzięki ci, Boże, za kleptomanów. Gorzki
smak wypełnił usta - słodka manna z niebios. Poczułem, jak mózg przechodzi z niskich obrotów na
turbodoładowanie. Dam radę.
- Wygląda jak zwyczajny płan ulic - pomyślała Adrienne.
Miała rację. Mapa była podzielona poziomo na kwadraty od A do F, pionowo na cyfry od jednego do
dziewięciu. Przez ulice biegła pojedyncza czerwona linia, tworząc wielką, nieregularną pętlę. Rajd nie jest
za dobry, jeśli chodzi o stronę wizualną, ale i tak poczułem, że czerwona linia przyciąga mnie i prowadzi
przez liczne zakręty. Nigdy nie przecinała samej siebie, biegła wciąż naprzód.
Od ulicy Brzóz, przez Rynek, do Sadowej. Zaraz, to przecież moje sąsiedztwo.
- Można przybliżyć? - pomyślałem.
Pojawiło się małe szkło powiększające, które przesunęło się nad badany rejon. Poczułem kliknięcie i
mapa się rozrosła.
- Bliżej - poprosiłem.
- Kończy mi się pamięć - pomyślała Adrienne.
- Cholera. Bo wydaje mi się, ze coś znalazłem.
Poczułem, że nad czymś się zastanawia. Po chwili zaczęła przeglądać swój umysł. Chciała skasować
wspomnienia, żeby zyskać więcej miejsca.
- Poczekaj! - nawet nie zdążyłem pomyśleć, co robię. Zaznaczyłem swoje kopie zapasowe i
wyrzuciłem je. To tylko kopie, powtarzałem sobie. Dam radę je odzyskać.
Takie tam głupie wierszyki. Oryginały są na pewno gdzieś w pamięci długoterminowej. Gdzieś. Nagle
zachciało mi się płakać. Wyczyściłem domowy komputer, zwinęli mi palmtopa, właśnie skasowałem
ostatnie kopie zapasowe.
- W porządku - pomyślałem do Adrienne. - Zrobiłem trochę miejsca. Możesz zapisać wspomnienia u
mnie. Nie trzeba ich kasować.
Postrzeganie przeskoczyło ode mnie na nią i z powrotem; przez chwilę nie byłem pewien, kim jestem.
Poczułem czyjąś dłoń na swojej. Jej dłoń, moją dłoń, zresztą nieważne; to było przyjemne uczucie.
- Dzięki - pomyślała. Poczułem jej wdzięczność i to poprawiło mi humor. Adrienne zaczęła zgrywać
wspomnienia. Ledwo o czymś pomyślała, od razu to zapisywałem. Wycieczki z rodziną i wspólne
śpiewanie, leżenie na dachu ze wzrokiem utkwionym w gwiazdy, wygrana w szkolnym konkursie na
artykuł, budowanie z Diną fortecy z poduszek. Mój wetware wypełnił się jej wspomnieniami.
Kończy się miejsce - pomyślałem. Kusiło mnie, żeby jej o tym nie mówić, pozwolić, żeby zastąpiła sobą
część mnie. To był haj inny niż wszystkie - otrzymać jej osobowość, sposób postrzegania, jej istotę. Pod
całą oschłością i mrukliwością Adrienne była cudowną osobą, zarówno myślicielką, jak i aktywistką.
Zastanowiłem się, czy zostałbym wyśmiany, gdybym ją zaprosił na kolację.
Lupa powróciła w pole widzenia i kliknęła w mapę. Zbliżyliśmy się.
- Zauważyłaś, że żadna z ulic nie nazywa się „Brzoskwiniowa"? - pomyślałem.
- Co takiego?
- W Starej Atlancie jest jakaś setka ulic, w których nazwie jest „brzoskwinia". Ktoś na górze musiał
naprawdę łubić te owoce. - Brzoskwinki - świnki - katarynki. - Na przykład tutaj, przy kwadracie D. To
przecież w rzeczywistości ulica Brzoskwiniowa-Fabryczna.
Poczułem, że Adrienne przygląda się mapie.
- Masz rację. Co to znaczy?
- To znaczy, że chyba jesteśmy na dobrym tropie. Przeleciałem po nazwach ulic, a rajd wyprawiał z
każdą z nich koziołki. Od strony Adrienne napłynął strumień nonsensownych liczb i liter.
- To system szesnastkowy - wytłumaczyła. - Patrz na ten podział, od zera do dziewięciu, od A do F. To
musi być hex. Będę próbowała uruchomić program. Czytaj nazwy ulic, o ja odkoduję litery. Jak się
przyjrzeć, to całkiem proste zabezpieczenie.
No to lecimy.
Od Pięknej do Brzóz, brzóz - wirus, od rynku do Sadowej, sadowa - krowa - sodowa. Prosto
jednokierunkową ulicą wzdłuż linii D, przecinając cztery aleje: Adeniny - śliny - gliny, która łączyła się z
Aleją Tyminy. Ale miny. Bulwarem (koszmarem - wywarem -smarem) Cytozyny w Aleję Guaniny. Tu
pętla do linii A i znowu lecimy w górę. Znajdowałem się na wstędze Moebiusa, która biegnie dokoła,
dokoła, dokoła i nigdzie się nie kończy. Łatwo było się zagubić, lecąc tak wysoko, unosząc się na falach
rajdu.
- Mam! - z transu wyrwało mnie uczucie triumfu, dochodzące od strony Adrienne. - Znalazłam hasło!
Poczułem, jak wstukuje ostatnią sekwencję znaków do małego okienka z boku i myśli: „ENTER". Piksele
mapy zbladły i sczerniały. Pojawił się mrugający, czerwony przycisk, zupełnie jak wielki neon.
„URUCHOMIĆ?", pytał umieszczony na nim napis. Adrienne i ja sięgnęliśmy do niego. Kliknięcie
przeszyło mnie od zębów po pięty.
Program zaczął oczyszczać nasze systemy z wirusa. W tym czasie przejrzeliśmy załączony plik tekstowy.
Przeleciałem przez nudne fragmenty w stylu: „materiał genetyczny wirusa przejmuje kontrolę nad
komórkami nerwowymi, które zostały zmodyfikowane do akceptacji interfejsu neuroimplantów", bla bla
bla, aż do bardziej istotnych informacji. Na samym początku, kiedy wirus atakuje pomniejsze wiązki
neuronów, „symptomy są łagodne i najczęściej przeoczone przez nosiciela". Potem zaczynają się
stopniowo coraz boleśniejsze ataki, które są wywoływane przez „lubieżne i niezdrowe myśli". Pewnie
dlatego widok dekoltu Diny posłał mnie na podłogę. Z czasem ataki stają się coraz intensywniejsze, aż
centralny system nerwowy ulega „krańcowemu przeładowaniu impulsami". Innymi słowy, pif-paf,
gryziesz piach. Federalni, jak zwykle działający w duchu purytanizmu, stworzyli Mechaniczną
Pomarańczę. Nieładnie.
„Czyszczenie zakończone", zamigotał czerwony napis. Udało się. Znaliśmy kod. Byliśmy czyści.
Wyjąłem z ust miniaturowy kabel.
Dziwnie było patrzeć na Adrienne
zamiast na samego siebie, ale szczerze
mówiąc, widok był znacznie
przyjemniejszy. Jej twarz pokrywała
cienka warstewka potu. Wyglądała
olśniewająco.
- Dobry z nas zespół - powiedziała. -
Jeśli dożyjemy, możesz mnie jutro
zabrać na kolację.
Kolacja - sensacja - sensacja -
sensacja. Może powinienem się obrazić
za naruszenie prywatności moich myśli,
ale gwizdałem na to. Szczerzyłem się
jak idiota na myśl o randce z tą
dziewczyną.
Ekstaza nie trwała długo. Drzwi
otworzyły się i do pomieszczenia
weszło czterech Niebieskich. Dina
krzyknęła i cofnęła się. W jednym z
nich poznałem atletę, który miał ochotę
zrobić ze mnie worek bokserski.
