IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony246 775
  • Obserwuję196
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań143 153

Gaider David - Dragon Age 01 - Dragon Age.Utracony tron

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Gaider David - Dragon Age 01 - Dragon Age.Utracony tron.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Gaider David
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 740 osób, 318 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 294 stron)

David Gaider Dragon Age™ Utracony tron Dragon age: the stolen throne PRZEŁO YŁA MAŁGORZATA KOCZAŃSKA

Dla mojej Omy PODZIĘKOWANIA Przede wszystkim ogromnie dziękuję Jordan, Steph, Danielle i Cindy za wsparcie i gorącą zachętę do pracy. Bez was bym nie przetrwał. Dziękuję równie moim Rodzicom, którzy nadal są przekonam, e z gier nie ma adnego po ytku, a jednak pozwalają mi się nimi zajmować. Rozwijaliście moją wyobraźnię, a to przecie najwa niejsze. Zawsze będę Wam obojgu bezgranicznie wdzięczny. Przy składaniu podziękowań nie wolno zapomnieć o grupie tworzącej Dragon Age - to dzięki ich cię kiej pracy powstało uniwersum gry i tej powieści. Ka dy dzień, który spędzam w towarzystwie tych kreatywnych i pełnych pasji ludzi, sprawia, e jestem dumny z tego, co udało nam się stworzyć. Dzięki Wam, przyjaciele, moje zadanie okazało się o wiele łatwiejsze. A tak e: dzięki Ci, BioWare, za podarowanie mi tak cudownej okazji do pisania oraz za to, e jesteś firmą nie tylko tworzącą gry, ale wierzącą, e pisarstwo to tak e dziedzina, w którą warto inwestować.

JEDEN - Uciekaj, Maricu! Zatem uciekał. Do działania pchnęły go słowa umierającej matki. Ze straszliwym obrazem mordercy, jaki wypalił mu się pod powiekami, Maric kluczył między drzewami na skraju polany. Nie zwracając uwagi na gałęzie, chłoszczące go po twarzy i szarpiące pelerynę, gnał na oślep w zarośla. Silne dłonie chwyciły go od tyłu. Zapewne człowiek matki albo mo e jeden ze zdrajców, którzy ukartowali jej śmierć? Maric przypuszczał, e to drugie. Pojękując z wysiłku, próbował się cofnąć i uwolnić z uścisku. Zyskał jedynie więcej zadrapań na twarzy, kiedy gałęzie i gęste listowie oślepiły go po raz wtóry. Napastnik próbował wciągnąć Marica na polanę, lecz chłopak zaparł się ze wszystkich sił, wbijając stopy w ziemię i guzłowate korzenie. Ponownie szarpnął się, uderzając łokciem... rozległ się mokry trzask i zaskoczony, bolesny jęk. Uścisk zel ał i Maric rzucił się między drzewa. Długa skórzana peleryna zahaczyła o konar. Chłopak odwrócił się i szarpnął niecierpliwie jak dziki zwierz złapany w sidła. Wreszcie udało mu się uwolnić - podarte okrycie zawisło na gałęzi. Maric nawet nie zerknął za siebie, pomknął w mrok, jak najdalej od polany. Las był stary i gęsty, przez korony drzew z trudem przebijały blade promienie księ ycowego blasku. Za mało światła, by widzieć dobrze, lecz wystarczająco, by zmienić puszczę w labirynt przera ających kształtów i cieni. Wysokie, rozło yste dęby wyglądały jak mroczni stra nicy, pilnujący splątanych krzewów, pod którymi zalegała ciemność tak czarna, e mogła skrywać niemal wszystko. Maric nie miał pojęcia, dokąd biegnie, prowadziło go jedynie pragnienie ucieczki. Potykał się o korzenie, przeciskał między starymi pniami, które chyba specjalnie stawały mu na drodze. Błotnisty grunt zdradziecko chlupotał, przy ka dym kroku groził zapadnięciem i ledwie dało się utrzymać równowagę. Maric był całkowicie zdezorientowany. Równie dobrze mógłby biegać w kółko. W oddali usłyszał okrzyki pogoni, a tak e wyraźne odgłosy walki. Stalowe ostrze uderzyło dźwięcznie o stalowe ostrze, echo poniosło jęki umierających - ludzi matki Marica. Wielu z nich znał tak dobrze, byli mu bliscy, niemal jak rodzina. Podczas szaleńczego biegu powróciły wspomnienia niedawnych wydarzeń. W głowie

Marica wirowały obrazy. Jeszcze przed chwilą dr ał z zimna na polanie, przekonany, e jego obecność na tajnym spotkaniu jest co najwy ej formalnością. Ledwie zwracał uwagę na to, co się dzieje. Matka powiedziała mu wcześniej, e ze wsparciem nowych ludzi rebelia nareszcie stanie się znaczącą siłą. Owi przybysze byli gotowi porzucić swoich orlesiańskich panów, a matka nie chciała przepuścić takiej okazji - nie po tylu latach ukrywania się i ucieczki, przerywanej nieznaczącymi potyczkami, jedynymi konfrontacjami sił, w jakich rebelianci mogli zwycię ać. Maric nie miał nic przeciwko spotkaniu. Nawet przez chwilę nie pomyślał, e mogłoby być niebezpiecznie. Jego matka była sławną Królową Rebeliantką, to ona pierwsza nawoływała do buntu, to ona poprowadziła armię. Walka stanowiła zawsze jej domenę, nie Marica. Chłopak nigdy nawet nie widział tronu swojego dziadka, nigdy nie zaznał potęgi, jaką posiadał jego ród przed najazdem Orlais. Osiemnaście lat, całe swoje ycie, spędził w obozach rebeliantów i niewielkich warowniach, ciągle w marszu, zawsze prowadzony wolą matki. Nie potrafił sobie wyobrazić innego ycia. Dwór i władza były pojęciami, których nie rozumiał. Ale teraz matka nie yła. Chłopak stracił równowagę, potknął się na niewielkim wzniesieniu pokrytym zgniłymi liśćmi i runął na ziemię. Niezdarnie ślizgając się po zboczu, uderzył głową o kamień i krzyknął z bólu. Przed oczyma miał tylko ciemność. Z oddali dobiegły stłumione okrzyki. Pogoń usłyszała Marica. Chłopak le ał w mroku rozjaśnianym jedynie księ ycowym blaskiem, obejmując się za głowę. Miał wra enie, e czoło mu płonie, piekielny po ar wypalał świadomość. Przeklął własną głupotę. Udało mu się szczęśliwie uciec głęboko w las tylko po to, by teraz zdradzić swoją pozycję wrogom. Pod palcami poczuł gęstą wilgoć. Krew zlepiła mu włosy, popłynęła za uszy i na szyję - niemal gorąca w mroźnym powietrzu. Maric drgnął, z ust wyrwał mu się cichy szloch. Mo e lepiej się stąd nie ruszać - pomyślał. Niech pogoń go dopadnie, niech wrogowie go zabiją. Zamordowali jego matkę, zasłu yli na sutą nagrodę, jaką na pewno obiecał im uzurpator. Kim był dla nich Maric? Co najwy ej jeszcze jednym ciałem do zaszlachtowania, niedobitkiem z nielicznej eskorty, z którą Królowa Rebeliantka przybyła na spotkanie... Chłopak zamarł. W nagłym przebłysku zrozumiał to, co podczas ucieczki zepchnął w najdalsze zakamarki świadomości. Był królem. ałosne, doprawdy. On? Ten, który nieustannie prowokował tylko zniecierpliwione westchnienia i mnóstwo zmartwionych spojrzeń? Ten, za którego matka musiała się wiecznie tłumaczyć? Zawsze zapewniała Marica, e kiedy będzie starszy, bez trudu zdobędzie autorytet, który u niej zdawał się wrodzony i tak naturalny. Ale tak się przecie nie stało.

