IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony256 775
  • Obserwuję204
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań148 434

Garcia Eric - Windykatorzy

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Garcia Eric - Windykatorzy.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Garcia Eric
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 353 stron)

Tego autora NACIĄGACZE WINDYKATORZY

Windykatorzy ERIC GARCÍA Z angielskiego przełożył JACEK MANICKI

Tytuł oryginału: THE REPOSSESSION MAMBO Copyright © Erie Garcia 2009 All rights reserved Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2011 Polish translation copyright © Jacek Manicki 2011 Cover art © Universal Pictures 2010 Courtesy of Universal Studios Licensing LLP Redakcja: Jacek Ring Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz Skład: Laguna IS BN 978-83-7659-235-0 Dystrybucja Firma Księgarska Olesiejuk sp, z o.o, sp, k.-a. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. t./f. 22.535.0557, 22.721.3011/7007/7009 www.olesiejuk.pl Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe www.empik.com www.merlin.pl www.gandalf.com.pl www.ksiazki.wp.pl www.amazonka.pl WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa 2011. Wydanie I Druk: Opolgraf S.A., Opole

Rozdział 1 Biorąc po raz pierwszy trzustkę do rąk, doznałem erekcji. Po- dejrzewam, że bardziej wskutek skoku adrenaliny niż powabu tego przelewającego mi się między palcami konglomeratu tkanki i metalu, tak czy inaczej nawet świadomość medycznej natury te- go, co robię, nie złagodziła znacząco fali energii, która zalała mi znienacka okolice podbrzusza. Aż do tamtego dnia podniecenie, a jakże, dopadało mnie jak każdego młodego mężczyznę, ale wy- łącznie na tle seksualnym, tak więc gdzieś na linii musiało dojść do zwarcia. Podniecenie prowadzi zazwyczaj do erekcji, no i sta- łem tak z tą trzustką w rękach oraz z namiotem na wysokości rozporka. Przygarbiłem się, bo nie widziałem innego sposobu ukrycia przed pozostałą czwórką kursantów, co mi się przytrafiło. Po mo- jej prawej Jake z rozanieloną gębą mamuśki pożerającej wzro- kiem oseska, którego właśnie powiła, obserwował pracę kląskają- cych zastawek świeżutkiego, ciepłego jeszcze egzemplarza serca. Nawet gdybym się przemógł i powiedział mu, co się ze mną dzie- je, pewnie by się tylko roześmiał i poradził, żebym poszedł zrobić z tym porządek do kibelka. Nie, on by nie zrozumiał, że ja nie chcę, by ta praca tak mnie kręciła, nie chcę, żeby pod jakimkolwiek 5

względem rajcowało mnie to, do czego byliśmy szkoleni. Ale po- mimo tych rozterek jakiś głos wewnętrzny podpowiadał mi, że chyba znalazłem zajęcie, do którego zostałem stworzony. Dzisiaj wiem już na pewno — lubię swoją pracę czy nie — że się nie myliłem. Chociaż moje szanse dalszego awansu w zawo- dzie widziane teraz z wysokości czwartego piętra opuszczonego hotelu, gdzie siedzę obłożony mnogością skalpeli, kleszczy oraz broni palnej, są w najlepszym razie ograniczone. Ale może lepiej po kolei. Kontekst to podstawa. Chociaż zaw- sze byłem z nim na bakier, wiem, że jest ważny. Peter tak twier- dzi. Niech mu będzie; dołożę wszelkich starań. Wybaczcie jednak, jeśli czasem się zagalopuję i odbiegnę od tematu. Konsekwencja nie jest moją najmocniejszą stroną. * * * Kiedy byłem na topie, niewiele się zastanawiałem nad tym, co robię. Wiedziałem, jak zacząć i kiedy skończyć. Bano się mnie, darzono respektem, wieszano na mnie psy. Historia stara jak świat: mężczyźni usiłowali mi się przypochlebić albo dokopać, kobiety przespać się ze mną albo dać w mordę, i tak to się jakoś kręciło — zlecenie za zleceniem, jedna noc zlewała się z następną, a ta z jeszcze następną. Nie zrozumcie mnie źle — pamiętam każde pokwitowanie, ja- kie wystawiłem, każdy czorg, jaki odzyskałem dla Credit Union. Te wspomnienia ciążą mi teraz, wszystkie i każde z osobna, ni- czym naszyjnik z małych ołowianych kuleczek uciskających pierś. Ale dawniej, kiedy tkwiłem w tym po uszy, takie skrupuły mnie nie nachodziły. Praca jak każda. Byle do rana. * * * 6

