ZVONIMIR FURTINGER
POTRZEBNE MI TWOJE CIAŁO
(PRZEŁOŻYŁA ELŻBIETA KWAŚNIEWSKA)
SCAN-DAL
Nazywam się Robert Panikkar, mam trzydzieści jeden lat, jestem kasjerem w domu
towarowym „Excelsior"; jestem sierotą. Dwadzieścia lat temu moi rodzice, jadąc
samochodem, wypadli z trasy, częściowo z powodu nadmiernej prędkości, częściowo przez
ciężarówkę, która znienacka znalazła się przed nimi. W efekcie samochód uderzył w słup i
spadł do rzeki. Ocalałem tylko dlatego, że nigdy nie zamykałem dobrze drzwi i wypadłem na
trawę, zanim samochód runął do wody. Ale to wszystko nie jest takie istotne.
Ósmego czerwca o czwartej piętnaście nawet nie przeczuwałem, że niebawem
nastąpią niezwykłe i, co więcej, nieprzyjemne wydarzenia. Byłem w nienadzwyczajnym
humorze. Poszedłem do przyjaciela, aby mu zwrócić jakieś książki i pożyczyć nowe. Książki
zwróciłem, nie pożyczyłem jednak nowych, bo przyjechali do niego goście i czas nam zszedł
na niczym, a w końcu widząc, że nic nie załatwię, wyszedłem. Chciałem skoczyć do domu i
wziąć torbę, w której co wieczór zanoszę utarg do banku, ale było oczywiste, że nie zdążę na
czas, więc noga za nogą powlokłem się do biura domu towarowego, rozważając, czy kupić
-nową torbę, czy po prostu pieniądze zapakować w papier.
Gdy człowiek długi czas ma do czynienia z pieniędzmi, to przestaje je traktować jako
pewną wartość, a patrzy na nie jak na papierki ze znakami cyfrowymi, które muszą być
zgodne z jakąś tam listą kontrolną. I to jest głównym źródłem kłopotów, jeśli okaże się, że
istnieje superata lub manko. Wszystko musi się dokładnie zgadzać, a jeśli chodzi o mnie,
było tak zawsze. Mój ojciec mawiał: biedni ludzie dysponują jednym jedynym kapitałem —
uczciwością. Synu, nigdy nie zejdź z uczciwej drogi, gdy rzecz idzie o kwotę mniejszą od
miliona. A że utarg był zawsze mniejszy, byłem przez całe osiem lat uczciwy do przesady.
Opowiadam o sobie głupstwa, a całkiem zapomniałem, że miałem mówić o
wypadkach, które bynajmniej nie przypadły mi do gustu. A więc rozmyślając, czy kupić
nową torbę, stanąłem przed wystawą sklepową. Mój Boże, ileż pięknych toreb! Ale ceny nie
były zachęcające i właśnie gdy zdecydowałem się na kupno torby w naszym domu towaro-
wym, p wiele brzydszej i mniej trwałej, podszedł do mnie jakiś typ.
— Przepraszam pana, wydaje mi się, że chce pan kupić torbę?
— Chcę — odpowiedziałem nieco zbity z tropu, gdyż mnie tą uwagą zaskoczył —
tylko...
— Dlaczego „tylko"? Proszę popatrzyć i dopiero odpowiedzieć. Po tych słowach nie
znany mi typ odpakowal jakieś zawiniątko, które trzymał pod pachą. Ujrzałem torbę średniej
wielkości, z dobrej skóry, trochę już używaną. Nie wiem dlaczego, ale przypominała mi torbę
listonosza w miniaturowym wydaniu. Ponieważ milczałem, typ kontynuował:
— Proszę mi wierzyć, bywały dla mnie lepsze dni, ale poszedłem przyjacielowi na
rękę... podżyrowałem weksel... i oto teraz muszę wyzbyć się ulubionych rzeczy. Gdyby się
pan zdecydował...
Wymienił jakąś kwotę, która nie dorównywała wartości torby. Ale ja nie zwykłem
kupować kradzionych rzeczy, więc żeby pozbyć się natręta, wymieniłem połowę i tak niskiej
sumy. Tymczasem...
— Nieładnie wykorzystywać bliźniego, ale jestem w sytuacji, że nie mogę wybierać
klientów. Proszę zapłacić i wziąć ją.
Nie pozostało mi nic innego, jak wręczyć mu oferowaną sumę i wziąć torbę. W końcu
będzie służyła swemu celowi. Tak mi się przynajmniej zdawało.
W pracy nic nadzwyczajnego się nie zdarzyło, prócz tego, że ludzie jak zwariowani
kupowali nowe elastyczne majtki Pompadour. Miało to znaczenie o tyle, że obroty tego dnia
były większe niż kiedykolwiek, odkąd jestem głównym kasjerem „Excelsiora". Kiedy dwie
kasjerki położyły rozliczenie, włożyłem wszystkie pieniądze — a było tego sto tysięcy, o
dziewięćset tysięcy mniej od krytycznej kwoty, gdy można uczciwość odłożyć na stronę — i
skierowałem się do banku. Miałem obowiązek wpłacić pieniądze na konto. Obowiązek
przyjemny, bo jako wieloletni klient szedłem wprost do gabinetu szefa działu, gdzie
gawędziliśmy o wydarzeniach dnia wychylając kieliszek mocniejszego trunku.
— Robert — przywitał mnie szef działu depozytów — dobrze, że pan przyszedł.
Proszę złożyć pieniądze i idziemy do „Czarnego Kota".
Czeka na nas wesołe towarzystwo...
— Niestety beze mnie — odpowiedziałem wpadając mu w słowa. — Dziś piątek i
jem kolację u ciotki...
— Ach, tak, zapomniałem. Szkoda. No, ale skoro tak, to najlepiej będzie, jeśli szybko
załatwimy formalności.
Zgodziłem się, wziąłem torbę i otworzyłem ją. Na całe szczęście mój gospodarz
wkładał papiery do biurka i nie patrzył na mnie, a gdy podniósł głowę, już jakoś doszedłem
do siebie.
— Co się stało, Robercie, czy źle się pan czuje? Niech pan wypije kieliszek koniaku.
To panu dobrze zrobi.
—Dziękuję, lepiej nie — wykrztusiłem z trudem i wstałem. — Muszę na chwilę
wyjść.
— To też pomoże — zgodził się ze mną bankowiec. — Niech pan wszystko zrzuci i
wszystko będzie w porządku.
Prawdopodobnie jeszcze coś mówił, ale go już ani słyszałem, ani słuchałem.
Rzuciłem się ku drzwiom i wypadłem szybko, jak tylko mogłem, schodami w dół, przez
boczne drzwi, na ulicę. Musiałem wyglądać okropnie, bo portier spojrzał na mnie, jakby
ujrzał upiora. I nic dziwnego, że twarz miałem zmieniona. Drżałem i zataczałem się. Torba
była pusta, a na dobitek znajdowała się w niej spora kartka, na której była ładnie
wymalowana ręka zwinięta w figę skierowaną na widza.
***
Minąłem kilka bloków, ale nie doszedłem do siebie. Z początku pojmowałem tylko to,
że kieruję się w stronę swego domu. Później dowiedziałem się, że dwa razy w ostatniej chwili
uskoczyłem w bok unikając zderzenia z samochodem. Potem zacząłem przemyśliwać całe
zdarzenie. Wiedziałem dokładnie, że pieniądze wraz z wszystkimi papierami włożyłem do
torby. Nigdzie się nie zatrzymywałem, a kiedy doszedłem do banku, pieniędzy już nie było.
Najpierw zwątpiłem, czy pieniądze w ogóle włożyłem do torby. To było bez sensu. Dobrze
wiedziałem, że tak. Ale w takim razie gdzie są te pieniądze? W torbie nie było dziury i było
niemożliwe, żeby wszystkie wypadły. Musiałoby coś zostać. Przez chwilę żałowałem, że
zostawiłem torbę w banku, ale po zastanowieniu doszedłem do wniosku, że to i tak jest bez
znaczenia. Pieniędzy nie ma, a kto za to odpowiada? Tylko ja, nikt inny. Czy istnieje na
świecie ktoś tak naiwny, żeby uwierzył w moją opowieść? Stary Haseł, chodzi oczywiście o
mojego szefa, spochmurnieje przekonawszy się, że tak długo trzymał kasjera, który nie umiał
wymyślić nic mądrzejszego niż takie oczywiste kłamstwo. A następstwa... Do końca życia, a
zdrowie mi dopisywało, nie zbiorę tylu pieniędzy, by wyrównać stratę, to jasne. Nawet
gdybym się wyrzekł jedzenia, odzieży, mieszkania, jednym słowem — gdybym całą pensję
przeznaczył na wyrównanie strat...
O mało co znów nie wpadłem pod samochód. Przeszedłem na drugą stronę, i gdy
dzieliło mnie jakieś trzydzieści kroków od progu domu, byłem już zdecydowany. Tak, to
jedyne wyjście. W myśli przeryłem wszystkie schowki i szafy w mym mieszkaniu. To, co mi
potieebne, powinno być w spiżarce. Z tymi myślami doszedłem do drzwi domu i wtedy
ujrzałem psa.
Był to kundel, ale na pewno jedno z rodziców było rasowe. Robił dość dziwne
wrażenie. Gdy skręciłem w lewo do wejścia, on też ruszył, tak że mi zagrodził drogę. Nie
jestem znów tak odważny wobec psów, ale było mi wszystko Jedno. Pogłaskałem go po łbie i
mruknąłem:
— Tobie to dobrze! Nie masz do czynienia z pieniędzmi i nie może ci się przytrafić,
że je zgubisz.
Zwierzę popatrzyło na mnie ze zrozumieniem, a potem nagle się szarpnęło i
wyszczerzyło kły. Instynktownie odskoczyłem, a pies raptem odwrócił się i pobiegł ulicą.
Może trochę nudzę opisywaniem tych drobiazgów, ale ten pies » jest ogromnie
ważny. Choć tego na razie nie wiedziałem; dopiero później przekonałem się o tym.
Wszedłem więc do mieszkania i od razu skierowałem kroki do spiżarki. Nie myliłem
się. Był tam sznur, trzy razy dłuższy niż potrzebowałem, ale wystarczająco mocny.
Zawiązałem pętlę, najlepiej jak umiałem, wspiąłem się na krzesło i zamocowałem jeden
koniec na klamce górnej części okna. Już miałem założyć pętlę na szyję, ale przypomniałem
sobie, że należałoby jednak zostawić coś ludziom, którzy mnie przeżyją. Zszedłem z krzesła i
otworzyłem maszynę do pisania. Wkręciłem kartkę papieru i napisałem:
LEPIEJ UMRZEĆ Z HONOREM NIŻ ŻYĆ BEZ HONORU.
Nie byłem zachwycony takim tekstem, ale ludzie będą wiedzieli, że rozstałem się z
życiem, bo jestem niewinny i nade wszystko uczciwy. Później, kiedy ponownie zakładałem
pętlę na szyję, pomyślałem, ze z tych kilku słów nie można z całą pewnością wywnioskować,
że nie wydałem cudzych pieniędzy, ale w końcu co mnie to obchodzi. Niech żyjący układają
swoje stosunki i sądy jak chcą. Ja już do nich nie należę.
I wtedy stało się coś niezwykłego. Ku swemu wielkiemu zdziwieniu zauważyłem, że
ręce, moje ręce bez udziału mej woli sięgają do pętli i zdejmują ją z szyi.
Aha, przeleciało mi przez głowę — podświadoma obrona. Ale będę silniejszy od
mego tchórzliwego ciała.
Uchwyciłem pętlę, założyłem na szyję i zaraz znów zdjąłem. Hm, to mi się nie
podobało. Wtedy zdecydowałem spróbować raz jeszcze bez czekania. Jak tylko pętla będzie
na szyi, zaraz skoczę. Ale diabła tam, łatwiej było pomyśleć niż wykonać. Pętlę założyłem,
ręce tym razem zostały w spokoju, ale nogi również. Czułem, że mimo całego wysiłku nie
mogę skoczyć z krzesła. Wtedy mnie olśniło!
Oczywiście jestem zahipnotyzowany. Ktoś na mnie oddziaływał i jeszcze teraz na
mnie działa. W takim stanie wręczyłem pieniądze jakiemuś chytremu złodziejowi,
nawarzyłem piwa, a teraz muszę je wypić. Tak, ale świadomość tego faktu nie przywróciła
mi pieniędzy i wszystkimi siłami starałem się skoczyć z krzesła i zawisnąć na sznurze.
W tym momencie moje ręce ponownie dotknęły pętli i zdjęły ją z szyi. Wtedy
zeskoczyłem z krzesła, wbrew woli, i usiadłem przy biurku, na którym stała maszyna do
pisania. Kiedy rozmyślałem, co to za złodziej mnie zahipnotyzował, zobaczyłem, jak na
papierze wyskakują słowa. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Ależ tak, moje palce
pisały!
Na papierze można było wyraźnie przeczytać: Zaniechaj niszczenia własnego ciala.
— Mogę robić ze swoim ciałem, co mi się podobał — krzyknąłem z wyrzutem, a
palce zaraz zaczęły uderzać w klawisze: Potrzebne mi twoje cioto i nie dopuszczą, abyś je
zniszczył.
— Zniszczę je, a ty się wynoś! — wrzasnąłem z uporem i dla podkreślenia mej woli
uderzyłem pięścią w biurko. Właściwie uderzyłem z całej siły w kant i to wyzwoliło we mnie
okrzyk bólu. Natychmiast potem palce znów stukały w klawisze:
To dlatego, żebyś nie podnosił głosu. Oczywiście to ja kieruje twoja ręką.
— Kim jesteś? — spytałem zacisnąwszy zęby, gdyż ręka naprawdę bardzo mnie
bolała.
To już rozsądniejsze pytanie. Przybyłem ze świata, którego wy nie możecie zobaczyć.
— Pięknie. I teraz rządzisz moim ciałem.
Potrzebuję go. Jest mi niezbędne — wystukały moje palce.
— Czy to może ty opróżniłeś moją torbę, a ja byłem tego nieświadomy?
Wiem, że męczą cię problemy związane ze strata pewnych rzeczy, ale ja o tym nic nie
wiem.
— Jasne, od kiedy to złodziej przyznaje się do przestępstwa! — zawołałem
rozgoryczony. — I dlaczego nie zostawisz mnie w spokoju? Ja chcę tylko...
Nic z tego i nie nudź już takimi sprawami.
W tym momencie zadzwonił dzwonek u drzwi. Nawet nie drgnąłem, bo nikt mi w tej
chwili nie był mile widziany. Ale palce znów zaczęły uderzać w klawisze:
Co to za znak akustyczny?
— Ktoś, kto chciałby wejść da środka, dzwoni do drzwi wejściowych.
Dlaczego nie sprawdzisz, kto to?
— Co mnie to obchodzi! Nie chcę, żeby mi teraz przeszkadzano.
Wstań, idziemy zobaczyć, kto przyszedł.
Gdy tylko wystukałem te słowa, moje ciało się wyprostowało i poszło do
przedpokoju. Otworzyłem drzwi, chociaż nie miałem najmniejszej ochoty na przyjmowanie
gości.
Była to ciotka Agata. Ciotka Agata opiekowała się mną, gdy zginęli rodzice, i była
bardzo dumna, że nie zostałem mordercą, oszustem ani złodziejem, a uczciwym kasjerem na
średnim szczeblu kariery. Teraz stała przede mną.
— Robert, jak ty wyglądasz?! — było jej pierwszym pytaniem. Nie byłem świadomy
swojego wyglądu, więc teraz spojrzałem w lustro. Zobaczyłem bladą twarz, wykrzywione ze
strachu i przerażenia usta, wytrzeszczone oczy i potargane włosy. Musiałem to jakoś wyjaś-
nić.
— Ciociu, dzieją się ze mną dziwne rzeczy...
Dalej nie zdążyłem, bo mi ciotka przerwała:
— Od razu wiedziałam, że to się tak skończy. Sto razy mówiłam, że Liza nie jest dla
ciebie. Mówiłam to co prawda do siebie, ale jakbyś był mądrzejszy, zrozumiałbyś. Och, co z
ciebie zrobiła! Czyżbyś ją przyłapał z kim innym? A może sfałszowała twój podpis? Albo
zaciągnęła długi na twój rachunek? A może zrobiłeś to co najwłaściwsze, zadusiłeś...
zadźgałeś...?
— Ależ, ciociu, dawno z nią zerwałem. Widząc jej pytające spojrzenie musiałem
jakoś usprawiedliwić swój wygląd.
— Miałem kłopoty w pracy.
— Jeśli tak, to nieźle — ostrożnie stwierdziła ciotka. — Teraz jednak powinieneś
doprowadzić się do porządku i pójść ze mną. — Spojrzałem na nią pytająco. — Czyżbyś
zapomniał, że dziś piątek? W każdy piątek jesz kolację w moim domu. '
Do licha, o tym zupełnie zapomniałem! W końcu na co umarłemu kolacja? Ale
przecież jeszcze nie byłem trupem, a jeżeli to jeszcze potrwa, nieprędko nim będę. Został
tylko jeden problem. Czy moje ciało w ogóle zechce iść do ciotki Agaty?