Maric uwa ał, e nie mogło go spotkać nic gorszego ni śmierć matki. Przez myśl mu nie przeszło, e mo e do tego dojść. Matka była niepokonana, niezłomna i najwa niejsza w yciu. O jej śmierci mo na było co najwy ej snuć czysto hipotetyczne rozwa ania, jak o czymś, co się nigdy nie zdarzy. Ale teraz matka nie yła, a Maric miał zostać królem. I sam poprowadzić rebelię. Chłopak natychmiast wyobraził sobie uzurpatora, siedzącego na tronie w stolicy i śmiejącego się szyderczo na wieść, e Maric został królem. Ju lepiej umrzeć w lesie - pomyślał chłopak. Lepiej umrzeć od miecza wbitego w brzuch, jak matka, ni stać się pośmiewiskiem Fereldenu. Mo e nawet znajdzie się jakiś daleki krewny Marica, który poprowadzi siły buntowników. A je eli nie, to niechaj umrze ród z krwi króla Kalenhada Wielkiego, niechaj umrze teraz i na wieki wieków. Niech się skończy upadkiem Królowej Rebeliantki, o krok od zwycięstwa, nie zaś pasmem upokorzeń, do jakiego doprowadzi jej nieudany syn. Takie myśli przynosiły spokój. Maric le ał na plecach, wilgotne liście i chłodne błoto zdawały się niemal wygodnym posłaniem. Urywane okrzyki pogoni rozlegały się coraz bli ej, ale chłopakowi prawie się udawało nie zwracać na nie uwagi. Próbował skupić się na szeleście wiatru w koronach drzew. Wysokie dęby pochylały się nad Marikiem niczym olbrzymy nad maleństwem u swych stóp. Nozdrza wypełnił mu zapach ywicy, niemal czuł na języku cierpki smak soku spływającego po szorstkiej korze. Tylko ci leśni stra nicy będą świadkami śmierci Marica, następcy Królowej Rebeliantki. Kiedy tak le ał, ból głowy zmalał do ćmiącego pulsowania, a myśli się rozjaśniły. Ludzie, którzy omamili matkę obietnicami pomocy i wsparcia, nale eli do szlachty Fereldenu. Ugięli kolana przed Orlesianami, by nie odebrano im ziem. I zamiast dotrzymać przysiąg zło onych przez przodków, woleli raczej zdradzić prawowitą władczynię. Je eli nikomu z buntowników nie udało się uciec, wieść o zdradzie nie dotrze do reszty rebelianckich sił i nikt nie pozna prawdy. Pojawią się domysły, ale có będą warte bez dowodu? A wówczas zdrajcy nigdy nie odpowiedzą za swoją zbrodnię. Maric usiadł, choć jego głowa zaprotestowała gwałtownym uderzeniem bólu. Zadr ał, dopiero teraz uświadamiając sobie, e przemarzł do szpiku kości. Niełatwo mu było wziąć się w garść, chłopak przypuszczał jednak, e skraj lasu jest ju blisko. Pamiętał, e droga na polanę nie była długa, a nawoływania pogoni rozbrzmiewały niedaleko. Lecz głosy zdawały się cichnąć. Mo e wystarczy le eć nieruchomo i czekać? Chłopak znajdował się w zagłębieniu i, o ile tylko nie zdradzi się niewczesnym ruchem lub okrzykiem, szukający na pewno go przeoczą. W ten sposób zyska na czasie. A mo e trzeba wrócić na

polanę i sprawdzić, czy komuś z ludzi matki udało się prze yć? Trzask łamanej gałązki sprawił, e Maric znowu znieruchomiał. Wsłuchał się w ciemność, ale nic nie zakłóciło leśnej ciszy. Był jednak pewien, e wcześniej rozległy się kroki. Czekał zatem, nie ośmielając się nawet mrugnąć... i usłyszał. Tym razem cichsze, ale jednak kroki. Ktoś się podkradał. Mo e Maric nie był tak dobrze ukryty i prześladowcy widzieli go, choć on sam nie mógł ich dostrzec? Chłopak rozejrzał się w panice. Nieopodal wznosił się stok, z którego spadł. W bladym świetle księ yca trudno było ocenić, jak wygląda najbli sza okolica. Wokół rosły drzewa, korzenie wystawały z wilgotnej ziemi, a splątane krzewy zasłaniały widok. Chłopak mógł albo zostać w przypadkowej kryjówce, albo... wspiąć się na wzniesienie. Szelest wilgotnych liści sprawił, e Maric przylgnął mocniej do błotnistej ziemi. Trudno było nasłuchiwać, gdy ze wszystkich stron niosły się stłumione okrzyki pogoni, a w koronach drzew szumiał wiatr, ale udało mu się wychwycić ciche kroki. Ktoś przechodził bardzo blisko. Chłopak uznał, e jednak nie został dostrze ony. Było tak ciemno, e prześladowcy mogłoby się przydarzyć to samo, co wcześniej Maricowi - bolesny upadek w błotnistą nieckę. Oczywiście myśl, e wróg mógłby upaść prosto na chłopaka, nie wydawała się ani trochę pociągająca, dlatego spróbował wstać. Ostry ból przeszył mu nogi i ramiona. Z pewnością na twarzy i dłoniach miał zadrapania od gałęzi, a na głowie rozcięcie... lecz te doznania wydawały się tak odległe, jakby to nie Maric cierpiał, a ktoś inny, obcy i daleki. Chłopak starał się poruszać ostro nie, powoli i cicho. Płynnie. I jednocześnie nasłuchiwał czujnie kroków, z niepokoju przygryzając usta. Trudno usłyszeć cokolwiek przez łomot własnego serca, tak głośny, e na pewno zaalarmował prześladowców... Pewnie ju skradali się do ofiary, chichocząc w duchu z jej strachu. Maric zmusił się, by oddychać wolniej. Choć było zimno, czuł na skórze stru ki potu. Ostro nie dźwignął się na tyle, by podkulić nogi i pewnie oprzeć stopy o ziemię. Prawe kolano drgnęło spazmatycznie, przeszyła je błyskawica bólu. Tę ranę chłopak poczuł wyraźniej ni inne. Zaskoczony omal nie jęknął, lecz przez zaciśnięte zęby wydostał się tylko syk. Chłopak przycisnął pięść do ust i zamknął oczy, karcąc się w duchu za bezgraniczną głupotę. Skulony, znowu z napięciem wsłuchiwał się w mrok. Kroki się zatrzymały. Nieco dalej wśród drzew zabrzmiał okrzyk. Nie dało się rozró nić słów, ale niewątpliwie było to pytanie - zapewne o zbiega. Odpowiedź jednak nie nadeszła. Ten, kto tropił Marica, nie chciał zdradzać swojej pozycji.

Z największą ostro nością Maric przekradł się bli ej stoku. Ze spojrzeniem wbitym w mrok próbował wychwycić choćby kontur, choćby cień przypominający kształtem ludzką sylwetkę. Prześladowca niechybnie robił to samo. Zabawiali się w kotka i myszkę - a ten, który pierwszy wypatrzy drugiego, wygra. Poniewczasie chłopak zdał sobie sprawę, e nawet je eli dojrzy przeciwnika, niewiele zdoła zrobić. Nie miał broni. U pasa wisiała mu pusta pochwa. Jakieś dwie godziny wcześniej po yczył swój sztylet Hiramowi do przecięcia zaplątanej liny. Hiram, jeden z najbardziej zaufanych ludzi matki, prawy i uczciwy, którego Maric znał od dzieciństwa, najpewniej le ał teraz martwy u boku królowej, a jego krew krzepła w chłodzie nocy. Chłopak wyzwał się od głupców, starając się nie myśleć o tym, co zaszło na polanie. Właśnie wtedy dostrzegł błysk wśród cieni. Mru ąc oczy, zdołał wyraźnie zobaczyć miecz. Wypolerowane ostrze odbijało bladą poświatę księ yca. W mroku, na tle zarośli i drzew chłopak nadal nie potrafił zobaczyć człowieka, który trzymał broń, ale i tak poczuł się raźniej, wiedząc, gdzie znajduje się przeciwnik. Maric uniósł ręce i ostro nie podciągnął się wy ej. Ból mięśni dało się znieść. Ani na chwilę nie spuszczając wzroku z miecza, chłopak wydostał się z niecki. Ostrze poruszyło się. Mroczna sylwetka zaczęła się zbli ać, unosząc broń i warcząc groźnie. Bez zastanowienia Maric rzucił się skulony na prześladowcę. Miecz świsnął mu koło ucha, o włos mijając ramię. Chłopak uderzył przeciwnika głową w brzuch, pozbawiając go tchu. Na nieszczęście mę czyzna nosił kolczugę i czoło Marica eksplodowało bólem, jakby uderzył w pień. Zachwiał się i byłby boleśnie upadł, gdyby impet nie zwalił z nóg równie jego napastnika. Przewrócili się obaj, ale to uzbrojony mę czyzna grzmotnął plecami w nierówne poszycie. Upadek wykręcił mu ramię, miecz wypadł z niepewnej dłoni i poszybował w ciemność. Oszołomiony i niemal całkowicie oślepiony Maric dźwignął się, chwytając przeciwnika za głowę. Pod palcami wyczuł silną, zarośniętą szczękę. Mę czyzna próbował odepchnąć chłopaka lub choćby krzyknąć, by wezwać pomoc, ale na pró no. Maric wykorzystał przewagę. Prześladowca jęknął, gdy jego potylica uderzyła o wystający korzeń. - Ty draniu! - warknął Maric. Mę czyzna desperacko sięgnął do jego twarzy, próbując zgnieść chłopakowi nos i wbić palec w oko. Maric się cofnął i ponownie uderzył głową przeciwnika o korzeń. Mę czyzna jęknął, szarpnął się, by zrzucić chłopaka, lecz przeszkodził mu cię ar kolczugi. Raz jeszcze spróbował sięgnąć do twarzy Marica, jednak nadaremnie. Łupanie w czaszce było torturą, chłopakowi zdawało się, e napięte mięśnie karku lada moment pękną jak sparciałe postronki. Kiedy puścił głowę mę czyzny, by unieruchomić mu

