Opowiadanie historii dzieciom
przypomina wożenie drew do lasu.
Książkę tę dedykuję wszystkim drwom.
Wstęp
Kiedy byłem młody, czyli - tak mi się przynajmniej wydaje - całkiem niedawno,
uwielbiałem zbiory opowiadań. Opowiadanie dawało się przeczytać od początku do końca
akurat w czasie, którym dysponowałem - w trakcie długiej przerwy, popołudniowej sjesty czy
w pociągu. Zaczynało się, rozkręcało i porywało mnie w nowy świat, po czym dostarczało
bezpiecznie z powrotem do szkoły czy domu pół godziny później.
Opowiadania, które przeczytamy w odpowiednim wieku, towarzyszą nam już zawsze.
Możemy zapomnieć, kto je napisał i jaki nosiły tytuł. Czasami zapominamy nawet, co się w
nich działo. Ale jeśli opowiadanie nas poruszy, to pozostaje z nami, ukryte w zakamarkach
naszego umysłu, które my sami rzadko odwiedzamy.
Opowiadania grozy trzymają się nas najmocniej. Jeśli podczas lektury przebiega nam po
plecach dreszcz, a po jej skończeniu odkrywamy, że powoli zamykamy książkę w obawie, by
niczego nie spłoszyć, i odsuwamy się ostrożnie, to znaczy, że zostanie z nami po kres czasu.
Kiedy miałem dziewięć lat, czytałem historię, która kończyła się obrazem pokoju pokrytego
ślimakami. Mam wrażenie, że to były ślimaki ludożercy i pełzły powoli w czyjąś stronę, by
go pożreć. Gdy teraz to wspominam, czuję ten sam dreszcz, jak wówczas, kiedy czytałem tę
historię po raz pierwszy.
Fantasy wnika nam w kości. Czasami mijam pewien zakręt, z którego widać wieś
położoną na łagodnych pagórkach, dalej za nimi wyższe, skaliste szare wzgórza, a w oddali
góry i mgłę. Za każdym razem widok ten przywodzi mi na myśl Władcę Pierścieni. Książka
ta tkwi gdzieś we mnie i ów obraz ją przywołuje.
A science fiction (choć, niestety, w tym zbiorze nie ma jej zbyt wiele) unosi nas między
gwiazdy, w inne czasy, inne umysły. Nie ma to jak krótka wizyta w głowie obcego, by nam
przypomnieć, jak niewiele różni nas od innych ludzi.
Opowiadania to niewielkie okienka do innych światów, innych umysłów i snów. To
podróże, które pozwalają odwiedzić drugi koniec wszechświata i zdążyć wrócić na kolację.
Ja sam już od niemal ćwierć wieku pisuję opowiadania. Z początku stanowiły świetną
metodę nauki pisarskiego rzemiosła. Młodym pisarzom najtrudniej przychodzi skończyć to,
co zaczęli, i właśnie dzięki opowiadaniom nauczyłem się to robić. Dziś większość rzeczy,
które piszę, jest raczej długa - długie komiksy, długie książki, długie filmy - zatem krótki
tekst, coś co można skończyć w parę dni czy tydzień, to czysta frajda.
Moi ulubieni autorzy opowiadań z dzieciństwa pozostali w większości do dziś moimi
ulubionymi autorami. To pisarze tacy, jak Saki, Harlan Ellison, John Collier czy Ray
Bradbury, sztukmistrze i magicy, potrafiący za pomocą zaledwie dwudziestu sześciu liter i
kilku znaków przestankowych rozbawić nas i złamać nam serce. A wszystko na zaledwie
kilku stronicach.
Zbiory opowiadań mają jeszcze jedną zaletę: nie wszystkie zgromadzone w nich teksty
muszą się nam podobać. Jeśli trafimy na jakiś, który nam nie odpowiada, wiemy, że wkrótce
zacznie się następny.
W zebranych tu opowiadaniach spotkacie twardego detektywa ze świata dziecięcych
bajek i grupę ludzi, którzy lubią jadać najróżniejsze rzeczy, znajdziecie też wiersz o tym, jak
się zachować, gdy traficie do magicznego świata, i historię o chłopcu, który spotyka pod
mostem trolla i dobija z nim targu. Jest tu także opowieść, która stanie się częścią mojej
następnej książki dla dzieci, Księgi cmentarnej, o chłopcu, który mieszka na cmentarzu,
wychowywany przez umarłych, a także opowiadanie, które napisałem w młodości,
zatytułowane Jak sprzedać Most Pontyjski, historia fantasy zainspirowana przez
autentycznego człowieka, „Hrabiego" Victora Lustiga, który naprawdę sprzedał wieżę Eiffla,
mniej więcej w taki właśnie sposób (po czym kilka lat później zmarł w więzieniu Alcatraz).
Jest tu kilka nieco strasznych historii, kilka innych raczej zabawnych, a także parę
nienależących do żadnej z tych kategorii. Mam jednak nadzieję, że i tak się wam spodobają.
Gdy byłem chłopcem, Ray Bradbury wybrał ze swoich wcześniejszych zbiorów
opowiadania, które, jak uznał, przypadną do gustu młodszym czytelnikom i wydał je w
książkach R jak rakieta i K jak kosmos. Skoro zdecydowałem się na to samo, spytałem Raya,
czy miałby coś przeciw temu, bym zatytułował ten zbiór M jak magia. (Nie miał).
M naprawdę jest jak magia, podobnie jak wszystkie litery, jeśli złoży się je razem jak
należy. Można z nich tworzyć magię i sny. A także, mam nadzieję, kilka niespodzianek...
Neil Gaiman
Sierpień 2006
Sprawa
dwudziestu czterech kosów
Siedziałem w moim biurze, pociągając ze szklaneczki żytniówkę i bezmyślnie
czyszcząc automat. Na zewnątrz lał deszcz, jak przez większość czasu w naszym pięknym
mieście, choć oczywiście biuro promocji turystyki twierdzi inaczej. Co prawda nie obchodziło
mnie to; nie pracuję w biurze promocji turystyki, jestem prywatnym detektywem, i to jednym
z najlepszych, choć na oko w życiu byście tego nie powiedzieli. W biurze wszystko się
sypało, od dawna nie płaciłem komornego i nawet bimber się kończył.
Ciężkie czasy i tyle.
A do tego wszystkiego jedyny klient, jaki zgłosił się w tym tygodniu, nie zjawił się na
rogu, gdzie czekałem na niego pół dnia. Mówił, że to będzie wielka sprawa, ale już nigdy się
nie dowiem jaka. Zamiast u mnie, zameldował się w kostnicy.
Kiedy zatem weszła do mnie ta damulka, byłem pewien, że moje szczęście w końcu się
odmieniło.
- Co sprzedajesz, paniusiu?
Posłała mi spojrzenie, które podnieciłoby nawet dynię i od którego serce zerwało mi się
do olimpijskiego sprintu. Miała długie jasne włosy i figurę, na widok której Tomasz z
Akwinu zapomniałby o swych ślubach. Ja w każdym razie zapomniałem o moich: nigdy nie
przyjmować zleceń od kobitek.
- Co by pan powiedział na trochę zielonych? - spytała zmysłowym głosem, od razu
przechodząc do rzeczy.
- Mów dalej, siostro.
Nie chciałem, żeby się zorientowała jak bardzo potrzebuję gotówki, toteż uniosłem dłoń
do ust. Lepiej, by klienci nie widzieli, jak się ślinisz.
Otworzyła torebkę i wyciągnęła zdjęcie, błyszczącą odbitkę osiem na dziesięć.
- Poznaje pan tego człowieka?
- W moim biznesie zna się różnych ludzi.
- Jasne. On nie żyje.
- To też wiem, skarbie. Stare wieści. To był wypadek.
Spojrzała na mnie wzrokiem tak zimnym, że można by rozbić go na kostki i wrzucić do
koktajlu.
- Śmierć mojego brata nie była wypadkiem.
Uniosłem brwi - w moim biznesie przydają się różne dziwne umiejętności.
- Twojego brata? - Zabawne, nie wyglądała na lalę, która mogłaby mieć brata.
- Jestem Jill Dumpty.
- Humpty Dumpty był twoim bratem?
- I nie spadł sam z tego muru, panie Paluch. Zepchnięto go.
Dumpty maczał palce w większości mętnych interesów w tym mieście. Bez trudu
potrafiłbym wymienić pięciu gości, którzy woleliby widzieć go martwym niż żywym.
No, bez większego trudu.
- Rozmawiałaś o tym z glinami?
- Nie, żołnierze Króla nie chcą mieć nic wspólnego z jego śmiercią. Mówią, że po
upadku starali się go zebrać w jedną całość.
Odchyliłem się na krześle.
- O co ci zatem chodzi? Gdzie tu moje miejsce?
- Chcę, żeby znalazł pan zabójcę, panie Paluch. Chcę, by stanął przed sądem, chcę, by
usmażył się jak jajecznica. Och, i jeszcze jeden drobiazg - dodała lekkim tonem. - Humpty
przed śmiercią zabrał z domu małą brązową kopertę ze zdjęciami, które miał mi wysłać,
medycznymi zdjęciami. Jestem pielęgniarką, robię dyplom. Są mi potrzebne do egzaminu.
Przyjrzałem się bliżej swoim paznokciom, po czym uniosłem wzrok ku jej twarzy, po
drodze oceniając talię i parę przyjemnych krągłości. Niezła była, choć jej mały nosek
odrobinę błyszczał.
- Biorę tę sprawę. Siedemdziesiąt pięć dziennie i dwie setki premii, jeśli coś znajdę.
Uśmiechnęła się. Żołądek ścisnął mi się i wystartował na orbitę.
- Dostanie pan dodatkowe dwieście, jeśli dostarczy mi pan zdjęcia. Bardzo mi na nich
zależy. Naprawdę chcę zostać pielęgniarką. - Rzuciła na biurko trzy pięćdziesiątki.
Pozwoliłem, by na mych męskich ustach zatańczył ironiczny uśmieszek.
- Hej, siostro, może dasz się zaprosić na obiad? Właśnie zarobiłem trochę grosza.
Mimowolnie zadrżała z podniecenia i wymamrotała coś o tym, że zawsze miała pociąg
do karłów, więc wiedziałem, że dobrze trafiłem. Potem obdarzyła mnie krzywym uśmiechem,
od którego zgłupiałby nawet Albert Einstein.
- Najpierw proszę znaleźć mordercę mojego brata, panie Paluch. I moje zdjęcia. Potem
możemy się zabawić.
Zamknęła za sobą drzwi. Być może wciąż padał deszcz, ale jakoś tego nie zauważyłem.
Istnieją miejsca w tym mieście, o których nie wspomina biuro promocji turystyki. To
miejsca, gdzie policjanci poruszają się trójkami, jeśli w ogóle się tam zjawią. W mojej pracy
człowiek musi odwiedzać je częściej niż to zdrowe. Najzdrowiej nie bywać tam nigdy.
Czekał na mnie przed barem Luigiego. Podszedłem go od tyłu; moje buty na gumowych
podeszwach stąpały bezszelestnie po lśniącym, mokrym chodniku.
- Cześć, Elek.
Podskoczył i obrócił się gwałtownie, a ja odkryłem, że spoglądam wprost w lufę
czterdziestki piątki.
- A, to ty Paluch. - Szybko schował broń. - Nie nazywaj mnie tak. Dla ciebie jestem
Bernie Melek, kurduplu, i lepiej o tym nie zapominaj.
- Elemelek bardziej mi się podoba, Elek. Kto zabił Humpty'ego Dumptyego?
Elek był dość osobliwym ptakiem, ale w moim zawodzie wybredność nie popłaca. Nie
miałem lepszego kontaktu w podziemiu.
- Pokaż mi kolor swojej forsy.
Zademonstrowałem mu pięćdziesiątkę.
- Do diabła - mruknął. - Jest zielona. Czemu nie mogliby dla odmiany zrobić partii
liliowej albo marengo? - Mimo wszystko przyjął banknot. - Wiem tylko, że Tłuścioch maczał
palce we wszystkim. Nie ma w tym mieście placka, którego by nie skosztował.
- I co?
- Jeden z tych placków nadziano dwudziestoma czterema kosami.
- Że co?
- Mam ci to narysować? Bo... uggh. - Skulił się i runął na chodnik. Z pleców sterczał
mu bełt strzały. Elemelek już nigdy nie zaśpiewa.
***
Sierżant Robin pochylił się i spojrzał z góry na ciało, a potem, także z góry, na mnie.
- A niech mnie dunder świśnie - rzekł - jeśli to nie Tomcio Paluch we własnej osobie.
- Nie zabiłem Elemelka, sierżancie.
- I przypuszczam, że anonimowy telefon, który odebraliśmy na komisariacie,
informujący, że jeszcze dzisiaj zamierzasz załatwić świętej pamięci pana Melka, to zwykła
podpucha?
- Jeśli go zabiłem, gdzie są moje strzały? - Otworzyłem paczkę gumy i zacząłem żuć. -
Ktoś mnie wrabia.
Sierżant pyknął z fajeczki z pianki morskiej, potem odłożył ją i zamyślony zagrał na
swym oboju kilka taktów z uwertury do „Wilhelma Tella".
- Może tak, może nie. Ale wciąż jesteś podejrzany. Nie wyjeżdżaj z miasta. I, Paluch...
- Tak?
- Śmierć Dumpty'ego to był wypadek. Tak stwierdził koroner, ja też tak mówię. Zostaw
tę sprawę.
Zastanowiłem się chwilę, potem pomyślałem o pieniądzach i dziewczynie.
- Nic z tego, sierżancie.
Wzruszył ramionami.
- To twój pogrzeb. - Zabrzmiało to, jakby faktycznie się na niego zapowiadało.
Ogarnęło mnie dziwne przeczucie, że może ma rację.
- To nie twoja liga, Paluch, grasz teraz z dużymi chłopcami. A to bardzo niezdrowe.