- Cześć, Skubi! - powiedział. - Co,
balanga? Manga - sztanga - fanga.
Adrienne podniosła się.
Bandzior w niebieskim garniturku
sięgnął do kieszeni i wyjął paralizator.
- Uwaga, dziwko, tu nie parkiet.
Gdzie antywirus? Więc nie udało im się
rozgryźć mapy. O mało się nie
roześmiałem. Banda syropiarzy.
- Ode mnie go nie dostaniecie.
Złapał Dinę za ramię i wykręcił.
Jęknęła.
- A jak odłączymy siostrzyczkę? Taka buźka do frytkownicy, nie szkoda?
Szkoda - moda - woda. Wtedy to zauważyłem. Temu w garniturku coś chodziło pod lewym okiem, jakby
miał tik. I zrozumiałem. Zależało im na antidotum nie tylko po to, żeby się obłowić; chcieli ratować własne
tyłki. Rajd pomógł mi rozpracować pozostałych. Mojemu znajomemu pięściarzowi drżała skroń, drugi miał
tik nad okiem.
- Podbijcie im libido! - krzyknąłem.
No dobrze; zdarzało mi się wypowiadać elokwenlniejsze kwestie. Wszyscy spojrzeli na mnie, jakbym był
już po lobotomii, jedna Adrienne zrozumiała. Pewnie dlatego, że spędziła trochę czasu w mojej głowie.
Podciągnęła bluzkę i pokazała Niebieskim, co należy. Wśród jęków i spazmów cała czwórka padła na
podłogę.
Uwolniona od gościa w garniturku Dina kopnęła go na pożegnanie w żebra i wypadliśmy na korytarz.
Wróciła mi nadzieja na długie życie, dopóki nie wyszedł nam na spotkanie ochroniarz Niebieskich. Sądząc
po wyglądzie, umiałby w zębach przenosić limuzyny. Dina nawet się nie zatrzymała. Z uśmieszkiem
rozchyliła szlafrok. Lubiła mieć oddaną widownię. Ślinotok i spazmy na podłodze. Żadna gwiazda filmowa
nie byłaby zawiedziona taką reakcją.
Reszta poszła jak z płatka. Korytarz prowadził do starej serwisowni przy stacji tuby. Wyważyliśmy drzwi
i odjechaliśmy. Z jaskini Niebieskich, niedraśnięty i wolny w try miga - oto cały ja.
Zaopiekowali się nami sponsorzy Adrienne z e-Netu. Artykuł z załączonym antidotum był hitem pośród
lobbystów NI. reformatorów służby zdrowia, no i przede wszystkim gangów. Reklamodawcy obsiedli
wciąż rosnącą w popularność stronę i przynieśli ze sobą megaforsę. Niebiescy i federalni gniewali się, ale
mogli nam naskoczyć. E-Net podarował nam fałszywe karty identyfikacyjne i bilety na pierwszą klasę do
Nowej Zelandii. Adrienne wysyła stąd reportaże podpseudonimem, ja pracuję nad tomikiem poezji.
Myślałem, że Dina będzie kręciła nosem na mój związek z Adrienne, ale kiedy jej powiedzieliśmy, nawet
nie mrugnęła. Zobaczyłem ją jakiś czas potem w ramionach jednego z miejscowych reżyserów. Dziwnie
się plecie na tym świecie.
Przełożył Błażej Dzikowski
Foster Eugie W mojej głowie Z „Nowa Fantastyka” nr 7(274) – lipiec 2005 Śródmieście Starej Atlanty nie należy do moich ukochanych miejsc. Od czasu wojen gangów w 2026 stało się jedną wielką meliną syropiarzy i innej żulerii. Sam trzymam się z dala od syropu. Spowalnia, otępia. To narkotyk straceńców, chcących stępić zbyt ostre kanty rzeczywistości. Jestem rajderem. Rajd utrzymuje mój umysł w nienagannej świeżości. Dzięki niemu wypluwam z siebie reklamowe hasła i dżingle dla dużych dzieci, a kiedy mam parę minut wolnego, mogę napisać coś naprawdę i dla siebie. Przeszkodził mi telefon od Diny. Do dziś pamiętam, jak jej nosowy głos zawibrował w moim uchu. Byłem w pełnym rajdzie, a to oznacza specjalne efekty dźwiękowe. - Kristof! - powiedziała. Własne imię zabrzmiało mi jak uplecione ze światłowodów gniazdo węży. - Dzięki Bogu, jesteś. Potrzebuję pomocy. Odczekałem sekundę, żeby echo wybrzmiało w mojej głowie. - Kotku, ale ja pracuję. - Błagam, nie możesz na chwilę przerwać? Bardzo cię potrzebuję - w jej głosie było coś niepokojącego. Albo płakała, albo się cholernie przeziębiła. Jestem mięczakiem. Nie umiem odmówić babce, nawet skutej na beton. Jeśli chodzi o wciąganie facetów w kłopoty, mogłeś liczyć na Dinę jak na to, że twardy dysk padnie akurat w dzień rozliczenia. Ale wystarczyło ją zobaczyć, żeby zrozumieć, czemu każdy rzucał wszystko w diabły i leciał na jej jedno skinienie. - Gdzie jesteś? - spytałem. - Na skrzyżowaniu Brzoskwiniowej z Siódmą. - Będę za dwadzieścia minut, Przekląłem się w duchu, że znowu myślę kutasem. - Kristof, przyjeżdżaj. Boję się. Co jak co, ale to było słychać. Mogłaby zostać pierwszorzędną aktorką. Oczywiście, gdyby tylko rzuciła ćpanie. - Już wychodzę - powiedziałem. - Dzięki. Tylko na ciebie mogłam liczyć. Dźwięk odkładanej słuchawki zabrzmiał mi w głowie jak echo werbla. Trzask - brzask - kask - blask. Rany, byłem naprawdę w niezłym rajdzie. Gdybym tylko mógł popracować, stworzyłbym świetny slogan. Westchnąłem. Tylko na mnie mogła liczyć, jasne. Już prędzej stawiałem na to, że byłem kolejnym nadzianym właścicielem chromosomów XY na jej liście świętych Mikołajów. Złapałem tubę do centrum. Było opóźnienie z powodu groźby zamachu bombowego - pewnie dzieło któregoś z partyzanckich gangów w zemście za łapankę, godzinę policyjną czy inną krzywdę, która dostarczyła im pretekstu do rozpieprzenia kilkuset ludzi w imię sprawiedliwości. Tranzytowce przesadziły nas na inną linię. Na Siódmą dotarłem po czterdziestu pięciu minutach. Pognałem w stronę Brzoskwiniowej. Już z daleka widziałem, że coś się święci - przy skrzyżowaniu stał ambulans, dokoła tłum gapiów. Byłem pewny, że Dina tkwi w samym środku zamieszania, i serce zaczęło mi walić mocniej niż od zarzuconego rajdu. Nie umiałem się skupić, kiedy przepychałem się wśród zgromadzonych. Ich głosy krążyły wokół mojej głowy, łącząc się w rymowane kuplety i sepleniące jambami pięciozgłoskowce. Otrzeźwił mnie dopiero widok Diny leżącej na noszach. Była doszczętnie złachana. Piękne granatowe włosy, zawsze lśniące i ułożone, teraz opadały na czoło w matowych strąkach. W bladej jak popiół twarzy drgały powieki. Popisowy okaz wykończonego ćpuna. Przedarłem się przez tłum i dopadłem noszy. Odepchnął mnie mięśniak w kitlu sanitariusza. Jego znudzona mina jakoś mi nie pasowała do stereotypu „profesjonalnego personelu medycznego". Mogłem się założyć, że pracował jako twardziel od roboty w śródmieściu. - Łapy z daleka - powiedział grzmiącym basem. Daleka - zwleka - opieka - mleka. Zamrugałem oczami, żeby pozbyć się echa jego głosu.