ramię, przeciwnik próbował go zrzucić. Maric na okamgnienie stracił równowagę, lecz to wystarczyło, by brodaty prześladowca wyprowadził cios. Pięść rozbiła chłopakowi nos, przed oczyma rozbłysły mu gwiazdy. Zwalczył jednak oszołomienie i chwycił wroga za włosy. Tym razem zdrajca wrzasnął z bólu. Maric równie krzyknął, lecz z wysiłku, gdy po raz trzeci uderzył o korzeń czaszką przeciwnika. Jeszcze mocniej. - Zabiłeś ją! - wycharczał. Zacisnął palce na włosach mę czyzny i ponownie trzasnął jego głową o ziemię. - Ty draniu, zabiłeś ją! - Jeszcze raz czaszka uderzyła o korzeń. I jeszcze raz. Łzy wypełniły Maricowi oczy, słowa z trudem dobywały się z krtani. - Była twoją królową, a ty ją zabiłeś! - Tłukł coraz mocniej. Mę czyzna przestał się bronić. Nozdrza chłopaka wypełnił lepki, metaliczny odór. Maric dopiero teraz zauwa ył, e ręce ma we krwi - i e to nie jego krew. Na wpół przytomnie oderwał się od bezwładnego ciała i zatoczył z bólu, plamiąc liście szkarłatem. Niemal oczekiwał, e przeciwnik się podniesie i ruszy za nim w pogoń, ale mę czyzna nawet nie drgnął. Ciało le ało nieruchomo wśród cieni, niewyraźny kształt czerniący się pod drzewem. Maricowi zdało się, e potę ny dąb wznosi się nad zabitym niczym ponury nagrobek. Chłopakowi zrobiło się niedobrze, ołądek zwinął mu się w supeł, ramionami wstrząsnęły dreszcze. Półprzytomnie uniósł dłoń do ust, by powstrzymać mdłości, lecz tylko umazał sobie policzki świe ą krwią. Z zaciśniętych palców wysunęły się kępki włosów i skóry. Maric zatoczył się konwulsyjnie i zwymiotował. Ogarnęło go przera enie. Jestem królem - napomniał się. Matka Marica, królowa Moira, miała w sobie niespo ytą siłę. Potrafiła prowadzić zaprawionych w bojach mę ów do zwycięstwa. Mówiono, e w ka dym calu przypomina swojego dziada. Umiała przekonać najpotę niejszych ze szlachty Fereldenu, eby powstali i walczyli, aby przywrócić jej tron - i mo ni nie mieli cienia wątpliwości, e tak właśnie być powinno. Lecz teraz matka nie yje, a ja jestem królem - powtarzał sobie chłopak. Nie brzmiało to ani odrobinę bardziej przekonująco ni wcześniej. Okrzyki pogoni znowu zaczęły się zbli ać. Zapewne zdrajcy usłyszeli odgłosy walki Marica z brodaczem. Czas się zbierać, uciekać, oddalić od wroga. A jednak chłopak nie potrafił ruszyć się z miejsca. Siedział w ciemnym lesie, ze zwisającymi z kolan rękoma, jakby nie wiedział, co z nimi zrobić. I tylko nieustannie wspominał głos matki, kiedy wróciła z ostatniej potyczki. W pełnej zbroi, zbryzganej krwią i potem, królowa uśmiechała się dziko. Nauczyciel walki

przyprowadził Marica przed jej oblicze, zaraz po bijatyce z chłopakiem ze słu by. Co gorsza, arl Rendorn stał obok matki i to on zapytał, czy Maric przynajmniej wygrał. Płonąc ze wstydu, chłopak przyznał, e został pobity, na co arl prychnął z pogardą, rzucając: Jaki król z ciebie będzie? A wtedy matka roześmiała się radośnie, rozpraszając powa ny nastrój. Ujęła syna pod brodę i patrząc mu w oczy, kazała nie słuchać arla. Jesteś światłem mojego ycia i wierzę w ciebie bez zastrze eń. Młodzieńca ogarnęła ałość tak wielka, e zapragnął śmiać się i płakać jednocześnie. Matka w niego wierzyła, a jednak Maric zgubił się w lesie ledwie po półgodzinie. Nawet jeśli umknie pogoni, wydostanie się z gęstwiny i zdobędzie konia, nadal nie będzie miał pojęcia, gdzie stacjonuje armia buntowników. Chłopak przywykł, e go prowadzono, e w pobli u zawsze jest przewodnik, który wska e właściwą drogę. Dlatego nie zwracał uwagi, dokąd zmierza matka z niewielkim orszakiem. Maric jechał za nią jak po sznurku. A teraz nie wiedział, gdzie jest. I tak oto skończyły się przygody prawowitego następcy tronu Fereldenu - pomyślał z rozbawieniem zabarwionym rozpaczą. Chciał zostać królem, ale nie umiał znaleźć po ciemku nawet własnego zadka. Przez łzy przedarł się histeryczny chichot, ale Maric stłumił pomieszane uczucia. Nie pora na wspomnienia i ałobę. Właśnie gołymi rękami zamordował człowieka, a w pobli u czaili się inni wrogowie. Musiał uciekać. Wziął głęboki, choć dr ący oddech i zamknął oczy. Mam w sobie stal. Sięgnął po nią, posmakował jej gorzkich, ostrych krawędzi i pozwolił, by ukoiła szalejący w sercu i umyśle wir. Musiał się uspokoić, choćby na chwilę. Kiedy otworzył oczy, był gotów. Rozejrzał się, szukając miecza upuszczonego przez pokonanego zdrajcę. Cienie wokół Marica poruszały się bardzo powoli, wydawało mu się, e znalazł się w otoczeniu jakby ywcem wyjętym z najgorszego koszmaru. Zbyt wiele krzewów, zbyt wiele splątanych i pokrzywionych korzeni, które mogły kryć zaginione ostrze. Chłopak nigdzie go nie widział. W pobli u rozległ się okrzyk, zbyt blisko. Maric nie miał ju czasu na poszukiwania. Podniósł się szybko, nasłuchując, skąd dobiegł głos, a potem ruszył w przeciwnym kierunku. Pierwsze kroki stawiał niezdarnie, nogi miał posiniaczone i odrętwiałe, mo e podczas walki złamał kość lub dwie, lecz ignorował ból. Z wysiłkiem chwytając ni sze gałęzie, zagłębiał się w mrok. Zdrajcy zapłacą za swoją zbrodnię. Nawet je eli Maric jako król miałby dokonać tylko tego jednego jedynego czynu - zdrajcy zapłacą.