Poprosiłem ciotkę do pokoju, siadłem do maszyny i zapytałem:
— Chciałbym wiedzieć, czy w ogóle mogę pójść do ciebie. Widząc, że ciotka dziwnie
na mnie patrzy, zacząłem jej tłumaczyć:
— Chodzi o pewne sprawy, które jeszcze dla mnie samego nie są całkiem jasne. To
jest pewien rodzaj ćwiczeń duchowych i jeśli właściwie...
Twarz mojej ciotki wyrażała głębokie zdumienie. Zamilkłem i wtedy wszystko
zrozumiałem. Podczas gdy ja mówiłem, moje palce niestrudzenie pisały. Ciotka podniosła się
z krzesła i zerknęła na papier. Właśnie kończyłem:
Możemy iść. Wiem, że ciało trzeba regenerować w różny sposób, a mnie zależy, żeby
ciało funkcjonowało dobrze.
— Czekaj, Robert — głos ciotki nagle zabrzmiał bardzo konkretnie — czy ty to
wszystko napisałeś nie myśląc, o czym piszesz?
Spojrzałem na papier. Na pierwszym miejscu widniało tamto o honorowej śmierci.
Przypisałem więc autorstwo tego wszystkiego, co było wystukane na maszynie, sile, która
kierowała moim ciałem.
— Świetnie, Robert, czy dla ciebie nie jest jasne, o co tu chodzi?
— Szczerze mówiąc, nie.
— No to ja ci wytłumaczę. Ty się zawsze śmiałeś, że zajmuję się spirytyzmem, a teraz
sam stałeś się medium. To jest pisanie automatyczne. Przyjdź, po kolacji odwiedzimy Renatę.
Dziś wieczorem odbędzie się u niej seans spirytystyczny.
I tak to ciotka wprowadziła mnie do kręgu spirytystów. Ciekawe, obecni zachowywali
się jak normalni ludzie, ale gdy zaczęli mówić, wszystko wyglądało dość dziwnie.
Dowiedziałem się, że Willy jest zawsze w dobrym humorze i że rozmawia bardzo logicznie,
podczas gdy Sarika jest zwykłą dziwką, która oferuje swoje wdzięki każdemu, kiedyś nawet
miejscowemu proboszczowi, gdy ten znalazł się w gronie spirytystów. Gupta lubi
filozofować, a czasem nawet podnosi stół. To oczywiście były duchy, które stale zjawiały się
w tym dziwnym towarzystwie.
Kiedy ciotka powiedziała, że jestem medium, które automatycznie pisze, popatrzyli
na mnie z szacunkiem, a niektórzy z lekkim powątpiewaniem, ale mnie było to obojętne, bo
miałem własne problemy. Pomyślałem nawet, że niedługo będę miał okazję sam się pojawić
w tym towarzystwie, poruszając nogą stołu albo wodząc ozyjś ołówek, i że o minie też będzie
się mówiło jak o pożytecznym duchu.
Siedzieliśmy wokół stołu. Zdziwiłem się, że zostawiono zapalone światło. Zawsze
myślałem, że duchy wywołuje się w mroku. Prowadzący seans, pewien profesor geografii,
zwrócił .nam uwagę, że jeśli chcemy, aby zjawiła się jakaś inteligencja z zaświatów, musimy
się skoncentrować. Dali mi do ręki ołówek, ale ja poprosiłem o maszynę do pisania, bo to
wydało mi się najlepsze, jako że ta metoda była już wypróbowana. Zebrani spojrzeli na mnie
podejrzliwie, jednak po kilku minutach przedmiot ten znalazł się przede mną na stole.
Jeszcze nie zdążyliśmy się dobrze skoncentrować, a moje palce już pisały. Wszystkim
zaparło dech, tylko u prowadzącego seans zauważyłem chytry uśmieszek. Maszyna pisała:
Wydaje się, że to pisadło jest dalekie od doskonałości.
Ponieważ nastąpiła chwila milczenia, prowadzący podszedł do mnie z tyłu i głośno
przeczytał ten tekst.
— Przepraszam — rzucił w końcu — ale to jeszcze nie dowód, że mamy do czynienia
z automatycznym pisaniem. Że czcionki są podniszczone, mogliście się sami przekonać, a
prócz tego...
— Ja niczego nie twierdziłem — zwróciłem mu uwagę wpadając w słowa — i nie
znam zasad, według których odbywacie seanse. To, eo wychodzi spod moich palców, i tak
nie jest moje.
Gdy to mówiłem, zauważyłem, że palce znów uderzają w klawisze. Tekst głosił:
Ci ludzie są odizolowani od rozumu. Szkoda na nich czasu.
— Zamiast nas krytykować, powiedz nam raczej swoje imię — wtrąciła ciotka, gdyż
prowadzący stał w milczeniu.
A kiedy ja wystukiwałem odpowiedź, prowadzący oświadczył:
— Chodzi tu oczywiście o pisanie automatyczne, jakiego jeszcze nie miałem okazji
widzieć. To jest sensacja.
Zadanie niemożliwe — wystukiwały moje palce. Ta mizerna maszyna nie ma znaków,
jakie są potrzebne do napisania mojego imienia.
— Jesteś żywy czy martwy? — zapytał prowadzący.
Żywy. Nie rozumiem, jak mógłbym się odzywać będąc martwy.
Wśród obecnych zapanowało zdumienie. Ale prowadzący uśmiechnął się z miną
człowieka wszechwiedzącego i natychmiast wytłumaczył nieoczekiwaną wypowiedź:
— To na pewno jakiś niedawno zmarły, ktoś, kto jeszcze nie pogodził się ze swoim
stanem duchowym.
Głupcze! — wrzasnęła maszyna pod moimi palcami. Zauważyłem, że ciotka zaczęła,
się wiercić. Patrzyła na mnie dziwnym spojrzeniem, a potem podeszła, pochyliła się i
szepnęła mi do ucha:
— Robert, nie obrażaj pana.
Zrozumiałem, że ciotka zaczęła wierzyć, iż ja sam z własnej woli piszę odpowiedzi.
No tak, jeszcze mi tylko tego brakowało. Ma mnie za oszusta, a prawdopodobnie inni też
myślą podobnie. Świadczyła o tym wyraźnie zaczerwieniona twarz prowadzącego.
Odpowiedziałem półgłosem:
— Ciociu, sama ogłosiłaś, że jestem medium. Ja nie miałem najmniejszej ochoty na
ten cyrk.
Zamiast odpowiedzi usłyszałem jedno podwójne „ach!" Ciotka i prowadzący
jednocześnie wydali okrzyk, gdyż kiedy ja odpowiadałem ciotce, moje palce pisały:
Idioci, jeśli myślicie, że to ciało pisze samo, niech ktoś inny usiądzie do maszyny.
Wszyscy popatrzyli na siebie z powątpiewaniem. Potem okazało się, że nikt z
zebranych nie jest medium biegłym w automatycznym pisaniu. Dylemat rozwiązała maszyna
sama.
Niech przy maszynie usiądzie ten, kto zechce, albo sam go wybiorę.
Ponieważ jeszcze się ociągali, zaczęło się.
Wstałem i choć nie chciałem, chwyciłem za ramię swoją sąsiadkę z prawej. Wtedy
uspokoiłem się. Zbyteczne byłoby mówić, że były to ruchy, którymi nie kierowałem. A teraz
ta pani, która jeszcze przed chwilą robiła podejrzliwe miny, wstała zdecydowanie i usiadła na
moim krzesełku. Ja siadłem na jej miejscu.
Natychmiast jej palce zaczęły z dużą szybkością uderzać po klawiszach, co wywołało
wielkie zdziwienie, gdyż z różnych uwag domyśliłem się, że ona pierwszy raz w życiu pisze
na maszynie.
Tekst głosił:
Nie czuje się dobrze w tym ciele. Nie przeszkadza mi tusza ani warstwy tłuszczu, ale
aparat intelektualny. Nie ma większych możliwości, więc zaraz poszukam coś lepszego.
Dama poczerwieniała, a obecni byli na tyle dobrze wychowani, że stłumili śmiech.
Dama wstała i spojrzała dokoła, a następnie pewnym krokiem podeszła do
prowadzącego. Uderzyła go w ramię, a potem wybuchnęła płaczem.
— Naprawdę nie mogłam inaczej — mówiła przez łzy. — Jakaś straszna siła
poruszała moimi palcami. Och, jakie głupstwa wypisywała.
Prowadzący nie zwracał na to uwagi, tylko ostrożnie podszedł do krzesła, które z
początku mnie przypadało, i usiadł przy maszynie. Położył palce na klawiaturze i oświadczył:
— Proszę państwa, zaiste mogę państwu powiedzieć, że nie poruszałem się z własnej
woli. Sam nie wiem, dlaczego siadłem na tym krześle.
A przez ten czas już napisał dwie linijki:
Mam wrażenie, że znalazłem się w nieszczególnie mądrym towarzystwie.
Chcielibyście mnie wziąć za zmarłego, a ja jestem żywy co najmniej tak samo jak wy.
Przeczytałem te wiersze i spojrzałem na przewodniczącego. Sprawiał wrażenie, że się
dusi. Twarz wykrzywiona grymasem, dłonie zaciśnięte w pięści. Po chwili z ust wyrwał mu
się krzyk, coś między rykiem lwa a trąbieniem słonia. A potem jakby mu ulżyło. Przemówił
zupełnie normalnym głosem:
— W końcu opanowałem mechanizm waszego akustycznego porozumiewania się. Już
nie musimy pisać.
Z tymi słowami prowadzący seans podszedł do mnie i uderzył mnie w ramię. Zaraz
potem usłyszałem własny głos:
— Ostatecznie wróciłem do ciała, które mi najbardziej odpowiada. Teraz możemy
sobie porozmawiać.
— Wspaniale! — zawołał prowadzący. — To jest czysta transfigu-racja. Człowieku,
pan zrobi karierę!
Słowa były skierowane wyraźnie do mnie, ale ja nie mogłem wykorzystać tego
komplementu, gdyż ciało moje ruszyło ku wyjściu.
— Dość już tego — mówiłem wbrew swej woli —teraz będzie dużo łatwiej, bo mogę
swobodnie mówić.
— Zaraz — odezwała się ciotka — proszę nam przynajmniej powiedzieć, skąd
przybywasz. Jaki jest wasz świat?
— Zupełnie inny niż wasz. Wy nas nie możecie widzieć i cieszę się z tego.
— Och, ile energii! — rzuciła słowa i spojrzenie, w które włożyła cały swój wdzięk.
— Czy nie moglibyśmy się jakoś porozumieć?
— Nie pojmuję tych grymasów i po co to wytrzeszczanie oczu. A co do
porozumienia... o tym będziemy mogli porozmawiać, kiedy dowiem się tego, co chcę
wiedzieć.
Kiedy wydobywał się ze mnie głos, ciotka się żachnęła, ale zaraz opanowała się i
kontynuowała słodko:
— A czego ci potrzeba, dobry duchu?
— Nie wiem, jak się to u was nazywa. Kontroluję wprawdzie mózg tego ciała — przy
tych słowach moja ręka uderzyła po moich plecach — ale nie mogę dociec, jak to się tu
nazywa. To jest coś bardzo ciężkiego, pewien metal, który nam służy do napędu.
— Ha, duchy poruszają się za pomocą środków materialnych! — wykrzyknął
prowadzący. — Pierwszy raz słyszę i muszę to zapisać.
— Uwierz—wtrąciła ciotka—że bardzo chętnie byśmy ci pomogli Jak przypomnisz
sobie, co ci trzeba, zwróć się do nas. No, idę z wami.
— Proszę zostać tutaj albo iść dokąd się pani podoba, ale z nami nie. Dość mam
kłopotów z jednym ciałem.
Po tych słowach siła mnie odwróciła i zmusiła do wyjścia na ulicę. Nie zdążyłem
pożegnać się z obecnymi.
Zobaczyłem, że idziemy ku domowi. Byłem już tak wyćwiczony, że nie
zdecydowałem się otwarcie opierać. W końcu dokąd byśmy mieli pójść? Potem pomyślałem,
że jednak wypadałoby porozumieć się ze swoim panem. W myślach zapytałem go, dokąd
idziemy, ale nie otrzymałem odpowiedzi Wtedy zapytałem głośno.
— Idziemy do twojego domu — odpowiedziałem sam sobie.
— Nie wiesz, że zapytałem cię o to w myślach?
— Odczułem jakieś zamieszanie, ale przystosowałem się do kontroli twoich zmysłów.
Lepiej mów głośno, jeśli chcesz się ze mną porozumiewać.
Cieszyłem się, że zamilkł, właściwie ja sam przestałem mówić, bo jakiś przechodzień
obejrzał się za mną podejrzliwie.
Ostatecznie byłem zadowolony. Stwierdziłem, że nie kontroluje moich myśli. Naraz
zdarzyła mi się świetna okazja. Zza rogu wyjechał nagle samochód. Nie tracąc ani chwili
skoczyłem na jezdnię, mając nadzieję, że wpadnę pod koła, które ostro zapiszczały, i że
wreszcie uda mi się to, czego nie mogłem zrobić za pomocą sznura. Ale z tą samą prędkością,
z jaką rzuciłem się na jezdnię, nogi mi się odbiły i znalazłem się znów na chodniku.
Samochód zniknął za najbliższym rogiem. Kierowca wyraźnie uciekał, głęboko przekonany,
że o mało co nie spowodował wypadku.
— Jesteś chytre stworzenie — usłyszałem, jak mówię. — Zęby się to więcej nie
powtórzyło!
— Przykro mi, ale ja jednak sądzę, że mogę rozporządzać własnym ciałem —
zaprotestowałem.
— Dopóki to twoje ciało jest mi potrzebne, nic ź tego. Już raz to chyba mówiłem. A
żebyś lepiej zapamiętał, co mówię, postaram się, żeby cię pamięć nie zawiodła.
Jeszcze nie zdążyłem zrozumieć znaczenia tych słów, kiedy zacząłem robić przysiady,
następnie chodzić w kucki. Potem wstałem i skakałem na jednej nodze. Zbędne byłoby
nadmieniać, że nie byliśmy sami na ulicy i że zaczęli się gromadzić gapie. Balansowałem na
rękach, robiłem salta w powietrzu i skakałem na nogi. Po każdej takiej figurze rozlegały się
oklaski i ludzie rzucali drobne monety, wyraźnie przekonani, że jestem bezrobotnym artystą.
Ale ja nie mogłem wziąć żadnego pieniążka, nawet gdybym chciał, bo moje ciało
wykonywało coraz to nowe akrobacje i powoli, ale pewnie zbliżało się do domu.
Nie trzeba nawet mówić, jak bolały mnie wszystkie mięśnie. Mówiąc szczerze, do tej
pory nie zdawałem sobie sprawy, ile mam mięśni. Ciągle jeszcze skakałem, robiłem salta i
inne akrobacje, jakich by mi pozazdrościł każdy artysta. Ruchy moje były przy tym pewne i
zwinne, chociaż czułem się zupełnie inaczej.
— Na razie dosyć — rzekłem do siebie. — Jeśli obiecasz, że będziesz chronił swoje
ciało, to możemy przestać.
— Dobrze — zdołałem powiedzieć i natychmiast raźnym krokiem kontynuowałem
spacer po ulicy, odprowadzany zachwyconymi spojrzeniami przechodniów, którzy jeszcze
przed chwilą mnie oklaskiwali.
— Teraz znów podłączymy się do wszystkich twoich zmysłów — usłyszałem siebie.
— Nie jestem taki głupi, żeby odczuwać wszystko to, co ty odczuwałeś.
— Rozumiem, ale teraz proszę cię, żebyśmy jak najszybciej położyli się do łóżka. Ja
mam dosyć.
Dowlokłem się na trzecie piętro, myśląc tylko o tym, jak z tym raz skończyć. Muszę
przechytrzyć sublokatora w moim ciele. Dla mnie i tak nie ma ratunku, a ten niech myśli, jak
zdobyć ciężki metal beze mnie.
Ale kiedy otwierałem drzwi, zwróciłem uwagę na coś dziwnego. Wychodząc, zaważę
zamykam drzwi na klucz, nawet gdy idę po gazetę ma drugą stronę ulicy. Byłem pewien, że
tak było i tym razem, ale zamek nie trzasnął. Czy możliwe, żeby policja przetrząsnęła moje
mieszkanie? Domyślałem. Nie, jednak niemożliwe, pocieszałem się, bo moje przed-
siębiorstwo mogło się dowiedzieć o braku pieniędzy w najlepszym razie dopiero jutro rano.
Zresztą nawet w banku nie powiedziałem, że przyniosłem pieniądze.
Zagadka została rozwiązana, gdy wszedłem do pokoju, gdzie stało łóżko. Układało się
na nim leniwie czyjeś ciało. Gdy przypatrzyłem się lepiej, poznałem Dorę, czyli Dolores, jak
ją nazywałem.
Oczywiście nie spała, gdyż skoczyła na równe nogi i zarzuciła mi ręce na szyję.