- Znam ją - odpowiedziałem. - To przyjaciółka. - No i? Pomachałem mu przed oczami dwudziestką. Błyskawicznie zniknęła z mojej dłoni i sanitariusz odsunął się na bok. Odrobina miłości pokona każdą przeszkodę. - Dina, to ja, Kristof. Słyszysz mnie? Podkrążone powieki zadrżały i wreszcie otworzyły się do połowy, ukazując zamglone, niebieskie tęczówki i powiększone, czarne źrenice. - Kristof? - Jej oddech pachniał słodką, czereśniową miksturą. Ciągnęła syrop. - Co się stało, kruszynko? - Odgarnąłem ze spoconego czoła kosmyk pozlepianych włosów. Jęk Diny zabrzmiał molowym akordem między moimi skrońmi. Ucichł, zanim echo zdążyło go podchwycić. Cały haj poszedł w diabły, wracałem między śmiertelników. Niech tam. - Na czym lecisz? Trzeba powiedzieć lekarzom. - Na syropie - odpowiedziała. - Ile? - Parę dawek plus jedna prymka. - Wyciągnęła do mnie rękę. - Jeszcze ktoś strzelił mnie naklejką, ale nie wiem, na co była. Musiałam tak długo czekać! Zamglone oczy dziewczyny napełniły się łzami. Super, niech mi obciąży sumienie. W tym Dina była najlepsza. No, może poza jeszcze jedną dziedziną. - Złapali Adrienne - szepnęła, ściskając moją dłoń. Poczułem, że podaje mi coś twardego. - Musisz ją uratować. - Kto to jest Adrienne? - spytałem. Ledwo zdążyłem schować kostkę pamięci, którą mi podała. Rychło w czas, bo pojawił się kolejny pielęgniarz, już mniej napompowany, za to wyposażony w igłę do kroplówki i torebkę z elektrolitem. - Pan jest mężem? - spytał. - Broń Boże! - Podskoczyłem na samą myśl o związku z Diną. - Ona nie ma męża. Jestem po prostu przyjacielem. - Jasne. - Pielęgniarz wziął rękę Diny i zaczął ją smarować wacikiem. - Co się jej stało? - spytałem. - Nie wiem - odpowiedział, szukając na nadgarstku odpowiedniej żyły. - Mieliśmy anonimowe wezwanie. Wbił igłę, a ja poczułem, że nogi się pode mną uginają. Nie cierpię tego widoku. Potrząsnąłem głową i szybko odkryłem, że był to niewłaściwy ruch: świat zaczął się kręcić. - Hej, a z panem wszystko w porządku? Przełknąłem ślinę i pomyślałem o słowach, które rymują się z „nie". Źle - mnie - fnie - trze - szkle. Fnie? A co to takiego? Niemniej pasowało do reszty. Otaczający mnie wir zwolnił i odzyskałem w pewnym stopniu jasność myślenia. - W porządku - wydusiłem z siebie. Pielęgniarz pchnął wózek w stronę ambulansu. - Chwileczkę! Ciągnęła syrop - powiedziałem. Odwrócił się i uniósł jedną brew. - Coś jeszcze? - Chyba wzięła jeszcze prymkę. To jeden mach XP zmieszany z kryształkami. Nie wiem, co jeszcze brała, ale coś na pewno było. Zwykle nie mą takich problemów po towarze. Facet przewrócił oczami. - Dzięki za informację. - Dokąd ją zabieracie? - Do świętej Marii. - O nie, tam jej nie zabierzecie! - Nie powinienem się w to mieszać, ale nie mogłem pozwolić, żeby zabrali ją do Marysi. To miejsce, do którego wysyła się ćpunów i wyrzutków z hospicjów, żeby sobie gnili. - Przykro mi, nie ma przy sobie karty ubezpieczenia. - Chyba naprawdę jej współczuł, ale był zdecydowany. - Jeśli nie dostanę dowodu na pokrycie przyszłych kosztów, musi jechać do publicznego szpitala na detoks. Wygrzebałem z kieszeni kartę Medic-Op. - Nazywam się Kristof Xiang. Proszę ją zabrać do mojej kliniki. Pokryję wszystkie koszty. Zeskanował kartę i poczekał na potwierdzenie, czy jestem ubezpieczony. - Z samego ubezpieczenia nie da rady - powiedział. Miło z jego strony. Zdarzają się lekarze, którzy nie informują pacjentów, że jakaś procedura nie jest objęta ubezpieczeniem, i kiedy przychodzi rachunek, gość budzi się z ręką w nocniku. Potem oczywiście klinika wielkodusznie pomaga delikwentowi i godzi się, żeby odsprzedał im nerkę czy trochę szpiku dla uregulowania rachunku.
- Żaden problem, stać mnie. - Podałem mu dwie pięćdziesiątki. - Tylko dobrze się nią zaopiekujcie. - W porządku z pana facet - powiedział pielęgniarz, chowając banknoty. - Bez nerwów, będzie miała dobrze. Patrzyłem, jak ją zabierają i odjeżdżają. Wycie syreny zmieniło się pod wpływem kończącego się haju w śnieżycę pikselowanych dzwoneczków. Kostka pamięci, którą od niej dostałem, niczym się nie wyróżniała. Nie było na niej nalepki ani żadnego napisu. Przez chwilę korciło mnie, żeby wsadzić ją od razu do palmtopa i sprawdzić, co było na tyle ważne, żeby Dina walczyła o przytomność pomimo miejskiego koktajlu, krążącego w żyłach. Nie zdecydowałem się jednak na wyciągnięcie palmtopa i schowałem kostkę do kieszeni. W tej dzielnicy naprawdę nie było warto popisywać się gadżetami. I bez tego zdążyłem pomachać zwitkiem banknotów i kartą ubezpieczenia. Niemądrze. Oczywiście, kiedy się rozejrzałem, wpadło mi w oczy trzech gnojków obwieszonych gangsterską technologią Nie starali się ukryć, że mają neuroimplanty. Jeden nawet zgolił włosy i wytatuował niebieskie kółko u podstawy czaszki, żeby popisać się umieszczonym tam gniazdem. Musieli szukać kłopotów, skoro wystawiali na widok nielegalny sprzęt. Szkoda, że nie poprosiłem gości z ambulansu o podwiezienie. Nadszedł czas, żeby sprawdzić, jak szybko pokonam dystans do stacji tuby. Dyskretne odejście pozornie nie nastręczało trudności, bo gapie właśnie zaczęli się rozchodzić. Podążyłem w stronę stacji, dwa kroki za parą urzędasów. Niestety, szybko się okazało, że ktoś siedzi nam na ogonie. A właściwie trzech ktosiów, napakowanych i nie wyglądających przyjaźnie. Moje urzędasy najwyraźniej się zorientowały, że coś się święci, i szybko zniknęły za najbliższym rogiem. Nie miałem innego wyjścia. Odwróciłem się. - Cześć, chłopaki - zagaiłem. Ten z wygolonym kółkiem klepnął w interfejs. Zabłysło czerwone światełko. Pewnie podłączył się do kolektywnego umysłu gangu. Nawet jeśli udałoby mi się uciec albo - hm, hm - pokonać urocze trio, cała banda znała już moją fizys. - Tylko patrzcie na mikrosofciarza - powiedział. - Elegant odpalony - zgodził się jego kolega z czupryną w kolorze kobaltu, włączając swój interfejs. Trzeciemu już migało czerwone światełko, więc tylko się uśmiechnął, pokazując mi zestaw naostrzonych, niebieskich zębów. O, kurwa. - Coś nie tak? - spytałem. - Chcecie nam wystawić 404 z tamtą ciumcią - odpowiedział gość z kółkiem. - Wyskocz z kostki.