Po długim weekendzie wpadłem do Credit Union pobrać parę dodatkowych różowych druczków. Przegrałem sporo, obstawiając pewniaków w zakładach na wyniki meczów futbolowej ligi uni- wersyteckiej, i chciałem się odkuć, zanim Carol zauważy ubytek na naszym koncie bankowym. Potrafiła być bardzo nieprzyjemna, kiedy takie coś odkrywała. Były to złote czasy dla Credit Union i dla nas, zatrudnionych w dziale windykacji — gospodarka kwitła, zdolność kredytowa ro- sła, naród kupował bez opamiętania i siłą rzeczy takich, którzy przeholowali z kredytami, przestawali spłacać raty i musieli zwracać nabyty towar kredytodawcy, nie brakowało. Ale co tam, jakoś to będzie. Tak myślała przynajmniej większość społeczeń- stwa. — Widziałeś? — spytałem Franka. — Tu stoi napisane, że facet mieszka w północnym Braddock. Na różowych druczkach mieliśmy wyszczególnione adres, nu- mer telefonu, zdolność kredytową, zarejestrowaną broń i tak da- lej. — I co z tego? — burknął Frank. — Zbieraj się i dymaj. — To droga dzielnica — wyjaśniłem. — Może rata przyszła pocztą, a my to przeoczyliśmy. Już się tak zdarzało i na pewno nieraz się jeszcze zdarzy. Frank otworzył drzwi swojego biura, dając tym samym do zro- zumienia, że mam ruszać w teren i robić swoje. — Niczego nie przeoczyliśmy, gość zalega już osiem miesięcy. Dla mnie może sobie nawet spać, kurde, na milionach, gówno mnie to obchodzi. Nie płaci i miarka się przebrała. Frank miał bezsprzecznie rację. Ileż to już razy miałem z taki- mi do czynienia — klientami przy forsie, którzy nie uznawali za stosowne regulować swoich zobowiązań. Ich gierki z fiskusem mnie nie obchodziły. No nic. Naładowałem paralizator, chwyciłem 7

walizeczkę ze skalpelami i zanurzyłem się w ciemną noc. * * * Pięćdziesięciopiętrowy, na oko, apartamentowiec, istny dra- pacz chmur, a na jego trzydziestym ósmym piętrze mój klient, Henry Lombard Smythe. Portier, kiedy wchodziłem, skinął mi tylko głową. Cwaniura połapał się od razu, z kim ma do czynienia, i wolał mnie nie zaczepiać — tatuaż, który mam na szyi, mówi sam za siebie. Szybkobieżną windą na górę, potem dziecinnie prosta do sforsowania mur-zasuwa i już jestem w środku. Nikogo w domu. Korzystając z tego, zwiedziłem lokal. Wyposażenie, że mucha nie siada, abstrakcja na ścianach, widok na miasto przez gigantyczne okna wychodzące, kurdebele, chyba na wszystkie cztery strony świata. Z oprawionych w ramki fotografii rozstawionych po mieszka- niu odtworzyłem kompletny profil klienta, jak zwykle. Miałem to wszystko na różowym druczku — data urodzenia, stan cywilny, dzieci — ale nawet gdybym nie miał, to i tak bym już wiedział, co to za jeden. Oto Smythe — facet w średnim wieku, cofająca się linia wło- sów, zęby w komplecie, zdrowe — a obok puszysta blondyna. Oboje w skafandrach do nurkowania na Fidżi. Tu też on na stoku narciarskim gdzieś w Alpach, a obok szczupła brunetka uczepio- na jego łokcia tak kurczowo, jakby za chwilę miała zlecieć z góry. I do tego zdjęcia Smythe'a z dziewczynką w rozmaitym wieku. Na jednym dziecko ma kucyki i są w cyrku; na innym ona ma pierw- szy wysyp zachciewajek i z jej miny można wyczytać: „No pstry- kajże szybciej to cholerne zdjęcie”. Te fotografie, w połączeniu z jego obecnym statusem kawalera z odzysku, nie pozostawiały cienia wątpliwości: Nieźle sytuowany rozwodnik, który czerpie 8