— Robercie, dwa razy telefonowałam, a że się nie zgłaszałeś, poszłam zobaczyć, co
się z tobą dzieje. Czy zapomniałeś...
Otrzymałem pocałunek, na którym mi w obecnej sytuacji wcale nie zależało.
Oddałem go jej dość płochliwie, gdyż w każdym momencie mógł zareagować mój pan. Ale
reakcji nie było. Wziąwszy na odwagę, powiedziałem jej, że się cieszę, iż czekała na mnie. i
jednocześnie opisałem, Jak to po kolacji u ciotki musiałem jeszcze załatwić pewne sprawy w
przedsiębiorstwie.
—Mam wielkie szansę na awans, moja kochana, a potem nic nie będzie stać na drodze
do szczęścia. Już teraz...
— Dlaczego tak bezwstydnie kłamiesz? — usłyszałem własne słowa, których nie
miałem zamiaru wypowiedzieć.
Dolores spojrzała na mnie ze zdziwieniem i widać było na jej twarzy, że zbiera jej się
na płacz. Oczywiście myślała, że powiedziałem to do niej.
— To nie było pod twoim adresem — rzekłem najdelikatniej jak mogłem, a potem
ciągnąłem podwyższonym tonem: — Proszę cię, żebyś się nie wtrącał w moje prywatne
sprawy. Jasne?
— Nie rozumiem, kiedy to się wtrącałam! — zawołała Dolores z rozpaczą w głosie. A
mnie dalej wychodziły z ust słowa:
— Oczywiście chodzi o kobietę, a wobec nich trzeba być grzecznym. Teraz we mnie
zawrzało.
— Tak, widziałem, jaki byłeś grzeczny, kiedy rozmawiałeś z moją ciotką. Ona też jest
kobietą.
— Głupie indywiduum, pełne poplątanych myśli — głosiła odpowiedź. Dolores
rzuciła mi się na szyję i zapłakała.
— Robert, z tobą jest coś nie w porządku. Przeczytałam, co napisałeś na maszynie.
Tyle chaotycznych zdań! A teraz rozmawiasz sam ze sobą i sprzeczasz się. A to w oknie...
Powiodłem wzrokiem za jej spojrzeniem. Tak, jeszcze tam wisiała pętla, a żeby nie
było wątpliwości, w jakim celu została zrobiona, stało pod nią krzesło.
— To sznur zupełnie bez znaczenia. Chciałem się przekonać, jak. to wygląda w
praktyce.
— Znów kłamiesz — odezwało się moje drugie ja.
— Teraz powiedziałeś prawdę, jeśli mówiłeś sam do siebie — rzekła Dolores. —
Wszystko się zgadza. Dopiero teraz jest wszystko dla mnie jasne.
— O czym mówisz?
— Kiedy cię nie było, dzwonił doktor Cornelius, dwa razy.
— Nigdy nie słyszałem tego nazwiska — powiedziałem szczerze.
— Hm, a może telefonowałeś do niego i nie pamiętasz. To psychiatra.
Tego jeszcze brakowało. Skąd nagle ten doktor Cornelius?! Ktoś musiał mnie wziąć
za wariata. Najprawdopodobniej sama Dolores. Ten papier w maszynie, linka z pętlą i krzesło
mogły ją w tym utwierdzić. Ale na odpowiedź nie trzeba było długo czekać. Już otwierałem
usta, żeby oskarżyć dziewczynę o to, że mi zesłała na kark psychiatrę, kiedy zadzwonił
telefon.
— Tu doktor Cornelius. Chciałbym mówić z panem Panikkarem. To bez wątpienia
byłem ja. Ciekawiło mnie teraz, co będzie dalej.
— Zaraz do pana przyjadę. Mam nadzieję, że pan już ule będzie wychodził z domu.
—Nie, nie będę wychodził, ale nie wiem, po co w ogóle ma pan przyjeżdżać. O ile
pamiętam, nie wzywałem pana.
—Pan mnie nie wzywał, ale uczyniła to pana szanowna ciocia. Bardzo niepokoi się o
pana. No więc najpóźniej za dwadzieścia minut jestem u pana.
Pierwszą moją czynnością było zdjęcie sznura i odstawienie krzesła. Oczywiście
ciotka nie była głupia i bardzo sprytnie zajęła mnie, żebym się pozbył głupich myśli, jak by to
ona określiła. A gdy wymknąłem się jej spod. kontroli, zatelefonowała do Corneliusa, który
miał się mną dalej zająć.
Musiałem coś zrobić, żeby się zabezpieczyć. Nie byłoby bowiem przyjemnie dostać
się do kliniki chorób nerwowych, co mój sublokator mógłby mi bardzo łatwo zgotować. A
więc powiedziałem Dolores, że muszę iść do łazienki, i sam na sam, bez świadków, chciałem
rozprawić się z intruzem.
— Słuchaj, chcesz czy nie, musimy dojść do porozumienia — zacząłem, jak tylko
zamknęły się za mną drzwi łazienki.
— O co chodzi?
— Chodzi o to, że nie życzę sobie, żeby mnie doktor Cornelius wziął za wariata i
zamknął w domu wariatów.
— Co ja mam z tym wspólnego?
— Wszystko zależy od ciebie. Jak się odezwiesz, zaraz będzie dla niego jasne, że
zwariowałem, bo normalni ludzie nie rozmawiają sami ze sobą.
— Wydaje mi się, że to lokalny zwyczaj na waszej planecie.
— Teraz nieważne, czy to lokalny, czy międzyświatowy. Ważne, że wiesz, iż musisz
milczeć, dopóki będzie tu doktor.
Czekałem, jak zareaguje na moje słowa. Nie wiem, czy ta siła we mnie długo
rozmyślała, czy po prostu milczała, ale odpowiedzi nie było, więc mówiłem dalej:
— Prócz tego musisz zostawić moje ciało w spokoju. Każdy ruch mógłby być fatalny
dla nas obu.
— Dlaczego dla obu? — Zdawało mi się, że mój rozmówca nieco się zdziwił.
— Jeśli mnie zamkną w domu wariatów, to i ty się tam znajdziesz razem ze mną i nie
będziesz mógł korzystać e mego ciała. A jak zostaniemy na wolności, to jutro poszukamy w
sklepach i magazynach tego twojego metalu, co ci potrzebny do napędu.
— To jest rzeczywiście powód.
— I ja tak myślę. — Byłem szczęśliwy, że chociaż raz zmogłem tego intruza, więc
ciągnąłem: — Żeby nie zdarzyło się jakieś nieszczęście, musisz mi pomóc. Na pewno
Cornelius będzie mnie zmuszał do wykonywania jakichś ruchów. Jak ich nie wykonam,
będzie to podejrzane. I dlatego trzeba wtedy tak kierować moim ciałem, żeby wszystko wy-
padło dobrze.
— Będzie, jak mówisz.
Odetchnąłem. A więc zostało ustalone. Pojąłem, że ten typ we mnie nie będzie
stwarzał trudnych sytuacji, wręcz przeciwnie!
Dolores czekała na nas, to jest na mnie, z zatroskaną twarzą. Zachowywałem się
jednak powściągliwie i zwracałem się do niej delikatnie. Nie mogłem się jednak
powstrzymać i poprosiłem ją, by w żadnym wypadku nie wtrącała się do mojej rozmowy z
psychiatrą.
Doktor Cornelius mógł mieć około sześćdziesięciu lat. Nie miał przenikliwego
spojrzenia ani ascetycznego wyrazu twarzy, nie był ani chudy, ani wysoki, przeciwnie. Był
też bardzo żywy i ani napomknął o moich nerwach, ale interesowało go zupełnie co innego,
na przykład, czy Dolores i ja mamy zamiar się pobrać, czy dobrze zarabiam i dokąd się
wybieramy na urlop. Potem mimochodem zapytał:
— Czy pani Dolores sprząta pański pokój?
— Ja sam sprzątam — odpowiedziałem, a on mnie natychmiast zaskoczył:
— Więc pan sam uprzątnął krzesło pod oknem i sznur.
— Oczywiście, panie doktorze. Jeśli oczekuje się wizyty, to mieszkanie powinno być
jako tako sprzątnięte.
— Naturalnie, naturalnie — potwierdził doktor. — Jednak żeby nie było niejasności,
muszę panu powiedzieć, że przyszedłem właśnie z powodu tego krzesła i sznura. Niech pan
będzie tak miły i opowie mi wszystko dokładnie. Zaraz, muszę panu od razu powiedzieć, że
zrobił pan na mnie doskonałe wrażenie i widzę coraz wyraźniej, iż pańska ciotka naprawdę
niepotrzebnie biła na alarm.
Miło było to słyszeć, ale kto by wierzył psychiatrom... Stale musiałem być
przygotowany na pułapkę. O tym, żeby mu powiedzieć prawdę, nie mogło być mowy.
— Zęby być zupełnie szczerym, próbowałem coś odtworzyć. Czytałem w jakiejś
powieści, że znaleziono powieszonego człowieka w tajemniczych okolicznościach, i
wydawało mi się, że autor przesadza.
— I do jakich wniosków pan doszedł? — przerwał mi doktor.
— Żadnych, bo przyszła ciotka i przerwałem próbę.
— Tak, tak, to całkowicie zrozumiałe. A co było z maszyną do pisania?
— Jak to? Co by się stało z maszyną?
— No, pan przecież coś pisał. Treść tych pańskich tekstów była, szczególna.
— Tak — przyznałem bez kręcenia. — Najpierw napisałem. słowa z powieści. Potem
zauważyłem, że słabo piszę na maszynie, w końcu nic dziwnego, bo od lat jej nie używałem.
Chciałem sprawdzić, czy jeszcze umiem pisać nie patrząc na klawisze.
— A skąd pan wziął tę treść?
— Pisałem, co mi przyszło na myśl. Stąd ta niezwykłość.
— Tak, to by się zgadzało.
Doktor wstał i podszedł do maszyny; wykręcił kartkę i głośno przeczytał:
— To już rozsądniejsze pytanie. Przybyłem ze świata, którego wy •nie możecie
zobaczyć. Widzi pan, to brzmi, jakby pan z kimś rozmawiał. Ale nieważne. Oczywiście i to
przepisał pan z jakiejś książki.
Kiwnąłem głową, gdyż nie miałem odwagi potwierdzić tego słowami. Doktor
oczywiście był na właściwym tropie, a prawdopodobnie ciotka też go delikatnie
naprowadziła. W tym momencie pojawiło się niebezpieczeństwo, jakiego najmniej się
spodziewałem. Dolores stawała się coraz niespokojniejsza, aż w końcu wydało się, że
wybuchnie. I wybuchła:
— Panie doktorze, niech się pan nie daje zwieść. Słyszałam, jak rozmawiał sam ze
sobą.-Zanim pań przyszedł, on był w łazience i tam się ze sobą umawiał. Wszystko
podsłuchałam. Niech pan coś zrobi, żeby go wyleczyć.
Zacząłem pojmować, że wpadłem. Jedyną moją nadzieją było to, że przed sądem
wymigam się wariactwem. Ale co by mi z tego przyszło? Gdy mi te myśli jeszcze krążyły po
głowie, zauważyłem, że przesuwam się w kierunku Dolores. Było dla mnie jasne, że nie
dzieje się to z mojej woli. Ale nikt nie wiedział, co zrobię. Może ją zabiję, a może tylko
dobrze stłukę. Zrobiłem, co chciał, nie mogłem temu przeszkodzić. Krzyknąłem tylko
panicznie:
— Uważaj, żebyś jej nie zabił!
Stanąłem przed dziewczyną, która ze strachu zbladła. Patrzyła na mnie przerażonym
wzrokiem i muszę powiedzieć, że doktor Comelius także nie wiedział, co uczynić. Ja jednak
pogładziłem Dolores po głowie i powiedziałem:
— Biedna kobieto!
Dolores natychmiast się zmieniła. Klękła przede mną i biła czołem w podłogę. Potem
wzniosła ręce i wrzasnęła:
— Robercie, wybacz, że kłamałam, ale byłam zazdrosna i dlatego chciałam ci
zaszkodzić! Prócz tego namówiła mnie twoja ciotka. Ona chce cię za wszelką cenę
ubezwłasnowolnić, bo się boi, że ją otrujesz ze względu na spadek.
Na te słowa doktor Cornelius skoczył jak oparzony. Podszedł nagłym krokiem do
Dolores, która ciągle jeszcze przede mną klęczała, i ze wzburzeniem zapytał:
— Proszę pani, czy to wszystko prawda?
— Szczera prawda. Dlaczego miałabym kłamać? Wiem, że teraz straciłam miłość
mojego Roberta, ale nie mogę dopuścić, by niewinnie cierpiał.
— Zaraz, proszę państwa, niech pomyślę. Ale, proszę, niech pani wstanie.
— Nie mogę — zawołała Dolores. — Nic nie...
Tu nagle przerwała. Było dla mnie jasne, co się stało. Mój intruz na moment wypuścił
spod kontroli ośrodki mowy i o mało co nie cofnęła wszystkiego, co powiedziała. Teraz
wydawało się, że nie może mówić ze wzburzenia. Doktor Cornelius pogłaskał ją po głowie, a
ja powiedziałem głośno, że byłoby dobrze, gdyby wstała i uspokoiła się. W tym momencie
Dolores podniosła się. Poprosiłem ją, by się położyła, co uczyniła bez najmniejszego
oporu.
— Proszę pana — zaczął sztywno doktor — chcę państwa przeprosić, że zakłóciłem
spokój i postawiłem w niezręcznej sytuacji. Odkryliśmy jednak ważną rzecz. Wasza ciotka
cierpi na manię prześladowczą. Muszę poważnie się nią zająć. Do widzenia, pan będzie
łaskaw wytłumaczyć mnie pańskiej miłej przyjaciółce, gdy się przebudzi.
Gdy zostaliśmy sami, Dolores poderwała się z łóżka i przybiegła do mnie. Dotknęła
ręką mego ramienia i zaraz zaczęła się rozglądać w popłochu.
— Musiałem przyjść ci z pomocą — usłyszałem, jak mówię — żebyś nie zrobił
czegoś niewłaściwego.
— Nie bój się — odpowiedziałem. — I tak mam głowę dość nabitą, żeby jeszcze
myśleć o samobójstwie.
— Co to było? — spytała Dolores.
— Złamanie obietnicy i zdrada z twojej strony. Jak mogłaś przed lekarzem mówić
takie rzeczy?
Dolores miała oczy pełne łez. Patrzyła na mnie z takim współczuciem, jakbym już nie
żył.
— Robert, przecież wiesz, jak cię kocham. Jakbym mogła dopuścić, żebyś był chory...
rozumiesz, co mam na myśli
Dotknęła przy tym znacząco palcem własnego czoła.
— A obiecałaś, że nie będziesz się wtrącać do mojej rozmowy z lekarzem.
— Wtedy jeszcze nie wiedziałam, co się e tobą dzieje. Och, jakie głupstwa mówiłeś w
łazience. Żebym chociaż tego nie słyszała.
— O ile pamiętam, nie prosiłem cię o podsłuchiwanie.
— Musiałam. Odkąd wróciłeś do domu, zachowywałeś się dziwnie. Sam nie wiesz,
jakie mówisz głupstwa. Ty mówisz za dwóch jak... och!
Dolores stała nieruchomo z otwartymi ustami, tak jak przerwała w pół słowa.
Chyba coś jej zaświtało.
Nagle zbladła i zaczęła się zataczać. Potem spojrzała na mnie z nadzieją i spytała:
— Przecież nic nie powiedziałam, prawda? Zdawało mi się tylko.
— Nie — odpowiedziałem bez litości — mówiłaś i masz szczęście, że doktor
Cornelius wyszedł w samą porę.
— Co mam z nią zrobić? — zapytał mnie mój gość z ciała dziewczyny.
— Myślę, że najlepiej, jak sobie wszystko wyjaśnimy, myślę o nas dwóch, a ona
niech wszystko słyszy. Może nam się przyda.
— Jak chcesz. Zaczekaj tylko, muszę wrócić do ciebie, a tego się nie da zrobić bez
kontaktu cielesnego.
Dolores zbliżyła się do mnie jak automat i dotknęła ręką mojej twarzy. Następnie
krzyknęła i skuliła się na krześle.
Przysunąłem drugie krzesło i siadłem obok niej. Łagodnie ująłem ją za rękę i
zacząłem mówić:
— Słuchaj mnie uważnie i nie dziw się niczemu. Wszystko, co teraz przeżyłaś,
przeżyłem i ja. Nie trzeba się bać. Nie jesteś szalona, ja też nie. Chodzi o zupełnie inne
rzeczy, a wszystko zaczęło się od moich pieniędzy.
— Twoich pieniędzy? To dla mnie coś nowego.
— Nie są to całkiem moje pieniądze, tylko utarg „Excelsiora", który niosłem do
banku. Te pieniądze zniknęły.
I w krótkich słowach opisałem, co się wydarzyło. Przyznałem się, że chciałem
popełnić samobójstwo, ale teraz się jednak uspokoiłem. Może znajdzie się jakieś wyjście.
— Muszę naprawdę być wdzięczny tej istocie, co jest we mnie, bo gdyby jej nie było,
wisiałbym teraz w oknie, a ty byłabyś wdową przed zamęściem.