*** - Coś się dzieje - wymamrotał Loghain, marszcząc brwi. Stał na skraju lasu, bezmyślnie ścierając błoto z odzienia. Daremny trud, skoro ubranie było znoszone i brudne, jakie jednak miałby nosić kłusownik? Orlesianie, rzecz jasna, mieli wiele innych, mniej przychylnych określeń na takich jak Loghain: rzezimieszki, złodzieje, a nawet bandyci - ale tego ostatniego u ywano jedynie w ostateczności, pod presją okoliczności. Loghaina nie obchodziło, jak nazywają go Orlesianie, tym bardziej e to z ich winy rodzina kłusownika musiała porzucić gospodarkę. Najeźdźcy nie wierzyli, e ziemię mo e posiadać ktoś, kto nie nale y do ich zadufanej w sobie, wymuskanej, malowanej arystokracji, nic zatem dziwnego, e nie spoglądali przychylnie na wolnych włościan z Fereldenu. Orlesiański imperator nało ył na rolników dodatkową daninę, a tym, którzy nie mogli jej spłacić, konfiskowano włości. Ojcu Loghaina udało się uzbierać dość, by zapłacić trybut w pierwszym roku, więc oczywiście uznano, e daninę mo na podnieść. Następnego roku odmówił płacenia, a kiedy przyszli ołnierze, okazało się, e nie tylko gospodarstwo przepadnie, ale i gospodarz trafi do więzienia za nieuregulowane nale ności. Rodzina Loghaina stawiła opór, dlatego teraz yła w fereldeńskiej dziczy wraz z innymi pokrzywdzonymi, starając się przetrwać najlepiej jak umiała. Loghaina mogło nie obchodzić, jak nazywają go Orlesianie, ale bardzo mu zale ało, by nie trafić do ich więzienia. Miejscowy szeryf rezydujący w Lothering pochodził z Fereldenu i przymykał oko na wyjętych spod prawa. Dopóki nie napadali na podró nych i powstrzymywali się od nagminnych lub dotkliwych kradzie y, udawał jedynie, e ich ściga. Pewnego dnia stró prawa będzie jednak zmuszony do podjęcia bardziej stanowczych działań i Loghain zdawał sobie z tego sprawę. Miał jednak nadzieję, e ten znajdzie w sobie dość przyzwoitości, by uprzedzić banitów, co się święci, a wówczas wygnańcy przeniosą się w inne miejsce, jak to robili ju wiele razy. W królestwie Fereldenu było dość wzgórz i lasów, by ukryć niejedną armię - Królowa Rebeliantka wiedziała o tym najlepiej. Lecz co, jeśli szeryf nie pośle ostrze enia? Ta myśl martwiła Loghaina, gdy spoglądał w las. Ludzie nie zawsze mogą robić to, co trzeba. Mroźny wiatr przemknął między drzewami. Kłusownik zadr ał. Zrobiło się późno, księ yc opuszczał ju bezchmurne nocne niebo. Mę czyzna odgarnął z oczu ciemne loki, z rezygnacją myśląc, e włosy ma równie brudne co dłonie. Naciągnął kaptur. Zima tego roku nie chciała odejść zbyt szybko, wiosna się spóźniała. W chłodne noce Loghain i inni banici

chronili się we własnoręcznie wybudowanych szałasach, które, łagodnie rzecz ujmując, nie nale ały do zbyt przytulnych i wygodnych. Lepsze jednak takie schronienie ni adne. Dannon - wielki i brutalny mę czyzna emanujący podejrzliwością - stanął za Loghainem. Kłusownik przypuszczał, e Dannon był ongiś złodziejem, jednym z tych, którzy yli w miastach, rabowali sakiewki i napadali na podró nych. Teraz musiał mieszkać w lesie, poniewa nie wykazał się wprawą w swym fachu. Nie eby Loghain mógł go osądzać. Robili, co mogli, wszyscy, równie Dannon. Co nie znaczyło, e kłusownik czuł się dobrze w towarzystwie wielkoluda. - Co mówiłeś? Zauwa yłeś coś? - Dannon podrapał się po haczykowatym nosie i poprawił ubitą zdobycz. Przez ramię miał przewieszone trzy zające, nagrodę za nocny trud - zwierzęta złapane na ziemiach pana znanego z orlesiańskich sympatii. Polowanie po ciemku nie jest łatwe, szczególnie kiedy myśliwemu bardziej zale y na tym, by go nie zauwa ono, ni by upolować zwierzynę, tym razem jednak Loghainowi i Dannonowi się poszczęściło. - Powiedziałem, e coś się dzieje - powtórzył kłusownik z irytacją. Spojrzał z takim gniewem, e kamrat a się cofnął o krok. Loghain potrafił zrobić na ludziach wra enie. Mówiono mu często, e jego błękitne oczy są jak lód, zimne i przenikające na wskroś, a spojrzenie tak ostre jak pchnięcie no em. Kłusownikowi to odpowiadało. W obozie banitów uwa ano go za młodzika - szczególnie Dannon zwykł go tak traktować, a Loghain wolał, by towarzyszowi nie przyszło nagle do głowy, by wydawać mu rozkazy. - Mam rozumieć, e ty niczego nie zauwa yłeś? Dannon wzruszył ramionami. - Widziałem jakieś ślady. Pewnie kręcili się tutaj ołnierze. - I uznałeś, e to nic wa nego? - Ach! - Złodziej przewrócił oczyma. - Przecie Karolyn z wioski uprzedziła, e mo emy napotkać ołnierzy, prawda? Mówiła, e rankiem widziała banna Ceorlica idącego z grupą zbrojnych na północ. Loghain zmarszczył brwi na dźwięk imienia banna. - Ceorlic to tępak. Za wszelką cenę chce się wkraść w łaski uzurpatora, wszyscy to wiedzą... Tak, có ... Karolyn wspomniała, e Ceorlic przemykał się opłotkami i nawet nie zajrzał do karczmy, jakby nie chciał być widziany. - Wskazał na zające dźwigane przez Dannona. - Niewa ne, co knuje Ceorlic, nas to nie dotyczy. Nikt nas nie przyłapał na polowaniu. Udało się nam. A teraz musimy wracać. - Uśmiechnął się do złodzieja przyjaźnie, choć nieco nerwowo. Miał nadzieję, e to trochę uspokoi towarzysza. Dannon bał się Loghaina. A Loghainowi to odpowiadało. Raz jeszcze zerknął na las, gładząc rękojeść miecza przy pasie. Dannon podą ył za

jego spojrzeniem i skrzywił się lekko. Złodziej nieźle radził sobie z no em, ale z większą bronią był bezradny. - No, to chodźmy ju . Nie pakujmy się w kłopoty. - Nie zamierzam pakować się w kłopoty - zapewnił Loghain. - Chcę ich uniknąć. Ruszył do lasu, schodząc ze wzgórza, zza którego przybyli. - Nikt nie widział, e polujemy, więc nikt nie powinien wiedzieć, e tu jesteśmy. Ale lepiej sprawdzić. Obecność banitów w końcu przecie stanie się niewygodna. - Nie tobie to osądzać - odparł Dannon, ale ruszył za kłusownikiem bez sprzeciwu. To ojciec Loghaina osądzi, kiedy wyjęci spod prawa zaczną nadu ywać gościnności miejscowych lub nara ać ich na niebezpieczeństwo. Ale nawet ktoś taki jak Dannon wiedział, e kłusownik i jego ojciec rzadko się ze sobą zgadzali. I tak być powinno - pomyślał Loghain. Nie został wychowany na głupca. Weszli w las, zatrzymując się tylko na chwilę, by ich oczy przywykły do ciemności rozjaśnianej jedynie bladym światłem księ yca, sączącym się przez baldachim listowia. Dannona niepokoił coraz bardziej niepewny grunt pod nogami, złodziej miał jednak dość rozsądku, by się nie odzywać. A Loghain zaczynał myśleć, e jego towarzysz mo e mieć rację. Ju miał zawrócić, gdy Dannon zamarł. - Słyszałeś? - wyszeptał. Dobry słuch - pomyślał kłusownik. - Zwierzę? - Nie... - Dannon potrząsnął głową z wahaniem. - Brzmiało raczej jak okrzyk. Obaj znieruchomieli. Loghain wytę ył słuch. Wiatr szeleścił wśród liści, rozpraszając ciszę, jednak po chwili kłusownik wychwycił odgłos, o którym mówił towarzysz. Dźwięki tłumiła odległość, ale dało się usłyszeć nawoływania ludzi, wyraźnie zajętych poszukiwaniem. - To polowanie na lisa. - Hę? Loghain powstrzymał chęć, by przewrócić oczyma. - Miałeś rację. Nie chodziło o nas. Dannona chyba ucieszyło to stwierdzenie. Poprawił zające na ramieniu i odwrócił się, by odejść. - Więc nie zwlekajmy. Robi się późno. Jednak Loghain nadal się wahał.