teraz z życia pełnymi garściami, rozbijając się po świecie, i robi z siebie durnia, dobierając sobie za młode jak na niego kobiety. Od razu poczułem się bardziej komfortowo. Już miałem położyć nogi na stoliczku, sprawdzić, jakiej klasy zestawu wideo gospodarz używa, ale w tym momencie usłyszałem przytłumiony gong za- trzymującej się na piętrze windy, a zaraz potem niepewne kroki dwóch osób zbliżających się korytarzem. Zgrzytnął wsuwany w dziurkę klucz i ktoś tam za drzwiami parsknął niekontrolowanym pijackim chichotem. Dobyłem paralizatora i cofnąłem się w naj- ciemniejszy kąt pogrążonego w mrokach nocy lokalu. Zawsze lepiej działać z zaskoczenia. * * * Weszli już do połowy roznegliżowani. On miał rozpiętą koszu- lę, ona spódniczkę zadartą powyżej bioder. Obmacywali się na potęgę. Po stroju poznałem, że to nie żadna z zarejestrowanych dam spod znaku czerwonej latarni, tylko cichodajka. Zabrała się do rozpinania mu spodni. Odczekałem, aż te opadną do kostek — wiem, że to trochę nie fair zagrywka — i chałturzystka przystąpi do dzieła. Oparł się plecami o ścianę i zatrzepotał powiekami, gotując się na bezmiar rozkosznych doznań. — Dobry wieczór, panie Smythe — powiedziałam spokojnie, wynurzając się z ciemnego kąta. — Jestem z Credit Union. Powieki przestały mu z miejsca trzepotać, wybałuszył oczy. Chciał uskoczyć w bok, potknął się o własne spodnie i o mało nie przewrócił. Zgięta we dwoje cichodajka odsuwała się na klęcz- kach. Mądra dziewczynka. — O, kurwa. Kurwa mać... — wybełkotał Smythe. — Czekaj pan, już płacę. — Przykro mi — odparłem. — Ja nie z tego działu. — Uniosłem spokojnie paralizator i wycelowałem. — Prawo obliguje mnie do 9

zadania pytania, czy życzy pan sobie karetkę na sygnale, chociaż uprzedzam z góry, że na zastępczy sztuczorg z Credit Union nie masz pan co liczyć. — Czekaj pan — on znowu — nie... I tyle tylko zdążył wydukać, bo w tym momencie strzałki wy- strzelone z mojego paralizatora ugodziły go w pierś i poraziły prądem. Padł na podłogę jak ścięty, podrygując. Trzymałem się z dala, dopóki na dobre nie znieruchomiał. Wtedy jeszcze prze- strzegałem przepisów bhp. Wybranie kleszczy i skalpeli potrzebnych do zabiegu nie zajęło mi wiele czasu, lecz w trakcie przymierzania się do pierwszego nacięcia oberwałem czymś miękkim, ale ciężkim, w głowę. Obej- rzałem się. Nade mną, na chwiejnych nogach, z zaczerwieniony- mi z przepicia oczami, stała cichodajka i zamachiwała się po raz drugi swoją torebką. — Ani si waż mnie, kuwa, knąć — wymamrotała, język jej się plątał. — Jezu, kochana — powiedziałem, osłaniając się przed spada- jącymi na mnie razami. — Weź na wstrzymanie. Do ciebie nic nie mam. Nie przeszkadzaj człowiekowi w pracy. Dopiero teraz zauważyłem, że ma dziewiętnaście, góra dwa- dzieścia lat. Była więc w wieku córki Smythe'a i sikała w majtki ze strachu. A przecież wystarczyłoby się ulotnić i miałaby problem z głowy. Do jasnej ciasnej, o ile znam tę profesję, należność zainka- sowała z góry — jeśli tak, to byłby to najfartowniejszy numerek, jaki się jej trafił w tym tygodniu. Ale czasami ludzie na widok paralizatora, skalpela i tatuażu dostają małpiego rozumu i włażą w paradę. Doprawdy żałosne. Znowu przyłożyła mi torebką. No nie, w takich warunkach nie da się pracować. Zerwałem się na równe nogi, chwyciłem ją za ramiona i przyparłem do najbliższej ściany. Zakręciło mi się w nosie od jej alkoholowego chuchu zmieszanego z duszącym 10