- Nie mam żadnej kostki. Spróbowałem przybrać minę, jakbym nie wiedział o co chodzi. Łatwo to przyszło. Wracał rajd i łączył się w szybkobieżny duecik z adrenaliną, która zaczęła zalewać mój system. W głowie szeptało mi: „mostki - gostki -krostki" i próbowałem się zastanowić, czym Dina zwróciła na siebie uwagę gangerów poza oczywistymi walorami. - Takiś pewien? - spytał ten z niebieskimi zębami i wyciągnął elektryczny poganiacz. Niepotrzebny gest, bo już wiedziałem, że profesjonalnie podchodzą do sprawy. - Stary, przecież staram się współpracować. - Wyjąłem portfel, otworzyłem i pokazałem im gotówkę. - Więcej nie mam. Zobaczcie sami. Wygolony wyciągnął w odpowiedzi nóż. - Oj, na badanie intymne czas - ogłosił. - Czyść sumienie albo pójdzie gładzisz. - Nie rozumiem, co mówisz. Możecie mnie obszukać, jeśli chcecie. - Masz nas za balony, czy jak? Mogłeś ją połknąć. Cóż mądrego można odpowiedzieć na takie słowa? Milczałem. Niebieskozęby ruszył na mnie z uniesionym elektrycznym poganiaczem. Wiedziałem, że wystarczy jedno kopnięcie prądem i nie zdążę się obronić przed resztą. Nadszedł czas na desperackie kroki. Walnąłem go pięścią w łokieć, równo w splot nerwów. Mało mi nie odpadła ręka, ale akcja przyniosła zamierzony skutek: wypuścił pałkę. A ja ją złapałem. Rajd przyśpiesza ruchy. Podobnie adrenalina. Niebieskozęby nadal się schylał, żeby podnieść poganiacz, którego już tam nie było. Przystawiłem pałkę do gniazda w jego głowie i włączyłem prąd. Gość zesztywniał i postawił oczy w słup. Jego koledzy kucnęli, trzymając się kurczowo za głowy. Prawdopodobnie właśnie delektowali się najgłośniejszym sprzężeniem, które słyszeli w życiu. Ale nie miałem już czasu na ich towarzystwo: odwróciłem się i popędziłem na stację, zostawiając im swoje dwie stówy. Na stacji przeskoczyłem nad bramką i omal nie zleciałem ze schodów. Akurat nadjeżdżała tuba. Wskoczyłem do środka i zacząłem się modlić w duchu. Zdawało mi się, że upłynęły godziny, zanim drzwi zasunęły się i ruszyliśmy. Udało się! Zwiałem! Pękałem z dumy przez całe dwie sekundy, zanim nie przypomniałem sobie, że gang moich trzech znajomych odnajdzie mnie i poćwiartuje za to, co zrobiłem. Ale szambo. Że też Dina nie mogła zadzwonić po innego naiwniaka. Przejechałem trzy stacje. Ręce mi się trzęsły, dłoń krwawiła, słuchałem, jak słowa gwarzących pasażerów odbijają się w mojej głowie jak pingpongowe piłeczki. Chyba wyglądałem nietęgo, bo mała dziewczynka w skautowskim mundurku spytała, czy nie chcę usiąść. Całkiem miła smarkula, ale jak przyszło co do czego, wujek-sponsor nie pozwolił jej ustąpić miejsca. Było mi wszystko jedno, bo i tak wyskoczyłem na następnym przystanku. Zaliczyłem zajezdnię, dwie tuby i transfer, po czym w końcu znalazłem się w domu. Na początku sprawdziłem, czy nie złamałem jakiejś kości w dłoni, którą walnąłem niebieskozębnego. Okazało się, że poza zdartym naskórkiem i pięknym siniakiem w perspektywie wszystko było w porządku. Potem zastanowiłem się, czy spakować manatki i uciec z kraju, czy też siedzieć cicho. Żadna z opcji mi nie leżała. Nie po to wypruwałem z siebie żyły, próbując urządzić się w Starej Atlancie, żeby teraz tracić to wszystko z powodu obawy przed jakimś gangiem. Miałem stałych klientów i wyrobiłem sobie nazwisko. Z drugiej strony, był to równie dobrze powód do ucieczki. Nie byłem żadną sławą, ale też nietrudno było dowiedzieć się, kim jestem i gdzie mieszkam. Ten argument przeważył. Można zacząć wszystko od nowa w obcym mieście, ale nie dam rady odsejwować życia, jeśli gang Niebieskich zrobi mi game over. Uruchomiłem tworzenie kopii zapasowych wszystkich plików na moim komputerze i nalałem do miski lodowatej wody, żeby trzymać w niej obolałą rękę. Wtedy przypomniałem sobie o kostce pamięci. Ech, ta Dina. Nadzwyczaj wyględna i rozrywkowa niunia, ale niewarta aż takiego nadstawiania karku. Mało nie cisnąłem tej całej kostki pamięci do zsypu. Ale przecież i tak siedziałem już w szambie. Nie zaszkodzi sprawdzić, w imię czego. Podłączyłem kostkę do komputera. Był na niej tylko jeden plik. Wyglądał jak schemat tras autobusów. Przyjrzałem mu się bliżej i dostrzegłem w rogu małe logo komunikacji miejskiej. To rzeczywiście był schemat tras linii, autobusowych. Zadarłem z gangiem z powodu autobusowej mapy miasta?! Może udałoby się jeszcze ich ugłaskać, gdybym wynajął ulicznego emisariusza. Po opróżnieniu konta i zastawieniu wszystkiego, co mam, od biedy starczy na odkupienie win. Problem w tym, że wynajęcie emisariusza będzie kosztowało drugie tyle. Byłem udupiony. Skończyłem kopiować wszystko z komputera, łącznie z tym autobusowym schematem, skompresowałem całość i przerzuciłem na palmtopa. Dla pewności spakowałem dane jeszcze raz i wgrałem do swojego wetware'u.
Mój wewnętrzny sprzęt jest nieco dyskretniejszy od gangerów, choć równie nielegalny. Mam neuroimplant, dzięki któremu mogę podłączyć komputer do własnego mózgu. Gniazdo znajduje się w podniebieniu i jest uruchamiane odpowiednią sekwencją dźwięków. Dzięki temu nie włączam go przypadkiem, kiedy żuję batonik czy coś w tym stylu. Członkowie gangów używają neuroimplantów do łączności. Ja nigdy nie łączyłem się z inną osobą. Nikt nie był mi na tyle bliski, żeby pozwolić mu na bezpośredni transfer z mojego mózgu. Korzystam z NI, żeby mieć spokojną głowę - brzmi śmiesznie, ale to prawda. Zaryzykowałem kontakt z czarnym rynkiem i operację w szemranej klinice, bo mózg jest świetnym miejscem na składowanie danych. Mogą mi rozpieprzyć komputer, mogą zwinąć palmtopa i wysadzić mieszkanie, a ja się nie przejmę - bo wszystko, co dla mnie ważne, czyli wiersze, dzienniki i inna pisanina, jest bezpiecznie zakodowane i zamknięte w mojej własnej głowie. Z powodu podwójnej kompresji nie mogę tych danych nawet poczytać, dopóki nie zrzucę ich na komputer i rozpakuję, ale przynajmniej wiem, że nic im nie grozi. Kiedyś myślałem o zainstalowaniu czytnika, żeby mieć do nich dostęp jak do naturalnych wspomnień, ale tak jak każdy nośnik, również mózg ma ograniczoną pojemność. Żeby zmieścić w głowie wszystkie niespakowane dane, musiałbym pokasować inne rzeczy, a chociaż zdarzały się w moim życiu kiepskie chwile, których