Z tego co pamiętałem z czasów szkolnych, miał rację. Za każdym razem, kiedy grałem
z dużymi chłopakami, bili mnie na kwaśne jabłko. Ale skąd - jakim cudem Robin o tym
wiedział? I wtedy przypomniałem sobie coś jeszcze.
To właśnie Robin bił mnie najczęściej.
***
Uznałem, że czas na coś, co my, zawodowcy, nazywamy pracą u podstaw. Zacząłem
dyskretnie rozpytywać się po mieście, ale nie dowiedziałem się o Dumptym niczego, czego
nie wiedziałbym wcześniej.
Humpty Dumpty był prawdziwym śmierdzącym jajkiem. Pamiętam, kiedy pierwszy raz
zjawił się w mieście - młody i bystry treser, organizujący pokazy sztuczek w wykonaniu
trzech ślepych myszy. Bardzo szybko zszedł na złą drogę. Hazard, wódka, kobiety, ta sama
stara śpiewka. Bystry dzieciak sądzi, że w Bajkowie złoto leży na ulicach, i nim się obejrzy,
już jest za późno.
Dumpty zaczął od wymuszeń i kradzieży na małą skalę - jego tresowane dziki o ostrych
kłach zaganiały ludzi na drzewa, a on zbierał porzucone rzeczy i sprzedawał na czarnym
rynku. Potem przerzucił się na szantaż - najgorsze świństwo jakie istnieje. Wówczas to jedyny
raz skrzyżowały się nasze drogi. Młody chłopak z towarzystwa - nazwijmy go pan Kotek -
zatrudnił mnie, bym odzyskał kompromitujące zdjęcia, na których widać było, z kim leżał w
łóżeczku. Zdobyłem je, ale nauczyłem się też, że niezdrowo jest wtrącać się do spraw
Tłuściocha, a nigdy nie popełniam dwa razy tego błędu. Do diabła, w mojej profesji nie stać
mnie na to, by nawet raz popełnić ten sam błąd.
Życie jest ciężkie. Pamiętam, jak w mieście zjawiła się dziewczynka z zapałkami... Ale
nie, nie chcecie słuchać o moich problemach. Jeśli jeszcze nie zginęliście, macie przecież
własne.
W archiwum gazety sprawdziłem wszystko, co mieli na temat śmierci Dumpty'ego. W
jednej chwili siedział na murze, w drugiej leżał w kawałkach pod nim. Wszystkie konie Króla
i wszyscy żołnierze zjawili się na miejscu w ciągu kilku minut, ale on potrzebował czegoś
więcej niż pierwszej pomocy. Wezwano doktora Ojboli - kumpla Dumpty'ego z czasów pracy
ze zwierzętami - choć nie wiem, co mógłby zdziałać doktorek, kiedy gość nie żyje.
Jedną chwileczkę - doktor Ojboli!
W moim zawodzie zdarza się czasem takie uczucie: dwie szare komórki zderzą się jak
trzeba i po sekundzie masz już prawdziwy pożar mózgu.
Pamiętacie klienta, który się nie zjawił - tego, na którego czekałem cały dzień na rogu?
Przypadkowa śmierć. Nie zadałem sobie trudu, by to sprawdzić - nie stać mnie na
marnowanie czasu na klientów, którzy i tak nie zapłacą.
Wyglądało na to, że miałem trzy trupy. Nie jednego.
Sięgnąłem po telefon i zadzwoniłem na komisariat.
- Mówi Paluch - poinformowałem dyżurnego. - Połączcie mnie z sierżantem Robinem.
Usłyszałem trzask, a potem jego głos.
- Tu Robin.
- Mówi Paluch.
- Cześć, Tomciu. - Cały stary Robin. Już gdy byliśmy dziećmi naśmiewał się z mojego
wzrostu. - W końcu doszedłeś do tego, że śmierć Dumptyego to wypadek?
- Nie, teraz prowadzę śledztwo w sprawie trzech śmierci. Tłuściocha, Berniego Melka i
doktora Ojboli.
- Ojboli? Chirurga plastycznego? Zginął w wypadku.
- Jasne, a twoja matka była żoną twojego ojca.
Przez chwilę milczał.
- Paluch, jeśli dzwonisz tu żeby wygadywać świństwa, to daj sobie spokój. Jakoś mnie
to nie bawi.
- W porządku, mądralo. Skoro śmierć Humptyego Dumpty'ego to wypadek, tak samo
jak doktora Ojboli, powiedz mi jedno: kto zabił Elemelka?
Rzadko oskarżają mnie o zbyt wybujałą wyobraźnię, przysiągłbym jednak, że w tym
momencie usłyszałem, jak uśmiechnął się z drugiej strony.
- Ty, Paluchu. Stawiam na to moją odznakę.
W słuchawce zapadła cisza.
***
W moim biurze było zimno i ponuro, toteż wybrałem się do baru Joego w poszukiwaniu
towarzystwa i drinka. Albo paru.
Dwadzieścia cztery kosy. Martwy lekarz. Tłuścioch. Elemelek. Do diaska, w tej sprawie
było więcej dziur niż w szwajcarskim serze i więcej splątanych wątków niż w podartej
makramie. I skąd w tym wszystkim wzięła się smakowita panna Dumpty? Ona i ja, świetna
byłaby z nas para. Kiedy to wszystko się skończy, może wyskoczylibyśmy razem do małego
hoteliku należącego do Luiego, gdzie nikt nie pyta o akt ślubu. Nazywają go Chatką z
Piernika.
Zawołałem barmana.
- Hej, Joe.
- Tak, panie Paluch? - Czyścił właśnie kieliszek szmatą, która za lepszych czasów
pełniła rolę koszuli.
- Poznałeś kiedyś siostrę Tłuściocha?
Podrapał się po policzku.
- Nie przypominam sobie. Siostrę... że co? Tłuścioch nie miał siostry.
- Jesteś pewien?
- Jasne, że jestem. Pamiętam, kiedy moja siostra urodziła pierwsze dziecko,
powiedziałem Tłuściochowi, że zostałem wujem. A on spojrzał na mnie, jak to on, i mówi „Ja
nigdy nie zostanę wujem, Joe. Nie mam sióstr, braci ani w ogóle żadnej rodziny".
Skoro tajemnicza panna Dumpty nie była jego siostrą, to kim była?
- Powiedz mi, Joe, widziałeś go kiedyś w towarzystwie cizi, mniej więcej tego wzrostu i
takich kształtów? - Moje dłonie zakreśliły parę parabol. - Wygląda jak bogini miłości w
kolorze blond.
Pokręcił głową.
- Nigdy nie widziałem go z żadną lalunią. Ostatnio spotykał się często z jakimś
medykiem, ale tak na prawdę obchodziły go tylko jego świrnięte zwierzaki i ptaki.
Pociągnąłem łyk drinka. O mało nie przepalił mi gardła na wylot.
- Zwierzaki? Sądziłem, że dał sobie z tym spokój.
- Nie, parę tygodni temu przyszedł tu z całym stadem kosów, które uczył śpiewać „Czyż
to nie pyszny placek dla lala".
- Lala?
- Właśnie. Nie mam pojęcia dla kogo.
Odstawiłem szklankę. Parę kropel wylało się na bar, patrzyłem, jak zżerają farbę.
- Dzięki, Joe, bardzo mi pomogłeś. - Wręczyłem mu dziesięciodolarówkę. - To za
informacje - dodałem. - Nie wydaj wszystkiego od razu.
W moim zawodzie tylko takie żarciki pozwalają człowiekowi nie zwariować.
***
Pozostał mi jeszcze jeden kontakt. Matka Gąska. Znalazłem budkę i wybrałem jej
numer.
- Sklepik Matki Gąski - ciastka, ciasteczka i licencjonowana garkuchnia.
- Tu Paluch, Mamo.
- Tomcio? Nie mogę z tobą rozmawiać. To niebezpieczne.
- Przez pamięć dawnych czasów, słodziutka. Jesteś mi coś winna.
Dwóch marnych złodziejaszków włamało się kiedyś do Mamy i zabrało wszystko.
Wytropiłem ich i zwróciłem jej ciastka i garnki.
- Zgoda, ale wcale mi się to nie podoba.
- Mamo, wiesz wszystko, co dotyczy jedzenia w tym mieście. Jakie znaczenie ma
placek z dwudziestoma czterema tresowanymi kosami?
Zagwizdała głośno, przeciągle.
- Naprawdę nie wiesz?
Gdybym wiedział, nie pytałbym.
- Powinieneś częściej czytać rubrykę dworską, skarbie. Rany, wierz mi, to nie twoja
liga.
- No, dalej, Mamo, wykrztuś to.
- Tak się składa, że to szczególne danie parę tygodni temu podano samemu Królowi...
Tomcio, jesteś tam?
- Jestem, Mamo - odparłem cicho. - Nagle mnóstwo rzeczy nabrało sensu.
Odłożyłem słuchawkę.
Zaczynało wyglądać na to, że mały Tomcio Paluch natrafił na naprawdę soczysty
placek.
Z nieba padał deszcz, zimny, niezmienny.
Wezwałem taksówkę.
Kwadrans później wyłoniła się, kopcąc, z ciemności.
- Spóźniłeś się.
- Złóż skargę w biurze promocji turystyki.
Wspiąłem się na tylne siedzenie, opuściłem szybę i zapaliłem papierosa. I pojechałem
na spotkanie z Królową.
***
Drzwi wiodące do prywatnej części pałacu były zamknięte. To część, której publika nie
widuje, ale ja nigdy nie należałem do publiki, a niewielki zamek okazał się żadną przeszkodą.
Drzwi do prywatnych komnat, ozdobione wielkim czerwonym sercem okazały się otwarte,
zapukałem zatem i wszedłem, nie czekając na odpowiedź.
Królowa Kier była sama. Stała przed lustrem. W jednej dłoni trzymała talerz ciasteczek,
drugą pudrowała nosek. Obróciła się, ujrzała mnie i sapnęła głośno, upuszczając ciastka.
- Cześć, Króluniu - rzuciłem. - A może wolisz, że bym nazywał cię Jill?
Nawet bez blond peruki niezła z niej była lala.
- Wynoś się stąd - syknęła.
- Raczej nie, paniusiu. - Przysiadłem na łóżku. - Pozwól, że coś ci opowiem.
- Proszę. - Sięgnęła za siebie w stronę ukrytego guzika alarmu.
Pozwoliłem jej go nacisnąć. Po drodze przeciąłem przewody - w moim zawodzie nie ma
czegoś takiego jak nadmiar ostrożności.
- Pozwól, że coś ci opowiem.
- Już to mówiłeś.
- Zrobię to po mojemu.
Zapaliłem papierosa. Wąska smużka błękitnego dymu poszybowała ku niebu.
Wiedziałem, że ja także tam trafię, jeśli moje przeczucie okaże się błędne. Ale z wiekiem
nauczyłem się ufać przeczuciom.
- Powiedz, co o tym sądzisz. Dumpty - Tłuścioch - nie był twoim bratem. Nie był nawet
twoim przyjacielem. W rzeczywistości cię szantażował. Wiedział o twoim nosie.
Zbielała bardziej niż większość trupów, które zdarzyło mi się oglądać. Uniosła dłoń,
zakrywając świeżo upudrowany nosek.
- Widzisz, od wielu lat znam Tłuściocha. Dawno, dawno temu nieźle zarabiał, tresując
zwierzęta i ptaki i zlecając im różne ciemne sprawki. Toteż pomyślałem sobie... Ostatnio
miałem klienta, który się nie zgłosił, bo wcześniej ktoś go załatwił. Doktor Ojboli, dawny
weterynarz, obecnie chirurg plastyczny. Według oficjalnej wersji usiadł za blisko ognia i się
stopił.
Przypuśćmy jednak, że zabito go, by nie zdradził nikomu czegoś, o czym wiedział.
Dodałem dwa do dwóch i zgarnąłem pulę. Zrekonstruujmy całą scenę: byłaś w ogrodzie -
pewnie wieszałaś pranie - gdy zjawił się kos, jeden z tresowanych ptaków Dumptyego z
placka, i oddziobał ci nos.
Stałaś tak w ogrodzie, zasłaniając dłonią twarz, kiedy nagle zjawił się Tłuścioch z
propozycją nie do odrzucenia. Miał cię przedstawić chirurgowi plastycznemu, który za
odpowiednią cenę załatwi ci nowy nos, równie dobry jak stary i nikt się o niczym nie dowie.
Jak dotąd się zgadza?
Tępo pokiwała głową. Dopiero po chwili zdołała się odezwać.
- Mniej więcej. Tyle że uciekłam do siebie, by się posilić bułką z masłem. Tam mnie
znalazł.
- W porząsiu. - Na jej policzkach pojawił się cień rumieńca. - Przeszłaś operację u
Ojboli i nikt o niczym nie wiedział, dopóki Dumpty nie poinformował cię, że ma zdjęcia z
całego zabiegu. Musiałaś się go pozbyć. Parę dni później spacerowałaś po ogrodach i nagle
zobaczyłaś Dumpty'ego. Siedział na murze, zwrócony do ciebie plecami i patrzył w dal. W
ataku szału popchnęłaś i Humpty Dumpty spadł z muru.
Teraz już naprawdę miałaś kłopoty. Nikt nie podejrzewał cię o morderstwo. Ale gdzie
się podziały zdjęcia? Ojboli ich nie miał, choć wyczuł pismo nosem i trzeba go było załatwić
- bo mógł się ze mną spotkać. Nie wiedziałaś jednak, ile mi powiedział, i wciąż nie miałaś
zdjęć, więc wynajęłaś mnie, żebym je znalazł. I to był twój błąd, siostro.
Jej dolna warga zadrżała, moje serce także.
- Nie wydasz mnie chyba, prawda?
- Siostro, dziś po południu próbowałaś mnie wrobić. Nie wybaczam takich rzeczy.
Trzęsącą się ręką zaczęła rozpinać bluzkę.
- Może zdołamy jakoś dojść do porozumienia?
Pokręciłem głową.