smrodem perfum, którymi obficie się zlała, potu i seksu. — Słuchaj, mała — wycedziłem przez zaciśnięte zęby, siląc się na spokój, bo miałem świadomość, że zwracam się właściwie do jeszcze dziecka. — Jestem tu służbowo. Co i o tobie można po- wiedzieć. Czeka mnie jeszcze papierkowa robota, szef w biurze, a w domu gęby do wykarmienia. Ten gościu na podłodze to twój klient, rozumiem, ale mój też i nie moja wina, że zaczął sobie fundować obciąganie druta, a przestał płacić rachunki. Zacho- wujmy się więc jak profesjonaliści i nie wchodźmy sobie nawza- jem w drogę, zgoda? Kiwnęła głową — podejrzewam, że w tym momencie przysta- łaby chyba niemal na każdą moją propozycję — i puściłem ją. Ukląkłem z powrotem nad Smythe'em, żeby kontynuować to, co mi przerwano. Chciałem uwinąć się z robotą, zanim miną skutki działania paralizatora; szarpanie się z kimś, kto odzyskał władzę w członkach, a jest już otwarty, nie należy do przyjemności. Pla- my krwi z markowej bawełnianej koszuli bardzo trudno usunąć. Byłem już po nadgarstek w trzewiach, kiedy kurwiszonek zno- wu mnie zaatakował. Nie wiem, czy zapomniała, cośmy przed chwilą ustalili, czy zmieniła zdanie, tak czy owak zaszarżowała na mnie jak, nie przymierzając, wiking w bitewnym szale, kręcąc młynka trzymaną w górze torebką. Sięgnąłem wolną ręką po pa- ralizator i wystrzeliłem ostatnią strzałkę; trafiłem w nogę. Zdąży- ła tylko spuścić zbaraniały wzrok i zaraz potem pięćdziesiąt tysię- cy woltów zrobiło swoje. Upadła, a ja już bez przeszkód skończyłem i wrzuciłem do zle- wozmywaka z nierdzewnej stali w kuchni Henry'ego Smythe'a nerkę Kenton LS-400, po którą tu przyszedłem. Woda tryskająca pod ciśnieniem z kranu spłukała szybko krew i otoczkę z tkanki, 11