nie warto wspominać przy kominku, nie byłem jeszcze gotowy na pozbycie się tych wspomnień. Skasowałem wszystko z domowego komputera, żeby utrudnić odnalezienie mnie. Miałem kopie zapasowe, parę koszul w podróżnym worku, trochę forsy. Gotowe. Czas lecieć. Już się wybierałem na lotnisko, kiedy pomyślałem o Dinie. Jeszcze jeden klik i leciałbym bez biletu powrotnego do Nowej Zelandii, która jest centrum przemysłu rozrywkowego równie wielkim jak Hollywood, tylko bez podatków. Nie dałem rady. Przecież musiałem zaopiekować się tą pipką. Gdybym odleciał, zostałaby sama w mojej klinice. Może udałoby jej się znaleźć innego palanta, który płaciłby za leczenie, ale gdyby go nie znalazła... cóż, musiałaby sprzedać jakiś organ czy dwa z mojej winy. Ech, niech ktoś wytatuuje mi na czole: jeleń! Pojechałem do kliniki. Nie cierpię wszystkiego, co związane ze szpitalami: zapachu środków dezynfekujących, mieszającego się ze smrodem gnijących ludzi, dziarskich pielęgniarek i lekarzy w oślepiająco białych kitlach, no i przede wszystkim - igieł. Babka w recepcji uśmiechnęła się do mnie tak radośnie, że o mało się nie zadławiłem. - Mogę panu w czymś pomóc? - zaświergotała. - Nazywam się Kristof Xiang. - Podałem kartę ubezpieczenia. - Autoryzowałem pacjentkę, którą tu dziś przywieźli. Kobieta przesunęła kartę w czytniku. - Chodzi o panią Dinę McAllister? Chce pan zobaczyć wydruk należności? Nie bardzo. - Wolałbym się z nią najpierw spotkać. - Nie ma żadnego problemu. Leży na ostrym dyżurze, w sali Al 137. Droga prowadziła przez zalane słońcem atrium i przybudówkę, w której siedziała kolejna promieniejąca recepcjonistka. Skrzywiłem się, kiedy odkryłem, że położyli Dinę w jedynce. Będzie kosztowało ekstra. Dina wyglądała już dużo lepiej, a na mój widok ucieszyła się jak szczeniaczek. - Kristof! - wrzasnęła, wyciągając do mnie ramiona, z których jedno było obandażowane. Przy powitalnych uściskach starałem się nie patrzeć na rurkę od kroplówki. Przysunąłem krzesło i usiadłem obok łóżka. - Dobrze się z tobą obchodzą? - spytałem. Skinęła głową. W jej oczach lśniła naiwna radość. - Goście z ambulansu dopilnowali, żebym nie musiała czekać w kolejce, jak przyjechaliśmy. Zrobili mi płukanie żołądka i dali jakiś soczek na oczyszczenie krwiobiegu. Jestem naładowana! - Strasznie się cieszę. Cieszyłem się też, że nie oddałem setki i dwudziestki na darmo. - Dziękuję, że nie pozwoliłeś zabrać mnie do Marysi. - Tu poczęstowała mnie tym swoim elektryzującym uśmiechem, który podrywa na nogi każdego, kto ma choć kroplę testosteronu w żyłach. Pochyliłem się i pocałowałem ją w śliczny nosek. - Przecież wiesz, że nigdy bym na coś takiego nie pozwolił. Dina chwyciła mnie nagle za rękę. - Widziałeś, co było na kostce? - spytała szeptem. Zasępiłem się i trochę odsunąłem. - Taaa... plan komunikacji miejskiej. - Nie znalazłeś wirusa? - Otworzyła szeroko oczy. - Mówiłeś, że zawsze sprawdzasz, czy nie ma wirusów.
- Wirusa? - Nagle mnie zemdliło. Zanim zapisałem cokolwiek na swoim sprzęcie - a tym bardziej w głowie - zawsze przepuszczałem pliki przez trzy skany: mamusię, tatusia i wielkiego wuja Hugona. Tym razem tak się śpieszyłem, że pominąłem środki ostrożności. - Co robi ten wirus? - zaskrzeczałem. - Nie... nie jestem pewna... - Jak to: nie jesteś pewna? - Chciałem nią potrząsnąć i skrzyczeć, ale się opanowałem. Z Diny nic nie wyciągniesz po brutalu. - Niebiescy polują na mnie, bo mam kostkę, którą mi dałaś. Jest prawie pewne, że zaraziłem się tym wirusem. Muszę wiedzieć, o co chodzi. - Tak mi przykro. - Jej wargi zaczęły drżeć, a oczy zrobiły się wielkie jak orkiestrowe talerze. - Nie miałam zamiaru pakować cię w kłopoty! - Słodziaczku, wiesz, że bardzo cię lubię. Ale bądź ze mną szczera. W odpowiedzi pociągnęła nosem. - Pomalutku. Opowiedz mi wszystko od początku. - Ko... kończyłam właśnie drugi syrop w klubie Benniego, wiesz, tam przy Brzoskwiniowej. Przyszła Adrienne. Zawsze chce mnie nawracać na właściwą drogę, więc myślałam, że znowu czeka mnie kazanie. - Kto to Adrienne? - spytałem. - Moja starsza siostra. Pracuje jako reporterka dla e-Netu. Dina miała siostrę? I to siostrę, która pracowała z grubymi rybami? - Powiedziała, że federalni stworzyli wirusa, żeby walczyć z gangami. Rozprzestrzenia się przez sieć połączonych neuroimplantów. Wirus federalnych, rany boskie. - Ale co on robi? - Miała mi powiedzieć, kiedy znaleźli nas Niebiescy. Syrop akurat zaczynał działać, było mi trudno się skupić i wszystko działo się bardzo szybko... - Dina zaczęła szlochać. Objąłem ją i pozwoliłem trochę popłakać. - Ej, kotku, weź się w garść. Opowiedz, co było dalej. Znów pociągnęła nosem. - Ktoś strzelił mnie naklejką, inni złapali Adrienne. Kiedy nie patrzyli, podała mi szybko kostkę. Odciągnęli ją i... zo-zo-zostawili mnie na ulicy. Bardzo się bałam i czekałam, aż przyjedziesz, i wtedy naklejka zaczęła działać i zrobiło mi się strasznie niedobrze! Mówiłem, że była świetna w wywoływaniu wyrzutów sumienia? - Przepraszam, że się spóźniłem. Spróbuj sobie przypomnieć, co Adrienne mówiła o wirusie. Zamrugała wielkimi, niebieskimi oczami i zaczęła ssać dolną wargę. - Mówiła coś o fazach - powiedziała wreszcie. Ach, tak. - Ilu? Usiadła i zaczęła trzeć oczy piąstką. Wyglądała jak dziewczynka, która właśnie się dowiedziała, że Tatuś zdekapitował Pana Misia za pomocą kosiarki. - Trzech. Mówiła, że są trzy fazy. - Co się dzieje w pierwszej? - spytałem. - Chyba nic. Adrienne mówiła, że wirus najpierw zagnieżdża się, jak roślina, wykopuje sobie dziurkę. - Chodzi o inkubację? - Tak! - Skinęła głową. - Co z drugą fazą? - Idziesz na policję i przyznajesz się do wszystkiego. - Aha, czyli że pojawiają się objawy? - No. Ale nie pamiętam, co Adrienne mówiła jeszcze o tej fazie. Cholera jasna! - Nie ma sprawy. Co dzieje się w trzeciej fazie? Wpatrzyła się w podłogę. - Mów, kotku. Obiecuję, że nie będę krzyczał. - Adrienne powiedziała, że... - Dina skręciła w palcach róg prześcieradła. - Kiedy zarażony nie przyjdzie po antidotum, wirus uderza. - Zabija, tak? Skinęła głową, jej usta drżały. Nie wyglądało to wesoło. - Ale istnieje jakieś antidotum? - Mają je federalni. Ale nie możesz do nich iść!