- Przykro mi, wasza wysokość. Pani Paluchowa nauczyła swojego syna trzymać się z
dala od arystokracji. Szkoda, ale tak to już jest.
Dla bezpieczeństwa odwróciłem wzrok, co okazało się pomyłką. Nim zdążyłbyś
zagwizdać pobudkę, w jej dłoniach pokazał się maleńki damski pistolecik, celujący wprost we
mnie. Spluwa nie była duża, ale wiedziałem, że ma dostatecznego kopa, by trwale wyłączyć
mnie z gry.
Lalunia była mordercza.
- Proszę odłożyć broń, wasza wysokość.
Sierżant Robin wszedł przez drzwi sypialni, ściskając w potężnej jak szynka łapie
policyjny rewolwer.
- Przepraszam, że cię podejrzewałem, Paluch - dodał sucho. - Choć w sumie to masz
szczęście, niech mnie dunder świśnie. Kazałem cię śledzić i w efekcie podsłuchałem całą
rozmowę.
- Cześć, sierżancie. Dzięki, że wpadłeś, ale to jeszcze nie wszystko. Zechcesz usiąść i
posłuchać do końca?
Skinął głową i usiadł obok drzwi, jego broń nawet nie drgnęła.
Wstałem z łóżka i podszedłem do Królowej.
- Bo widzisz, laluniu, nie powiedziałem ci, kto miał fotki twojej operacji. Humpty
Dumpty, kiedy go zabiłaś.
Między doskonałymi brwiami pojawiła się urocza zmarszczka.
- Nie rozumiem... Kazałam przeszukać ciało.
- Jasne, po wszystkim. Ale jako pierwsi na miejscu zjawili się żołnierze Króla. Gliny. I
jeden z nich zabrał kopertę. Kiedy już wszystko by ucichło, szantaż znów by się zaczął, tyle
że tym razem nie wiedziałabyś kogo zabić. I jestem ci winien przeprosiny. - Schyliłem się, by
zawiązać sznurówkę.
- Czemu?
- Oskarżyłem cię o to, że dziś po południu próbowałaś mnie wrobić. Nie zrobiłaś tego.
Ta strzała należała do chłopaka, który najlepiej w naszej szkole strzelał z łuku. Powinienem
był od razu rozpoznać to charakterystyczne upierzenie. Czyż nie tak - dodałemo dwracając się
do drzwi - Robinie „Hoodzie"?
Udając, że zawiązuję but, zebrałem z podłogi parę ciasteczek z dżemem Królowej.
Teraz cisnąłem jedno w górę i celnym rzutem stłukłem jedyną żarówkę w pokoju.
Opóźniło to strzelaninę o zaledwie kilka sekund, ale kilka sekund wystarczyło mi w
zupełności. I podczas gdy Królowa Kier i sierżant Robin „Hood" z entuzjazmem rozwalali się
na drobne kawałki, ja się zmyłem.
W mojej profesji trzeba pilnować swojego szefa.
Chrupiąc ciasteczko, wyszedłem z pałacowych ogrodów na ulicę. Przystanąłem przy
kuble ze śmieciami, próbując spalić brązową kopertę pełną zdjęć, którą wyciągnąłem z
kieszeni Robina, kiedy go mijałem, ale deszcz padał tak mocno, że nie chciała się zająć
ogniem.
Kiedy wróciłem do siebie, zadzwoniłem do biura promocji turystyki, żeby się
poskarżyć. Powiedzieli, że deszcz jest potrzebny rolnikom, a ja odparłem, co mogą sobie z
nim zrobić.
Oznajmili, że wszystkim jest ciężko.
A ja mruknąłem.
- No tak.
Trollowy most
Na początku lat sześćdziesiątych, gdy miałem trzy czy cztery lata, zlikwidowano
większość torów kolejowych. Władze zmasakrowały wówczas całą sieć kolejową. Odtąd
można było pojechać tylko do Londynu, a miasteczko, w którym mieszkałem, stało się
końcem trasy.
Oto moje najwcześniejsze wyraźne wspomnienie: miałem półtora roku. Matka leżała w
szpitalu i rodziła moją siostrę, a babcia zabrała mnie na spacer na most i uniosła, bym mógł
oglądać przejeżdżający w dole pociąg, dyszący i dymiący niczym czarny, żelazny smok.
W ciągu następnych kilku lat wycofano ostatnie parowozy. Wraz z nimi zlikwidowano
sieć torów, łączącą wioski z miastami, miasteczka z wsiami.
Nie wiedziałem, że pociągi mogą zniknąć. Gdy skończyłem siedem lat, przeszły do
historii.
Mieszkaliśmy w starym domu na przedmieściach. Puste pola naprzeciwko leżały
odłogiem. Często przełaziłem przez płot, kładłem się w cieniu niewielkiej kępy sitowia i
czytałem książki albo też, gdy ogarniała mnie żądza przygody, badałem tereny opuszczonej
posiadłości za polami. Był tam stary, zarośnięty, ozdobny staw, nad którym przerzucono niski
drewniany mostek. W trakcie moich wypraw do ogrodów i lasów dworskich nigdy nie
natknąłem się na żadnego strażnika bądź dozorcę. Nigdy też nie próbowałem wchodzić do
samego domu. Wolałem nie kusić losu, a zresztą wierzyłem święcie, że wszystkie puste stare
domy są nawiedzone.
Nie oznacza to, że byłem naiwny. Po prostu wierzyłem we wszystko co mroczne i
niebezpieczne. Jeden z głównych artykułów mej dziecięcej wiary głosił, iż noc przynosi ze
sobą duchy i wiedźmy, wygłodniałe, łopoczące płaszczami i odziane w czerń.
Na szczęście obowiązywała też zasada odwrotna. Dzień oznaczał bezpieczeństwo. Za
dnia nic mi nie groziło.
Rytuał: ostatniego dnia letniego semestru w drodze ze szkoły zdejmowałem buty i
skarpetki, i niosąc je w rękach, maszerowałem brukowaną kamieniami ścieżką na miękkich,
różowych, bosych stopach. Podczas wakacji wkładałem buty wyłącznie pod przymusem, na
co dzień napawając się wolnością od obuwia, dopóki we wrześniu nie rozpoczął się kolejny
rok szkolny.
Gdy miałem siedem lat, odkryłem ścieżkę biegnącą przez las. Było właśnie lato, jasne i
gorące. Tego dnia bardzo oddaliłem się od domu.
Zwiedzałem okolicę. Minąłem dwór, patrzący na mnie ślepymi, zabitymi deskami
oczami okien. Przeszedłem przez posiadłość i przez nieznany mi las. Zsunąłem się po
stromym zboczu i odkryłem, że stoję na zupełnie nieznanej cienistej ścieżce wśród gęstych
drzew. Przenikające przez liście światło miało odcień zieleni i złota. Wydało mi się, że
trafiłem do krainy czarów. Wzdłuż ścieżki biegł wąski strumyk, w którym roiło się od
maleńkich przezroczystych krewetek. Łapałem je i patrzyłem, jak wiją się i szamocą na mych
palcach. Potem wkładałem je do wody.
Ruszyłem naprzód ścieżką. Była idealnie prosta, porośnięta krótką trawą. Od czasu do
czasu natrafiałem na wspaniałe kamienie: obłe bryłki stopionej skały, brązowe, fioletowe i
czarne. Kiedy uniosło się je do światła, ich powierzchnia płonęła wszystkimi barwami tęczy.
Przekonany, że muszą być niezwykle cenne, wypchałem nimi kieszenie.
Szedłem tak i szedłem cichym złocistozielonym korytarzem i nikogo nie widziałem.
Nie czułem głodu ani pragnienia, jedynie ciekawość, dokąd wiedzie ścieżka. Była
idealnie prosta i absolutnie płaska. Sama ścieżka w ogóle się nie zmieniała, ale otaczający ją
krajobraz owszem. Z początku szedłem dnem wąwozu; po obu stronach wznosiły się strome,
porośnięte trawą ściany. Później ścieżka prowadziła górą. Idąc, widziałem kołyszące się w
dole czubki drzew i dachy nielicznych odległych budynków. Moja ścieżka, wciąż płaska i
prosta, przecinała wzgórza i doliny. W końcu w jednej z dolin ujrzałem most.
Zbudowano go z czerwonych cegieł. Tworzył wyniosły, zakrzywiony łuk nad ścieżką. Z
boku dostrzegłem kamienne stopnie, wycięte w brzegu. U góry zamykała je mała, drewniana
furtka.
Obecność jakiegokolwiek śladu istnienia istot ludzkich na mej ścieżce zdumiała mnie,
bo od tej pory uwierzyłem już, iż jest ona czymś naturalnym, niczym wulkan. Teraz,
wiedziony bardziej ciekawością niż czymkolwiek innym (ostatecznie przeszedłem już setki
mil, albo tak przynajmniej sądziłem, i mogłem być absolutnie wszędzie), wspiąłem się po
kamiennych schodach i przeszedłem przez furtkę.
Znalazłem się nigdzie.
Szczyt mostu pokrywało błoto. Po obu stronach rozciągały się łąki. Na jednej rosła
trawa, na drugiej ktoś posiał zboże. W zaschniętym błocie odcisnęły się ślady szerokich opon
traktora. Przeszedłem przez most, by się upewnić: żadnego tupania. Moje bose stopy
poruszały się bezszelestnie. W promieniu wielu mil nie było niczego, jedynie pola, zboże i
drzewa.
Zerwałem kłos pszenicy i zacząłem wyłuskiwać słodkie ziarna, obierając je między
palcami, a potem przeżuwając z namysłem. Wtedy zorientowałem się, że robię się głodny, i
wróciłem po schodach na opuszczony tor. Czas wracać do domu. Nie zgubiłem się.
Wystarczyło tylko, bym podążył ścieżką.
Pod mostem czekał na mnie troll.
- Jestem troll - oznajmił. Milczał przez chwilę, po czym dodał od niechcenia: - Fol rol
de ol rol.
Był olbrzymi. Jego głowa sięgała szczytu ceglanego łuku. Był też przezroczysty: przez
jego ciało dostrzegałem cegły i drzewa, przyciemnione, lecz widoczne. Zupełnie jakby
wszystkie moje koszmary stały się ciałem. Miał wielkie, mocne zęby, mordercze szpony i
silne, włochate dłonie. Długie włosy przypominały czuprynę jednego z małych plastikowych
maszkaronów mojej siostry. Oczy miał wyłupiaste i był nagi. Jego penis zwisał z gęstwiny
splątanych włosów między nogami.
- Usłyszałem cię, Jack - szepnął, a jego głos przywodził na myśl wiatr. - Usłyszałem,
jak tupiesz na moim moście, a teraz pożrę twoje życie.
Miałem zaledwie siedem lat. Był jednak dzień i nie pamiętam, abym się bał. Lepiej, by
to dzieci stawały oko w oko z elementami bajek - są lepiej przygotowane na taką
konfrontację.
- Nie pożeraj mnie - powiedziałem do trolla. Miałem na sobie pasiastą, brązową
koszulkę i brązowe sztruksy. Włosy też miałem brązowe. Brakowało mi zęba z przodu.
Uczyłem się gwizdać między zębami, ale jak dotąd bez powodzenia.
- Zamierzam pożreć twoje życie, Jack - odparł troll.
Spojrzałem mu prosto w twarz.
- Wkrótce na ścieżce zjawi się moja starsza siostra - skłamałem. - Będzie znacznie
smaczniejsza niż ja. Zjedz ją zamiast mnie.
Troll powęszył w powietrzu i uśmiechnął się.
- Jesteś sam - rzekł. - Na ścieżce nie ma niczego innego, absolutnie niczego. - Potem
nachylił się i przesunął po moim ciele palcami, zupełnie jakby twarz musnęło mi stadko
motyli, jakby dotykał jej ślepy człowiek. Troll powąchał palce i potrząsnął olbrzymią głową. -
Ty w ogóle nie masz starszej siostry. Tylko młodszą, która dziś została u przyjaciółki.
- Potrafisz to stwierdzić po zapachu? - spytałem zdumiony.
- Trolle umieją wywęszyć tęczę. Trolle umieją wywęszyć gwiazdy - szepnął ze
smutkiem. - Trolle czują woń snów, które śniłeś, nim jeszcze przyszedłeś na świat. Podejdź
do mnie, a ja pożrę twoje życie.
- Mam w kieszeni szlachetne kamienie - poinformowałem trolla. - Weź je sobie. Spójrz.
- Pokazałem mu znalezione wcześniej klejnoty z lawy.
- Żużel - oświadczył troll. - Porzucone odpady z parowców. Nie mają żadnej wartości.
Otworzył szeroko usta. Ostre zęby, oddech cuchnący pleśnią i wilgocią spod świata.
- Jem. Już.
Z każdą chwilą stawał się coraz bardziej cielesny, coraz prawdziwszy, a świat na
zewnątrz tracił barwy, zaczynał blednąc.
- Zaczekaj! - Wbiłem stopy w wilgotną ziemię pod mostem. Poruszyłem palcami,
trzymając się kurczowo rzeczywistego świata. Spojrzałem mu prosto w wielkie oczy. - Nie
chcesz wcale pożerać mojego życia, jeszcze nie. Ja... mam dopiero siedem lat. W ogóle
jeszcze nie żyłem. Jest wiele książek, których nie zdążyłem przeczytać. Nigdy nie leciałem
samolotem. Wciąż nie potrafię gwizdać, nie do końca. Może mnie wypuścisz? Kiedy będę
starszy, większy i smaczniejszy, wrócę do ciebie.
Troll przyglądał mi się oczami płonącymi niczym reflektory.
Potem skinął głową.
- Zatem do zobaczenia, kiedy wrócisz - rzekł. I uśmiechnął się.
Odwróciłem się i pomaszerowałem prostą, milczącą ścieżką, na której kiedyś leżały
tory kolejowe.
Po chwili zacząłem biec.
Pędziłem skąpaną w zielonym świetle dróżką, dysząc i sapiąc, dopóki nie poczułem
kłującego bólu pod żebrami, ostrej kolki. Trzymając się za bok, dotarłem do domu.