i w blasku halogenowych jupiterków nad zlewem zalśnił długi metalowy cylinder. Wypisałem na żółtym druczku pokwitowanie w trzech egzem- plarzach, złożyłem swój podpis i zostawiłem kopię na zwłokach pana Smythe'a. Gdyby jego krewni mieli jakieś obiekcje co do samej windykacji albo jej skutków, były tam numery telefonów, pod które mogli dzwonić. Ciekawa rzecz, nikt jeszcze tego nie zrobił. To, moim zdaniem, najlepszy dowód, że system, na swój sposób, działa. * * * Tej nocy obskoczyłem jeszcze dwa zlecenia, a następnie z po- czuciem dobrze spełnionego obowiązku wróciłem do Mallu i sie- dziby Credit Union, gdzie czekał na mnie Frank. Jestem przeko- nany, że Frank ma ładny dom, i od czasu do czasu słyszę, że po- dobno był na urlopie, ale ja go zawsze zastaję w biurze. Zupełnie jakby miał dublera, który zajmuje jego miejsce, kiedy on idzie się przekimać do domu. — Jak poszło? — Bez zgrzytów, normalka — odmruknąłem. Przeszliśmy na zaplecze, tam Frank wziął ode mnie odzyskane sztuczorgi — wą- trobę Smythe'a, komplet nerek jednego księgowego i egzemplarz trzustki, do której pełnej spłaty zabrakło zaledwie trzech miesięcy — i wklepał je do komputera. Zostaną teraz wysłane do zakładów regeneracji kooperujących z producentami i po kontroli tech- nicznej pod kątem ewentualnych defektów odpicowane na glans, trafią z powrotem do salonu sprzedaży, by kusić następnych, miejmy nadzieję, solidniejszych klientów. Naturalnie jakiś tam odsetek nabywców znowu zacznie się spóźniać z płatnościami, najpierw przyjdą kary za nieterminowe spłaty, potem podniesio- ne zostanie oprocentowanie kredytu, a jak i to nie pomoże, wkro- czymy my. I tak w kółko. 12

Bogatszy o honorarium, podrajcowany jeszcze zrealizowanymi zleceniami, chciałem już wracać do domu, do Carol, kiedy Frank wręczył mi jeszcze jeden różowy druczek. — Priorytet — powiedział. — Ponad rok zwłoki. — Jestem zmęczony — mruknąłem. — I świtu tylko patrzeć. Jutro to załatwię. — Podwójna stawka, jeśli załatwisz dzisiaj — kusił. — To tylko dwie mile stąd. Nie bądź wiśnia. Ile ci to może zająć? Góra go- dzinkę. Wziąłem tę chałturkę. Rzadko mi się zdarzało nie przyjąć zle- cenia. Między innymi dlatego byłem taki dobry w swoim fachu — życia towarzyskiego prawie nie prowadziłem. Kiedy człowiek trudni się odzyskiwaniem sztucznych organów, umawianie się na wieczór ze znajomymi nie ma większego sensu. * * * Ale wszystko to — nocna praca, odsypianie w dzień, poczucie władzy i pozycja twardziela — to teraz dla mnie zamierzchła prze- szłość. Poprzednie życie było tak beztroskie w porównaniu z sy- tuacją, w której obecnie się znajduję, że odnoszę wrażenie, jak- bym grał w nim w polo albo żonglował pakietami akcji na gieł- dzie. Podsumujmy: Kiedyś byłem królem nocy. Osobnikiem na spe- cjalnych prawach. Mogłem powiedzieć policjantowi bez ogródek, żeby mnie w dupę pocałował, a on kładł uszy po sobie i tylko się głupawo uśmiechał. Ulice należały do mnie, mogłem na nich wy- czyniać, co mi się żywnie podobało. Dzisiaj to ja jestem panem Smythe'em. To ja odskakuję z pod- niesionymi rękami i potykając się o własne opuszczone do kostek spodnie, modlę się, żeby pierwszy strzał chybił celu, bo wtedy miałbym jeszcze cień szansy na dotrwanie do rana. No, boki, kurza twarz, zrywać.

Rozdział 2 Każdą pracę — przynajmniej jeśli chodzi o mnie, zawsze tak było — rozpoczyna się od pokwitowania pobranego na swój stan wyposażenia i rozliczenia się z niego na koniec, również za po- kwitowaniem. Chociaż to, co mam aktualnie do roboty, sprowa- dza się na dobrą sprawę do siedzenia całymi dniami w ciemnym kącie tego opuszczonego hotelu oraz bojaźliwego zerkania co dwie minuty przez szpary między deskami, którymi zabito okna, to co mi szkodzi pozostać przy tej rutynowej procedurze. Pod- trzymywała mnie, jak dotąd, na duchu. Mój stan posiadania: Jedna maszyna do pisania Underwood VIII. Jasnoniebieski lakier porysowany do żywej blachy, zacinająca się wskutek długo- letniego braku konserwacji oraz nieużywania. Znaleziona na za- pleczu hotelowej recepcji, na szafce na akta, w której szczury wymościły sobie gniazdo z gazet sprzed dziesiątków lat. Taśma barwiąca nie pierwszej już świeżości, ale spełnia jeszcze jako tako swoją funkcję, gorzej z klawiaturą. Brakuje nasadki na klawisz „shift” i ilekroć przychodzi mi wystukać jakąś wielką literę, jego goły metalowy trzpień dźga mnie w palec. Długachne zdania nie 14