- A to czemu? - Kary za posiadanie zakazanego sprzętu były wysokie, ale gdybym znalazł dobrego adwokata, dałbym sobie radę. - Właśnie o tym chce napisać Adrienne w artykule. Federalni podwyższają kary za neuroimplanty. - Jak bardzo? - Operacyjne usunięcie NI, dożywocie i dwa organy, które wybiera sąd. Przełknąłem ślinę. Takie operacje nie były zbyt subtelne. Słyszałem, że często kończą się utratą podstawowych funkcji kognitywnych i nerwowych. Z drugiej strony, jeśli przydarzą mi się te komplikacje, nawet nie będę się martwił, że nie mam nerki i gniję w więzieniu. - Według Adrienne to spisek rządowy, dzięki któremu będą mieli dostawę świeżych organów. Jakoś mnie to nie zdziwiło. Znałem Federalnych. - I co? Twoja siostra chce się im postawić? - Powiedziała, że ma na nich haka - odpowiedziała Dina. - Znalazła gościa, który wykradnie dla niej pro- gram-antidotum, żeby mogła powiesić go w Sieci. Niebo przejaśniało się. - Ma ten program? Moje raczej istotne pytanie pozostało bez odpowiedzi. Drzwi otwarły się gwałtownie i wpadło przez nie czterech gości z insygniami Niebieskich. Zerwałem się na nogi, ale byli szybsi. Jeden przyparł mnie do ściany, drugi ruszył na Dinę. Usłyszałem krzyk i spróbowałem się do niej przedrzeć, ale dostałem pięścią w brzuch. Skuliłem się, próbując złapać powietrze jak ryba na piasku. Dwóch gangerów chwyciło mnie pod ramiona, podczas gdy trzeci szykował się do kolejnego ciosu. - Zaraz, moment. Honcho chciał, żeby klient funkcjonował. - Ale wcale nie chcę go zwolnić, tylko namówić do współpracy - powiedział pan Żelazna Pięść. - Jeszcze trochę namawiania i będzie trzeba konowała, żeby mógł chodzić. Poczułem ulgę, kiedy zapalony bokser opuścił gotową do ciosu rękę. Uczucie ulgi nieco zmalało, kiedy z nagła odwrócił się i znowu pieprznął mnie w brzuch. Zgiąłem się w pół, wydając z siebie gulgoczące dźwięki, oczy wypełniły mi się łzami. Pochylił się nade mną i poczułem odrażająco słodki odór syropu. - To za porażenie Zippa - powiedział i przykleił mi na karku naklejkę-śpiocha. Zanim świat wokół mnie rozmył się i zszarzał, zdążyłem tylko pomyśleć, czy nie skrzywdzili Diny. Bardzo nie lubię budzić się w nieznajomym miejscu. Bolała mnie szczęka, miałem piach w oczach, a jeśli chodzi o żołądek, to czułem się, jakby stanął na mnie słoń. Przynajmniej jeszcze żyłem. - Mogą zaraz wrócić, uciekajmy! - Od razu poznałem Dinę. - Spokojnie, Di, drzwi są zamknięte - ten głos brzmiał podobnie do Diny, ale był mniej nosowy. - A twój znajomy wciąż jest nieprzytomny. Nie damy rady uciągnąć go za daleko. - Już jestem przytomny - powiedziałem. A właściwie chciałem to powiedzieć; z ust wydobyło mi się raczej: „jż jmtomny". Otworzyłem oczy. Leżałem na podłodze w pomieszczeniu, które przypominało piwnicę: betonowe ściany, goła żarówka, brak okien. Nie na miejscu były tylko metalowe drzwi z elektronicznym zamkiem. - Kristof, jak się cieszę! - zawołała Dina. Wyglądała dobrze. Nadal miała na sobie szpitalny szlafrok, ale stała na własnych nogach. Nad drugą kobietą mógłby unosić się ogromny neon ze strzałką i napisem „Siostra Diny". Miała identyczne oczy i czarne, prawie granatowe włosy, sięgające do bioder. Ale nie była aż taką laską jak Dina. Na twarzy Adrienne dostrzegłem zmarszczki, które świadczyły, że często marszczy brwi i myśli o nieprzyjemnych sprawach. Dina pomogła mi podnieść się z ziemi. Wtedy szlafrok rozchylił się i przez chwilę widziałem cycki. No Co? Jestem normalnym facetem, zwracam uwagę na takie rzeczy. W tym momencie przejmujący ból przeleciał mi wzdłuż kręgosłupa i uderzył w głowę. Usłyszałem, jak krzyczę z bólu i zaskoczenia. - Co się dzieje? Co ci jest? - Dina puściła mnie i poleciałem z powrotem na podłogę, gdzie mogłem wić się i czołgać w spokoju. Czułem, jakby ktoś wbijał rozpalone do czerwoności igły w każdy z nerwów. Atak bólu ustał równie nagle, jak się zaczął. Drżałem i kręciło mi się w głowie. - Ojej - szepnąłem. - Co to było? - Druga faza, jak sądzę - odpowiedziała konkretna Adrienne. Dina stała jak wryta i bała się podejść, więc jej siostra pomogła mi usiąść. - Co się dzieje? - zapłakała Dina. Adrienne potrząsnęła głową. - Di, nic mu już nie jest. Zamknij się, dobrze? Dina naburmuszyła się, ale ucichła.
- Szybko się za ciebie zabrał, więc mamy niewiele czasu - powiedziała Adrienne. - Dina powiedziała, że masz plik z wirusem? Przełknąłem ślinę. Nawet nie dadzą człowiekowi odpocząć po cierpieniu. - Mam zawirusowany plan linii autobusowych, jeśli to masz na myśli. Adrienne uśmiechnęła się. Przedtem stwierdziłem, że nie była laską. Teraz gotów byłem oświadczyć, że gdyby tylko wciąż się uśmiechała, to nikt by jej nie podskoczył w konkursie piękności. - Ten plan to właśnie zakodowany program antywirusowy - powiedziała. - Niszczy wirusa i jest jednocześnie szczepionką. Dopiero po chwili zrozumiałem, co to oznacza. Oznaczało to, że nie umrę i nie zrobią mi lobotomii za pieniądze podatników. Prosimy widownię o spontaniczne okazanie radości i aplauz. - Zakodowany? A masz klucz? - To skomplikowana sprawa. - Uśmiech znikł z jej twarzy. - Przed telefonem do Diny dowiedziałam się, że federalni odkryli moją wtyczkę. Możemy spokojnie założyć, że gościa już nie ma. Nie zdążył odkryć, jak odkodować plik. Czyli jednak. Ciekawe, co bardziej boli: śmierć czy zrobienie z mózgu jajecznicy? - Addy, a dlaczego Niebiescy cię ścigają? - spytała Dina. - Powinno im chyba zależeć, żebyś udostępniła antidotum? Dobre pytanie. - A niby w jakim celu gangi wszystko robią, Di? -żachnęła się Adrienne. - Mamona. Kiedy wirus zacznie siać spustoszenie, zapanuje panika. Wtedy Niebiescy wystąpią z antidotum. Cena będzie zależała tylko od ich widzimisię. Tak myślę, czy uda nam się to złamać... Zadumała się i zaczęła stukać palcem w ucho. - Co niby złamać? - Doszczętnie już zgłupiałem. - Informator powiedział, że zakodował antidotum w pliku, który masz. Być może uda mi się go złamać i wydobyć właściwy program. - Jej oczy rozbłysły. Najwyraźniej dobrze się bawiła. - Dawaj go tu. - Hę? - Najwyraźniej nie miałem już zaznać tamtego dnia spokoju. - Co prawda na uniwerku wzięłam hakerstwo jako drugą specjalizację - spojrzała na mnie, jakbym był mniej kumaty od tresowanego żółwia - ale mimo to nie umiem złamać pliku, którego nie mam. Otwórz. Ten. Plan. - Ach, tak. - Wsadziłem dłoń do kieszeni. Nie miałem palmtopa. Ani portfela. - Ukradli mi palmtopa! - Dupa blada! - Przewierciła mnie wzrokiem, jakbym dał się okraść z własnej woli..- Dina powiedziała, że zapisałeś ten plik też do swojego wetware'u. Czy to prawda? - Prawda, ale jest spakowany. Nie mam czytnika. - A ja mam. - Sięgnęła do włosów i wyizolowała spomiędzy nich jeden kosmyk. - Dawaj mi wejście. - Zaraz, zaraz. Co takiego? - Wciąż nie wiedziałem, co się dzieje. - To miniaturowy kabel. - Pokazała mi metaliczny, lśniący koniec kosmyka. - Łącze z moim neuroimplantem. Jeśli masz standardowy port, możemy się połączyć.