— Mówiąc szczerze — stwierdziła Dolores — nie uwierzyłabym, gdybym częściowo
sama nie doświadczyła tego na własnej skórze.
— Dobrze, a jak myślisz, co trzeba uczynić?
— Znaleźć pieniądze — odpowiedziała dziewczyna, co wprawdzie było słuszne, ale
mało prawdopodobne, żeby się udało., — A jakby tak poprosić twego przyjaciela, jak się on
nazywa, żeby nam pomógł?
— Mojego imienia nie mogę wymówić waszym aparatem głosowym — usłyszałem
się. — Nazywajcie mnie Hiacynt i już.
— Skąd masz to imię?
Wskazałem zaraz ręką ma regał, gdzie stała książka „Hyazint. Życie i dzieło". A więc
mój gość wziął imię od tego świętego. Ale to było lepsze od anonimowości.
Kiedy jednak sam zapytałem Hiacynta, czy mógłby jakoś pomóc znaleźć pieniądze,
odpowiedział przecząco.
— Mnie samemu jest potrzebna wasza pomoc. Mógłbym jedynie pokierować
mięśniami twoich prześladowców, ale to środek tymczasowy.
—I to lepsze niż nic — stwierdziła Dolores, która miała zmysł do praktycznych
rozwiązań, choćby i nie były zasadne. — Ale czy nie zechciałby pan, panie Hiacyncie,
opowiedzieć nam, jak się pan znalazł w tej sytuacji i jak możemy panu pomóc?
Hiacynt oczywiście mówił przez moje usta. W ten sposób dowiedzieliśmy się, że był
w podróży poślubnej. Poruszał się obok Słońca i planet i nie widział ich. Oni bowiem są
takiej konstrukcji, że naszej materii nie mogą widzieć ani odczuwać, tak samo jak my nie
możemy zobaczyć ich świata, o czym mi Hiacynt już przy okazji wspominał. Posługiwali się
instrumentami i za ich pomocą stwierdzili, że znajdują się w pobliżu wielkiej masy materii.
Wtedy zauważyli, że ich silnik złe pracuje, to jest, że zużywa więcej paliwa, niż wskazuje
norma. Kiedy za pomocą instrumentów stwierdzili, że na tej planecie, a chodziło o Ziemię,
jest odpowiedni materiał paliwowy, wylądowali, żeby go znaleźć.
Hiacynt zostawił małżonkę w pojeździe kosmicznym, a sam wylądował na statku
pomocniczym. To było dla mnie niejasne.
— Przepraszam, ale jaki to siatek pomocniczy i gdzie lądował, jak już byłeś na
Ziemi?
— Statek pomocniczy to mała awionetka na jedną osobę, która służy do bliskich
lotów. A wylądowałem z jakiejś ogromnej skały w dolinę, gdzie instrumenty wskazały mi
obecność żywego stworzenia.
— Hm, i to było gdzieś tutaj w okolicy? — zapytałem, nie rozumiejąc, o czym
właściwie mówi.
— Tak, ale słuchaj dalej. Kiedy dotarłem do doliny, jeszcze raz określiłem kierunek,
gdzie znajdowała się żywa istota, i wtedy wszedłem w nią.
— Awionetka? — zainteresowała się Dolores.
— Bez niej. Awionetka wylądowała na ziemi. Natychmiast wziąłem pod kontrolę
mózg tej istoty i wtedy wiedziałem, co ona widzi, i słyszałem, co ona słyszy. Pierwsze, co
zobaczyłem, to jakiś trawnik, a na nim człowieka, jak to wiem teraz. Człowiek żywo machał
rękami i wołał coś jakby: „Fido, tutaj!" Czułem, że moje ciało chce naprzód, ale ja je
zatrzymywałem. Wtedy człowiek złapał jakiś kij i ruszył ku nam. Byłem nieostrożny i
podłączyłem się do wszystkich zmysłów swego nowego ciała. Nagle ujrzałem, jak człowiek
zamachnął się kijem i uderzył moje ciało po plecach. Odczułem silny ból i natychmiast
ukarałem napastnika. Wspiąłem się na tylne łapy i uderzyłem go w twarz. Ale ponieważ moje
kończyny były stosunkowo małe, na wszelki wypadek rozpędziłem się jeszcfce i dla
pewności uderzyłem człowieka w żołądek, tak że upadł. Potem odszedłem.
—Ale w co wcieliłeś się najpierw? — zapytałem, choć domyślałem się, co to mogło
być.
— Później stwierdziłem, że to był pies, ale wtedy jeszcze nie wiedziałem, kto panuje
na tej planecie. Ruszyłem dalej, żeby znaleźć odpowiednie ciało. Przez psa mogłem rozumieć
tylko to, co rozumie pies. Węch był dobry, ale siła rozumienia dość ograniczona. O wiele bar-
dziej ograniczona niż u ludzi, chociaż i to jest dalekie od doskonałości.
— Co było dalej? — przerwałem Hiacyntowi, żeby nie musieć wysłuchiwać
krytycznych uwag pod adresem człowieka.
— Widziałem ludzi, którzy łapią na pętle psy i zamykają do klatek w samochodach.
Oczywiście szybko znikłem im z oczu, bo nie szukałem niepotrzebnych kłopotów. Było dla
mnie jasne, że muszę się wśliznąć w ciało, które rozporządza odpowiednią inteligencją i które
może się poruszać po planecie bez przeszkód. Wtedy trafiłem na ciebie, Robercie. Jeszcze
mnie pogłaskałeś i powiedziałeś kilka przyjaznych słów, których wtedy nie mogłem
zrozumieć. Od razu przeszedłem w ciebie. Teraz mniej więcej wiesz wszystko i teraz tylko
potrzebuję, żebyś mi znalazł paliwo do statku.
— Ze szczerego serca bym to uczynił — rzekłem dość szczerze — ale nie wiem, co ci
potrzebne.
— Ja wiem, jak wygląda. To jest bardzo jasny metal., Podobny jest trochę do tego
naczynia — tu wskazał na niklowany serwis do białej kawy. — Ale nam jest to potrzebne w
stanie ciekłym.
— A gdyby tak jutro pochodzić po sklepach? Na pewno coś znajdziecie —
zaproponowała Dolores. — Pomyśl tylko. Żona Hiacynta czeka na nieznanej planecie. Musi
się już bardzo martwić.
Następnego dnia poszliśmy wszyscy troje, właściwie dwoje, ściśle rzecz ujmując, na
poszukiwanie paliwa dla Hiacynta. Dolores przenocowała u mnie, ale gdyby do tej chwili
była dziewicą, taką by została. Hiacynt powiódł mnie do łazienki i tam cicho zaproponował,
żebym mu pokazał, jak się rozmnażamy, ale ja zupełnie nie miałem na to ochoty.
Po pierwsze, akurat nie byłem w dobrej formie, jeśli wziąć pod uwagę wszystko, co
przeżyłem tego dnia, a prócz tego byłoby mi nieswojo demonstrować to przed osobą, która
bada rzecz naukowo. Tak więc nic z tego.
Dolores i my, to jest Hiacynt i ja, weszliśmy do sklepu metalowego. Powiedziałem, że
potrzebuję jakiegoś ciężkiego metalu, żeby mi pokazali wzory. Już tym życzeniem zwróciłem
na siebie uwagę, ale sprzedawca (natychmiast pokazał rurę ołowianą.
Gdy ją ważyłem, nie wiedząc, co powiedzieć, naraz podniosłem ją do nosa i głośno
powąchałem. Następnie rzekłem:
— Weź coś innego. To nam niepotrzebne. Sprzedawca dziwnie na mnie popatrzył, a
ja w tej sytuacji zaśmiałem się i powiedziałem, żeby pokazał coś innego.
— Czy to za lekkie, czy za ciężkie? — zapytał, zanim mi coś podał.
— Nie to, co trzeba.
— Platyny, niestety, nie mamy. Po to musiałby pan iść do złotnika.
Wypróbowaliśmy jeszcze żelazo, miedź, cynę i bizmut. Wszystko to musiałem
wąchać i wtedy Hiacynt moim głosem mówił, że to nie to, czego szukamy.
W końcu posprzeczałem się z Hiacyntem.
— Bardzo cię proszę, żebyś mnie nie ośmieszał. Po co to wąchanie metalu?
Właśnie jak to powiedziałem, dopiero się wystawiłem na śmiech, bo sprzedawca
obserwował mnie z napięciem. Ale co było, to było. Hiacynt odpowiedział:
— A skąd mam wiedzieć, o co chodzi? Nie mam ze sobą przyrządów, a na tym
świecie wszystko jest inaczej.
Chciałem jak najprędzej zniknąć, ale Hiacynt rozglądał się moim ciałem po sklepie,
czy czasem nie ma tego, co mu trzeba. Teraz sprzedawca uśmiechnął się z przesadną
uprzejmością i zapytał:
— Czy panu często się to zdarza?
— Co?
— Rozmawiać samemu ze sobą.
Nie wiedziałem, co zrobić. Najchętniej bym trzasnął impertynenta, ale wtedy
wywołałbym niepotrzebny skandal. W tym momencie nadeszła pomoc, skąd się najmniej
spodziewałem. Dolores podjęła grę:
— Czyżby pan nie wiedział, że po zapachu można rozpoznać metal? No przecież pan
też jest fachowcem. Zaraz się pan przekona. Proszę zapakować w papier kilka metali, a ten
pan zaraz je odróżni po zapachu.
— Dobrze, proszę pani, zobaczymy i to cudo. Wtedy wtrąciłem ja, a nie Hiacynt;
— Niech pan przyniesie te metale.
Sprzedawca zniknął w magazynie, a po chwili przyniósł kilka zawiniątek. Jedno
podstawił mi pod nos.
— Oczywiście bez brania do ręki, bo po ciężarze mógłby pan poznać.
Głowa mi się pochyliła nad ręką sprzedawcy i wciągnąłem powietrze.
— To jest trzeci metal, który mi pan pokazał. Chyba nazywa się miedź.
Sprzedawca bez słowa podsunął drugie zawiniątko.
— Miedź.
Trzecie zawiniątko.
— Miedź.
Czwarte zawiniątko.
— Miedź i wszystkie pozostałe metale, Janie mi pan pokazał. Sprzedawca ze
zdumieniem patrzył na swoje zawiniątka. Obmacywał je, czy nie wystaje czasem coś, po
czym można by zgadnąć, co jest w środku, ale wszystko było pięknie zapakowane w
niebieski papier.
— A niech pana diabli! Gratuluję, czegoś takiego jeszcze nie widziałem!
— No proszę, nie należy zbyt wcześnie wyciągać wniosków. A teraz żegnam!
Z tymi słowy, stając się znów gospodarzem swoich ruchów i mowy, odwróciłem się i
wyszedłem z Dolores na ulicę.
— Dokąd teraz? — zapytał mnie Hiacynt.
— Proponuję poszukać złotnika. Tylko jeśli chodzi o platynę i złoto, to nie wiem,
czym zapłacimy.
— Najpierw sprawdzimy, czy to właśnie o to chodzi, a potem coś wymyślimy —
zauważyła Dolores z niezrównanym optymizmem.
U złotnika powtórzyło się to, co w sklepie metalowym. Tylko Hiacynt był
ostrożniejszy, jak mu po drodze radziłem. Ostrożnie wąchałem, ale żaden metal nie był tym,
którego szukał Hiacynt W końcu, zmęczeni, znaleźliśmy się na ulicy.
— A może by tak włamać się do jakiegoś laboratorium chemicznego? —
zaproponowała Dolores.
— Dziękuję, mnie zupełnie wystarczy, że wcześniej czy później i tak przymkną mnie
za tamte tysiące, niepotrzebne mi włamanie.
— Ale włamie się Hiacynt — nie dała się zbić z tropu dziewczyna.
— Tak, ale moim ciałem i wyjdzie na to samo. Nie, musimy rozwiązać problem w
inny sposób.
Kiedy tak rozprawialiśmy na ulicy, zaczęła się przerwa obiadowa. Zdecydowaliśmy
pójść do mego domu i coś zjeść. Dopiero jak po przerwie otworzą sklepy, będrie sens dalej
szukać.
Kiedy wspinaliśmy się po schodach, przeżyłem mały szok. Emerytowany pułkownik,
który mieszka piętro niżej, powiedział, że szuka mnie jakiś człowiek. Po opisie nie mogłem w
żaden sposób zgadnąć, kto by to mógł być. Dolores spojrzała na mnie znacząco.
— Już cię poszukują.
— No tak, i nie wierzę, żebyśmy mogli zjeść obiad w moim mieszkaniu i żeby nam
nikt nie przeszkadzał.
I Dolores, i ja unikaliśmy słowa policja, chociaż oboje myśleliśmy o tym samym.
— Będzie lepiej, jeśli pójdziemy do jakiejś restauracji — zaproponowałem z
uczuciem, że miejsca publiczne też już nie będą dla mnie schronieniem.
Ale nie było mi sądzone zaspokoić głodu. Wszystko wydarzyło się tak
nieoczekiwanie, że sam nie wiedziałem, jak.
Ruszyliśmy do restauracji, o której wiedzieliśmy, że nie bywają tam nasi znajomi.
Nigdy wprawdzie w niej nie byłem, ale wiedziałem, że znajduje się trzy domy dalej od rogu,
na którym jest apteka. I właśnie gdy przechodziliśmy jezdnię przy zielonym świetle,
uczułem, że skaczę gdzieś w prawo. Nie wiedziałem, czego chcę, ale było oczywiste, że to
Hiacynt ruszył do akcji. .
— Co robisz? — zapytałem z rozpaczą, bo takie gwałtowne zachowanie na ulicy
mogłoby być fatalne dla tego, kogo poszukuje policja.
Ale odpowiedzi nie było, a ja złapałem za klapy jakiegoś staruszka i zacząłem go
tarmosić.
— Daj to! — słyszałem, jak wrzeszczę.
Staruszek trząsł się z przerażenia, a potem wymierzył mi całkiem przyzwoity cios w
brodę. Puściłem go na chwilę, ale wtedy nabrał mocy mój głos, kierowany przez Hiacynta:
— Trzymaj go! On to ma!
Nie trzeba mi było powtarzać, żebym go trzymał, bo moje ręce znów po niego
sięgnęły. Ale starzec już nie polegał na swojej sile, tylko wrzeszczał na całe gardło:
— Na pomoc! Policja!
Teraz i Ja chciałem coś dodać, żeby go uciszyć, ale moje ciało reagowało na bodźce
Hiacynta. I muszę powiedzieć, że dobrze wykonał robotę. W dwadzieścia sekund człowiek
leżał na ziemi, a kiedy pochyliłem się, żeby coś zrobić, chwyciły mnie za ramiona dwie ręce.
Były to ręce prawa. Te ręce natychmiast się zdwoiły i potroiły. Stało się to, co często się
zdarza w podobnych sytuacjach. Przechodnie pomagali policjantom. Dolores krzyczała
wzywając pomocy, co tylko pogorszyło moje położenie, bo wszyscy myśleli, że i na nią
napadłem. W istocie chciała mi pomóc, co absolutnie nie zgadzało się z powstałą sytuacją.
— Hiacynt, dlaczego mi nie pomożesz? — zapytałem, gdy mnie ostro popychali w
kierunku samochodu policyjnego, który w jednej chwili się tam zjawił.
— Mógłbym się chwycić innego ciała, ale pozostałe byłyby przeciw nam. Nie jestem
też pewny, czy potem mógłbym wrócić do ciebie.
Miał rację, chociaż nie bardzo wiedziałem, jak jeszcze mogę mu pomóc będąc
pozbawiony wolności.
— Milcz! — wydarł się na mnie jeden e policjantów. Muszę przyznać, że Dolores
wykazała ofiarność. Siadła z przodu przy kierowcy. Było to ostatnie, co widziałem, zanim
zatrzasnęły się drzwi mojej ambulansowej celi. To jedno było pewne: Dolores mnie nie
opuszczała.
Nie wiedziałem jednak, że w tym czasie usunęli ją z samochodu i że podążyła za mną
taksówką.
— No i widzisz, w jakie kłopoty wpakowałeś nas nie przemyślanym postępkiem —
rzekłem gorzko, kiedy ambulans ruszył.
Jeden z eskortujących mnie policjantów spojrzał ostro, a drugi zagrzmiał: „Stul pysk!"
Stwierdziłem, że lepiej milczeć, a Hiacynt tylko westchnął moimi piersiami i powiedział, że
on też nie będzie się wdawał w jałowe dyskusje.
Postawili mnie przed dyżurnym policjantem. Miał jakiś stopień, ale ja się na tym nie
znałem. Ten, który mnie aresztował, raportował: Próba rabunku w biały dzień na środku
ulicy. Lżej poszkodowany starszy człowiek i próba robienia z siebie niepoczytalnego, gdyż
rozmawia sam ze sobą.
— Czy poszkodowany złożył skargę? — zapytał dyżurny.
— Jeszcze nie, ale czeka za drzwiami.
— Wprowadź go.