***
Gdy dorastałem, pola zaczęły znikać. Wzdłuż ulic ochrzczonych nazwami dzikich
kwiatów i mianami szanowanych autorów wyrastały kolejne rzędy domów. Nasz dom - stary,
zniszczony wiktoriański budynek - został sprzedany i zburzony. W ogrodzie wyrosły nowe
bloki.
Budowano je wszędzie.
Raz zabłądziłem w nowej dzielnicy, pokrywającej dwie łąki, których każdy skrawek
znałem kiedyś na pamięć. Nie miałem jednak nic przeciw temu, by zniknęły. Stary dwór
został kupiony przez międzynarodową spółkę. W majątku wzniesiono kolejne budynki.
Minęło osiem lat, nim wróciłem na stary szlak kolejowy, a kiedy to zrobiłem, nie byłem
sam.
Miałem piętnaście lat. Już dwa razy zdążyłem zmienić szkołę. Dziewczyna miała na
imię Louise. Była moją pierwszą miłością.
Kochałem jej szare oczy i cienkie jasnobrązowe włosy, a także niezręczny sposób
poruszania (zupełnie jak jelonek, który dopiero uczy się chodzić. Wiem, że brzmi to bardzo
głupio, i przepraszam). Kiedy miałem trzynaście lat, zobaczyłem, jak żuje gumę, i wpadłem
po uszy, niczym samobójca do rzeki.
Główną przeszkodę w mojej miłości do Louise stanowił fakt, że byliśmy najlepszymi
przyjaciółmi i oboje spotykaliśmy się z innymi ludźmi. Nigdy jej nie powiedziałem, że ją
kocham, czy nawet, że mi się podoba. Byliśmy kumplami.
Tego wieczoru siedzieliśmy u niej, w jej pokoju, i słuchaliśmy płyty „Rattus
Norvegicus", pierwszego longplaya The Stranglers. Właśnie zaczynał królować punk i
wszystko stawało się takie podniecające, świat nieskończonych możliwości, tak w muzyce,
jak i poza nią. W końcu nadeszła pora powrotu do domu. Louise postanowiła mi towarzyszyć.
Niewinnie wzięliśmy się za ręce, jak to kumple, i ruszyliśmy spacerkiem. Po dziesięciu
minutach dotarliśmy do mnie.
Na niebie świecił jasny księżyc; otaczała nas kraina pozbawiona barw. Noc była ciepła.
Dotarliśmy do mojego domu, dostrzegliśmy światła w oknach i stanęliśmy na
podjeździe, rozmawiając o zespole, który zamierzałem założyć. Nie weszliśmy do środka.
Potem postanowiłem, że odprowadzę ją do domu. Wróciliśmy.
Opowiedziała mi o bitwach, które staczała z młodszą siostrą, podkradającą jej
kosmetyki i perfumy. Louise podejrzewała, że siostra uprawiała już seks z chłopakami. Sama
Louise jeszcze tego nie robiła, tak jak ja.
Staliśmy na drodze przed jej domem pod żółtą, sodową latarnią. Patrzyliśmy na swe
czarne usta i blado-żółte twarze.
Uśmiechaliśmy się do siebie.
Potem ruszyliśmy naprzód, wybierając ciche ulice i puste zaułki. W jednej z nowych
dzielnic mieszkaniowych skręciliśmy na ścieżkę prowadzącą do lasu.
Ścieżka była prosta i ciemna, lecz światła odległych domów lśniły niczym naziemne
gwiazdy, a księżyc dostatecznie oświetlał nam drogę. Raz jeden przestraszyliśmy się, gdy tuż
przed nami coś zaczęło węszyć i prychać. Zbliżyliśmy się i ujrzeliśmy, że to borsuk.
Wybuchnęliśmy śmiechem, po czym uścisnęliśmy się i ruszyliśmy dalej.
Rozmawialiśmy cicho o bzdurach, o tym, o czym marzymy, czego pragniemy.
I cały ten czas chciałem ją pocałować, pomacać piersi, a może nawet wsunąć rękę
między nogi.
W końcu dostrzegłem szansę. Nad ścieżką wznosił się stary, ceglany most.
Przystanęliśmy pod nim. Przytuliłem się do niej. Jej usta otwarły się pod moimi wargami.
I wtedy zesztywniała, zrobiła się zimna i zastygła w bezruchu.
- Witaj - powiedział troll.
Puściłem Louise. Pod mostem było ciemno, lecz sylwetka trolla wypełniała mrok.
- Zamroziłem ją - oznajmił troll - abyśmy mogli porozmawiać. Teraz zamierzam pożreć
twoje życie.
Serce waliło mi w piersi. Całe ciało drżało. - Nie.
- Powiedziałeś, że do mnie wrócisz. I wróciłeś. Czy nauczyłeś się gwizdać?
- Tak.
- To świetnie. Ja nigdy nie umiałem gwizdać. - Powęszył. - Cieszę się. Obrosłeś w życie
i doświadczenie. Więcej do jedzenia, więcej dla mnie.
Chwyciłem Louise, sztywnego zombi, i pchnąłem ją naprzód.
- Nie zabieraj mnie, nie chcę umierać. Weź ją. Założę się, że jest smaczniejsza niż ja, i o
dwa miesiące starsza. Czemu nie weźmiesz jej?
Troll milczał.
Obwąchał Louise od stóp do głów - stopy i krocze, piersi, włosy.
Potem spojrzał na mnie.
- Jest niewinna - oznajmił. - Ty nie. Nie chcę jej. Chcę ciebie.
Podszedłem do skraju mostu i spojrzałem w górę na gwiazdy świecące na niebie.
- Ale jeszcze tak wielu rzeczy nie zrobiłem - rzekłem na poły do siebie. - To znaczy,
nigdy... nigdy się nie kochałem i nigdy nie byłem w Ameryce. Nie... - Urwałem. - Jeszcze
niczego nie zrobiłem. Jeszcze nie.
Troll nie odpowiedział.
- Mógłbym do ciebie wrócić, kiedy będę starszy. Milczał.
- Wrócę. Daję słowo.
- Wrócisz do mnie? - spytała Louise. - Czemu? Dokąd się wybierasz?
Odwróciłem się. Troll zniknął, a dziewczyna, którą zdawało mi się, że kocham, stała
wśród cieni pod mostem.
- Wracamy do domu - oznajmiłem. - Chodź.
Wróciliśmy, nie odzywając się ani słowem.
Niedługo potem zaczęła umawiać się na randki z perkusistą zespołu punk rockowego,
który założyłem. Znacznie później wyszła za mąż za kogoś innego. Spotkaliśmy się kiedyś w
pociągu, gdy była już mężatką. Spytała, czy pamiętam tamten wieczór. Odparłem, że tak.
- Tamtego wieczoru naprawdę cię lubiłam, Jack - powiedziała. - Sądziłam, że chcesz
mnie pocałować. Myślałam, że spróbujesz się ze mną umówić. Zgodziłabym się, gdybyś to
zrobił.
- Ale nie zrobiłem.
- Nie - rzekła. - Nie zrobiłeś. - Miała krótko ostrzyżone włosy. Było jej w nich nie do
twarzy.
Nigdy więcej jej nie widziałem. Szczupła kobieta o wymuszonym uśmiechu nie była
dziewczyną, którą kochałem. Czułem się niezręcznie, rozmawiając z nią.
***
Przeprowadziłem się do Londynu. Potem, kilka lat później, wróciłem, lecz miasto, w
którym się znalazłem, nie było tym, jakie pamiętałem. Pola, farmy, małe kamienne dróżki
zniknęły, toteż, gdy już mogłem, przeprowadziłem się do małej wioski dziesięć mil dalej.
Zabrałem ze sobą rodzinę - byłem już żonaty i dzieciaty - i zamieszkaliśmy w starym
domu, niegdyś pełniącym rolę dworca kolejowego. Tory wykopano. Stare małżeństwo,
mieszkające naprzeciw nas, uprawiało na ich miejscu warzywa.
Zaczynałem się starzeć. Pewnego dnia dostrzegłem siwy włos. Kiedy indziej usłyszałem
nagranie własnego głosu i uświadomiłem sobie, że brzmi on zupełnie jak głos mojego ojca.
Pracowałem w Londynie w dziale wyławiania talentów jednej z największych wytwórni
płytowych. Dojeżdżałem do miasta pociągiem, czasami wracałem na noc.
W Londynie musiałem utrzymywać małe mieszkanko. Trudno wracać do domu, gdy
zespół, który sprawdzamy, nie wywleka się na scenę przed północą. Oznaczało to też, że
łatwo mogę wykręcić numerek na boku, jeśli tylko mam ochotę, a miałem.
Sądziłem, że Eleanora - tak nazywa się moja żona; chyba powinienem był wspomnieć o
tym wcześniej - nie wie o innych kobietach. Jednakże pewnego zimowego dnia wróciłem z
dwutygodniowego wyjazdu do Nowego Jorku i zastałem pusty, zimny dom.
Nie zostawiła mi liściku, lecz prawdziwy list: piętnaście stron starannie wypisanych na
maszynie. Każde słowo było prawdziwe, łącznie z post scriptum, które brzmiało: „Tak
naprawdę mnie nie kochasz. Nigdy nie kochałeś".
Włożyłem gruby płaszcz i wyszedłem z domu, wędrując wprost przed siebie,
oszołomiony i lekko odrętwiały.
Ziemi nie pokrywał śnieg, było jednak mroźno. Liście chrzęściły mi pod stopami. Na tle
surowego, szarego zimowego nieba ostro odcinały się czarne szkielety drzew.
Szedłem poboczem. Mijały mnie samochody, zmierzające do i z Londynu. W pewnej
chwili potknąłem się o na wpół pogrzebaną w stosie brązowych liści gałąź i rozdarłem sobie
spodnie oraz skaleczyłem nogę.
Dotarłem do następnej wioski. Pod kątem do drogi płynęła rzeka. Obok niej
dostrzegłem ścieżkę, której nigdy dotąd nie widziałem. Skręciłem na nią, wpatrując się w
częściowo zamarzniętą rzekę. Woda gulgotała, pluskała i śpiewała.
Ścieżka wiodła przez pola. Była prosta, porośnięta trawą.
Tuż przy niej znalazłem kamień sterczący z ziemi. Podniosłem go i oczyściłem z błota.
Trzymałem w ręku bryłę stopionej fioletowawej masy. Jej powierzchnia mieniła się
wszystkimi barwami tęczy. Wsunąłem zdobycz do kieszeni płaszcza i zacisnąłem na niej
dłoń, maszerując naprzód. Ciepło kamienia dodawało mi otuchy.
Rzeka wiła się wśród pól, a ja wędrowałem w ciszy.
Szedłem tak godzinę, nim dostrzegłem domy - nowe, małe, kanciaste - stojące na
brzegu nade mną. A potem ujrzałem most i wiedziałem już, gdzie jestem - na starym szlaku
kolejowym, tyle że przyszedłem z przeciwnej strony.
Na moście wymalowano graffiti: DUPA i BARRY KOCHA SUSAN oraz
wszechobecne FN Frontu Narodowego.
Stanąłem pod mostem w cieniu czerwonego ceglanego łuku, pośród papierków po
lodach, paczek po chipsach, obok samotnej, żałosnej zużytej prezerwatywy. Patrzyłem, jak
mój oddech paruje w zimnym popołudniowym powietrzu.
Krew zasychała mi na spodniach.
Po moście nad moją głową przejeżdżały samochody. Usłyszałem radio grające głośno w
jednym z nich.
- Hej! - powiedziałem cicho. Czułem się naprawdę głupio. - Halo?
Nikt nie odpowiedział. Wiatr zaszeleścił paczkami po chipsach i liśćmi.
- Wróciłem. Obiecałem, że wrócę, i dotrzymałem słowa. Halo!
Cisza.
I wtedy rozpłakałem się, niemądrze, cicho, szlochając pod mostem. Czyjaś ręka
dotknęła mej twarzy. Uniosłem wzrok.
- Nie przypuszczałem, że wrócisz - powiedział troll.
Był teraz mojego wzrostu, poza tym jednak się nie zmienił. W jego długich,
potarganych włosach tkwiły liście. Oczy miał wielkie i samotne.
Wzruszyłem ramionami. Potem otarłem twarz rękawem płaszcza.
- Ale wróciłem.
Mostem przebiegła trójka dzieci, krzycząc donośnie.
- Ja jestem troll - rzekł troll cichym, zalęknionym głosem. - Fol rol de ol rol. - Drżał
cały.
Wyciągnąłem rękę i ująłem jego potężną, szponiastą łapę. Uśmiechnąłem się do niego.
- W porządku - powiedziałem. - Naprawdę wszystko w porządku.
Troll skinął głową.
Pchnął mnie na ziemię, na liście, opakowania i prezerwatywę, po czym położył się na
mnie. Potem uniósł głowę, otworzył paszczę i pożarł me życie mocnymi, ostrymi zębami.
***
Kiedy skończył, wstał i się otrzepał. Wsunął dłoń do kieszeni płaszcza i wyciągnął
bulwiastą, spaloną bryłkę żużlu.
Podał mi ją.
- To należy do ciebie - rzekł.
Spojrzałem na niego. Przywdział me życie swobodnie, jakby nosił je od lat. Wziąłem od
niego żużel i obwąchałem go. Czułem woń pociągu, z którego wypadł tak dawno temu.
Ścisnąłem mocno kamyk w mej włochatej łapie.
- Dziękuję - rzekłem.
- Powodzenia - rzucił troll.
- Tak. Cóż, tobie także.
Troll uśmiechnął się do mnie moją twarzą.
Potem odwrócił się i ruszył w stronę, z której przyszedłem, w kierunku wioski i pustego
domu, który opuściłem tego ranka. Idąc, gwizdał wesoło.
Od tego czasu żyję tu. Ukrywam się. Czekam. Jestem częścią mostu.