- Masz NI? - Używam w pracy. Jak widzisz, mam osobiste powody, żeby interesować się akcją federalnych przeciwko neuroimplantom. - Rozumiem. Ale poczekaj, jeśli się połączymy, to też zarazisz się wirusem. - Lubię sobie wyobrażać, że przemawiał przeze mnie gentleman, ale tak naprawdę bałem się dzielić z kimś mózg. Wzruszyła ramionami. - Zgadza się. Ale nie ma alternatywy. - Chłodną dłonią przejechała po moim karku. - Gdzie masz wejście? Nawet nie spytała, czy może. Co za maniery. - W podniebieniu. - Cwane. - Jej ton wyrażał zaskoczenie, że okazałem w czymś inteligencję. - Mam pewne wątpliwości, czy... - powiedziałem. Resztki jej niezwykłej urody zupełnie się rozwiały, gdy mierzyła mnie tytanowym spojrzeniem. - Słuchaj. Gangerzy mogą wrócić w każdej chwili. Jeśli udało im się złamać plik, który znaleźli na twoim palmtopie, wykończą nas. Jeśli im się nie udało, wrócą po klucz. Jeśli im go nie damy, też nas wykończą. Tymczasem wirus wyżera ci centralny system nerwowy i wykończy cię, nawet jeśli nie uda się to Niebieskim. Czyli co, siedzimy sobie i gwarzymy czy wpuszczasz mnie do środka? - Gong Xi Fa Cai - odpowiedziałem. - Co takiego? Poczułem łaskotanie na podniebieniu, jak zwykle, kiedy włączałem system. Westchnąłem. Adrienne zbliżyła się do mnie z grubym włosem w palcach. Przypominał długą igłę. Niczego w tym momencie nie potrzebowałem mniej niż takich skojarzeń. Poczułem, że wkłada mi go do gniazdka. Spokojny, błękitny ocean. - No, to lecimy - powiedziała. Sięgnęła za ucho i zostaliśmy połączeni. Zobaczyłem samego siebie, gapiącego się z naprawdę durnym, oszołomionym wyrazem twarzy. Przez moją głowę przeleciały oderwane obrazy, jakbym zapalił prymkę: naklejanie plastra małej Dinie, chudy, pomarańczowy kot uratowany przed sąsiadami, uderzenie pięścią jakiegoś gnojka w szkole, płakanie samemu w starym magazynie. - Hej, wynocha! - Poznałem głos Adrienne, ale dochodził z wnętrza mojej własnej głowy. Zatrzęsłem się z gniewu, który przez nas przesłała. - Przepraszam. - Byłem szczery. - Nigdy jeszcze się z nikim nie łączyłem. Co mam robić? Moje usta nie poruszyły się, ale wiedziałem, że Adrienne mnie słyszy. Poczułem jej zdumienie. - Nigdy? - Zgadza się. Gniew zniknął. - Nie wiedziałam. Przepraszam. Staraj się nie oglądać moich wspomnień. To osobiste sprawy. Po prostu pokaż mi, gdzie jest folder z wirusem. - Jak? - Wejdź do niego jak zwykle. Możesz udawać, że mnie tu nie ma. Jasne, udawać, że nikt nie siedzi w mojej głowie, świadomy moich myśli, widzący to, co ja. Przeleciałem katalog i zaznaczyłem spakowany plik. - Tutaj. Poczułem, że go bierze i rozpakowuje już u siebie. Kliknięcie - raczej poczute niż usłyszane - i pojawiła się mapa komunikacji miejskiej. Wypełniła oczy mojego umysłu i czułem, że Adrienne ogląda ją ze mną. - To po prostu linia numer pięć - pomyślałem. Zastanawialiśmy się razem. - Czego szukamy? - spytałem w myśli. - Nie wiem - odpowiedziała Adrienne. Super. Żałowałem, że nie mam ze sobą rajdu. Po nim zawsze lepiej się myśli. Zobaczyłem, że kąciki ust Adrienne wędrują w górę i przez chwilę czułem dezorientację: kto się uśmiecha, ja czy ona? - Rajder, co? - pomyślała. - Nie brałam rajdu od czasów liceum. - No i co z tym poszanowaniem prywatności? - Przepraszam - dziwnie było słyszeć, jak mówi. Przypominało to echo, przechodzące z jej głowy do mojej. Coś w rodzaju różnicy czasu między wspólnymi wspomnieniami. - Dina, masz ze sobą rajd? - Na pewno nie - pomyślałem. - Niebiescy porwali nas prosto z kłiniki. - Proszę uprzejmie - powiedziała Dina z uśmiechem, a mnie wmurowało. Trzymała w dłoni kilka znajomych, liliowych tabletek.
- Doktor był bardzo miły. Powiedziałam, że chce mi się pić i wtedy wyszedł i zostawił mnie samą przy szafce z lekami - zaśmiała się. - Kliniki mają dużo lepsze zapasy niż państwowe detoksy! Wyjąłem tabletkę z jej dłoni i wsadziłem pod język. Cała Dina. Dzięki ci, Boże, za kleptomanów. Gorzki smak wypełnił usta - słodka manna z niebios. Poczułem, jak mózg przechodzi z niskich obrotów na turbodoładowanie. Dam radę. - Wygląda jak zwyczajny płan ulic - pomyślała Adrienne. Miała rację. Mapa była podzielona poziomo na kwadraty od A do F, pionowo na cyfry od jednego do dziewięciu. Przez ulice biegła pojedyncza czerwona linia, tworząc wielką, nieregularną pętlę. Rajd nie jest za dobry, jeśli chodzi o stronę wizualną, ale i tak poczułem, że czerwona linia przyciąga mnie i prowadzi przez liczne zakręty. Nigdy nie przecinała samej siebie, biegła wciąż naprzód. Od ulicy Brzóz, przez Rynek, do Sadowej. Zaraz, to przecież moje sąsiedztwo. - Można przybliżyć? - pomyślałem. Pojawiło się małe szkło powiększające, które przesunęło się nad badany rejon. Poczułem kliknięcie i mapa się rozrosła. - Bliżej - poprosiłem. - Kończy mi się pamięć - pomyślała Adrienne. - Cholera. Bo wydaje mi się, ze coś znalazłem. Poczułem, że nad czymś się zastanawia. Po chwili zaczęła przeglądać swój umysł. Chciała skasować wspomnienia, żeby zyskać więcej miejsca. - Poczekaj! - nawet nie zdążyłem pomyśleć, co robię. Zaznaczyłem swoje kopie zapasowe i wyrzuciłem je. To tylko kopie, powtarzałem sobie. Dam radę je odzyskać. Takie tam głupie wierszyki. Oryginały są na pewno gdzieś w pamięci długoterminowej. Gdzieś. Nagle zachciało mi się płakać. Wyczyściłem domowy komputer, zwinęli mi palmtopa, właśnie skasowałem ostatnie kopie zapasowe. - W porządku - pomyślałem do Adrienne. - Zrobiłem trochę miejsca. Możesz zapisać wspomnienia u mnie. Nie trzeba ich kasować. Postrzeganie przeskoczyło ode mnie na nią i z powrotem; przez chwilę nie byłem pewien, kim jestem. Poczułem czyjąś dłoń na swojej. Jej dłoń, moją dłoń, zresztą nieważne; to było przyjemne uczucie. - Dzięki - pomyślała. Poczułem jej wdzięczność i to poprawiło mi humor. Adrienne zaczęła zgrywać wspomnienia. Ledwo o czymś pomyślała, od razu to zapisywałem. Wycieczki z rodziną i wspólne śpiewanie, leżenie na dachu ze wzrokiem utkwionym w gwiazdy, wygrana w szkolnym konkursie na artykuł, budowanie z Diną fortecy z poduszek. Mój wetware wypełnił się jej wspomnieniami. Kończy się miejsce - pomyślałem. Kusiło mnie, żeby jej o tym nie mówić, pozwolić, żeby zastąpiła sobą część mnie. To był haj inny niż wszystkie - otrzymać jej osobowość, sposób postrzegania, jej istotę. Pod całą oschłością i mrukliwością Adrienne była cudowną osobą, zarówno myślicielką, jak i aktywistką. Zastanowiłem się, czy zostałbym wyśmiany, gdybym ją zaprosił na kolację. Lupa powróciła w pole widzenia i kliknęła w mapę. Zbliżyliśmy się. - Zauważyłaś, że żadna z ulic nie nazywa się „Brzoskwiniowa"? - pomyślałem. - Co takiego? - W Starej Atlancie jest jakaś setka ulic, w których nazwie jest „brzoskwinia". Ktoś na górze musiał naprawdę łubić te owoce. - Brzoskwinki - świnki - katarynki. - Na przykład tutaj, przy kwadracie D. To przecież w rzeczywistości ulica Brzoskwiniowa-Fabryczna. Poczułem, że Adrienne przygląda się mapie. - Masz rację. Co to znaczy? - To znaczy, że chyba jesteśmy na dobrym tropie. Przeleciałem po nazwach ulic, a rajd wyprawiał z każdą z nich koziołki. Od strony Adrienne napłynął strumień nonsensownych liczb i liter. - To system szesnastkowy - wytłumaczyła. - Patrz na ten podział, od zera do dziewięciu, od A do F. To musi być hex. Będę próbowała uruchomić program. Czytaj nazwy ulic, o ja odkoduję litery. Jak się przyjrzeć, to całkiem proste zabezpieczenie. No to lecimy. Od Pięknej do Brzóz, brzóz - wirus, od rynku do Sadowej, sadowa - krowa - sodowa. Prosto jednokierunkową ulicą wzdłuż linii D, przecinając cztery aleje: Adeniny - śliny - gliny, która łączyła się z Aleją Tyminy. Ale miny. Bulwarem (koszmarem - wywarem -smarem) Cytozyny w Aleję Guaniny. Tu pętla do linii A i znowu lecimy w górę. Znajdowałem się na wstędze Moebiusa, która biegnie dokoła, dokoła, dokoła i nigdzie się nie kończy. Łatwo było się zagubić, lecąc tak wysoko, unosząc się na falach rajdu. - Mam! - z transu wyrwało mnie uczucie triumfu, dochodzące od strony Adrienne. - Znalazłam hasło!