- Powiedziałeś, e bann Ceorlic mijał wioskę. Jak myślisz, ilu ludzi miał ze sobą? - Skąd mam wiedzieć, przecie go nie widziałem. - Co dokładnie powiedziała ta twoja dziewucha z karczmy? Złodziej wzruszył ramionami, ale plecy mu zesztywniały od tłumionego gniewu. Zdaje się, e Loghain mimochodem trafił w czuły punkt. Mo e lepiej obrócić to w art? Nie eby kłusownika to obchodziło, ale przecie nie warto bez potrzeby prowokować wielkoluda. - Nie pamiętam - wycedził Dannon. - Nie mówiła, e wielu zbrojnych. Loghain domyślił się łatwo, e w lesie przebywało zatem najwy ej dwudziestu ludzi. Gdyby bann Ceorlic przyprowadził liczniejszy oddział do Lothering, z pewnością wywołałoby to więcej komentarzy. Zatem co się tutaj dzieje? Kłusownikowi nie podobało się, e jeden ze szlachciców, doskonale znany z oddania orlesiańskiemu tyranowi, jest w coś zamieszany. Cokolwiek Ceorlic i jego ludzie robią w lesie, banitom nie wró y to z pewnością nic dobrego - nawet je eli nie dotyczy ich bezpośrednio. Próbując zignorować niecierpliwe pomruki Dannona, Loghain zastanawiał się, czy mo e coś zrobić. Zapewne nic. Polityka Fereldenu nie obchodziła wyjętych spod prawa. Obchodziło ich przetrwanie. I tylko wtedy, gdy od niej zale ało przetrwanie, polityka miała znaczenie. Kłusownik westchnął z irytacją, wbijając wzrok w leśne cienie, jakby tam szukał odpowiedzi na swoje wątpliwości. Dannon chrząknął. - Wyglądasz zupełnie jak twój ojciec, gdy tak robisz. - To pewnie pierwszy komplement, jaki mi powiedziałeś. Złodziej prychnął z odrazą, posyłając Loghainowi twarde spojrzenie. - Nie zamierzałem prawić ci komplementów. - Splunął pod nogi. - Skoro to nas nie dotyczy, jak rzekłeś... Chodźmy stąd. Loghain nie lubił, gdy nim dyrygowano. Odpowiedział złodziejowi równie twardym spojrzeniem i przez długą chwilę milczał. - Jeśli chcesz iść - rzucił cicho - to idź. Wielkolud nie ruszył się jednak z miejsca, choć Loghain dostrzegł, e nerwowo przestąpił z nogi na nogę. Dannon nie lubił takich sytuacji. Kłusownik niemal słyszał jego myśli - złodziej pomyślał, e jest ciemno, a on ma nó , zastanawiał się, czy będzie musiał go u yć i co powie po powrocie do obozu banitów, je eli to zrobi... Loghaina kusiło, by sprowokować towarzysza jeszcze bardziej. Miał ochotę stanąć przed nim i spojrzeć wyzywająco. Kto wie, mo e Dannon miał dość odwagi, by wrazić kłusownikowi ostrze i załatwić sprawę raz na zawsze. Z tego, co Loghain wiedział, złodziej był tak e zabójcą,

takim, który lubi zadawać ból ofiarom i słuchać ich krzyków - właśnie ta przeszłość sprawiła, e musiał uciekać. A mo e Loghain był tylko głupi, e nie posłuchał Dannona? Szczerze w to wątpił. Pomiędzy mę czyznami znowu zapanowało długie, pełne napięcia milczenie, zakłócane tylko szumem wiatru w gałęziach i dalekimi okrzykami myśliwych. Loghain zmru ył oczy, ale nie sięgnął po miecz i poczuł satysfakcję, gdy Dannon pierwszy odwrócił wzrok. Ciszę przerwał odgłos zbli ających się kroków. Dannon drgnął czujnie, udawał jednak, e nic się nie stało. Jakby wcale się nie cofnął. I jakby tak naprawdę nie doszło do konfrontacji. Ale Loghain wiedział swoje. W tej chwili ktoś jednak nadchodził - pośpiesznie i niezdarnie. Przedzierał się w panice przez zarośla, łamiąc gałęzie i robiąc mnóstwo hałasu. Lis. Człowiek, którego gonią - stwierdził Loghain. No jasne - i musiał wyleźć akurat prosto do nich, czy nie? Je eli w niebiosach jest Stwórca, jak twierdzą kapłanki, to ma niewątpliwie dość wredne poczucie humoru. Dannon nerwowo cofnął się o kilka kroków, podczas gdy Loghain, przyczaiwszy się, wyciągnął miecz. Przybysz nagle pojawił się na widoku, wychynąwszy spośród cieni jak niechciany dar, a potem zamarł, wbijając w mę czyzn przera one spojrzenie. To był młodzieniec najwy ej w wieku Loghaina, a zapewne młodszy. Jasne włosy i jeszcze jaśniejszą skórę znaczyły zadrapania, liście, brud i wcale spore smugi krwi. Z pewnością nie był odziany do wędrówek po lesie - na cienkiej, poszarpanej koszuli było mnóstwo błota, mo na by pomyśleć, e chłopak uciekał prześladowcom, czołgając się przez kału e. Krew zakrzepła mu na twarzy i na rękach. Chyba nie nale ała do niego, w ka dym razie nie tylko. Kimkolwiek był przybysz, bez wątpienia musiał zabić, aby ujść pogoni. Młody, lecz śmiertelnie zdesperowany - ocenił Loghain. Chłopak skulił się wśród cieni jak złapane w pułapkę zwierzę, rozdarte między pragnieniem ucieczki i walki. Za nim zabrzmiały głośniej okrzyki pościgu. Loghain powoli uniósł dłoń, by pokazać uciekinierowi, e nie chce mu zrobić krzywdy. A potem schował miecz. Jasnowłosy chłopak nie poruszył się, tylko podejrzliwie zmru ył oczy. Nerwowo zerkał to za siebie, skąd rozbrzmiewały okrzyki, to na Loghaina i jego towarzysza. - Wynośmy się stąd! - syknął Dannon. - Za tym smarkaczem przybiegną inni! - Czekaj - szepnął Loghain, nie spuszczając wzroku z uciekiniera. Dannon naje ył się i kłusownik dostrzegł błysk no a. Unosząc ręce, by uspokoić zarówno towarzysza, jak i przybysza, zwrócił się do młodzieńca skrytego w cieniu. - Kto cię ściga? - zapytał powoli.

Jasnowłosy chłopak zwil ył usta, namyślając się krótko nad odpowiedzią. - Orlesiańskie psy - rzucił obojętnie. Nadal się nie ruszał. Loghain zerknął na Dannona. Wielkolud skrzywił się, ale dało się zauwa yć, e współczuje młodemu, który znalazł się w podobnej jak ongiś złodziej sytuacji. Bez wątpienia interesowało go tylko własne bezpieczeństwo, ale przynajmniej nie próbował przeszkodzić Loghainowi. Ograniczył się jedynie do niechętnego pomruku. - Dobra odpowiedź. - Kłusownik postąpił krok naprzód. - Chodź z nami. Dannon zaklął pod nosem i ze wzrokiem wbitym w ziemię schował nó , a potem zaczął się przekradać wśród drzew. Loghain udał, e idzie w jego ślady, obserwował jednak, czy zbieg do nich dołączy. Przez długą chwilę jasnowłosy chłopak wyraźnie bił się z myślami, lecz potem zerwał się i ruszył bez dalszego wahania za złodziejem i kłusownikiem. Cała trójka w milczeniu wróciła na ście kę, którą przybyli Dannon i Loghain. Złodziej prowadził, zostawiając towarzyszy w tyle, jakby chciał od nich uciec. Postawa wielkoluda zdradzała niechęć i gniew. Loghaina mało to obchodziło. Poruszali się szybko i wkrótce okrzyki pogoni za jasnowłosym młodzieńcem zamilkły. Obcy chyba poczuł ulgę, tym większą, gdy wyszli z lasu w jaśniejszy blask księ yca. Loghain mógł się wreszcie przyjrzeć lepiej uciekinierowi. To, co zobaczył, mocno go zmieszało. Odzienie chłopaka, choć brudne i podarte, było eleganckie i zdobne. Buty wyglądały na solidne i wykonane z dobrej skóry. Przypominały Loghainowi obuwie, jakie zwykli nosić rycerze, których kiedyś widział. Z pewnością zbieg nie był nędzarzem. Ale trząsł się z zimna i strachu na ka dy odgłos wśród drzew - zatem nie zwykł często przebywać w lesie. - Zaczekaj, Dannonie - zawołał kłusownik, przystając. Złodziej zatrzymał się niechętnie. Loghain odwrócił się do jasnowłosego młodzieńca. Ten znowu przyglądał im się podejrzliwie, przenosząc wzrok to na jednego, to na drugiego, jakby zastanawiając się, który pierwszy rzuci się do ataku. - Tutaj mo emy się rozstać - oznajmił Loghain niepewnie. - Stwórcy niech będą dzięki - wymamrotał pod nosem Dannon. Młodzieniec zamyślił się na chwilę, rozglądając się i zapewne próbując rozpoznać okolicę. Ze skraju lasu bez trudu mo na było dostrzec pola uprawne. - Znajdę drogę. Loghain nie potrafił rozpoznać akcentu, ale ze sposobu, w jaki chłopak mówił, jasno wynikało, e jest wykształcony. Pewnie syn kupca. - Na pewno? - Kłusownik wskazał na podarte odzienie. Chłopak nie miał nawet peleryny czy płaszcza. - Zdaje mi się, e zamarzniesz na kość, zanim dotrzesz do wsi. -