Teraz miałem okazję lepiej przyjrzeć się swojej ofierze. Człowiek wcale nie był taki
stary, ale wyraźnie chorowity. Rąbkiem chusteczki przyciska! nabrzmiałe wargi. Nie
obdarzył mnie żadnym spojrzeniem, ale był za to bardzo uprzejmy wobec dyżurnego.
Kiedy już podał dane osobowe i krótki opis wypadków, który mniej więcej się
zgadzał, dyżurny zapytał go;
— Mówi pan, że zatrzymany zawołał: „Trzymaj go, on to ma!" Co miał na myśli?
Wszystko bowiem wskazuje, że miał wspólnika.
— Nie, panie komisarzu, był sam.
— Prawdopodobnie ma pan rację. Może wspólnik zostawił go na lodzie i musiał sam
wykonać całą robotę. A o co właściwie chodzi?
— Nie mam pojęcia — oświadczył poszkodowany. — Szedłem do naszego
zakładowego ambulatorium, gdzie badania są bezpłatne, więc oprócz trochę drobnych i
chusteczki nic więcej przy sobie nie mam.
ZVONIMIR FURTINGER POTRZEBNE MI TWOJE CIAŁO (PRZEŁOŻYŁA ELŻBIETA KWAŚNIEWSKA) SCAN-DAL
Nazywam się Robert Panikkar, mam trzydzieści jeden lat, jestem kasjerem w domu towarowym „Excelsior"; jestem sierotą. Dwadzieścia lat temu moi rodzice, jadąc samochodem, wypadli z trasy, częściowo z powodu nadmiernej prędkości, częściowo przez ciężarówkę, która znienacka znalazła się przed nimi. W efekcie samochód uderzył w słup i spadł do rzeki. Ocalałem tylko dlatego, że nigdy nie zamykałem dobrze drzwi i wypadłem na trawę, zanim samochód runął do wody. Ale to wszystko nie jest takie istotne. Ósmego czerwca o czwartej piętnaście nawet nie przeczuwałem, że niebawem nastąpią niezwykłe i, co więcej, nieprzyjemne wydarzenia. Byłem w nienadzwyczajnym humorze. Poszedłem do przyjaciela, aby mu zwrócić jakieś książki i pożyczyć nowe. Książki zwróciłem, nie pożyczyłem jednak nowych, bo przyjechali do niego goście i czas nam zszedł na niczym, a w końcu widząc, że nic nie załatwię, wyszedłem. Chciałem skoczyć do domu i wziąć torbę, w której co wieczór zanoszę utarg do banku, ale było oczywiste, że nie zdążę na czas, więc noga za nogą powlokłem się do biura domu towarowego, rozważając, czy kupić -nową torbę, czy po prostu pieniądze zapakować w papier. Gdy człowiek długi czas ma do czynienia z pieniędzmi, to przestaje je traktować jako pewną wartość, a patrzy na nie jak na papierki ze znakami cyfrowymi, które muszą być zgodne z jakąś tam listą kontrolną. I to jest głównym źródłem kłopotów, jeśli okaże się, że istnieje superata lub manko. Wszystko musi się dokładnie zgadzać, a jeśli chodzi o mnie, było tak zawsze. Mój ojciec mawiał: biedni ludzie dysponują jednym jedynym kapitałem — uczciwością. Synu, nigdy nie zejdź z uczciwej drogi, gdy rzecz idzie o kwotę mniejszą od miliona. A że utarg był zawsze mniejszy, byłem przez całe osiem lat uczciwy do przesady. Opowiadam o sobie głupstwa, a całkiem zapomniałem, że miałem mówić o wypadkach, które bynajmniej nie przypadły mi do gustu. A więc rozmyślając, czy kupić nową torbę, stanąłem przed wystawą sklepową. Mój Boże, ileż pięknych toreb! Ale ceny nie były zachęcające i właśnie gdy zdecydowałem się na kupno torby w naszym domu towaro- wym, p wiele brzydszej i mniej trwałej, podszedł do mnie jakiś typ. — Przepraszam pana, wydaje mi się, że chce pan kupić torbę? — Chcę — odpowiedziałem nieco zbity z tropu, gdyż mnie tą uwagą zaskoczył — tylko... — Dlaczego „tylko"? Proszę popatrzyć i dopiero odpowiedzieć. Po tych słowach nie znany mi typ odpakowal jakieś zawiniątko, które trzymał pod pachą. Ujrzałem torbę średniej wielkości, z dobrej skóry, trochę już używaną. Nie wiem dlaczego, ale przypominała mi torbę listonosza w miniaturowym wydaniu. Ponieważ milczałem, typ kontynuował: — Proszę mi wierzyć, bywały dla mnie lepsze dni, ale poszedłem przyjacielowi na
rękę... podżyrowałem weksel... i oto teraz muszę wyzbyć się ulubionych rzeczy. Gdyby się pan zdecydował... Wymienił jakąś kwotę, która nie dorównywała wartości torby. Ale ja nie zwykłem kupować kradzionych rzeczy, więc żeby pozbyć się natręta, wymieniłem połowę i tak niskiej sumy. Tymczasem... — Nieładnie wykorzystywać bliźniego, ale jestem w sytuacji, że nie mogę wybierać klientów. Proszę zapłacić i wziąć ją. Nie pozostało mi nic innego, jak wręczyć mu oferowaną sumę i wziąć torbę. W końcu będzie służyła swemu celowi. Tak mi się przynajmniej zdawało. W pracy nic nadzwyczajnego się nie zdarzyło, prócz tego, że ludzie jak zwariowani kupowali nowe elastyczne majtki Pompadour. Miało to znaczenie o tyle, że obroty tego dnia były większe niż kiedykolwiek, odkąd jestem głównym kasjerem „Excelsiora". Kiedy dwie kasjerki położyły rozliczenie, włożyłem wszystkie pieniądze — a było tego sto tysięcy, o dziewięćset tysięcy mniej od krytycznej kwoty, gdy można uczciwość odłożyć na stronę — i skierowałem się do banku. Miałem obowiązek wpłacić pieniądze na konto. Obowiązek przyjemny, bo jako wieloletni klient szedłem wprost do gabinetu szefa działu, gdzie gawędziliśmy o wydarzeniach dnia wychylając kieliszek mocniejszego trunku. — Robert — przywitał mnie szef działu depozytów — dobrze, że pan przyszedł. Proszę złożyć pieniądze i idziemy do „Czarnego Kota". Czeka na nas wesołe towarzystwo... — Niestety beze mnie — odpowiedziałem wpadając mu w słowa. — Dziś piątek i jem kolację u ciotki... — Ach, tak, zapomniałem. Szkoda. No, ale skoro tak, to najlepiej będzie, jeśli szybko załatwimy formalności. Zgodziłem się, wziąłem torbę i otworzyłem ją. Na całe szczęście mój gospodarz wkładał papiery do biurka i nie patrzył na mnie, a gdy podniósł głowę, już jakoś doszedłem do siebie. — Co się stało, Robercie, czy źle się pan czuje? Niech pan wypije kieliszek koniaku. To panu dobrze zrobi. —Dziękuję, lepiej nie — wykrztusiłem z trudem i wstałem. — Muszę na chwilę wyjść. — To też pomoże — zgodził się ze mną bankowiec. — Niech pan wszystko zrzuci i wszystko będzie w porządku.
Prawdopodobnie jeszcze coś mówił, ale go już ani słyszałem, ani słuchałem. Rzuciłem się ku drzwiom i wypadłem szybko, jak tylko mogłem, schodami w dół, przez boczne drzwi, na ulicę. Musiałem wyglądać okropnie, bo portier spojrzał na mnie, jakby ujrzał upiora. I nic dziwnego, że twarz miałem zmieniona. Drżałem i zataczałem się. Torba była pusta, a na dobitek znajdowała się w niej spora kartka, na której była ładnie wymalowana ręka zwinięta w figę skierowaną na widza. *** Minąłem kilka bloków, ale nie doszedłem do siebie. Z początku pojmowałem tylko to, że kieruję się w stronę swego domu. Później dowiedziałem się, że dwa razy w ostatniej chwili uskoczyłem w bok unikając zderzenia z samochodem. Potem zacząłem przemyśliwać całe zdarzenie. Wiedziałem dokładnie, że pieniądze wraz z wszystkimi papierami włożyłem do torby. Nigdzie się nie zatrzymywałem, a kiedy doszedłem do banku, pieniędzy już nie było. Najpierw zwątpiłem, czy pieniądze w ogóle włożyłem do torby. To było bez sensu. Dobrze wiedziałem, że tak. Ale w takim razie gdzie są te pieniądze? W torbie nie było dziury i było niemożliwe, żeby wszystkie wypadły. Musiałoby coś zostać. Przez chwilę żałowałem, że zostawiłem torbę w banku, ale po zastanowieniu doszedłem do wniosku, że to i tak jest bez znaczenia. Pieniędzy nie ma, a kto za to odpowiada? Tylko ja, nikt inny. Czy istnieje na świecie ktoś tak naiwny, żeby uwierzył w moją opowieść? Stary Haseł, chodzi oczywiście o mojego szefa, spochmurnieje przekonawszy się, że tak długo trzymał kasjera, który nie umiał wymyślić nic mądrzejszego niż takie oczywiste kłamstwo. A następstwa... Do końca życia, a zdrowie mi dopisywało, nie zbiorę tylu pieniędzy, by wyrównać stratę, to jasne. Nawet gdybym się wyrzekł jedzenia, odzieży, mieszkania, jednym słowem — gdybym całą pensję przeznaczył na wyrównanie strat... O mało co znów nie wpadłem pod samochód. Przeszedłem na drugą stronę, i gdy dzieliło mnie jakieś trzydzieści kroków od progu domu, byłem już zdecydowany. Tak, to jedyne wyjście. W myśli przeryłem wszystkie schowki i szafy w mym mieszkaniu. To, co mi potieebne, powinno być w spiżarce. Z tymi myślami doszedłem do drzwi domu i wtedy ujrzałem psa. Był to kundel, ale na pewno jedno z rodziców było rasowe. Robił dość dziwne wrażenie. Gdy skręciłem w lewo do wejścia, on też ruszył, tak że mi zagrodził drogę. Nie jestem znów tak odważny wobec psów, ale było mi wszystko Jedno. Pogłaskałem go po łbie i mruknąłem: — Tobie to dobrze! Nie masz do czynienia z pieniędzmi i nie może ci się przytrafić,
że je zgubisz. Zwierzę popatrzyło na mnie ze zrozumieniem, a potem nagle się szarpnęło i wyszczerzyło kły. Instynktownie odskoczyłem, a pies raptem odwrócił się i pobiegł ulicą. Może trochę nudzę opisywaniem tych drobiazgów, ale ten pies » jest ogromnie ważny. Choć tego na razie nie wiedziałem; dopiero później przekonałem się o tym. Wszedłem więc do mieszkania i od razu skierowałem kroki do spiżarki. Nie myliłem się. Był tam sznur, trzy razy dłuższy niż potrzebowałem, ale wystarczająco mocny. Zawiązałem pętlę, najlepiej jak umiałem, wspiąłem się na krzesło i zamocowałem jeden koniec na klamce górnej części okna. Już miałem założyć pętlę na szyję, ale przypomniałem sobie, że należałoby jednak zostawić coś ludziom, którzy mnie przeżyją. Zszedłem z krzesła i otworzyłem maszynę do pisania. Wkręciłem kartkę papieru i napisałem: LEPIEJ UMRZEĆ Z HONOREM NIŻ ŻYĆ BEZ HONORU. Nie byłem zachwycony takim tekstem, ale ludzie będą wiedzieli, że rozstałem się z życiem, bo jestem niewinny i nade wszystko uczciwy. Później, kiedy ponownie zakładałem pętlę na szyję, pomyślałem, ze z tych kilku słów nie można z całą pewnością wywnioskować, że nie wydałem cudzych pieniędzy, ale w końcu co mnie to obchodzi. Niech żyjący układają swoje stosunki i sądy jak chcą. Ja już do nich nie należę. I wtedy stało się coś niezwykłego. Ku swemu wielkiemu zdziwieniu zauważyłem, że ręce, moje ręce bez udziału mej woli sięgają do pętli i zdejmują ją z szyi. Aha, przeleciało mi przez głowę — podświadoma obrona. Ale będę silniejszy od mego tchórzliwego ciała. Uchwyciłem pętlę, założyłem na szyję i zaraz znów zdjąłem. Hm, to mi się nie podobało. Wtedy zdecydowałem spróbować raz jeszcze bez czekania. Jak tylko pętla będzie na szyi, zaraz skoczę. Ale diabła tam, łatwiej było pomyśleć niż wykonać. Pętlę założyłem, ręce tym razem zostały w spokoju, ale nogi również. Czułem, że mimo całego wysiłku nie mogę skoczyć z krzesła. Wtedy mnie olśniło! Oczywiście jestem zahipnotyzowany. Ktoś na mnie oddziaływał i jeszcze teraz na mnie działa. W takim stanie wręczyłem pieniądze jakiemuś chytremu złodziejowi, nawarzyłem piwa, a teraz muszę je wypić. Tak, ale świadomość tego faktu nie przywróciła mi pieniędzy i wszystkimi siłami starałem się skoczyć z krzesła i zawisnąć na sznurze. W tym momencie moje ręce ponownie dotknęły pętli i zdjęły ją z szyi. Wtedy zeskoczyłem z krzesła, wbrew woli, i usiadłem przy biurku, na którym stała maszyna do
pisania. Kiedy rozmyślałem, co to za złodziej mnie zahipnotyzował, zobaczyłem, jak na papierze wyskakują słowa. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Ależ tak, moje palce pisały! Na papierze można było wyraźnie przeczytać: Zaniechaj niszczenia własnego ciala. — Mogę robić ze swoim ciałem, co mi się podobał — krzyknąłem z wyrzutem, a palce zaraz zaczęły uderzać w klawisze: Potrzebne mi twoje cioto i nie dopuszczą, abyś je zniszczył. — Zniszczę je, a ty się wynoś! — wrzasnąłem z uporem i dla podkreślenia mej woli uderzyłem pięścią w biurko. Właściwie uderzyłem z całej siły w kant i to wyzwoliło we mnie okrzyk bólu. Natychmiast potem palce znów stukały w klawisze: To dlatego, żebyś nie podnosił głosu. Oczywiście to ja kieruje twoja ręką. — Kim jesteś? — spytałem zacisnąwszy zęby, gdyż ręka naprawdę bardzo mnie bolała. To już rozsądniejsze pytanie. Przybyłem ze świata, którego wy nie możecie zobaczyć. — Pięknie. I teraz rządzisz moim ciałem. Potrzebuję go. Jest mi niezbędne — wystukały moje palce. — Czy to może ty opróżniłeś moją torbę, a ja byłem tego nieświadomy? Wiem, że męczą cię problemy związane ze strata pewnych rzeczy, ale ja o tym nic nie wiem. — Jasne, od kiedy to złodziej przyznaje się do przestępstwa! — zawołałem rozgoryczony. — I dlaczego nie zostawisz mnie w spokoju? Ja chcę tylko... Nic z tego i nie nudź już takimi sprawami. W tym momencie zadzwonił dzwonek u drzwi. Nawet nie drgnąłem, bo nikt mi w tej chwili nie był mile widziany. Ale palce znów zaczęły uderzać w klawisze: Co to za znak akustyczny? — Ktoś, kto chciałby wejść da środka, dzwoni do drzwi wejściowych. Dlaczego nie sprawdzisz, kto to? — Co mnie to obchodzi! Nie chcę, żeby mi teraz przeszkadzano. Wstań, idziemy zobaczyć, kto przyszedł. Gdy tylko wystukałem te słowa, moje ciało się wyprostowało i poszło do przedpokoju. Otworzyłem drzwi, chociaż nie miałem najmniejszej ochoty na przyjmowanie gości. Była to ciotka Agata. Ciotka Agata opiekowała się mną, gdy zginęli rodzice, i była bardzo dumna, że nie zostałem mordercą, oszustem ani złodziejem, a uczciwym kasjerem na
średnim szczeblu kariery. Teraz stała przede mną. — Robert, jak ty wyglądasz?! — było jej pierwszym pytaniem. Nie byłem świadomy swojego wyglądu, więc teraz spojrzałem w lustro. Zobaczyłem bladą twarz, wykrzywione ze strachu i przerażenia usta, wytrzeszczone oczy i potargane włosy. Musiałem to jakoś wyjaś- nić. — Ciociu, dzieją się ze mną dziwne rzeczy... Dalej nie zdążyłem, bo mi ciotka przerwała: — Od razu wiedziałam, że to się tak skończy. Sto razy mówiłam, że Liza nie jest dla ciebie. Mówiłam to co prawda do siebie, ale jakbyś był mądrzejszy, zrozumiałbyś. Och, co z ciebie zrobiła! Czyżbyś ją przyłapał z kim innym? A może sfałszowała twój podpis? Albo zaciągnęła długi na twój rachunek? A może zrobiłeś to co najwłaściwsze, zadusiłeś... zadźgałeś...? — Ależ, ciociu, dawno z nią zerwałem. Widząc jej pytające spojrzenie musiałem jakoś usprawiedliwić swój wygląd. — Miałem kłopoty w pracy. — Jeśli tak, to nieźle — ostrożnie stwierdziła ciotka. — Teraz jednak powinieneś doprowadzić się do porządku i pójść ze mną. — Spojrzałem na nią pytająco. — Czyżbyś zapomniał, że dziś piątek? W każdy piątek jesz kolację w moim domu. ' Do licha, o tym zupełnie zapomniałem! W końcu na co umarłemu kolacja? Ale przecież jeszcze nie byłem trupem, a jeżeli to jeszcze potrwa, nieprędko nim będę. Został tylko jeden problem. Czy moje ciało w ogóle zechce iść do ciotki Agaty? Poprosiłem ciotkę do pokoju, siadłem do maszyny i zapytałem: — Chciałbym wiedzieć, czy w ogóle mogę pójść do ciebie. Widząc, że ciotka dziwnie na mnie patrzy, zacząłem jej tłumaczyć: — Chodzi o pewne sprawy, które jeszcze dla mnie samego nie są całkiem jasne. To jest pewien rodzaj ćwiczeń duchowych i jeśli właściwie... Twarz mojej ciotki wyrażała głębokie zdumienie. Zamilkłem i wtedy wszystko zrozumiałem. Podczas gdy ja mówiłem, moje palce niestrudzenie pisały. Ciotka podniosła się z krzesła i zerknęła na papier. Właśnie kończyłem: Możemy iść. Wiem, że ciało trzeba regenerować w różny sposób, a mnie zależy, żeby ciało funkcjonowało dobrze. — Czekaj, Robert — głos ciotki nagle zabrzmiał bardzo konkretnie — czy ty to wszystko napisałeś nie myśląc, o czym piszesz? Spojrzałem na papier. Na pierwszym miejscu widniało tamto o honorowej śmierci.