Poczułem, jak wstukuje ostatnią sekwencję znaków do małego okienka z boku i myśli: „ENTER". Piksele mapy zbladły i sczerniały. Pojawił się mrugający, czerwony przycisk, zupełnie jak wielki neon. „URUCHOMIĆ?", pytał umieszczony na nim napis. Adrienne i ja sięgnęliśmy do niego. Kliknięcie przeszyło mnie od zębów po pięty. Program zaczął oczyszczać nasze systemy z wirusa. W tym czasie przejrzeliśmy załączony plik tekstowy. Przeleciałem przez nudne fragmenty w stylu: „materiał genetyczny wirusa przejmuje kontrolę nad komórkami nerwowymi, które zostały zmodyfikowane do akceptacji interfejsu neuroimplantów", bla bla bla, aż do bardziej istotnych informacji. Na samym początku, kiedy wirus atakuje pomniejsze wiązki neuronów, „symptomy są łagodne i najczęściej przeoczone przez nosiciela". Potem zaczynają się stopniowo coraz boleśniejsze ataki, które są wywoływane przez „lubieżne i niezdrowe myśli". Pewnie dlatego widok dekoltu Diny posłał mnie na podłogę. Z czasem ataki stają się coraz intensywniejsze, aż centralny system nerwowy ulega „krańcowemu przeładowaniu impulsami". Innymi słowy, pif-paf, gryziesz piach. Federalni, jak zwykle działający w duchu purytanizmu, stworzyli Mechaniczną Pomarańczę. Nieładnie. „Czyszczenie zakończone", zamigotał czerwony napis. Udało się. Znaliśmy kod. Byliśmy czyści. Wyjąłem z ust miniaturowy kabel. Dziwnie było patrzeć na Adrienne zamiast na samego siebie, ale szczerze mówiąc, widok był znacznie przyjemniejszy. Jej twarz pokrywała cienka warstewka potu. Wyglądała olśniewająco. - Dobry z nas zespół - powiedziała. - Jeśli dożyjemy, możesz mnie jutro zabrać na kolację. Kolacja - sensacja - sensacja - sensacja. Może powinienem się obrazić za naruszenie prywatności moich myśli, ale gwizdałem na to. Szczerzyłem się jak idiota na myśl o randce z tą dziewczyną. Ekstaza nie trwała długo. Drzwi otworzyły się i do pomieszczenia weszło czterech Niebieskich. Dina krzyknęła i cofnęła się. W jednym z nich poznałem atletę, który miał ochotę zrobić ze mnie worek bokserski. - Cześć, Skubi! - powiedział. - Co, balanga? Manga - sztanga - fanga. Adrienne podniosła się. Bandzior w niebieskim garniturku sięgnął do kieszeni i wyjął paralizator. - Uwaga, dziwko, tu nie parkiet. Gdzie antywirus? Więc nie udało im się rozgryźć mapy. O mało się nie roześmiałem. Banda syropiarzy. - Ode mnie go nie dostaniecie. Złapał Dinę za ramię i wykręcił. Jęknęła. - A jak odłączymy siostrzyczkę? Taka buźka do frytkownicy, nie szkoda? Szkoda - moda - woda. Wtedy to zauważyłem. Temu w garniturku coś chodziło pod lewym okiem, jakby miał tik. I zrozumiałem. Zależało im na antidotum nie tylko po to, żeby się obłowić; chcieli ratować własne tyłki. Rajd pomógł mi rozpracować pozostałych. Mojemu znajomemu pięściarzowi drżała skroń, drugi miał tik nad okiem. - Podbijcie im libido! - krzyknąłem.
No dobrze; zdarzało mi się wypowiadać elokwenlniejsze kwestie. Wszyscy spojrzeli na mnie, jakbym był już po lobotomii, jedna Adrienne zrozumiała. Pewnie dlatego, że spędziła trochę czasu w mojej głowie. Podciągnęła bluzkę i pokazała Niebieskim, co należy. Wśród jęków i spazmów cała czwórka padła na podłogę. Uwolniona od gościa w garniturku Dina kopnęła go na pożegnanie w żebra i wypadliśmy na korytarz. Wróciła mi nadzieja na długie życie, dopóki nie wyszedł nam na spotkanie ochroniarz Niebieskich. Sądząc po wyglądzie, umiałby w zębach przenosić limuzyny. Dina nawet się nie zatrzymała. Z uśmieszkiem rozchyliła szlafrok. Lubiła mieć oddaną widownię. Ślinotok i spazmy na podłodze. Żadna gwiazda filmowa nie byłaby zawiedziona taką reakcją. Reszta poszła jak z płatka. Korytarz prowadził do starej serwisowni przy stacji tuby. Wyważyliśmy drzwi i odjechaliśmy. Z jaskini Niebieskich, niedraśnięty i wolny w try miga - oto cały ja. Zaopiekowali się nami sponsorzy Adrienne z e-Netu. Artykuł z załączonym antidotum był hitem pośród lobbystów NI. reformatorów służby zdrowia, no i przede wszystkim gangów. Reklamodawcy obsiedli wciąż rosnącą w popularność stronę i przynieśli ze sobą megaforsę. Niebiescy i federalni gniewali się, ale mogli nam naskoczyć. E-Net podarował nam fałszywe karty identyfikacyjne i bilety na pierwszą klasę do Nowej Zelandii. Adrienne wysyła stąd reportaże podpseudonimem, ja pracuję nad tomikiem poezji. Myślałem, że Dina będzie kręciła nosem na mój związek z Adrienne, ale kiedy jej powiedzieliśmy, nawet nie mrugnęła. Zobaczyłem ją jakiś czas potem w ramionach jednego z miejscowych reżyserów. Dziwnie się plecie na tym świecie. Przełożył Błażej Dzikowski