Obserwuję z cienia przechodzących ludzi, spacerujących z psami, rozmawiających,
robiących rzeczy, jakie robią ludzie. Czasami ktoś zatrzyma się pod mym mostem. Przystanie,
wysika się, uprawia seks. Obserwuję ich, lecz nic nie mówię. Oni zaś nigdy mnie nie widzą.
Fol rol de ol rol.
Zostanę tu w ciemności pod łukiem. Słyszę was, jak tupiecie po mym moście.
O tak, słyszę was.
NEIL GAIMAN M JAK MAGIA PRZEŁOŻYŁA PAULINA BRAITER WYDAWNICTWO MAG WARSZAWA2007
Tytuł oryginału: M is for Magic Copyright © 2007 by Neil Gaiman Copyright for the Polish translation © 2007 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Joanna Figlewska Korekta: Urszula Okrzeja Ilustracja i opracowanie graficzne okładki: Irek Konior Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń Wyłączny dystrybutor Firma Księgarska Jacek Olesiejuk ul. Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa tel./fax (22) 631-48-32, (22) 632-91-55, (22) 535-05-57 www.olesiejuk.pl, www.oramus.pl ISBN 978-83-7480-052-5 Wydanie I Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax (0-22) 813 47 43 e-mail: kurz@mag.com.pl http://www.mag.com.pl
Opowiadanie historii dzieciom przypomina wożenie drew do lasu. Książkę tę dedykuję wszystkim drwom.
Wstęp Kiedy byłem młody, czyli - tak mi się przynajmniej wydaje - całkiem niedawno, uwielbiałem zbiory opowiadań. Opowiadanie dawało się przeczytać od początku do końca akurat w czasie, którym dysponowałem - w trakcie długiej przerwy, popołudniowej sjesty czy w pociągu. Zaczynało się, rozkręcało i porywało mnie w nowy świat, po czym dostarczało bezpiecznie z powrotem do szkoły czy domu pół godziny później. Opowiadania, które przeczytamy w odpowiednim wieku, towarzyszą nam już zawsze. Możemy zapomnieć, kto je napisał i jaki nosiły tytuł. Czasami zapominamy nawet, co się w nich działo. Ale jeśli opowiadanie nas poruszy, to pozostaje z nami, ukryte w zakamarkach naszego umysłu, które my sami rzadko odwiedzamy. Opowiadania grozy trzymają się nas najmocniej. Jeśli podczas lektury przebiega nam po plecach dreszcz, a po jej skończeniu odkrywamy, że powoli zamykamy książkę w obawie, by niczego nie spłoszyć, i odsuwamy się ostrożnie, to znaczy, że zostanie z nami po kres czasu. Kiedy miałem dziewięć lat, czytałem historię, która kończyła się obrazem pokoju pokrytego ślimakami. Mam wrażenie, że to były ślimaki ludożercy i pełzły powoli w czyjąś stronę, by go pożreć. Gdy teraz to wspominam, czuję ten sam dreszcz, jak wówczas, kiedy czytałem tę historię po raz pierwszy. Fantasy wnika nam w kości. Czasami mijam pewien zakręt, z którego widać wieś położoną na łagodnych pagórkach, dalej za nimi wyższe, skaliste szare wzgórza, a w oddali góry i mgłę. Za każdym razem widok ten przywodzi mi na myśl Władcę Pierścieni. Książka ta tkwi gdzieś we mnie i ów obraz ją przywołuje. A science fiction (choć, niestety, w tym zbiorze nie ma jej zbyt wiele) unosi nas między gwiazdy, w inne czasy, inne umysły. Nie ma to jak krótka wizyta w głowie obcego, by nam przypomnieć, jak niewiele różni nas od innych ludzi. Opowiadania to niewielkie okienka do innych światów, innych umysłów i snów. To podróże, które pozwalają odwiedzić drugi koniec wszechświata i zdążyć wrócić na kolację. Ja sam już od niemal ćwierć wieku pisuję opowiadania. Z początku stanowiły świetną
metodę nauki pisarskiego rzemiosła. Młodym pisarzom najtrudniej przychodzi skończyć to, co zaczęli, i właśnie dzięki opowiadaniom nauczyłem się to robić. Dziś większość rzeczy, które piszę, jest raczej długa - długie komiksy, długie książki, długie filmy - zatem krótki tekst, coś co można skończyć w parę dni czy tydzień, to czysta frajda. Moi ulubieni autorzy opowiadań z dzieciństwa pozostali w większości do dziś moimi ulubionymi autorami. To pisarze tacy, jak Saki, Harlan Ellison, John Collier czy Ray Bradbury, sztukmistrze i magicy, potrafiący za pomocą zaledwie dwudziestu sześciu liter i kilku znaków przestankowych rozbawić nas i złamać nam serce. A wszystko na zaledwie kilku stronicach. Zbiory opowiadań mają jeszcze jedną zaletę: nie wszystkie zgromadzone w nich teksty muszą się nam podobać. Jeśli trafimy na jakiś, który nam nie odpowiada, wiemy, że wkrótce zacznie się następny. W zebranych tu opowiadaniach spotkacie twardego detektywa ze świata dziecięcych bajek i grupę ludzi, którzy lubią jadać najróżniejsze rzeczy, znajdziecie też wiersz o tym, jak się zachować, gdy traficie do magicznego świata, i historię o chłopcu, który spotyka pod mostem trolla i dobija z nim targu. Jest tu także opowieść, która stanie się częścią mojej następnej książki dla dzieci, Księgi cmentarnej, o chłopcu, który mieszka na cmentarzu, wychowywany przez umarłych, a także opowiadanie, które napisałem w młodości, zatytułowane Jak sprzedać Most Pontyjski, historia fantasy zainspirowana przez autentycznego człowieka, „Hrabiego" Victora Lustiga, który naprawdę sprzedał wieżę Eiffla, mniej więcej w taki właśnie sposób (po czym kilka lat później zmarł w więzieniu Alcatraz). Jest tu kilka nieco strasznych historii, kilka innych raczej zabawnych, a także parę nienależących do żadnej z tych kategorii. Mam jednak nadzieję, że i tak się wam spodobają. Gdy byłem chłopcem, Ray Bradbury wybrał ze swoich wcześniejszych zbiorów opowiadania, które, jak uznał, przypadną do gustu młodszym czytelnikom i wydał je w książkach R jak rakieta i K jak kosmos. Skoro zdecydowałem się na to samo, spytałem Raya, czy miałby coś przeciw temu, bym zatytułował ten zbiór M jak magia. (Nie miał). M naprawdę jest jak magia, podobnie jak wszystkie litery, jeśli złoży się je razem jak należy. Można z nich tworzyć magię i sny. A także, mam nadzieję, kilka niespodzianek... Neil Gaiman Sierpień 2006
Sprawa dwudziestu czterech kosów Siedziałem w moim biurze, pociągając ze szklaneczki żytniówkę i bezmyślnie czyszcząc automat. Na zewnątrz lał deszcz, jak przez większość czasu w naszym pięknym mieście, choć oczywiście biuro promocji turystyki twierdzi inaczej. Co prawda nie obchodziło mnie to; nie pracuję w biurze promocji turystyki, jestem prywatnym detektywem, i to jednym z najlepszych, choć na oko w życiu byście tego nie powiedzieli. W biurze wszystko się sypało, od dawna nie płaciłem komornego i nawet bimber się kończył. Ciężkie czasy i tyle. A do tego wszystkiego jedyny klient, jaki zgłosił się w tym tygodniu, nie zjawił się na rogu, gdzie czekałem na niego pół dnia. Mówił, że to będzie wielka sprawa, ale już nigdy się nie dowiem jaka. Zamiast u mnie, zameldował się w kostnicy. Kiedy zatem weszła do mnie ta damulka, byłem pewien, że moje szczęście w końcu się odmieniło. - Co sprzedajesz, paniusiu? Posłała mi spojrzenie, które podnieciłoby nawet dynię i od którego serce zerwało mi się do olimpijskiego sprintu. Miała długie jasne włosy i figurę, na widok której Tomasz z Akwinu zapomniałby o swych ślubach. Ja w każdym razie zapomniałem o moich: nigdy nie przyjmować zleceń od kobitek. - Co by pan powiedział na trochę zielonych? - spytała zmysłowym głosem, od razu przechodząc do rzeczy. - Mów dalej, siostro. Nie chciałem, żeby się zorientowała jak bardzo potrzebuję gotówki, toteż uniosłem dłoń do ust. Lepiej, by klienci nie widzieli, jak się ślinisz. Otworzyła torebkę i wyciągnęła zdjęcie, błyszczącą odbitkę osiem na dziesięć. - Poznaje pan tego człowieka? - W moim biznesie zna się różnych ludzi.
- Jasne. On nie żyje. - To też wiem, skarbie. Stare wieści. To był wypadek. Spojrzała na mnie wzrokiem tak zimnym, że można by rozbić go na kostki i wrzucić do koktajlu. - Śmierć mojego brata nie była wypadkiem. Uniosłem brwi - w moim biznesie przydają się różne dziwne umiejętności. - Twojego brata? - Zabawne, nie wyglądała na lalę, która mogłaby mieć brata. - Jestem Jill Dumpty. - Humpty Dumpty był twoim bratem? - I nie spadł sam z tego muru, panie Paluch. Zepchnięto go. Dumpty maczał palce w większości mętnych interesów w tym mieście. Bez trudu potrafiłbym wymienić pięciu gości, którzy woleliby widzieć go martwym niż żywym. No, bez większego trudu. - Rozmawiałaś o tym z glinami? - Nie, żołnierze Króla nie chcą mieć nic wspólnego z jego śmiercią. Mówią, że po upadku starali się go zebrać w jedną całość. Odchyliłem się na krześle. - O co ci zatem chodzi? Gdzie tu moje miejsce? - Chcę, żeby znalazł pan zabójcę, panie Paluch. Chcę, by stanął przed sądem, chcę, by usmażył się jak jajecznica. Och, i jeszcze jeden drobiazg - dodała lekkim tonem. - Humpty przed śmiercią zabrał z domu małą brązową kopertę ze zdjęciami, które miał mi wysłać, medycznymi zdjęciami. Jestem pielęgniarką, robię dyplom. Są mi potrzebne do egzaminu. Przyjrzałem się bliżej swoim paznokciom, po czym uniosłem wzrok ku jej twarzy, po drodze oceniając talię i parę przyjemnych krągłości. Niezła była, choć jej mały nosek odrobinę błyszczał. - Biorę tę sprawę. Siedemdziesiąt pięć dziennie i dwie setki premii, jeśli coś znajdę. Uśmiechnęła się. Żołądek ścisnął mi się i wystartował na orbitę. - Dostanie pan dodatkowe dwieście, jeśli dostarczy mi pan zdjęcia. Bardzo mi na nich zależy. Naprawdę chcę zostać pielęgniarką. - Rzuciła na biurko trzy pięćdziesiątki. Pozwoliłem, by na mych męskich ustach zatańczył ironiczny uśmieszek. - Hej, siostro, może dasz się zaprosić na obiad? Właśnie zarobiłem trochę grosza. Mimowolnie zadrżała z podniecenia i wymamrotała coś o tym, że zawsze miała pociąg do karłów, więc wiedziałem, że dobrze trafiłem. Potem obdarzyła mnie krzywym uśmiechem, od którego zgłupiałby nawet Albert Einstein.