Przypisałem więc autorstwo tego wszystkiego, co było wystukane na maszynie, sile, która kierowała moim ciałem. — Świetnie, Robert, czy dla ciebie nie jest jasne, o co tu chodzi? — Szczerze mówiąc, nie. — No to ja ci wytłumaczę. Ty się zawsze śmiałeś, że zajmuję się spirytyzmem, a teraz sam stałeś się medium. To jest pisanie automatyczne. Przyjdź, po kolacji odwiedzimy Renatę. Dziś wieczorem odbędzie się u niej seans spirytystyczny. I tak to ciotka wprowadziła mnie do kręgu spirytystów. Ciekawe, obecni zachowywali się jak normalni ludzie, ale gdy zaczęli mówić, wszystko wyglądało dość dziwnie. Dowiedziałem się, że Willy jest zawsze w dobrym humorze i że rozmawia bardzo logicznie, podczas gdy Sarika jest zwykłą dziwką, która oferuje swoje wdzięki każdemu, kiedyś nawet miejscowemu proboszczowi, gdy ten znalazł się w gronie spirytystów. Gupta lubi filozofować, a czasem nawet podnosi stół. To oczywiście były duchy, które stale zjawiały się w tym dziwnym towarzystwie. Kiedy ciotka powiedziała, że jestem medium, które automatycznie pisze, popatrzyli na mnie z szacunkiem, a niektórzy z lekkim powątpiewaniem, ale mnie było to obojętne, bo miałem własne problemy. Pomyślałem nawet, że niedługo będę miał okazję sam się pojawić w tym towarzystwie, poruszając nogą stołu albo wodząc ozyjś ołówek, i że o minie też będzie się mówiło jak o pożytecznym duchu. Siedzieliśmy wokół stołu. Zdziwiłem się, że zostawiono zapalone światło. Zawsze myślałem, że duchy wywołuje się w mroku. Prowadzący seans, pewien profesor geografii, zwrócił .nam uwagę, że jeśli chcemy, aby zjawiła się jakaś inteligencja z zaświatów, musimy się skoncentrować. Dali mi do ręki ołówek, ale ja poprosiłem o maszynę do pisania, bo to wydało mi się najlepsze, jako że ta metoda była już wypróbowana. Zebrani spojrzeli na mnie podejrzliwie, jednak po kilku minutach przedmiot ten znalazł się przede mną na stole. Jeszcze nie zdążyliśmy się dobrze skoncentrować, a moje palce już pisały. Wszystkim zaparło dech, tylko u prowadzącego seans zauważyłem chytry uśmieszek. Maszyna pisała: Wydaje się, że to pisadło jest dalekie od doskonałości. Ponieważ nastąpiła chwila milczenia, prowadzący podszedł do mnie z tyłu i głośno przeczytał ten tekst. — Przepraszam — rzucił w końcu — ale to jeszcze nie dowód, że mamy do czynienia z automatycznym pisaniem. Że czcionki są podniszczone, mogliście się sami przekonać, a prócz tego... — Ja niczego nie twierdziłem — zwróciłem mu uwagę wpadając w słowa — i nie
znam zasad, według których odbywacie seanse. To, eo wychodzi spod moich palców, i tak nie jest moje. Gdy to mówiłem, zauważyłem, że palce znów uderzają w klawisze. Tekst głosił: Ci ludzie są odizolowani od rozumu. Szkoda na nich czasu. — Zamiast nas krytykować, powiedz nam raczej swoje imię — wtrąciła ciotka, gdyż prowadzący stał w milczeniu. A kiedy ja wystukiwałem odpowiedź, prowadzący oświadczył: — Chodzi tu oczywiście o pisanie automatyczne, jakiego jeszcze nie miałem okazji widzieć. To jest sensacja. Zadanie niemożliwe — wystukiwały moje palce. Ta mizerna maszyna nie ma znaków, jakie są potrzebne do napisania mojego imienia. — Jesteś żywy czy martwy? — zapytał prowadzący. Żywy. Nie rozumiem, jak mógłbym się odzywać będąc martwy. Wśród obecnych zapanowało zdumienie. Ale prowadzący uśmiechnął się z miną człowieka wszechwiedzącego i natychmiast wytłumaczył nieoczekiwaną wypowiedź: — To na pewno jakiś niedawno zmarły, ktoś, kto jeszcze nie pogodził się ze swoim stanem duchowym. Głupcze! — wrzasnęła maszyna pod moimi palcami. Zauważyłem, że ciotka zaczęła, się wiercić. Patrzyła na mnie dziwnym spojrzeniem, a potem podeszła, pochyliła się i szepnęła mi do ucha: — Robert, nie obrażaj pana. Zrozumiałem, że ciotka zaczęła wierzyć, iż ja sam z własnej woli piszę odpowiedzi. No tak, jeszcze mi tylko tego brakowało. Ma mnie za oszusta, a prawdopodobnie inni też myślą podobnie. Świadczyła o tym wyraźnie zaczerwieniona twarz prowadzącego. Odpowiedziałem półgłosem: — Ciociu, sama ogłosiłaś, że jestem medium. Ja nie miałem najmniejszej ochoty na ten cyrk. Zamiast odpowiedzi usłyszałem jedno podwójne „ach!" Ciotka i prowadzący jednocześnie wydali okrzyk, gdyż kiedy ja odpowiadałem ciotce, moje palce pisały: Idioci, jeśli myślicie, że to ciało pisze samo, niech ktoś inny usiądzie do maszyny. Wszyscy popatrzyli na siebie z powątpiewaniem. Potem okazało się, że nikt z zebranych nie jest medium biegłym w automatycznym pisaniu. Dylemat rozwiązała maszyna sama. Niech przy maszynie usiądzie ten, kto zechce, albo sam go wybiorę.
Ponieważ jeszcze się ociągali, zaczęło się. Wstałem i choć nie chciałem, chwyciłem za ramię swoją sąsiadkę z prawej. Wtedy uspokoiłem się. Zbyteczne byłoby mówić, że były to ruchy, którymi nie kierowałem. A teraz ta pani, która jeszcze przed chwilą robiła podejrzliwe miny, wstała zdecydowanie i usiadła na moim krzesełku. Ja siadłem na jej miejscu. Natychmiast jej palce zaczęły z dużą szybkością uderzać po klawiszach, co wywołało wielkie zdziwienie, gdyż z różnych uwag domyśliłem się, że ona pierwszy raz w życiu pisze na maszynie. Tekst głosił: Nie czuje się dobrze w tym ciele. Nie przeszkadza mi tusza ani warstwy tłuszczu, ale aparat intelektualny. Nie ma większych możliwości, więc zaraz poszukam coś lepszego. Dama poczerwieniała, a obecni byli na tyle dobrze wychowani, że stłumili śmiech. Dama wstała i spojrzała dokoła, a następnie pewnym krokiem podeszła do prowadzącego. Uderzyła go w ramię, a potem wybuchnęła płaczem. — Naprawdę nie mogłam inaczej — mówiła przez łzy. — Jakaś straszna siła poruszała moimi palcami. Och, jakie głupstwa wypisywała. Prowadzący nie zwracał na to uwagi, tylko ostrożnie podszedł do krzesła, które z początku mnie przypadało, i usiadł przy maszynie. Położył palce na klawiaturze i oświadczył: — Proszę państwa, zaiste mogę państwu powiedzieć, że nie poruszałem się z własnej woli. Sam nie wiem, dlaczego siadłem na tym krześle. A przez ten czas już napisał dwie linijki: Mam wrażenie, że znalazłem się w nieszczególnie mądrym towarzystwie. Chcielibyście mnie wziąć za zmarłego, a ja jestem żywy co najmniej tak samo jak wy. Przeczytałem te wiersze i spojrzałem na przewodniczącego. Sprawiał wrażenie, że się dusi. Twarz wykrzywiona grymasem, dłonie zaciśnięte w pięści. Po chwili z ust wyrwał mu się krzyk, coś między rykiem lwa a trąbieniem słonia. A potem jakby mu ulżyło. Przemówił zupełnie normalnym głosem: — W końcu opanowałem mechanizm waszego akustycznego porozumiewania się. Już nie musimy pisać. Z tymi słowami prowadzący seans podszedł do mnie i uderzył mnie w ramię. Zaraz potem usłyszałem własny głos: — Ostatecznie wróciłem do ciała, które mi najbardziej odpowiada. Teraz możemy sobie porozmawiać. — Wspaniale! — zawołał prowadzący. — To jest czysta transfigu-racja. Człowieku,
pan zrobi karierę! Słowa były skierowane wyraźnie do mnie, ale ja nie mogłem wykorzystać tego komplementu, gdyż ciało moje ruszyło ku wyjściu. — Dość już tego — mówiłem wbrew swej woli —teraz będzie dużo łatwiej, bo mogę swobodnie mówić. — Zaraz — odezwała się ciotka — proszę nam przynajmniej powiedzieć, skąd przybywasz. Jaki jest wasz świat? — Zupełnie inny niż wasz. Wy nas nie możecie widzieć i cieszę się z tego. — Och, ile energii! — rzuciła słowa i spojrzenie, w które włożyła cały swój wdzięk. — Czy nie moglibyśmy się jakoś porozumieć? — Nie pojmuję tych grymasów i po co to wytrzeszczanie oczu. A co do porozumienia... o tym będziemy mogli porozmawiać, kiedy dowiem się tego, co chcę wiedzieć. Kiedy wydobywał się ze mnie głos, ciotka się żachnęła, ale zaraz opanowała się i kontynuowała słodko: — A czego ci potrzeba, dobry duchu? — Nie wiem, jak się to u was nazywa. Kontroluję wprawdzie mózg tego ciała — przy tych słowach moja ręka uderzyła po moich plecach — ale nie mogę dociec, jak to się tu nazywa. To jest coś bardzo ciężkiego, pewien metal, który nam służy do napędu. — Ha, duchy poruszają się za pomocą środków materialnych! — wykrzyknął prowadzący. — Pierwszy raz słyszę i muszę to zapisać. — Uwierz—wtrąciła ciotka—że bardzo chętnie byśmy ci pomogli Jak przypomnisz sobie, co ci trzeba, zwróć się do nas. No, idę z wami. — Proszę zostać tutaj albo iść dokąd się pani podoba, ale z nami nie. Dość mam kłopotów z jednym ciałem. Po tych słowach siła mnie odwróciła i zmusiła do wyjścia na ulicę. Nie zdążyłem pożegnać się z obecnymi. Zobaczyłem, że idziemy ku domowi. Byłem już tak wyćwiczony, że nie zdecydowałem się otwarcie opierać. W końcu dokąd byśmy mieli pójść? Potem pomyślałem, że jednak wypadałoby porozumieć się ze swoim panem. W myślach zapytałem go, dokąd idziemy, ale nie otrzymałem odpowiedzi Wtedy zapytałem głośno. — Idziemy do twojego domu — odpowiedziałem sam sobie. — Nie wiesz, że zapytałem cię o to w myślach? — Odczułem jakieś zamieszanie, ale przystosowałem się do kontroli twoich zmysłów.
Lepiej mów głośno, jeśli chcesz się ze mną porozumiewać. Cieszyłem się, że zamilkł, właściwie ja sam przestałem mówić, bo jakiś przechodzień obejrzał się za mną podejrzliwie. Ostatecznie byłem zadowolony. Stwierdziłem, że nie kontroluje moich myśli. Naraz zdarzyła mi się świetna okazja. Zza rogu wyjechał nagle samochód. Nie tracąc ani chwili skoczyłem na jezdnię, mając nadzieję, że wpadnę pod koła, które ostro zapiszczały, i że wreszcie uda mi się to, czego nie mogłem zrobić za pomocą sznura. Ale z tą samą prędkością, z jaką rzuciłem się na jezdnię, nogi mi się odbiły i znalazłem się znów na chodniku. Samochód zniknął za najbliższym rogiem. Kierowca wyraźnie uciekał, głęboko przekonany, że o mało co nie spowodował wypadku. — Jesteś chytre stworzenie — usłyszałem, jak mówię. — Zęby się to więcej nie powtórzyło! — Przykro mi, ale ja jednak sądzę, że mogę rozporządzać własnym ciałem — zaprotestowałem. — Dopóki to twoje ciało jest mi potrzebne, nic ź tego. Już raz to chyba mówiłem. A żebyś lepiej zapamiętał, co mówię, postaram się, żeby cię pamięć nie zawiodła. Jeszcze nie zdążyłem zrozumieć znaczenia tych słów, kiedy zacząłem robić przysiady, następnie chodzić w kucki. Potem wstałem i skakałem na jednej nodze. Zbędne byłoby nadmieniać, że nie byliśmy sami na ulicy i że zaczęli się gromadzić gapie. Balansowałem na rękach, robiłem salta w powietrzu i skakałem na nogi. Po każdej takiej figurze rozlegały się oklaski i ludzie rzucali drobne monety, wyraźnie przekonani, że jestem bezrobotnym artystą. Ale ja nie mogłem wziąć żadnego pieniążka, nawet gdybym chciał, bo moje ciało wykonywało coraz to nowe akrobacje i powoli, ale pewnie zbliżało się do domu. Nie trzeba nawet mówić, jak bolały mnie wszystkie mięśnie. Mówiąc szczerze, do tej pory nie zdawałem sobie sprawy, ile mam mięśni. Ciągle jeszcze skakałem, robiłem salta i inne akrobacje, jakich by mi pozazdrościł każdy artysta. Ruchy moje były przy tym pewne i zwinne, chociaż czułem się zupełnie inaczej. — Na razie dosyć — rzekłem do siebie. — Jeśli obiecasz, że będziesz chronił swoje ciało, to możemy przestać. — Dobrze — zdołałem powiedzieć i natychmiast raźnym krokiem kontynuowałem spacer po ulicy, odprowadzany zachwyconymi spojrzeniami przechodniów, którzy jeszcze przed chwilą mnie oklaskiwali. — Teraz znów podłączymy się do wszystkich twoich zmysłów — usłyszałem siebie. — Nie jestem taki głupi, żeby odczuwać wszystko to, co ty odczuwałeś.