Uniósł brew. - O ile tam właśnie zmierzałeś... I ci ludzie, którzy szli za tobą. - Dlaczego cię gonili? - zapytał dociekliwie Dannon, wysuwając się przed Loghaina. Jasnowłosy młodzieniec milczał, nie patrząc ani na kłusownika, ani na złodzieja, jakby niepewny, komu winien odpowiedzieć. Spuścił wzrok na swoje dłonie, na smugi krwi czarnej w blasku księ yca. Wydawało się, jakby dopiero teraz je zauwa ył. Bez wątpienia był przestraszony, choć starał się zwalczyć ten lęk. - Chyba zabiłem jednego z nich... - wykrztusił. Dannon gwizdnął z aprobatą. - No, to łatwo nie odpuszczą. Loghain zmarszczył brwi. - To ludzie banna Ceorlica, jak rozumiem? - Po części - zgodził się jasnowłosy młodzieniec. - Oni... Zabili... mojego przyjaciela. Ból, który przemknął mu po twarzy, zdradził Loghainowi, e chłopak nie powiedział całej prawdy. Zbieg zamknął oczy i zadr ał ponownie, bezskutecznie próbując wytrzeć krew z policzków. Kłusownik spojrzał na Dannona. Wielkolud w odpowiedzi wzruszył ramionami. Wątpliwe, by poznali całą historię chłopaka. Zresztą Loghain nie sądził, aby to było konieczne. Nie po raz pierwszy zdarzało się, e banici natrafiali na kogoś, kto stanął na drodze Orlesian. A na miejscu tego chłopaka kłusownik te nie ufałby przypadkowo napotkanym ludziom. Zapewne młodzieniec był kimś więcej, ni wydawało się na pierwszy rzut oka, jednak Loghain czuł, e mo e mu zaufać. A intuicja rzadko go zawodziła. - Słuchaj - westchnął cię ko. - Nie mamy pewności, kto cię ściga. Powiedziałeś, e to ludzie lojalni wobec Orlesian, i wierzę ci na słowo. Młodzieniec otworzył usta, jakby chciał zaprotestować, ale Loghain uniósł dłoń. - Niewa ne, kim są, ale jest ich wielu. Niedługo zorientują się, e wyszedłeś z lasu. Pierwsze miejsce, w jakim zaczną cię szukać, to Lothering. Znasz inne, gdzie mógłbyś się ukryć? Jasnowłosy chłopak ponuro zwiesił głowę. - Nie... Ja... Nie wydaje mi się. Tam, gdzie mógłbym, niełatwo dotrzeć. - A potem zacisnął zęby i spojrzał Loghainowi w oczy. - Ale poradzę sobie. Loghain nie wątpił, e młodzieniec spróbuje. Z pewnością poniesie klęskę, ale i tak spróbuje. Czy to oznaka uporu, czy głupoty, czy jeszcze czegoś innego - tego kłusownik nie wiedział. - Mamy obóz - rzucił. - Ukryty. - Wy... Zdaję sobie sprawę, e nie musicie mi pomagać. Jestem wdzięczny. - Spojrzał

niepewnie na banitów. - To nie jest konieczne. - No, to co? Przynajmniej znajdziemy ci jakąś pelerynę. Będziesz te mógł się umyć... i zaczniesz wyglądać mniej podejrzanie. - Loghain wzruszył ramionami. - Albo mo esz iść swoją drogą. Twój wybór. Chłopak zadr ał, gdy od pól dmuchnął mroźny wiatr. Przez chwilę wydawał się zagubiony, jakby egnał się z yciem, które wiódł dotychczas. Loghain wiedział a za dobrze, e los nie obchodzi się z ludźmi łagodnie. Temu smarkaczowi te nie popuścił - dzieciak był zrozpaczony. Ale Loghaina, choć to dostrzegł, bynajmniej nie ogarnęło współczucie. Zaoferował pomoc, a to więcej, ni młodzieniec mógł oczekiwać. Dannon prychnął na obcego. - Na tchnienie Stwórcy, człowieku! Spójrz na siebie! Myślisz, e poradzisz sobie sam? Loghain zmierzył wielkoluda powątpiewającym spojrzeniem. - Coś nagle zmieniłeś nastawienie... - Ha! To ty zaciągnąłeś tu młodego. A skoro tu jest, równie dobrze mo emy go stąd zabrać. - Odwrócił się na pięcie i ruszył naprzód. - Im szybciej znajdę się przy ogniu, tym lepiej. Jasnowłosy młodzieniec nadal spoglądał pod nogi, wyraźnie niepewny i zawstydzony. - Ja... Nie mam nic cennego. To znaczy eby wam odpłacić za pomoc - dodał szybko. Nic cennego, co mo na ukraść - to tak naprawdę miał na myśli. Ale Loghain nie poczuł się obra ony, wszak on i Dannon byli w rzeczy samej złodziejami. - Nie sądzisz chyba, e robimy to dla zapłaty, co? Młodzieńcowi nie przyszła do głowy stosowna odpowiedź, więc tylko skinął głową bez przekonania. Loghain wskazał na oddalającego się coraz bardziej Dannona. - Zatem lepiej go dogońmy, zanim wpadnie w jakąś dziurę. - Wyciągnął rękę. - Na imię mi Loghain. Chłopak zawahał się na okamgnienie, zanim uścisnął dłoń. - Hiram. To, rzecz jasna, było kłamstwo. Loghain zaniepokoił się, czy nie po ałuje, e udzielił zbiegowi pomocy. Intuicja dotychczas go nie zawiodła, ale zawsze jest ten pierwszy raz. Jednak co się stało, to się nie odstanie. Skinąwszy na Hirama, ruszył za Dannonem. Razem opuścili las.

DWA Kiedy Maric się obudził, był pewien, e znajduje się w obozie rebeliantów i padł jedynie ofiarą wyjątkowo paskudnego koszmaru. Pewnie zaraz matka zajrzy do komnaty i zgani syna, e śpi tak długo. Na chwilę poczuł ulgę. Jednak zaraz zrozumiał, e to fałszywa nadzieja. Pomieszczenie nie przypominało komnaty, a koc, którym Maric był okryty, był wytarty i cuchnął pleśnią. Siniaki i zadrapania, wczoraj tak bolesne, znowu dokuczały. Chłopak z oporem przypomniał sobie wydarzenia minionej nocy. Kilka razy podczas wędrówki mę czyzna, który kazał się nazywać Loghainem, sprawdzał, czy nie są śledzeni. To z kolei denerwowało większego, Dannona, szczególnie gdy Loghain nalegał, by wracali do obozu dłu szą drogą. Maric nie miał nic przeciwko dodatkowej ostro ności, kiedy jednak wraz z towarzyszami dotarł do wzgórz, nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Przez parę godzin skradał się przecie w mroku i przemarzł do szpiku kości, a z nieoczekiwanymi ratownikami zamienił ledwie kilka słów. Pamiętał mgliście, jak wkroczył do obozu - zaskoczyła go liczba koślawych, nędznych szałasów i namiotów rozrzuconych między skałami i zaroślami. Spodziewał się mo e garstki wyjętych spod prawa, ale nie całej społeczności ukrytej w wądołach. Pamiętał tak e podejrzliwe spojrzenia i oskar ające szepty, jakie go powitały, ale w tamtej chwili było mu ju wszystko jedno, czy banici zamkną go w jakiejś ciemnicy, czy ugotują na kolację. Sen, którego tak bardzo potrzebował, wziął chłopaka w ramiona i utulił do nieświadomości. Cichy plusk wody wyrwał Marica ze wspomnień i przywrócił do teraźniejszości. Nieopatrznie otworzył oczy - wpadające przez małe okno promienie popołudniowego słońca oślepiły go natychmiast. Wzrok mu się rozmywał, głowa pulsowała natrętnie i nieprzyjemnie. Po chwili chłopak przyzwyczaił się do światła i zaczął widzieć ostrzej, ale niewiele było do oglądania. Pamiętał, e w obozie stała jedna prawdziwa chata - zapewne mająca najwy ej jedną izbę - i chyba właśnie w niej się znalazł. Umeblowanie było tu więcej ni skromne, koślawy stół i kilka pniaków słu ących za stołki, pokrytych brudnymi szmatami. Jedyną ozdobę stanowił rzeźbiony kawałek drewna wiszący nad posłaniem: słońce wpisane w okrąg. Święty symbol. Maric przeciągnął się, próbując dzielnie znosić ból. Z przyjemnym zaskoczeniem zdał sobie sprawę, e nadal ma na sobie własną bieliznę.