- Najpierw proszę znaleźć mordercę mojego brata, panie Paluch. I moje zdjęcia. Potem możemy się zabawić. Zamknęła za sobą drzwi. Być może wciąż padał deszcz, ale jakoś tego nie zauważyłem. Istnieją miejsca w tym mieście, o których nie wspomina biuro promocji turystyki. To miejsca, gdzie policjanci poruszają się trójkami, jeśli w ogóle się tam zjawią. W mojej pracy człowiek musi odwiedzać je częściej niż to zdrowe. Najzdrowiej nie bywać tam nigdy. Czekał na mnie przed barem Luigiego. Podszedłem go od tyłu; moje buty na gumowych podeszwach stąpały bezszelestnie po lśniącym, mokrym chodniku. - Cześć, Elek. Podskoczył i obrócił się gwałtownie, a ja odkryłem, że spoglądam wprost w lufę czterdziestki piątki. - A, to ty Paluch. - Szybko schował broń. - Nie nazywaj mnie tak. Dla ciebie jestem Bernie Melek, kurduplu, i lepiej o tym nie zapominaj. - Elemelek bardziej mi się podoba, Elek. Kto zabił Humpty'ego Dumptyego? Elek był dość osobliwym ptakiem, ale w moim zawodzie wybredność nie popłaca. Nie miałem lepszego kontaktu w podziemiu. - Pokaż mi kolor swojej forsy. Zademonstrowałem mu pięćdziesiątkę. - Do diabła - mruknął. - Jest zielona. Czemu nie mogliby dla odmiany zrobić partii liliowej albo marengo? - Mimo wszystko przyjął banknot. - Wiem tylko, że Tłuścioch maczał palce we wszystkim. Nie ma w tym mieście placka, którego by nie skosztował. - I co? - Jeden z tych placków nadziano dwudziestoma czterema kosami. - Że co? - Mam ci to narysować? Bo... uggh. - Skulił się i runął na chodnik. Z pleców sterczał mu bełt strzały. Elemelek już nigdy nie zaśpiewa. *** Sierżant Robin pochylił się i spojrzał z góry na ciało, a potem, także z góry, na mnie. - A niech mnie dunder świśnie - rzekł - jeśli to nie Tomcio Paluch we własnej osobie. - Nie zabiłem Elemelka, sierżancie. - I przypuszczam, że anonimowy telefon, który odebraliśmy na komisariacie, informujący, że jeszcze dzisiaj zamierzasz załatwić świętej pamięci pana Melka, to zwykła
podpucha? - Jeśli go zabiłem, gdzie są moje strzały? - Otworzyłem paczkę gumy i zacząłem żuć. - Ktoś mnie wrabia. Sierżant pyknął z fajeczki z pianki morskiej, potem odłożył ją i zamyślony zagrał na swym oboju kilka taktów z uwertury do „Wilhelma Tella". - Może tak, może nie. Ale wciąż jesteś podejrzany. Nie wyjeżdżaj z miasta. I, Paluch... - Tak? - Śmierć Dumpty'ego to był wypadek. Tak stwierdził koroner, ja też tak mówię. Zostaw tę sprawę. Zastanowiłem się chwilę, potem pomyślałem o pieniądzach i dziewczynie. - Nic z tego, sierżancie. Wzruszył ramionami. - To twój pogrzeb. - Zabrzmiało to, jakby faktycznie się na niego zapowiadało. Ogarnęło mnie dziwne przeczucie, że może ma rację. - To nie twoja liga, Paluch, grasz teraz z dużymi chłopcami. A to bardzo niezdrowe. Z tego co pamiętałem z czasów szkolnych, miał rację. Za każdym razem, kiedy grałem z dużymi chłopakami, bili mnie na kwaśne jabłko. Ale skąd - jakim cudem Robin o tym wiedział? I wtedy przypomniałem sobie coś jeszcze. To właśnie Robin bił mnie najczęściej. *** Uznałem, że czas na coś, co my, zawodowcy, nazywamy pracą u podstaw. Zacząłem dyskretnie rozpytywać się po mieście, ale nie dowiedziałem się o Dumptym niczego, czego nie wiedziałbym wcześniej. Humpty Dumpty był prawdziwym śmierdzącym jajkiem. Pamiętam, kiedy pierwszy raz zjawił się w mieście - młody i bystry treser, organizujący pokazy sztuczek w wykonaniu trzech ślepych myszy. Bardzo szybko zszedł na złą drogę. Hazard, wódka, kobiety, ta sama stara śpiewka. Bystry dzieciak sądzi, że w Bajkowie złoto leży na ulicach, i nim się obejrzy, już jest za późno. Dumpty zaczął od wymuszeń i kradzieży na małą skalę - jego tresowane dziki o ostrych kłach zaganiały ludzi na drzewa, a on zbierał porzucone rzeczy i sprzedawał na czarnym rynku. Potem przerzucił się na szantaż - najgorsze świństwo jakie istnieje. Wówczas to jedyny raz skrzyżowały się nasze drogi. Młody chłopak z towarzystwa - nazwijmy go pan Kotek -
zatrudnił mnie, bym odzyskał kompromitujące zdjęcia, na których widać było, z kim leżał w łóżeczku. Zdobyłem je, ale nauczyłem się też, że niezdrowo jest wtrącać się do spraw Tłuściocha, a nigdy nie popełniam dwa razy tego błędu. Do diabła, w mojej profesji nie stać mnie na to, by nawet raz popełnić ten sam błąd. Życie jest ciężkie. Pamiętam, jak w mieście zjawiła się dziewczynka z zapałkami... Ale nie, nie chcecie słuchać o moich problemach. Jeśli jeszcze nie zginęliście, macie przecież własne. W archiwum gazety sprawdziłem wszystko, co mieli na temat śmierci Dumpty'ego. W jednej chwili siedział na murze, w drugiej leżał w kawałkach pod nim. Wszystkie konie Króla i wszyscy żołnierze zjawili się na miejscu w ciągu kilku minut, ale on potrzebował czegoś więcej niż pierwszej pomocy. Wezwano doktora Ojboli - kumpla Dumpty'ego z czasów pracy ze zwierzętami - choć nie wiem, co mógłby zdziałać doktorek, kiedy gość nie żyje. Jedną chwileczkę - doktor Ojboli! W moim zawodzie zdarza się czasem takie uczucie: dwie szare komórki zderzą się jak trzeba i po sekundzie masz już prawdziwy pożar mózgu. Pamiętacie klienta, który się nie zjawił - tego, na którego czekałem cały dzień na rogu? Przypadkowa śmierć. Nie zadałem sobie trudu, by to sprawdzić - nie stać mnie na marnowanie czasu na klientów, którzy i tak nie zapłacą. Wyglądało na to, że miałem trzy trupy. Nie jednego. Sięgnąłem po telefon i zadzwoniłem na komisariat. - Mówi Paluch - poinformowałem dyżurnego. - Połączcie mnie z sierżantem Robinem. Usłyszałem trzask, a potem jego głos. - Tu Robin. - Mówi Paluch. - Cześć, Tomciu. - Cały stary Robin. Już gdy byliśmy dziećmi naśmiewał się z mojego wzrostu. - W końcu doszedłeś do tego, że śmierć Dumptyego to wypadek? - Nie, teraz prowadzę śledztwo w sprawie trzech śmierci. Tłuściocha, Berniego Melka i doktora Ojboli. - Ojboli? Chirurga plastycznego? Zginął w wypadku. - Jasne, a twoja matka była żoną twojego ojca. Przez chwilę milczał. - Paluch, jeśli dzwonisz tu żeby wygadywać świństwa, to daj sobie spokój. Jakoś mnie to nie bawi. - W porządku, mądralo. Skoro śmierć Humptyego Dumpty'ego to wypadek, tak samo
jak doktora Ojboli, powiedz mi jedno: kto zabił Elemelka? Rzadko oskarżają mnie o zbyt wybujałą wyobraźnię, przysiągłbym jednak, że w tym momencie usłyszałem, jak uśmiechnął się z drugiej strony. - Ty, Paluchu. Stawiam na to moją odznakę. W słuchawce zapadła cisza. *** W moim biurze było zimno i ponuro, toteż wybrałem się do baru Joego w poszukiwaniu towarzystwa i drinka. Albo paru. Dwadzieścia cztery kosy. Martwy lekarz. Tłuścioch. Elemelek. Do diaska, w tej sprawie było więcej dziur niż w szwajcarskim serze i więcej splątanych wątków niż w podartej makramie. I skąd w tym wszystkim wzięła się smakowita panna Dumpty? Ona i ja, świetna byłaby z nas para. Kiedy to wszystko się skończy, może wyskoczylibyśmy razem do małego hoteliku należącego do Luiego, gdzie nikt nie pyta o akt ślubu. Nazywają go Chatką z Piernika. Zawołałem barmana. - Hej, Joe. - Tak, panie Paluch? - Czyścił właśnie kieliszek szmatą, która za lepszych czasów pełniła rolę koszuli. - Poznałeś kiedyś siostrę Tłuściocha? Podrapał się po policzku. - Nie przypominam sobie. Siostrę... że co? Tłuścioch nie miał siostry. - Jesteś pewien? - Jasne, że jestem. Pamiętam, kiedy moja siostra urodziła pierwsze dziecko, powiedziałem Tłuściochowi, że zostałem wujem. A on spojrzał na mnie, jak to on, i mówi „Ja nigdy nie zostanę wujem, Joe. Nie mam sióstr, braci ani w ogóle żadnej rodziny". Skoro tajemnicza panna Dumpty nie była jego siostrą, to kim była? - Powiedz mi, Joe, widziałeś go kiedyś w towarzystwie cizi, mniej więcej tego wzrostu i takich kształtów? - Moje dłonie zakreśliły parę parabol. - Wygląda jak bogini miłości w kolorze blond. Pokręcił głową. - Nigdy nie widziałem go z żadną lalunią. Ostatnio spotykał się często z jakimś medykiem, ale tak na prawdę obchodziły go tylko jego świrnięte zwierzaki i ptaki.
Pociągnąłem łyk drinka. O mało nie przepalił mi gardła na wylot. - Zwierzaki? Sądziłem, że dał sobie z tym spokój. - Nie, parę tygodni temu przyszedł tu z całym stadem kosów, które uczył śpiewać „Czyż to nie pyszny placek dla lala". - Lala? - Właśnie. Nie mam pojęcia dla kogo. Odstawiłem szklankę. Parę kropel wylało się na bar, patrzyłem, jak zżerają farbę. - Dzięki, Joe, bardzo mi pomogłeś. - Wręczyłem mu dziesięciodolarówkę. - To za informacje - dodałem. - Nie wydaj wszystkiego od razu. W moim zawodzie tylko takie żarciki pozwalają człowiekowi nie zwariować. *** Pozostał mi jeszcze jeden kontakt. Matka Gąska. Znalazłem budkę i wybrałem jej numer. - Sklepik Matki Gąski - ciastka, ciasteczka i licencjonowana garkuchnia. - Tu Paluch, Mamo. - Tomcio? Nie mogę z tobą rozmawiać. To niebezpieczne. - Przez pamięć dawnych czasów, słodziutka. Jesteś mi coś winna. Dwóch marnych złodziejaszków włamało się kiedyś do Mamy i zabrało wszystko. Wytropiłem ich i zwróciłem jej ciastka i garnki. - Zgoda, ale wcale mi się to nie podoba. - Mamo, wiesz wszystko, co dotyczy jedzenia w tym mieście. Jakie znaczenie ma placek z dwudziestoma czterema tresowanymi kosami? Zagwizdała głośno, przeciągle. - Naprawdę nie wiesz? Gdybym wiedział, nie pytałbym. - Powinieneś częściej czytać rubrykę dworską, skarbie. Rany, wierz mi, to nie twoja liga. - No, dalej, Mamo, wykrztuś to. - Tak się składa, że to szczególne danie parę tygodni temu podano samemu Królowi... Tomcio, jesteś tam? - Jestem, Mamo - odparłem cicho. - Nagle mnóstwo rzeczy nabrało sensu. Odłożyłem słuchawkę.
Zaczynało wyglądać na to, że mały Tomcio Paluch natrafił na naprawdę soczysty placek. Z nieba padał deszcz, zimny, niezmienny. Wezwałem taksówkę. Kwadrans później wyłoniła się, kopcąc, z ciemności. - Spóźniłeś się. - Złóż skargę w biurze promocji turystyki. Wspiąłem się na tylne siedzenie, opuściłem szybę i zapaliłem papierosa. I pojechałem na spotkanie z Królową. *** Drzwi wiodące do prywatnej części pałacu były zamknięte. To część, której publika nie widuje, ale ja nigdy nie należałem do publiki, a niewielki zamek okazał się żadną przeszkodą. Drzwi do prywatnych komnat, ozdobione wielkim czerwonym sercem okazały się otwarte, zapukałem zatem i wszedłem, nie czekając na odpowiedź. Królowa Kier była sama. Stała przed lustrem. W jednej dłoni trzymała talerz ciasteczek, drugą pudrowała nosek. Obróciła się, ujrzała mnie i sapnęła głośno, upuszczając ciastka. - Cześć, Króluniu - rzuciłem. - A może wolisz, że bym nazywał cię Jill? Nawet bez blond peruki niezła z niej była lala. - Wynoś się stąd - syknęła. - Raczej nie, paniusiu. - Przysiadłem na łóżku. - Pozwól, że coś ci opowiem. - Proszę. - Sięgnęła za siebie w stronę ukrytego guzika alarmu. Pozwoliłem jej go nacisnąć. Po drodze przeciąłem przewody - w moim zawodzie nie ma czegoś takiego jak nadmiar ostrożności. - Pozwól, że coś ci opowiem. - Już to mówiłeś. - Zrobię to po mojemu. Zapaliłem papierosa. Wąska smużka błękitnego dymu poszybowała ku niebu. Wiedziałem, że ja także tam trafię, jeśli moje przeczucie okaże się błędne. Ale z wiekiem nauczyłem się ufać przeczuciom. - Powiedz, co o tym sądzisz. Dumpty - Tłuścioch - nie był twoim bratem. Nie był nawet twoim przyjacielem. W rzeczywistości cię szantażował. Wiedział o twoim nosie. Zbielała bardziej niż większość trupów, które zdarzyło mi się oglądać. Uniosła dłoń,
zakrywając świeżo upudrowany nosek. - Widzisz, od wielu lat znam Tłuściocha. Dawno, dawno temu nieźle zarabiał, tresując zwierzęta i ptaki i zlecając im różne ciemne sprawki. Toteż pomyślałem sobie... Ostatnio miałem klienta, który się nie zgłosił, bo wcześniej ktoś go załatwił. Doktor Ojboli, dawny weterynarz, obecnie chirurg plastyczny. Według oficjalnej wersji usiadł za blisko ognia i się stopił. Przypuśćmy jednak, że zabito go, by nie zdradził nikomu czegoś, o czym wiedział. Dodałem dwa do dwóch i zgarnąłem pulę. Zrekonstruujmy całą scenę: byłaś w ogrodzie - pewnie wieszałaś pranie - gdy zjawił się kos, jeden z tresowanych ptaków Dumptyego z placka, i oddziobał ci nos. Stałaś tak w ogrodzie, zasłaniając dłonią twarz, kiedy nagle zjawił się Tłuścioch z propozycją nie do odrzucenia. Miał cię przedstawić chirurgowi plastycznemu, który za odpowiednią cenę załatwi ci nowy nos, równie dobry jak stary i nikt się o niczym nie dowie. Jak dotąd się zgadza? Tępo pokiwała głową. Dopiero po chwili zdołała się odezwać. - Mniej więcej. Tyle że uciekłam do siebie, by się posilić bułką z masłem. Tam mnie znalazł. - W porząsiu. - Na jej policzkach pojawił się cień rumieńca. - Przeszłaś operację u Ojboli i nikt o niczym nie wiedział, dopóki Dumpty nie poinformował cię, że ma zdjęcia z całego zabiegu. Musiałaś się go pozbyć. Parę dni później spacerowałaś po ogrodach i nagle zobaczyłaś Dumpty'ego. Siedział na murze, zwrócony do ciebie plecami i patrzył w dal. W ataku szału popchnęłaś i Humpty Dumpty spadł z muru. Teraz już naprawdę miałaś kłopoty. Nikt nie podejrzewał cię o morderstwo. Ale gdzie się podziały zdjęcia? Ojboli ich nie miał, choć wyczuł pismo nosem i trzeba go było załatwić - bo mógł się ze mną spotkać. Nie wiedziałaś jednak, ile mi powiedział, i wciąż nie miałaś zdjęć, więc wynajęłaś mnie, żebym je znalazł. I to był twój błąd, siostro. Jej dolna warga zadrżała, moje serce także. - Nie wydasz mnie chyba, prawda? - Siostro, dziś po południu próbowałaś mnie wrobić. Nie wybaczam takich rzeczy. Trzęsącą się ręką zaczęła rozpinać bluzkę. - Może zdołamy jakoś dojść do porozumienia? Pokręciłem głową. - Przykro mi, wasza wysokość. Pani Paluchowa nauczyła swojego syna trzymać się z dala od arystokracji. Szkoda, ale tak to już jest.