— Rozumiem, ale teraz proszę cię, żebyśmy jak najszybciej położyli się do łóżka. Ja mam dosyć. Dowlokłem się na trzecie piętro, myśląc tylko o tym, jak z tym raz skończyć. Muszę przechytrzyć sublokatora w moim ciele. Dla mnie i tak nie ma ratunku, a ten niech myśli, jak zdobyć ciężki metal beze mnie. Ale kiedy otwierałem drzwi, zwróciłem uwagę na coś dziwnego. Wychodząc, zaważę zamykam drzwi na klucz, nawet gdy idę po gazetę ma drugą stronę ulicy. Byłem pewien, że tak było i tym razem, ale zamek nie trzasnął. Czy możliwe, żeby policja przetrząsnęła moje mieszkanie? Domyślałem. Nie, jednak niemożliwe, pocieszałem się, bo moje przed- siębiorstwo mogło się dowiedzieć o braku pieniędzy w najlepszym razie dopiero jutro rano. Zresztą nawet w banku nie powiedziałem, że przyniosłem pieniądze. Zagadka została rozwiązana, gdy wszedłem do pokoju, gdzie stało łóżko. Układało się na nim leniwie czyjeś ciało. Gdy przypatrzyłem się lepiej, poznałem Dorę, czyli Dolores, jak ją nazywałem. Oczywiście nie spała, gdyż skoczyła na równe nogi i zarzuciła mi ręce na szyję. — Robercie, dwa razy telefonowałam, a że się nie zgłaszałeś, poszłam zobaczyć, co się z tobą dzieje. Czy zapomniałeś... Otrzymałem pocałunek, na którym mi w obecnej sytuacji wcale nie zależało. Oddałem go jej dość płochliwie, gdyż w każdym momencie mógł zareagować mój pan. Ale reakcji nie było. Wziąwszy na odwagę, powiedziałem jej, że się cieszę, iż czekała na mnie. i jednocześnie opisałem, Jak to po kolacji u ciotki musiałem jeszcze załatwić pewne sprawy w przedsiębiorstwie. —Mam wielkie szansę na awans, moja kochana, a potem nic nie będzie stać na drodze do szczęścia. Już teraz... — Dlaczego tak bezwstydnie kłamiesz? — usłyszałem własne słowa, których nie miałem zamiaru wypowiedzieć. Dolores spojrzała na mnie ze zdziwieniem i widać było na jej twarzy, że zbiera jej się na płacz. Oczywiście myślała, że powiedziałem to do niej. — To nie było pod twoim adresem — rzekłem najdelikatniej jak mogłem, a potem ciągnąłem podwyższonym tonem: — Proszę cię, żebyś się nie wtrącał w moje prywatne sprawy. Jasne? — Nie rozumiem, kiedy to się wtrącałam! — zawołała Dolores z rozpaczą w głosie. A mnie dalej wychodziły z ust słowa: — Oczywiście chodzi o kobietę, a wobec nich trzeba być grzecznym. Teraz we mnie
zawrzało. — Tak, widziałem, jaki byłeś grzeczny, kiedy rozmawiałeś z moją ciotką. Ona też jest kobietą. — Głupie indywiduum, pełne poplątanych myśli — głosiła odpowiedź. Dolores rzuciła mi się na szyję i zapłakała. — Robert, z tobą jest coś nie w porządku. Przeczytałam, co napisałeś na maszynie. Tyle chaotycznych zdań! A teraz rozmawiasz sam ze sobą i sprzeczasz się. A to w oknie... Powiodłem wzrokiem za jej spojrzeniem. Tak, jeszcze tam wisiała pętla, a żeby nie było wątpliwości, w jakim celu została zrobiona, stało pod nią krzesło. — To sznur zupełnie bez znaczenia. Chciałem się przekonać, jak. to wygląda w praktyce. — Znów kłamiesz — odezwało się moje drugie ja. — Teraz powiedziałeś prawdę, jeśli mówiłeś sam do siebie — rzekła Dolores. — Wszystko się zgadza. Dopiero teraz jest wszystko dla mnie jasne. — O czym mówisz? — Kiedy cię nie było, dzwonił doktor Cornelius, dwa razy. — Nigdy nie słyszałem tego nazwiska — powiedziałem szczerze. — Hm, a może telefonowałeś do niego i nie pamiętasz. To psychiatra. Tego jeszcze brakowało. Skąd nagle ten doktor Cornelius?! Ktoś musiał mnie wziąć za wariata. Najprawdopodobniej sama Dolores. Ten papier w maszynie, linka z pętlą i krzesło mogły ją w tym utwierdzić. Ale na odpowiedź nie trzeba było długo czekać. Już otwierałem usta, żeby oskarżyć dziewczynę o to, że mi zesłała na kark psychiatrę, kiedy zadzwonił telefon. — Tu doktor Cornelius. Chciałbym mówić z panem Panikkarem. To bez wątpienia byłem ja. Ciekawiło mnie teraz, co będzie dalej. — Zaraz do pana przyjadę. Mam nadzieję, że pan już ule będzie wychodził z domu. —Nie, nie będę wychodził, ale nie wiem, po co w ogóle ma pan przyjeżdżać. O ile pamiętam, nie wzywałem pana. —Pan mnie nie wzywał, ale uczyniła to pana szanowna ciocia. Bardzo niepokoi się o pana. No więc najpóźniej za dwadzieścia minut jestem u pana. Pierwszą moją czynnością było zdjęcie sznura i odstawienie krzesła. Oczywiście ciotka nie była głupia i bardzo sprytnie zajęła mnie, żebym się pozbył głupich myśli, jak by to ona określiła. A gdy wymknąłem się jej spod. kontroli, zatelefonowała do Corneliusa, który miał się mną dalej zająć.
Musiałem coś zrobić, żeby się zabezpieczyć. Nie byłoby bowiem przyjemnie dostać się do kliniki chorób nerwowych, co mój sublokator mógłby mi bardzo łatwo zgotować. A więc powiedziałem Dolores, że muszę iść do łazienki, i sam na sam, bez świadków, chciałem rozprawić się z intruzem. — Słuchaj, chcesz czy nie, musimy dojść do porozumienia — zacząłem, jak tylko zamknęły się za mną drzwi łazienki. — O co chodzi? — Chodzi o to, że nie życzę sobie, żeby mnie doktor Cornelius wziął za wariata i zamknął w domu wariatów. — Co ja mam z tym wspólnego? — Wszystko zależy od ciebie. Jak się odezwiesz, zaraz będzie dla niego jasne, że zwariowałem, bo normalni ludzie nie rozmawiają sami ze sobą. — Wydaje mi się, że to lokalny zwyczaj na waszej planecie. — Teraz nieważne, czy to lokalny, czy międzyświatowy. Ważne, że wiesz, iż musisz milczeć, dopóki będzie tu doktor. Czekałem, jak zareaguje na moje słowa. Nie wiem, czy ta siła we mnie długo rozmyślała, czy po prostu milczała, ale odpowiedzi nie było, więc mówiłem dalej: — Prócz tego musisz zostawić moje ciało w spokoju. Każdy ruch mógłby być fatalny dla nas obu. — Dlaczego dla obu? — Zdawało mi się, że mój rozmówca nieco się zdziwił. — Jeśli mnie zamkną w domu wariatów, to i ty się tam znajdziesz razem ze mną i nie będziesz mógł korzystać e mego ciała. A jak zostaniemy na wolności, to jutro poszukamy w sklepach i magazynach tego twojego metalu, co ci potrzebny do napędu. — To jest rzeczywiście powód. — I ja tak myślę. — Byłem szczęśliwy, że chociaż raz zmogłem tego intruza, więc ciągnąłem: — Żeby nie zdarzyło się jakieś nieszczęście, musisz mi pomóc. Na pewno Cornelius będzie mnie zmuszał do wykonywania jakichś ruchów. Jak ich nie wykonam, będzie to podejrzane. I dlatego trzeba wtedy tak kierować moim ciałem, żeby wszystko wy- padło dobrze. — Będzie, jak mówisz. Odetchnąłem. A więc zostało ustalone. Pojąłem, że ten typ we mnie nie będzie stwarzał trudnych sytuacji, wręcz przeciwnie! Dolores czekała na nas, to jest na mnie, z zatroskaną twarzą. Zachowywałem się jednak powściągliwie i zwracałem się do niej delikatnie. Nie mogłem się jednak
powstrzymać i poprosiłem ją, by w żadnym wypadku nie wtrącała się do mojej rozmowy z psychiatrą. Doktor Cornelius mógł mieć około sześćdziesięciu lat. Nie miał przenikliwego spojrzenia ani ascetycznego wyrazu twarzy, nie był ani chudy, ani wysoki, przeciwnie. Był też bardzo żywy i ani napomknął o moich nerwach, ale interesowało go zupełnie co innego, na przykład, czy Dolores i ja mamy zamiar się pobrać, czy dobrze zarabiam i dokąd się wybieramy na urlop. Potem mimochodem zapytał: — Czy pani Dolores sprząta pański pokój? — Ja sam sprzątam — odpowiedziałem, a on mnie natychmiast zaskoczył: — Więc pan sam uprzątnął krzesło pod oknem i sznur. — Oczywiście, panie doktorze. Jeśli oczekuje się wizyty, to mieszkanie powinno być jako tako sprzątnięte. — Naturalnie, naturalnie — potwierdził doktor. — Jednak żeby nie było niejasności, muszę panu powiedzieć, że przyszedłem właśnie z powodu tego krzesła i sznura. Niech pan będzie tak miły i opowie mi wszystko dokładnie. Zaraz, muszę panu od razu powiedzieć, że zrobił pan na mnie doskonałe wrażenie i widzę coraz wyraźniej, iż pańska ciotka naprawdę niepotrzebnie biła na alarm. Miło było to słyszeć, ale kto by wierzył psychiatrom... Stale musiałem być przygotowany na pułapkę. O tym, żeby mu powiedzieć prawdę, nie mogło być mowy. — Zęby być zupełnie szczerym, próbowałem coś odtworzyć. Czytałem w jakiejś powieści, że znaleziono powieszonego człowieka w tajemniczych okolicznościach, i wydawało mi się, że autor przesadza. — I do jakich wniosków pan doszedł? — przerwał mi doktor. — Żadnych, bo przyszła ciotka i przerwałem próbę. — Tak, tak, to całkowicie zrozumiałe. A co było z maszyną do pisania? — Jak to? Co by się stało z maszyną? — No, pan przecież coś pisał. Treść tych pańskich tekstów była, szczególna. — Tak — przyznałem bez kręcenia. — Najpierw napisałem. słowa z powieści. Potem zauważyłem, że słabo piszę na maszynie, w końcu nic dziwnego, bo od lat jej nie używałem. Chciałem sprawdzić, czy jeszcze umiem pisać nie patrząc na klawisze. — A skąd pan wziął tę treść? — Pisałem, co mi przyszło na myśl. Stąd ta niezwykłość. — Tak, to by się zgadzało. Doktor wstał i podszedł do maszyny; wykręcił kartkę i głośno przeczytał:
— To już rozsądniejsze pytanie. Przybyłem ze świata, którego wy •nie możecie zobaczyć. Widzi pan, to brzmi, jakby pan z kimś rozmawiał. Ale nieważne. Oczywiście i to przepisał pan z jakiejś książki. Kiwnąłem głową, gdyż nie miałem odwagi potwierdzić tego słowami. Doktor oczywiście był na właściwym tropie, a prawdopodobnie ciotka też go delikatnie naprowadziła. W tym momencie pojawiło się niebezpieczeństwo, jakiego najmniej się spodziewałem. Dolores stawała się coraz niespokojniejsza, aż w końcu wydało się, że wybuchnie. I wybuchła: — Panie doktorze, niech się pan nie daje zwieść. Słyszałam, jak rozmawiał sam ze sobą.-Zanim pań przyszedł, on był w łazience i tam się ze sobą umawiał. Wszystko podsłuchałam. Niech pan coś zrobi, żeby go wyleczyć. Zacząłem pojmować, że wpadłem. Jedyną moją nadzieją było to, że przed sądem wymigam się wariactwem. Ale co by mi z tego przyszło? Gdy mi te myśli jeszcze krążyły po głowie, zauważyłem, że przesuwam się w kierunku Dolores. Było dla mnie jasne, że nie dzieje się to z mojej woli. Ale nikt nie wiedział, co zrobię. Może ją zabiję, a może tylko dobrze stłukę. Zrobiłem, co chciał, nie mogłem temu przeszkodzić. Krzyknąłem tylko panicznie: — Uważaj, żebyś jej nie zabił! Stanąłem przed dziewczyną, która ze strachu zbladła. Patrzyła na mnie przerażonym wzrokiem i muszę powiedzieć, że doktor Comelius także nie wiedział, co uczynić. Ja jednak pogładziłem Dolores po głowie i powiedziałem: — Biedna kobieto! Dolores natychmiast się zmieniła. Klękła przede mną i biła czołem w podłogę. Potem wzniosła ręce i wrzasnęła: — Robercie, wybacz, że kłamałam, ale byłam zazdrosna i dlatego chciałam ci zaszkodzić! Prócz tego namówiła mnie twoja ciotka. Ona chce cię za wszelką cenę ubezwłasnowolnić, bo się boi, że ją otrujesz ze względu na spadek. Na te słowa doktor Cornelius skoczył jak oparzony. Podszedł nagłym krokiem do Dolores, która ciągle jeszcze przede mną klęczała, i ze wzburzeniem zapytał: — Proszę pani, czy to wszystko prawda? — Szczera prawda. Dlaczego miałabym kłamać? Wiem, że teraz straciłam miłość mojego Roberta, ale nie mogę dopuścić, by niewinnie cierpiał. — Zaraz, proszę państwa, niech pomyślę. Ale, proszę, niech pani wstanie. — Nie mogę — zawołała Dolores. — Nic nie...
Tu nagle przerwała. Było dla mnie jasne, co się stało. Mój intruz na moment wypuścił spod kontroli ośrodki mowy i o mało co nie cofnęła wszystkiego, co powiedziała. Teraz wydawało się, że nie może mówić ze wzburzenia. Doktor Cornelius pogłaskał ją po głowie, a ja powiedziałem głośno, że byłoby dobrze, gdyby wstała i uspokoiła się. W tym momencie Dolores podniosła się. Poprosiłem ją, by się położyła, co uczyniła bez najmniejszego oporu. — Proszę pana — zaczął sztywno doktor — chcę państwa przeprosić, że zakłóciłem spokój i postawiłem w niezręcznej sytuacji. Odkryliśmy jednak ważną rzecz. Wasza ciotka cierpi na manię prześladowczą. Muszę poważnie się nią zająć. Do widzenia, pan będzie łaskaw wytłumaczyć mnie pańskiej miłej przyjaciółce, gdy się przebudzi. Gdy zostaliśmy sami, Dolores poderwała się z łóżka i przybiegła do mnie. Dotknęła ręką mego ramienia i zaraz zaczęła się rozglądać w popłochu. — Musiałem przyjść ci z pomocą — usłyszałem, jak mówię — żebyś nie zrobił czegoś niewłaściwego. — Nie bój się — odpowiedziałem. — I tak mam głowę dość nabitą, żeby jeszcze myśleć o samobójstwie. — Co to było? — spytała Dolores. — Złamanie obietnicy i zdrada z twojej strony. Jak mogłaś przed lekarzem mówić takie rzeczy? Dolores miała oczy pełne łez. Patrzyła na mnie z takim współczuciem, jakbym już nie żył. — Robert, przecież wiesz, jak cię kocham. Jakbym mogła dopuścić, żebyś był chory... rozumiesz, co mam na myśli Dotknęła przy tym znacząco palcem własnego czoła. — A obiecałaś, że nie będziesz się wtrącać do mojej rozmowy z lekarzem. — Wtedy jeszcze nie wiedziałam, co się e tobą dzieje. Och, jakie głupstwa mówiłeś w łazience. Żebym chociaż tego nie słyszała. — O ile pamiętam, nie prosiłem cię o podsłuchiwanie. — Musiałam. Odkąd wróciłeś do domu, zachowywałeś się dziwnie. Sam nie wiesz, jakie mówisz głupstwa. Ty mówisz za dwóch jak... och! Dolores stała nieruchomo z otwartymi ustami, tak jak przerwała w pół słowa. Chyba coś jej zaświtało. Nagle zbladła i zaczęła się zataczać. Potem spojrzała na mnie z nadzieją i spytała: — Przecież nic nie powiedziałam, prawda? Zdawało mi się tylko.
— Nie — odpowiedziałem bez litości — mówiłaś i masz szczęście, że doktor Cornelius wyszedł w samą porę. — Co mam z nią zrobić? — zapytał mnie mój gość z ciała dziewczyny. — Myślę, że najlepiej, jak sobie wszystko wyjaśnimy, myślę o nas dwóch, a ona niech wszystko słyszy. Może nam się przyda. — Jak chcesz. Zaczekaj tylko, muszę wrócić do ciebie, a tego się nie da zrobić bez kontaktu cielesnego. Dolores zbliżyła się do mnie jak automat i dotknęła ręką mojej twarzy. Następnie krzyknęła i skuliła się na krześle. Przysunąłem drugie krzesło i siadłem obok niej. Łagodnie ująłem ją za rękę i zacząłem mówić: — Słuchaj mnie uważnie i nie dziw się niczemu. Wszystko, co teraz przeżyłaś, przeżyłem i ja. Nie trzeba się bać. Nie jesteś szalona, ja też nie. Chodzi o zupełnie inne rzeczy, a wszystko zaczęło się od moich pieniędzy. — Twoich pieniędzy? To dla mnie coś nowego. — Nie są to całkiem moje pieniądze, tylko utarg „Excelsiora", który niosłem do banku. Te pieniądze zniknęły. I w krótkich słowach opisałem, co się wydarzyło. Przyznałem się, że chciałem popełnić samobójstwo, ale teraz się jednak uspokoiłem. Może znajdzie się jakieś wyjście. — Muszę naprawdę być wdzięczny tej istocie, co jest we mnie, bo gdyby jej nie było, wisiałbym teraz w oknie, a ty byłabyś wdową przed zamęściem. — Mówiąc szczerze — stwierdziła Dolores — nie uwierzyłabym, gdybym częściowo sama nie doświadczyła tego na własnej skórze. — Dobrze, a jak myślisz, co trzeba uczynić? — Znaleźć pieniądze — odpowiedziała dziewczyna, co wprawdzie było słuszne, ale mało prawdopodobne, żeby się udało., — A jakby tak poprosić twego przyjaciela, jak się on nazywa, żeby nam pomógł? — Mojego imienia nie mogę wymówić waszym aparatem głosowym — usłyszałem się. — Nazywajcie mnie Hiacynt i już. — Skąd masz to imię? Wskazałem zaraz ręką ma regał, gdzie stała książka „Hyazint. Życie i dzieło". A więc mój gość wziął imię od tego świętego. Ale to było lepsze od anonimowości. Kiedy jednak sam zapytałem Hiacynta, czy mógłby jakoś pomóc znaleźć pieniądze, odpowiedział przecząco.