- Obudziłam cię? - głos dobiegł zza posłania. Młodzieniec obrócił głowę. Uświadomił sobie, e kobieta, klęcząca przy misce wody, ze szmatą w dłoniach, musiała tu być cały czas. - Przepraszam. Starałam się nie robić hałasu. Kobieta mówiła z godnością i nosiła czerwoną szatę Zakonu. Maric, zanim prześladowania uzurpatora zmusiły rebelię do ukrywania się, parę razy miał okazję odwiedzić świątynie. Matka nalegała, by edukacja syna objęła te sprawy religii. Chłopak wierzył w Stwórcę i czcił poświęcenie Jego oblubienicy oraz prorokini, Andrasty, jak ka dy mieszkaniec królestwa Ferelden. I potrafił rozpoznać kapłankę, kiedy miał ją przed oczyma. Co robiła w obozie ludzi wyjętych spod prawa? - Wasza... wielebność? - głos miał ochrypły i zduszony, słowa przeszły w kaszel, który pogłębił tylko pulsowanie w czaszce. Maric jęknął głośno i opadł na posłanie, bo zawroty głowy wywołały mdłości. Kobieta roześmiała się gorzko. - Och, nie, mój drogi, nie. Nie jestem a tak wielebna. Maric widział ją teraz wyraźniej. Wiek pozostawił na kobiecie swoje piętno, lecz obszedł się z nią łagodnie. Jasne loki zaczynała przetykać siwizna, a szare oczy otaczała sieć głębokich zmarszczek. Bez wątpienia za młodu była pięknością, choć czasy te minęły ju dawno. Na czerwonym ornacie nosiła złoty medalion z wygrawerowanym krzy em Andrasty otoczonym świętym płomieniem. Kobieta zauwa yła spojrzenie Marica i uśmiechnęła się. - Wiedz, e moje dni w hierarchii Zakonu dawno przeminęły. Wycisnęła szmatkę i wróciła do obmywania twarzy chłopaka. Woda była chłodna i orzeźwiająca, więc Maric po prostu zamknął oczy i poddał się zabiegom. Kiedy kapłanka skończyła, dotknął jej dłoni. - Jak długo ja?... Przyglądała mu się przez dłu szą chwilę wyblakłymi szarymi oczyma. Było w nich współczucie, lecz równie czujność i podejrzliwość. - Prawie cały dzień - odpowiedziała w końcu. A potem uśmiechnęła się uspokajająco i odgarnęła Maricowi włosy z czoła. - Nie martw się tym, młodzieńcze. Cokolwiek zrobiłeś, tutaj jesteś bezpieczny. Przynajmniej teraz. - A gdzie jest to tutaj, jeśli mogę wiedzieć? - Loghain ci nie powiedział? - Kapłanka westchnęła i wykręciła szmatkę. Woda w misce natychmiast zabarwiła się szkarłatem. - Nie, rzecz jasna, nie powiedział. Trzeba chyba smoka, eby wyciągnąć z tego chłopaka więcej ni dwa zdania pod rząd. Jest tak podobny do ojca... - Rozbawione spojrzenie, jakie posłała Maricowi, miało chyba oznaczać, e to

wszystko wyjaśnia. - To Południowe Wzgórza, tu nieopodal Głuszy... Ale tego, jak mi się zdaje, zdą yłeś się ju domyślić. - Kobieta mocniej przetarła tył głowy chłopaka, wywołując przeszywające uderzenie bólu. Chyba mocno się uderzyłem - uświadomił sobie, ale starał się nie myśleć, na ile powa nie się zranił. - To miejsce nie ma nazwy. Tymczasowo tu mieszkamy i tyle. Zdesperowani ludzie przychodzą tu od czasu do czasu i gromadzą się, gdy zachodzi konieczność. Jak teraz. Większość usiłuje po prostu prze yć. - Znam to - wymamrotał Maric. Zastanawiał się jednak, na ile jego dotychczasowe ycie mo na porównać do tego w obozie. Nawet w ciągłym ruchu on i matka ukrywali się w znacznie lepszych warunkach ni ludzie tutaj. Stare warownie, opactwa ukryte wśród gór... Zawsze te znalazł się szlachcic gotów ich ugościć, choćby na jedną noc, by mogli odpocząć od marszu i spania w namiocie. Przestronnym namiocie. Maric zawsze narzekał na zakazy, które musiał znosić, na nudę, na brak swobody. Sądząc po nędzy, jaką widział w tym obozie, tutejsi ludzie zapewne uznaliby chłopaka za uprzywilejowanego. I chyba tak właśnie było. - Przewodzi nam Gareth. Troszczy się o nasze bezpieczeństwo, ale z ka dym rokiem takich jak my jest coraz więcej. Zdaje się, e krzywda nie robi sobie wolnego. Pojawia się tyle zagubionych dusz, które nie mają się do kogo zwrócić... - Kapłanka przetarła czoło Marica, marszcząc brwi w nieskrywanym zmartwieniu. - Gareth to ojciec Loghaina. Widziałeś się z nim? - Nie miałem okazji. - Niedługo będziesz miał. - Wykręciła szmatkę. Tym razem wodę zabarwił brud. Ciekawe, czy głowa Marica wygląda równie paskudnie. - A ja jestem siostra Ailis. - Hiram. - Tak, słyszałam. - Wskazała na ręce chłopaka. - Na pewno chcesz je umyć. Maric zerknął na ręce, nadal uwalane po łokcie zaschniętą krwią i błotem. Przyjął wilgotną ściereczkę bez słowa. - Sporo krwi - zauwa yła kobieta. - W większości nie mojej. - Spojrzenie chłopaka było spokojne, nawet wyrachowane. - Jak się z tym czujesz? Młodzieniec powoli wytarł ręce, nie podnosząc wzroku. Wiedział, o co pytała kapłanka. Jeszcze w lesie instynktownie ukrył swoją prawdziwą to samość, chyba słusznie. Nawet siostra Ailis powiedziała, e ludzie z obozu są zdesperowani. Maric nie miał pojęcia, jak uzurpator mógłby ich nagrodzić, gdyby wydali następcę Królowej Rebeliantki, ale nagroda zapewne przekraczałaby najśmielsze oczekiwania wyjętych spod prawa. Nie trzeba być nędzarzem, by wiedzieć, e obietnica bogactwa mo e skusić ka dego. Ciekawe, ile

złotych suwerenów kosztował miecz, który przebił brzuch matki Marica? - Zostałem zaatakowany. Broniłem się - zabrzmiało to płasko i fałszywie nawet w jego własnych uszach. - Ci ludzie zabili moją matkę. Nawet wypowiadając na głos te słowa, nie miał wra enia, e są prawdziwe. Siostra spoglądała na niego uwa nie przez długą chwilę. - Niechaj Stwórca przyjmie ją do siebie - zaintonowała łagodniejszym tonem. Maric zawahał się. - Niechaj Stwórca przyjmie ją do siebie - powtórzył ochryple rwącym się od smutku głosem. Siostra Ailis ujęła jego dłonie w geście zrozumienia i współczucia. Maric wyrwał je natychmiast, gwałtowniej, ni zamierzał, ale kobieta nie skomentowała jego zachowania ani słowem. Przez długą, niezręczną chwilę chłopak tylko patrzył na swoje nieco czyściejsze palce. Kobieta raz jeszcze wypłukała szmatkę. - Skoro jesteś kapłanką, co tutaj robisz? - niezdarnie zmienił temat. Uśmiechnęła się, jakby słyszała to pytanie tysiące razy. - Kiedy Stwórca powrócił na ziemię, postanowił znaleźć sobie oblubienicę, która będzie Jego prorokinią. Mógł przeszukać wielkie imperium, bogate i rządzone przez potę nych magów. Mógł pójść do cywilizowanych krain na zachodzie lub miast na północnym wybrze u. Ale On zwrócił się do barbarzyńców yjących na najdalszym krańcu świata. - I wówczas oko Stwórcy spoczęło na Andraście - wyrecytował Maric. - Na zrodzonej i wyrosłej wśród wyrzutków. Została oblubienicą Jego, z jej ust popłynęła Pieśń Światła, a na jej rozkaz zastępy prawowiernych podbiły Thedas. - Wykształcony z ciebie młodzieniec. - Siostra Ailis była pod wra eniem, a Maric przeklął swoje pragnienie, by się popisywać. Kobieta dotknęła świętego symbolu na szyi, tak jak dotyka się starego przyjaciela. - Ludzie zapominają, e Ferelden nie zawsze był taki jak teraz, nie zawsze był miejscem, skąd pochodziła prorokini Stwórcy. Ongiś cywilizowane państwa uwa ały Ferelden za krainę przeklętą. Kapłanka uśmiechnęła się łagodnie, jej oczy rozbłysły. - Czasem to, co najcenniejsze, mo na znaleźć tam, gdzie najmniej się tego spodziewamy. - Ale czy ci ludzie nie są?... - Rzezimieszkami? Złodziejami? Mordercami? - Wzruszyła ramionami. - Jestem tu, by ich prowadzić i pomagać w próbach losu najlepiej jak umiem. To, co uczynili, na koniec