Dla bezpieczeństwa odwróciłem wzrok, co okazało się pomyłką. Nim zdążyłbyś zagwizdać pobudkę, w jej dłoniach pokazał się maleńki damski pistolecik, celujący wprost we mnie. Spluwa nie była duża, ale wiedziałem, że ma dostatecznego kopa, by trwale wyłączyć mnie z gry. Lalunia była mordercza. - Proszę odłożyć broń, wasza wysokość. Sierżant Robin wszedł przez drzwi sypialni, ściskając w potężnej jak szynka łapie policyjny rewolwer. - Przepraszam, że cię podejrzewałem, Paluch - dodał sucho. - Choć w sumie to masz szczęście, niech mnie dunder świśnie. Kazałem cię śledzić i w efekcie podsłuchałem całą rozmowę. - Cześć, sierżancie. Dzięki, że wpadłeś, ale to jeszcze nie wszystko. Zechcesz usiąść i posłuchać do końca? Skinął głową i usiadł obok drzwi, jego broń nawet nie drgnęła. Wstałem z łóżka i podszedłem do Królowej. - Bo widzisz, laluniu, nie powiedziałem ci, kto miał fotki twojej operacji. Humpty Dumpty, kiedy go zabiłaś. Między doskonałymi brwiami pojawiła się urocza zmarszczka. - Nie rozumiem... Kazałam przeszukać ciało. - Jasne, po wszystkim. Ale jako pierwsi na miejscu zjawili się żołnierze Króla. Gliny. I jeden z nich zabrał kopertę. Kiedy już wszystko by ucichło, szantaż znów by się zaczął, tyle że tym razem nie wiedziałabyś kogo zabić. I jestem ci winien przeprosiny. - Schyliłem się, by zawiązać sznurówkę. - Czemu? - Oskarżyłem cię o to, że dziś po południu próbowałaś mnie wrobić. Nie zrobiłaś tego. Ta strzała należała do chłopaka, który najlepiej w naszej szkole strzelał z łuku. Powinienem był od razu rozpoznać to charakterystyczne upierzenie. Czyż nie tak - dodałemo dwracając się do drzwi - Robinie „Hoodzie"? Udając, że zawiązuję but, zebrałem z podłogi parę ciasteczek z dżemem Królowej. Teraz cisnąłem jedno w górę i celnym rzutem stłukłem jedyną żarówkę w pokoju. Opóźniło to strzelaninę o zaledwie kilka sekund, ale kilka sekund wystarczyło mi w zupełności. I podczas gdy Królowa Kier i sierżant Robin „Hood" z entuzjazmem rozwalali się na drobne kawałki, ja się zmyłem. W mojej profesji trzeba pilnować swojego szefa.
Chrupiąc ciasteczko, wyszedłem z pałacowych ogrodów na ulicę. Przystanąłem przy kuble ze śmieciami, próbując spalić brązową kopertę pełną zdjęć, którą wyciągnąłem z kieszeni Robina, kiedy go mijałem, ale deszcz padał tak mocno, że nie chciała się zająć ogniem. Kiedy wróciłem do siebie, zadzwoniłem do biura promocji turystyki, żeby się poskarżyć. Powiedzieli, że deszcz jest potrzebny rolnikom, a ja odparłem, co mogą sobie z nim zrobić. Oznajmili, że wszystkim jest ciężko. A ja mruknąłem. - No tak.
Trollowy most Na początku lat sześćdziesiątych, gdy miałem trzy czy cztery lata, zlikwidowano większość torów kolejowych. Władze zmasakrowały wówczas całą sieć kolejową. Odtąd można było pojechać tylko do Londynu, a miasteczko, w którym mieszkałem, stało się końcem trasy. Oto moje najwcześniejsze wyraźne wspomnienie: miałem półtora roku. Matka leżała w szpitalu i rodziła moją siostrę, a babcia zabrała mnie na spacer na most i uniosła, bym mógł oglądać przejeżdżający w dole pociąg, dyszący i dymiący niczym czarny, żelazny smok. W ciągu następnych kilku lat wycofano ostatnie parowozy. Wraz z nimi zlikwidowano sieć torów, łączącą wioski z miastami, miasteczka z wsiami. Nie wiedziałem, że pociągi mogą zniknąć. Gdy skończyłem siedem lat, przeszły do historii. Mieszkaliśmy w starym domu na przedmieściach. Puste pola naprzeciwko leżały odłogiem. Często przełaziłem przez płot, kładłem się w cieniu niewielkiej kępy sitowia i czytałem książki albo też, gdy ogarniała mnie żądza przygody, badałem tereny opuszczonej posiadłości za polami. Był tam stary, zarośnięty, ozdobny staw, nad którym przerzucono niski drewniany mostek. W trakcie moich wypraw do ogrodów i lasów dworskich nigdy nie natknąłem się na żadnego strażnika bądź dozorcę. Nigdy też nie próbowałem wchodzić do samego domu. Wolałem nie kusić losu, a zresztą wierzyłem święcie, że wszystkie puste stare domy są nawiedzone. Nie oznacza to, że byłem naiwny. Po prostu wierzyłem we wszystko co mroczne i niebezpieczne. Jeden z głównych artykułów mej dziecięcej wiary głosił, iż noc przynosi ze sobą duchy i wiedźmy, wygłodniałe, łopoczące płaszczami i odziane w czerń. Na szczęście obowiązywała też zasada odwrotna. Dzień oznaczał bezpieczeństwo. Za dnia nic mi nie groziło. Rytuał: ostatniego dnia letniego semestru w drodze ze szkoły zdejmowałem buty i skarpetki, i niosąc je w rękach, maszerowałem brukowaną kamieniami ścieżką na miękkich, różowych, bosych stopach. Podczas wakacji wkładałem buty wyłącznie pod przymusem, na
co dzień napawając się wolnością od obuwia, dopóki we wrześniu nie rozpoczął się kolejny rok szkolny. Gdy miałem siedem lat, odkryłem ścieżkę biegnącą przez las. Było właśnie lato, jasne i gorące. Tego dnia bardzo oddaliłem się od domu. Zwiedzałem okolicę. Minąłem dwór, patrzący na mnie ślepymi, zabitymi deskami oczami okien. Przeszedłem przez posiadłość i przez nieznany mi las. Zsunąłem się po stromym zboczu i odkryłem, że stoję na zupełnie nieznanej cienistej ścieżce wśród gęstych drzew. Przenikające przez liście światło miało odcień zieleni i złota. Wydało mi się, że trafiłem do krainy czarów. Wzdłuż ścieżki biegł wąski strumyk, w którym roiło się od maleńkich przezroczystych krewetek. Łapałem je i patrzyłem, jak wiją się i szamocą na mych palcach. Potem wkładałem je do wody. Ruszyłem naprzód ścieżką. Była idealnie prosta, porośnięta krótką trawą. Od czasu do czasu natrafiałem na wspaniałe kamienie: obłe bryłki stopionej skały, brązowe, fioletowe i czarne. Kiedy uniosło się je do światła, ich powierzchnia płonęła wszystkimi barwami tęczy. Przekonany, że muszą być niezwykle cenne, wypchałem nimi kieszenie. Szedłem tak i szedłem cichym złocistozielonym korytarzem i nikogo nie widziałem. Nie czułem głodu ani pragnienia, jedynie ciekawość, dokąd wiedzie ścieżka. Była idealnie prosta i absolutnie płaska. Sama ścieżka w ogóle się nie zmieniała, ale otaczający ją krajobraz owszem. Z początku szedłem dnem wąwozu; po obu stronach wznosiły się strome, porośnięte trawą ściany. Później ścieżka prowadziła górą. Idąc, widziałem kołyszące się w dole czubki drzew i dachy nielicznych odległych budynków. Moja ścieżka, wciąż płaska i prosta, przecinała wzgórza i doliny. W końcu w jednej z dolin ujrzałem most. Zbudowano go z czerwonych cegieł. Tworzył wyniosły, zakrzywiony łuk nad ścieżką. Z boku dostrzegłem kamienne stopnie, wycięte w brzegu. U góry zamykała je mała, drewniana furtka. Obecność jakiegokolwiek śladu istnienia istot ludzkich na mej ścieżce zdumiała mnie, bo od tej pory uwierzyłem już, iż jest ona czymś naturalnym, niczym wulkan. Teraz, wiedziony bardziej ciekawością niż czymkolwiek innym (ostatecznie przeszedłem już setki mil, albo tak przynajmniej sądziłem, i mogłem być absolutnie wszędzie), wspiąłem się po kamiennych schodach i przeszedłem przez furtkę. Znalazłem się nigdzie. Szczyt mostu pokrywało błoto. Po obu stronach rozciągały się łąki. Na jednej rosła trawa, na drugiej ktoś posiał zboże. W zaschniętym błocie odcisnęły się ślady szerokich opon traktora. Przeszedłem przez most, by się upewnić: żadnego tupania. Moje bose stopy
poruszały się bezszelestnie. W promieniu wielu mil nie było niczego, jedynie pola, zboże i drzewa. Zerwałem kłos pszenicy i zacząłem wyłuskiwać słodkie ziarna, obierając je między palcami, a potem przeżuwając z namysłem. Wtedy zorientowałem się, że robię się głodny, i wróciłem po schodach na opuszczony tor. Czas wracać do domu. Nie zgubiłem się. Wystarczyło tylko, bym podążył ścieżką. Pod mostem czekał na mnie troll. - Jestem troll - oznajmił. Milczał przez chwilę, po czym dodał od niechcenia: - Fol rol de ol rol. Był olbrzymi. Jego głowa sięgała szczytu ceglanego łuku. Był też przezroczysty: przez jego ciało dostrzegałem cegły i drzewa, przyciemnione, lecz widoczne. Zupełnie jakby wszystkie moje koszmary stały się ciałem. Miał wielkie, mocne zęby, mordercze szpony i silne, włochate dłonie. Długie włosy przypominały czuprynę jednego z małych plastikowych maszkaronów mojej siostry. Oczy miał wyłupiaste i był nagi. Jego penis zwisał z gęstwiny splątanych włosów między nogami. - Usłyszałem cię, Jack - szepnął, a jego głos przywodził na myśl wiatr. - Usłyszałem, jak tupiesz na moim moście, a teraz pożrę twoje życie. Miałem zaledwie siedem lat. Był jednak dzień i nie pamiętam, abym się bał. Lepiej, by to dzieci stawały oko w oko z elementami bajek - są lepiej przygotowane na taką konfrontację. - Nie pożeraj mnie - powiedziałem do trolla. Miałem na sobie pasiastą, brązową koszulkę i brązowe sztruksy. Włosy też miałem brązowe. Brakowało mi zęba z przodu. Uczyłem się gwizdać między zębami, ale jak dotąd bez powodzenia. - Zamierzam pożreć twoje życie, Jack - odparł troll. Spojrzałem mu prosto w twarz. - Wkrótce na ścieżce zjawi się moja starsza siostra - skłamałem. - Będzie znacznie smaczniejsza niż ja. Zjedz ją zamiast mnie. Troll powęszył w powietrzu i uśmiechnął się. - Jesteś sam - rzekł. - Na ścieżce nie ma niczego innego, absolutnie niczego. - Potem nachylił się i przesunął po moim ciele palcami, zupełnie jakby twarz musnęło mi stadko motyli, jakby dotykał jej ślepy człowiek. Troll powąchał palce i potrząsnął olbrzymią głową. - Ty w ogóle nie masz starszej siostry. Tylko młodszą, która dziś została u przyjaciółki. - Potrafisz to stwierdzić po zapachu? - spytałem zdumiony. - Trolle umieją wywęszyć tęczę. Trolle umieją wywęszyć gwiazdy - szepnął ze
smutkiem. - Trolle czują woń snów, które śniłeś, nim jeszcze przyszedłeś na świat. Podejdź do mnie, a ja pożrę twoje życie. - Mam w kieszeni szlachetne kamienie - poinformowałem trolla. - Weź je sobie. Spójrz. - Pokazałem mu znalezione wcześniej klejnoty z lawy. - Żużel - oświadczył troll. - Porzucone odpady z parowców. Nie mają żadnej wartości. Otworzył szeroko usta. Ostre zęby, oddech cuchnący pleśnią i wilgocią spod świata. - Jem. Już. Z każdą chwilą stawał się coraz bardziej cielesny, coraz prawdziwszy, a świat na zewnątrz tracił barwy, zaczynał blednąc. - Zaczekaj! - Wbiłem stopy w wilgotną ziemię pod mostem. Poruszyłem palcami, trzymając się kurczowo rzeczywistego świata. Spojrzałem mu prosto w wielkie oczy. - Nie chcesz wcale pożerać mojego życia, jeszcze nie. Ja... mam dopiero siedem lat. W ogóle jeszcze nie żyłem. Jest wiele książek, których nie zdążyłem przeczytać. Nigdy nie leciałem samolotem. Wciąż nie potrafię gwizdać, nie do końca. Może mnie wypuścisz? Kiedy będę starszy, większy i smaczniejszy, wrócę do ciebie. Troll przyglądał mi się oczami płonącymi niczym reflektory. Potem skinął głową. - Zatem do zobaczenia, kiedy wrócisz - rzekł. I uśmiechnął się. Odwróciłem się i pomaszerowałem prostą, milczącą ścieżką, na której kiedyś leżały tory kolejowe. Po chwili zacząłem biec. Pędziłem skąpaną w zielonym świetle dróżką, dysząc i sapiąc, dopóki nie poczułem kłującego bólu pod żebrami, ostrej kolki. Trzymając się za bok, dotarłem do domu. *** Gdy dorastałem, pola zaczęły znikać. Wzdłuż ulic ochrzczonych nazwami dzikich kwiatów i mianami szanowanych autorów wyrastały kolejne rzędy domów. Nasz dom - stary, zniszczony wiktoriański budynek - został sprzedany i zburzony. W ogrodzie wyrosły nowe bloki. Budowano je wszędzie. Raz zabłądziłem w nowej dzielnicy, pokrywającej dwie łąki, których każdy skrawek znałem kiedyś na pamięć. Nie miałem jednak nic przeciw temu, by zniknęły. Stary dwór został kupiony przez międzynarodową spółkę. W majątku wzniesiono kolejne budynki.