— Mnie samemu jest potrzebna wasza pomoc. Mógłbym jedynie pokierować mięśniami twoich prześladowców, ale to środek tymczasowy. —I to lepsze niż nic — stwierdziła Dolores, która miała zmysł do praktycznych rozwiązań, choćby i nie były zasadne. — Ale czy nie zechciałby pan, panie Hiacyncie, opowiedzieć nam, jak się pan znalazł w tej sytuacji i jak możemy panu pomóc? Hiacynt oczywiście mówił przez moje usta. W ten sposób dowiedzieliśmy się, że był w podróży poślubnej. Poruszał się obok Słońca i planet i nie widział ich. Oni bowiem są takiej konstrukcji, że naszej materii nie mogą widzieć ani odczuwać, tak samo jak my nie możemy zobaczyć ich świata, o czym mi Hiacynt już przy okazji wspominał. Posługiwali się instrumentami i za ich pomocą stwierdzili, że znajdują się w pobliżu wielkiej masy materii. Wtedy zauważyli, że ich silnik złe pracuje, to jest, że zużywa więcej paliwa, niż wskazuje norma. Kiedy za pomocą instrumentów stwierdzili, że na tej planecie, a chodziło o Ziemię, jest odpowiedni materiał paliwowy, wylądowali, żeby go znaleźć. Hiacynt zostawił małżonkę w pojeździe kosmicznym, a sam wylądował na statku pomocniczym. To było dla mnie niejasne. — Przepraszam, ale jaki to siatek pomocniczy i gdzie lądował, jak już byłeś na Ziemi? — Statek pomocniczy to mała awionetka na jedną osobę, która służy do bliskich lotów. A wylądowałem z jakiejś ogromnej skały w dolinę, gdzie instrumenty wskazały mi obecność żywego stworzenia. — Hm, i to było gdzieś tutaj w okolicy? — zapytałem, nie rozumiejąc, o czym właściwie mówi. — Tak, ale słuchaj dalej. Kiedy dotarłem do doliny, jeszcze raz określiłem kierunek, gdzie znajdowała się żywa istota, i wtedy wszedłem w nią. — Awionetka? — zainteresowała się Dolores. — Bez niej. Awionetka wylądowała na ziemi. Natychmiast wziąłem pod kontrolę mózg tej istoty i wtedy wiedziałem, co ona widzi, i słyszałem, co ona słyszy. Pierwsze, co zobaczyłem, to jakiś trawnik, a na nim człowieka, jak to wiem teraz. Człowiek żywo machał rękami i wołał coś jakby: „Fido, tutaj!" Czułem, że moje ciało chce naprzód, ale ja je zatrzymywałem. Wtedy człowiek złapał jakiś kij i ruszył ku nam. Byłem nieostrożny i podłączyłem się do wszystkich zmysłów swego nowego ciała. Nagle ujrzałem, jak człowiek zamachnął się kijem i uderzył moje ciało po plecach. Odczułem silny ból i natychmiast ukarałem napastnika. Wspiąłem się na tylne łapy i uderzyłem go w twarz. Ale ponieważ moje kończyny były stosunkowo małe, na wszelki wypadek rozpędziłem się jeszcfce i dla
pewności uderzyłem człowieka w żołądek, tak że upadł. Potem odszedłem. —Ale w co wcieliłeś się najpierw? — zapytałem, choć domyślałem się, co to mogło być. — Później stwierdziłem, że to był pies, ale wtedy jeszcze nie wiedziałem, kto panuje na tej planecie. Ruszyłem dalej, żeby znaleźć odpowiednie ciało. Przez psa mogłem rozumieć tylko to, co rozumie pies. Węch był dobry, ale siła rozumienia dość ograniczona. O wiele bar- dziej ograniczona niż u ludzi, chociaż i to jest dalekie od doskonałości. — Co było dalej? — przerwałem Hiacyntowi, żeby nie musieć wysłuchiwać krytycznych uwag pod adresem człowieka. — Widziałem ludzi, którzy łapią na pętle psy i zamykają do klatek w samochodach. Oczywiście szybko znikłem im z oczu, bo nie szukałem niepotrzebnych kłopotów. Było dla mnie jasne, że muszę się wśliznąć w ciało, które rozporządza odpowiednią inteligencją i które może się poruszać po planecie bez przeszkód. Wtedy trafiłem na ciebie, Robercie. Jeszcze mnie pogłaskałeś i powiedziałeś kilka przyjaznych słów, których wtedy nie mogłem zrozumieć. Od razu przeszedłem w ciebie. Teraz mniej więcej wiesz wszystko i teraz tylko potrzebuję, żebyś mi znalazł paliwo do statku. — Ze szczerego serca bym to uczynił — rzekłem dość szczerze — ale nie wiem, co ci potrzebne. — Ja wiem, jak wygląda. To jest bardzo jasny metal., Podobny jest trochę do tego naczynia — tu wskazał na niklowany serwis do białej kawy. — Ale nam jest to potrzebne w stanie ciekłym. — A gdyby tak jutro pochodzić po sklepach? Na pewno coś znajdziecie — zaproponowała Dolores. — Pomyśl tylko. Żona Hiacynta czeka na nieznanej planecie. Musi się już bardzo martwić. Następnego dnia poszliśmy wszyscy troje, właściwie dwoje, ściśle rzecz ujmując, na poszukiwanie paliwa dla Hiacynta. Dolores przenocowała u mnie, ale gdyby do tej chwili była dziewicą, taką by została. Hiacynt powiódł mnie do łazienki i tam cicho zaproponował, żebym mu pokazał, jak się rozmnażamy, ale ja zupełnie nie miałem na to ochoty. Po pierwsze, akurat nie byłem w dobrej formie, jeśli wziąć pod uwagę wszystko, co przeżyłem tego dnia, a prócz tego byłoby mi nieswojo demonstrować to przed osobą, która bada rzecz naukowo. Tak więc nic z tego. Dolores i my, to jest Hiacynt i ja, weszliśmy do sklepu metalowego. Powiedziałem, że potrzebuję jakiegoś ciężkiego metalu, żeby mi pokazali wzory. Już tym życzeniem zwróciłem na siebie uwagę, ale sprzedawca (natychmiast pokazał rurę ołowianą.
Gdy ją ważyłem, nie wiedząc, co powiedzieć, naraz podniosłem ją do nosa i głośno powąchałem. Następnie rzekłem: — Weź coś innego. To nam niepotrzebne. Sprzedawca dziwnie na mnie popatrzył, a ja w tej sytuacji zaśmiałem się i powiedziałem, żeby pokazał coś innego. — Czy to za lekkie, czy za ciężkie? — zapytał, zanim mi coś podał. — Nie to, co trzeba. — Platyny, niestety, nie mamy. Po to musiałby pan iść do złotnika. Wypróbowaliśmy jeszcze żelazo, miedź, cynę i bizmut. Wszystko to musiałem wąchać i wtedy Hiacynt moim głosem mówił, że to nie to, czego szukamy. W końcu posprzeczałem się z Hiacyntem. — Bardzo cię proszę, żebyś mnie nie ośmieszał. Po co to wąchanie metalu? Właśnie jak to powiedziałem, dopiero się wystawiłem na śmiech, bo sprzedawca obserwował mnie z napięciem. Ale co było, to było. Hiacynt odpowiedział: — A skąd mam wiedzieć, o co chodzi? Nie mam ze sobą przyrządów, a na tym świecie wszystko jest inaczej. Chciałem jak najprędzej zniknąć, ale Hiacynt rozglądał się moim ciałem po sklepie, czy czasem nie ma tego, co mu trzeba. Teraz sprzedawca uśmiechnął się z przesadną uprzejmością i zapytał: — Czy panu często się to zdarza? — Co? — Rozmawiać samemu ze sobą. Nie wiedziałem, co zrobić. Najchętniej bym trzasnął impertynenta, ale wtedy wywołałbym niepotrzebny skandal. W tym momencie nadeszła pomoc, skąd się najmniej spodziewałem. Dolores podjęła grę: — Czyżby pan nie wiedział, że po zapachu można rozpoznać metal? No przecież pan też jest fachowcem. Zaraz się pan przekona. Proszę zapakować w papier kilka metali, a ten pan zaraz je odróżni po zapachu. — Dobrze, proszę pani, zobaczymy i to cudo. Wtedy wtrąciłem ja, a nie Hiacynt; — Niech pan przyniesie te metale. Sprzedawca zniknął w magazynie, a po chwili przyniósł kilka zawiniątek. Jedno podstawił mi pod nos. — Oczywiście bez brania do ręki, bo po ciężarze mógłby pan poznać. Głowa mi się pochyliła nad ręką sprzedawcy i wciągnąłem powietrze. — To jest trzeci metal, który mi pan pokazał. Chyba nazywa się miedź.
Sprzedawca bez słowa podsunął drugie zawiniątko. — Miedź. Trzecie zawiniątko. — Miedź. Czwarte zawiniątko. — Miedź i wszystkie pozostałe metale, Janie mi pan pokazał. Sprzedawca ze zdumieniem patrzył na swoje zawiniątka. Obmacywał je, czy nie wystaje czasem coś, po czym można by zgadnąć, co jest w środku, ale wszystko było pięknie zapakowane w niebieski papier. — A niech pana diabli! Gratuluję, czegoś takiego jeszcze nie widziałem! — No proszę, nie należy zbyt wcześnie wyciągać wniosków. A teraz żegnam! Z tymi słowy, stając się znów gospodarzem swoich ruchów i mowy, odwróciłem się i wyszedłem z Dolores na ulicę. — Dokąd teraz? — zapytał mnie Hiacynt. — Proponuję poszukać złotnika. Tylko jeśli chodzi o platynę i złoto, to nie wiem, czym zapłacimy. — Najpierw sprawdzimy, czy to właśnie o to chodzi, a potem coś wymyślimy — zauważyła Dolores z niezrównanym optymizmem. U złotnika powtórzyło się to, co w sklepie metalowym. Tylko Hiacynt był ostrożniejszy, jak mu po drodze radziłem. Ostrożnie wąchałem, ale żaden metal nie był tym, którego szukał Hiacynt W końcu, zmęczeni, znaleźliśmy się na ulicy. — A może by tak włamać się do jakiegoś laboratorium chemicznego? — zaproponowała Dolores. — Dziękuję, mnie zupełnie wystarczy, że wcześniej czy później i tak przymkną mnie za tamte tysiące, niepotrzebne mi włamanie. — Ale włamie się Hiacynt — nie dała się zbić z tropu dziewczyna. — Tak, ale moim ciałem i wyjdzie na to samo. Nie, musimy rozwiązać problem w inny sposób. Kiedy tak rozprawialiśmy na ulicy, zaczęła się przerwa obiadowa. Zdecydowaliśmy pójść do mego domu i coś zjeść. Dopiero jak po przerwie otworzą sklepy, będrie sens dalej szukać. Kiedy wspinaliśmy się po schodach, przeżyłem mały szok. Emerytowany pułkownik, który mieszka piętro niżej, powiedział, że szuka mnie jakiś człowiek. Po opisie nie mogłem w żaden sposób zgadnąć, kto by to mógł być. Dolores spojrzała na mnie znacząco.
— Już cię poszukują. — No tak, i nie wierzę, żebyśmy mogli zjeść obiad w moim mieszkaniu i żeby nam nikt nie przeszkadzał. I Dolores, i ja unikaliśmy słowa policja, chociaż oboje myśleliśmy o tym samym. — Będzie lepiej, jeśli pójdziemy do jakiejś restauracji — zaproponowałem z uczuciem, że miejsca publiczne też już nie będą dla mnie schronieniem. Ale nie było mi sądzone zaspokoić głodu. Wszystko wydarzyło się tak nieoczekiwanie, że sam nie wiedziałem, jak. Ruszyliśmy do restauracji, o której wiedzieliśmy, że nie bywają tam nasi znajomi. Nigdy wprawdzie w niej nie byłem, ale wiedziałem, że znajduje się trzy domy dalej od rogu, na którym jest apteka. I właśnie gdy przechodziliśmy jezdnię przy zielonym świetle, uczułem, że skaczę gdzieś w prawo. Nie wiedziałem, czego chcę, ale było oczywiste, że to Hiacynt ruszył do akcji. . — Co robisz? — zapytałem z rozpaczą, bo takie gwałtowne zachowanie na ulicy mogłoby być fatalne dla tego, kogo poszukuje policja. Ale odpowiedzi nie było, a ja złapałem za klapy jakiegoś staruszka i zacząłem go tarmosić. — Daj to! — słyszałem, jak wrzeszczę. Staruszek trząsł się z przerażenia, a potem wymierzył mi całkiem przyzwoity cios w brodę. Puściłem go na chwilę, ale wtedy nabrał mocy mój głos, kierowany przez Hiacynta: — Trzymaj go! On to ma! Nie trzeba mi było powtarzać, żebym go trzymał, bo moje ręce znów po niego sięgnęły. Ale starzec już nie polegał na swojej sile, tylko wrzeszczał na całe gardło: — Na pomoc! Policja! Teraz i Ja chciałem coś dodać, żeby go uciszyć, ale moje ciało reagowało na bodźce Hiacynta. I muszę powiedzieć, że dobrze wykonał robotę. W dwadzieścia sekund człowiek leżał na ziemi, a kiedy pochyliłem się, żeby coś zrobić, chwyciły mnie za ramiona dwie ręce. Były to ręce prawa. Te ręce natychmiast się zdwoiły i potroiły. Stało się to, co często się zdarza w podobnych sytuacjach. Przechodnie pomagali policjantom. Dolores krzyczała wzywając pomocy, co tylko pogorszyło moje położenie, bo wszyscy myśleli, że i na nią napadłem. W istocie chciała mi pomóc, co absolutnie nie zgadzało się z powstałą sytuacją. — Hiacynt, dlaczego mi nie pomożesz? — zapytałem, gdy mnie ostro popychali w kierunku samochodu policyjnego, który w jednej chwili się tam zjawił. — Mógłbym się chwycić innego ciała, ale pozostałe byłyby przeciw nam. Nie jestem
też pewny, czy potem mógłbym wrócić do ciebie. Miał rację, chociaż nie bardzo wiedziałem, jak jeszcze mogę mu pomóc będąc pozbawiony wolności. — Milcz! — wydarł się na mnie jeden e policjantów. Muszę przyznać, że Dolores wykazała ofiarność. Siadła z przodu przy kierowcy. Było to ostatnie, co widziałem, zanim zatrzasnęły się drzwi mojej ambulansowej celi. To jedno było pewne: Dolores mnie nie opuszczała. Nie wiedziałem jednak, że w tym czasie usunęli ją z samochodu i że podążyła za mną taksówką. — No i widzisz, w jakie kłopoty wpakowałeś nas nie przemyślanym postępkiem — rzekłem gorzko, kiedy ambulans ruszył. Jeden z eskortujących mnie policjantów spojrzał ostro, a drugi zagrzmiał: „Stul pysk!" Stwierdziłem, że lepiej milczeć, a Hiacynt tylko westchnął moimi piersiami i powiedział, że on też nie będzie się wdawał w jałowe dyskusje. Postawili mnie przed dyżurnym policjantem. Miał jakiś stopień, ale ja się na tym nie znałem. Ten, który mnie aresztował, raportował: Próba rabunku w biały dzień na środku ulicy. Lżej poszkodowany starszy człowiek i próba robienia z siebie niepoczytalnego, gdyż rozmawia sam ze sobą. — Czy poszkodowany złożył skargę? — zapytał dyżurny. — Jeszcze nie, ale czeka za drzwiami. — Wprowadź go. Teraz miałem okazję lepiej przyjrzeć się swojej ofierze. Człowiek wcale nie był taki stary, ale wyraźnie chorowity. Rąbkiem chusteczki przyciska! nabrzmiałe wargi. Nie obdarzył mnie żadnym spojrzeniem, ale był za to bardzo uprzejmy wobec dyżurnego. Kiedy już podał dane osobowe i krótki opis wypadków, który mniej więcej się zgadzał, dyżurny zapytał go; — Mówi pan, że zatrzymany zawołał: „Trzymaj go, on to ma!" Co miał na myśli? Wszystko bowiem wskazuje, że miał wspólnika. — Nie, panie komisarzu, był sam. — Prawdopodobnie ma pan rację. Może wspólnik zostawił go na lodzie i musiał sam wykonać całą robotę. A o co właściwie chodzi? — Nie mam pojęcia — oświadczył poszkodowany. — Szedłem do naszego zakładowego ambulatorium, gdzie badania są bezpłatne, więc oprócz trochę drobnych i chusteczki nic więcej przy sobie nie mam.