zostanie osądzone przez Stwórcę. I tylko On ma prawo ich osądzać, nikt więcej. - Uczeni osądzili przecie Andrastę po zakończeniu krucjaty. A potem za karę spalili ją na krzy u, jak wiesz. Zachichotała z rozbawieniem. - Tak, przypominam sobie, e gdzieś o tym słyszałam. Przerwało im przybycie Loghaina. Młody mę czyzna wyglądał teraz czyściej, ni Maric pamiętał, i nosił pancerz ze skóry nabijanej ćwiekami. Ubiór wyglądał na cię ki, a wiszący na ramieniu łuk robił wra enie. Niezwykle dobra broń jak na kłusownika - pomyślał chłopak. Jakby wyczuwając, e jest obserwowany, Loghain rzucił mu ostre spojrzenie. W przeciwieństwie do kapłanki nie krył podejrzliwości. Nagle onieśmielony Maric podciągnął koc pod brodę, by ukryć swój niekompletny strój. - Ach, nasz gość postanowił się jednak obudzić - wycedził kłusownik, nie spuszczając wzroku z chłopaka. - Czuje się ju lepiej - oznajmiła kapłanka. Wstając, podniosła miskę z podłogi. - Jego rany nie były śmiertelne. Dobrze jednak, e go tu przyprowadziłeś, Loghainie. Kłusownik zerknął na kobietę. - To się jeszcze oka e. Powiedział ci coś? Maric uniósł dłoń. - E... Ja cały czas tu jestem. Siostra Ailis z rozbawieniem uniosła brew, spoglądając na Loghaina. - No właśnie. Dlaczego sam z nim nie porozmawiasz? - Taki miałem zamiar - mruknął kłusownik, a potem zwrócił się do Marica: - Mój ojciec chce cię widzieć. Nie czekając na odpowiedź, odwrócił się na pięcie i wymaszerował z chaty. Kapłanka wskazała stos ubrań le ących obok stołu w kącie izby. - Twoje buty są pod stołem. Niestety, resztę rzeczy musiałam spalić. W tej stercie nie ma nic ozdobnego ani wyszukanego, ale na pewno znajdziesz coś odpowiedniego. - Odwróciła się, by odejść. - Siostro Ailis! - zawołał za nią Maric. Zatrzymała się w progu i spojrzała wyczekująco, ale chłopakowi niespodziewanie zabrakło słów. - Na twoim miejscu nie kazałabym Garethowi czekać - rzuciła krótko kapłanka, a potem wyszła. ***

Maric stanął przed chatą i rozejrzał się uwa nie. W słoneczne popołudnie obóz wyglądał zupełnie jak zwykła, tętniąca yciem osada. W pobliskim strumieniu kobiety prały ubrania, przy kilku ogniskach wędziło się zajęcze mięso, namioty i szałasy naprawiano przy plotkach i chichotach, a pod nogami plątały się dzieci. Mo e były nieco chudsze i brudniejsze ni te, które widywał Maric, ale nie a tak bardzo jak w innych zakątkach Fereldenu. Orlesian trudno było nazwać dobrymi panami. Wszędzie walały się śmieci, co wskazywało, e wyjęci spod prawa obozowali tu pewnie od miesięcy. Kilku surowych mę czyzn odzianych w łachmany podobne do tych, które miał na sobie chłopak, zmierzyło Marica chłodnym, podejrzliwym spojrzeniem. Skórzany pancerz Loghaina musiał stanowić tu wyjątek. Z łatwością dostrzegł młodego kłusownika zajętego rozmową z wy szym, starszym mę czyzną, zapewne jego ojcem. Nosił podobną jak Loghain zbroję, miał to samo przeszywające spojrzenie i ciemne włosy, choć krótsze i na skroniach przyprószone siwizną. Nawet gdyby nosił łachmany tak jak pozostali, nikt by nie wątpił, e to jest przywódca. Maric spotykał takich ludzi przez całe ycie - choćby oficerów armii matki - ludzi, którzy emanowali wewnętrzną dyscypliną. Zaskakujące, e na kogoś takiego chłopak natrafił w obozie wyjętych spod prawa. Loghain zauwa ył Marica i wskazał go ojcu skinieniem głowy. Podejrzliwość ani na chwilę nie znikła z oczu kłusownika i chłopak zaczął się zastanawiać, czym sobie zasłu ył na tę wrogość. To dlatego, e go okłamałem i nadal będę okłamywał - przypomniał sobie. A tak e dlatego, e jestem niekompetentnym durniem. Ojciec i syn ruszyli w jego stronę, Maric jedynie czekał, wewnętrznie kuląc się pod ostrzałem spojrzeń. W tej chwili ani trochę nie czuł się jak król, nie wyobra ał sobie nawet, e mógłby tak o sobie pomyśleć - zmarznięty, obolały i nie na miejscu. Z całego serca ałował, e matka nie przybędzie na białym koniu, by go uratować z opresji. Królowa Rebeliantka wyglądała wspaniale w złotej zbroi, z jasnymi włosami i purpurową peleryną łopoczącą na wietrze. Patrząc na nią, nietrudno było zrozumieć, dlaczego ludzie ją kochali. Ci nieszczęśni łajdacy ugięliby kolana, gdyby się tu pojawiła, włącznie z Loghainem i jego ojcem. Ale matka ju nigdy nie przybędzie Maricowi na ratunek, adne pobo ne yczenia tego nie zmienią. Młodzieniec zacisnął szczęki, ale nie odwrócił wzroku pod spojrzeniem dwóch par lodowatych błękitnych oczu. - Hiramie! - Gareth przyjaźnie wyciągnął rękę na powitanie. Oddając uścisk, Maric uświadomił sobie, jak silny musi być ten mę czyzna. Garetha nie mo na było nazwać młodzikiem, chłopak miał jednak nieodparte wra enie, e ojciec Loghaina potrafiłby unieść

go jedną ręką i pewnie nawet by się przy tym nie spocił. - E, tak. - Chłopak przełknął nerwowo ślinę. - Witam. Ty musisz być Gareth. - Tak jest. - Gareth potarł policzek i spojrzał na Marica tak, jakby miał do czynienia z rzadkim stworzeniem lub inną osobliwością. Loghain stał krok za ojcem, na jego twarzy nie malowały się adne uczucia. - Mój syn powiedział, e wpadłeś w kłopoty niedaleko Lothering. Ścigali cię ludzie banna Ceorlica. - Nie tylko oni, ale tak, tak właśnie było. Starszy mę czyzna pokiwał głową w zamyśleniu. - Ilu? - Nie jestem pewien. Wielu. - Wszyscy biegali po lesie? Bann Ceorlic nawet nie pochodzi z tych stron. Wiesz, dlaczego się tu pojawił? - Nie - odparł Maric. Kłamstwo zawisło w ciszy, gdy Gareth mierzył młodzieńca przeszywającym spojrzeniem, a Loghain zmru ył oczy. Najwidoczniej do listy wad Maric mógł sobie dodać teraz beznadziejny kłamca. Chłopak nie uwa ał tego za królewską cnotę, choć matka zapewniała go nieustannie, e właśnie tak jest. Nagle zaschło mu w gardle, jednak nie cofnął swoich słów. - Ścigali mnie, po tym jak zabili mi przyjaciela. - Przyjaciela? - wtrącił bystro Gareth. - Myślałem, e matkę. No tak, jasne, siostra Ailis mu powiedziała. Umysł Marica zawirował, chłopak starał się szybko przypomnieć sobie, co wcześniej mówił, a czego nie. Wysiłek przyprawił go o ból głowy. - Matka była moim przyjacielem - wyjaśnił niezdarnie. - A skąd się wzięliście w lesie? Jakie sprawy przywiodły ciebie i matkę a tutaj? Ani was, ani banna Ceorlica nie powinno tu być, to pewne. - My tylko... Tylko przeje d aliśmy... Gareth i syn wymienili znaczące spojrzenia, których Maricowi nie udało się odszyfrować. Starszy mę czyzna westchnął i z namysłem potarł policzek. - Posłuchaj, Hiramie - zaczął rozsądnie. - W naszej sytuacji... musimy być bardzo ostro ni. Zawsze. Je eli król przysłał tu ołnierzy, musimy wiedzieć dlaczego. Maric nie odpowiedział i twarz Garetha pociemniała z gniewu. Wskazał na ludzi w obozie. Część z nich zaczęła się gromadzić wokół przywódcy. - Widzisz tych ludzi? - zapytał Gareth, nie podnosząc głosu. - Jestem za nich odpowiedzialny. Moim zadaniem jest zapewnić im bezpieczeństwo. Je eli ołnierze przyjdą tutaj...