Minęło osiem lat, nim wróciłem na stary szlak kolejowy, a kiedy to zrobiłem, nie byłem sam. Miałem piętnaście lat. Już dwa razy zdążyłem zmienić szkołę. Dziewczyna miała na imię Louise. Była moją pierwszą miłością. Kochałem jej szare oczy i cienkie jasnobrązowe włosy, a także niezręczny sposób poruszania (zupełnie jak jelonek, który dopiero uczy się chodzić. Wiem, że brzmi to bardzo głupio, i przepraszam). Kiedy miałem trzynaście lat, zobaczyłem, jak żuje gumę, i wpadłem po uszy, niczym samobójca do rzeki. Główną przeszkodę w mojej miłości do Louise stanowił fakt, że byliśmy najlepszymi przyjaciółmi i oboje spotykaliśmy się z innymi ludźmi. Nigdy jej nie powiedziałem, że ją kocham, czy nawet, że mi się podoba. Byliśmy kumplami. Tego wieczoru siedzieliśmy u niej, w jej pokoju, i słuchaliśmy płyty „Rattus Norvegicus", pierwszego longplaya The Stranglers. Właśnie zaczynał królować punk i wszystko stawało się takie podniecające, świat nieskończonych możliwości, tak w muzyce, jak i poza nią. W końcu nadeszła pora powrotu do domu. Louise postanowiła mi towarzyszyć. Niewinnie wzięliśmy się za ręce, jak to kumple, i ruszyliśmy spacerkiem. Po dziesięciu minutach dotarliśmy do mnie. Na niebie świecił jasny księżyc; otaczała nas kraina pozbawiona barw. Noc była ciepła. Dotarliśmy do mojego domu, dostrzegliśmy światła w oknach i stanęliśmy na podjeździe, rozmawiając o zespole, który zamierzałem założyć. Nie weszliśmy do środka. Potem postanowiłem, że odprowadzę ją do domu. Wróciliśmy. Opowiedziała mi o bitwach, które staczała z młodszą siostrą, podkradającą jej kosmetyki i perfumy. Louise podejrzewała, że siostra uprawiała już seks z chłopakami. Sama Louise jeszcze tego nie robiła, tak jak ja. Staliśmy na drodze przed jej domem pod żółtą, sodową latarnią. Patrzyliśmy na swe czarne usta i blado-żółte twarze. Uśmiechaliśmy się do siebie. Potem ruszyliśmy naprzód, wybierając ciche ulice i puste zaułki. W jednej z nowych dzielnic mieszkaniowych skręciliśmy na ścieżkę prowadzącą do lasu. Ścieżka była prosta i ciemna, lecz światła odległych domów lśniły niczym naziemne gwiazdy, a księżyc dostatecznie oświetlał nam drogę. Raz jeden przestraszyliśmy się, gdy tuż przed nami coś zaczęło węszyć i prychać. Zbliżyliśmy się i ujrzeliśmy, że to borsuk. Wybuchnęliśmy śmiechem, po czym uścisnęliśmy się i ruszyliśmy dalej. Rozmawialiśmy cicho o bzdurach, o tym, o czym marzymy, czego pragniemy.
I cały ten czas chciałem ją pocałować, pomacać piersi, a może nawet wsunąć rękę między nogi. W końcu dostrzegłem szansę. Nad ścieżką wznosił się stary, ceglany most. Przystanęliśmy pod nim. Przytuliłem się do niej. Jej usta otwarły się pod moimi wargami. I wtedy zesztywniała, zrobiła się zimna i zastygła w bezruchu. - Witaj - powiedział troll. Puściłem Louise. Pod mostem było ciemno, lecz sylwetka trolla wypełniała mrok. - Zamroziłem ją - oznajmił troll - abyśmy mogli porozmawiać. Teraz zamierzam pożreć twoje życie. Serce waliło mi w piersi. Całe ciało drżało. - Nie. - Powiedziałeś, że do mnie wrócisz. I wróciłeś. Czy nauczyłeś się gwizdać? - Tak. - To świetnie. Ja nigdy nie umiałem gwizdać. - Powęszył. - Cieszę się. Obrosłeś w życie i doświadczenie. Więcej do jedzenia, więcej dla mnie. Chwyciłem Louise, sztywnego zombi, i pchnąłem ją naprzód. - Nie zabieraj mnie, nie chcę umierać. Weź ją. Założę się, że jest smaczniejsza niż ja, i o dwa miesiące starsza. Czemu nie weźmiesz jej? Troll milczał. Obwąchał Louise od stóp do głów - stopy i krocze, piersi, włosy. Potem spojrzał na mnie. - Jest niewinna - oznajmił. - Ty nie. Nie chcę jej. Chcę ciebie. Podszedłem do skraju mostu i spojrzałem w górę na gwiazdy świecące na niebie. - Ale jeszcze tak wielu rzeczy nie zrobiłem - rzekłem na poły do siebie. - To znaczy, nigdy... nigdy się nie kochałem i nigdy nie byłem w Ameryce. Nie... - Urwałem. - Jeszcze niczego nie zrobiłem. Jeszcze nie. Troll nie odpowiedział. - Mógłbym do ciebie wrócić, kiedy będę starszy. Milczał. - Wrócę. Daję słowo. - Wrócisz do mnie? - spytała Louise. - Czemu? Dokąd się wybierasz? Odwróciłem się. Troll zniknął, a dziewczyna, którą zdawało mi się, że kocham, stała wśród cieni pod mostem. - Wracamy do domu - oznajmiłem. - Chodź. Wróciliśmy, nie odzywając się ani słowem. Niedługo potem zaczęła umawiać się na randki z perkusistą zespołu punk rockowego,
który założyłem. Znacznie później wyszła za mąż za kogoś innego. Spotkaliśmy się kiedyś w pociągu, gdy była już mężatką. Spytała, czy pamiętam tamten wieczór. Odparłem, że tak. - Tamtego wieczoru naprawdę cię lubiłam, Jack - powiedziała. - Sądziłam, że chcesz mnie pocałować. Myślałam, że spróbujesz się ze mną umówić. Zgodziłabym się, gdybyś to zrobił. - Ale nie zrobiłem. - Nie - rzekła. - Nie zrobiłeś. - Miała krótko ostrzyżone włosy. Było jej w nich nie do twarzy. Nigdy więcej jej nie widziałem. Szczupła kobieta o wymuszonym uśmiechu nie była dziewczyną, którą kochałem. Czułem się niezręcznie, rozmawiając z nią. *** Przeprowadziłem się do Londynu. Potem, kilka lat później, wróciłem, lecz miasto, w którym się znalazłem, nie było tym, jakie pamiętałem. Pola, farmy, małe kamienne dróżki zniknęły, toteż, gdy już mogłem, przeprowadziłem się do małej wioski dziesięć mil dalej. Zabrałem ze sobą rodzinę - byłem już żonaty i dzieciaty - i zamieszkaliśmy w starym domu, niegdyś pełniącym rolę dworca kolejowego. Tory wykopano. Stare małżeństwo, mieszkające naprzeciw nas, uprawiało na ich miejscu warzywa. Zaczynałem się starzeć. Pewnego dnia dostrzegłem siwy włos. Kiedy indziej usłyszałem nagranie własnego głosu i uświadomiłem sobie, że brzmi on zupełnie jak głos mojego ojca. Pracowałem w Londynie w dziale wyławiania talentów jednej z największych wytwórni płytowych. Dojeżdżałem do miasta pociągiem, czasami wracałem na noc. W Londynie musiałem utrzymywać małe mieszkanko. Trudno wracać do domu, gdy zespół, który sprawdzamy, nie wywleka się na scenę przed północą. Oznaczało to też, że łatwo mogę wykręcić numerek na boku, jeśli tylko mam ochotę, a miałem. Sądziłem, że Eleanora - tak nazywa się moja żona; chyba powinienem był wspomnieć o tym wcześniej - nie wie o innych kobietach. Jednakże pewnego zimowego dnia wróciłem z dwutygodniowego wyjazdu do Nowego Jorku i zastałem pusty, zimny dom. Nie zostawiła mi liściku, lecz prawdziwy list: piętnaście stron starannie wypisanych na maszynie. Każde słowo było prawdziwe, łącznie z post scriptum, które brzmiało: „Tak naprawdę mnie nie kochasz. Nigdy nie kochałeś". Włożyłem gruby płaszcz i wyszedłem z domu, wędrując wprost przed siebie, oszołomiony i lekko odrętwiały.
Ziemi nie pokrywał śnieg, było jednak mroźno. Liście chrzęściły mi pod stopami. Na tle surowego, szarego zimowego nieba ostro odcinały się czarne szkielety drzew. Szedłem poboczem. Mijały mnie samochody, zmierzające do i z Londynu. W pewnej chwili potknąłem się o na wpół pogrzebaną w stosie brązowych liści gałąź i rozdarłem sobie spodnie oraz skaleczyłem nogę. Dotarłem do następnej wioski. Pod kątem do drogi płynęła rzeka. Obok niej dostrzegłem ścieżkę, której nigdy dotąd nie widziałem. Skręciłem na nią, wpatrując się w częściowo zamarzniętą rzekę. Woda gulgotała, pluskała i śpiewała. Ścieżka wiodła przez pola. Była prosta, porośnięta trawą. Tuż przy niej znalazłem kamień sterczący z ziemi. Podniosłem go i oczyściłem z błota. Trzymałem w ręku bryłę stopionej fioletowawej masy. Jej powierzchnia mieniła się wszystkimi barwami tęczy. Wsunąłem zdobycz do kieszeni płaszcza i zacisnąłem na niej dłoń, maszerując naprzód. Ciepło kamienia dodawało mi otuchy. Rzeka wiła się wśród pól, a ja wędrowałem w ciszy. Szedłem tak godzinę, nim dostrzegłem domy - nowe, małe, kanciaste - stojące na brzegu nade mną. A potem ujrzałem most i wiedziałem już, gdzie jestem - na starym szlaku kolejowym, tyle że przyszedłem z przeciwnej strony. Na moście wymalowano graffiti: DUPA i BARRY KOCHA SUSAN oraz wszechobecne FN Frontu Narodowego. Stanąłem pod mostem w cieniu czerwonego ceglanego łuku, pośród papierków po lodach, paczek po chipsach, obok samotnej, żałosnej zużytej prezerwatywy. Patrzyłem, jak mój oddech paruje w zimnym popołudniowym powietrzu. Krew zasychała mi na spodniach. Po moście nad moją głową przejeżdżały samochody. Usłyszałem radio grające głośno w jednym z nich. - Hej! - powiedziałem cicho. Czułem się naprawdę głupio. - Halo? Nikt nie odpowiedział. Wiatr zaszeleścił paczkami po chipsach i liśćmi. - Wróciłem. Obiecałem, że wrócę, i dotrzymałem słowa. Halo! Cisza. I wtedy rozpłakałem się, niemądrze, cicho, szlochając pod mostem. Czyjaś ręka dotknęła mej twarzy. Uniosłem wzrok. - Nie przypuszczałem, że wrócisz - powiedział troll. Był teraz mojego wzrostu, poza tym jednak się nie zmienił. W jego długich, potarganych włosach tkwiły liście. Oczy miał wielkie i samotne.
Wzruszyłem ramionami. Potem otarłem twarz rękawem płaszcza. - Ale wróciłem. Mostem przebiegła trójka dzieci, krzycząc donośnie. - Ja jestem troll - rzekł troll cichym, zalęknionym głosem. - Fol rol de ol rol. - Drżał cały. Wyciągnąłem rękę i ująłem jego potężną, szponiastą łapę. Uśmiechnąłem się do niego. - W porządku - powiedziałem. - Naprawdę wszystko w porządku. Troll skinął głową. Pchnął mnie na ziemię, na liście, opakowania i prezerwatywę, po czym położył się na mnie. Potem uniósł głowę, otworzył paszczę i pożarł me życie mocnymi, ostrymi zębami. *** Kiedy skończył, wstał i się otrzepał. Wsunął dłoń do kieszeni płaszcza i wyciągnął bulwiastą, spaloną bryłkę żużlu. Podał mi ją. - To należy do ciebie - rzekł. Spojrzałem na niego. Przywdział me życie swobodnie, jakby nosił je od lat. Wziąłem od niego żużel i obwąchałem go. Czułem woń pociągu, z którego wypadł tak dawno temu. Ścisnąłem mocno kamyk w mej włochatej łapie. - Dziękuję - rzekłem. - Powodzenia - rzucił troll. - Tak. Cóż, tobie także. Troll uśmiechnął się do mnie moją twarzą. Potem odwrócił się i ruszył w stronę, z której przyszedłem, w kierunku wioski i pustego domu, który opuściłem tego ranka. Idąc, gwizdał wesoło. Od tego czasu żyję tu. Ukrywam się. Czekam. Jestem częścią mostu. Obserwuję z cienia przechodzących ludzi, spacerujących z psami, rozmawiających, robiących rzeczy, jakie robią ludzie. Czasami ktoś zatrzyma się pod mym mostem. Przystanie, wysika się, uprawia seks. Obserwuję ich, lecz nic nie mówię. Oni zaś nigdy mnie nie widzą. Fol rol de ol rol. Zostanę tu w ciemności pod łukiem. Słyszę was, jak tupiecie po mym moście. O tak, słyszę was.