są więc w tej sytuacji kwestią stylu; ja po prostu instynktownie unikam używania wielkich liter. Niewykluczone też, że maszyna celowo pobiera mi krew. Wbudowany w nią tester określa następnie grupę przed operacją chirurgiczną, która niechybnie mnie czeka. Podejrzewam, że pod- rzuciły ją tu chłopaki z Credit Union. Taki kretyński żarcik. To by było do nich podobne. Kto wie, czy sam bym tego nie zrobił. Mo- że w środku jest jakaś kamera. namierzacz. Każda maszyna do pisania ma to do siebie, że hałasuje, a więc na dobrą sprawę sama w sobie jest namierzaczem. Nierówny stu- kot zacinających się klawiszy — trach-tttrach-ttrach — jest jak serie oddawane ze szwankującego cekaemu. Co ja bym dał za miękką, cichutką klawiaturkę komputera i poświatę plazmowego ekranu, która rozjaśniałaby mi samotne noce. To plask-plask- plasku-plask też by mnie naturalnie zdradzało, ale w tej chwili jest mi wszystko jedno. Trudno przewidzieć, jak długo jeszcze przeciągnie się ta nerwówka. Nie ode mnie to zależy. * * * Odgłosy towarzyszące wystukiwaniu niniejszych stron świad- czą o moim poświęceniu. Przez trzy miesiące starałem się oddy- chać jak najciszej, tłumiłem kichnięcia, powstrzymywałem kaszl- nięcia. Poruszałem się tylko w nocy, i to na palcach, drobnymi kroczkami. Typowe dla ukrywającego się człowieka. Deski podło- gi są zdradliwe, trzeszczą. Najmniejszego hałasu, nie bądźmy amatorami. Wystrzegajmy się wszelkich odgłosów. Jakichkolwiek odgłosów. Zadzwoń do Odpowiedniego Funkcjonariusza Pań- stwowego — judzą te odgłosy. W opuszczonym hotelu u zbiegu Czwartej i Tylera ktoś się ukrywa — podpowiadają. Niedoczeka- nie. Tego by jeszcze brakowało, żebym znowu musiał zmieniać 15

kryjówkę. Bo to, wobec kryzysu na rynku mieszkaniowym, zmusi- łoby mnie do szukania następnego pustostanu odpowiadającego moim wygórowanym wymaganiom. Narzucę sobie następujący reżim pisania na maszynie: jedna godzina pracy, dwie przerwy. To zredukuje do jednej trzeciej nie- bezpieczeństwo wykrycia, ale jestem przekonany, że ktokolwiek mnie tropi, znajdzie mnie bez pomocy tego zabytkowego under- wooda. Są teraz radary, noktowizory, skanery, o jakich do nie- dawna nikomu się nie śniło. Ale może, jeśli szczęście mi dopisze, jeszcze się na tych gadżetach przejadą. Do starych wypróbowa- nych metod nikt się już teraz nie zniża. * * * Jedźmy dalej. Papier: połowa nadgryzionej przez myszy ryzy z trzema dziur- kami na marginesie do wpinania w segregator, znaleziona w po- bliżu wspomnianej już szafki na akta. Stos opakowań po gum- kach pod biurkiem. Dawno opróżnione butelki po detergentach, ale etykiety łatwo odlepić i wkręcić w wałek mojego underwooda. Różnice w szerokości i długości stron mogą nastręczać proble- mów, ale postaram się je przezwyciężać. Co jak co, ale dostoso- wać się to ja umiem. Ciało: oczy czujne, szeroko otwarte, wzrok wyostrzony. Na- uczyłem się sypiać jak rekin w oceanie, powieki przylepiłem sobie do czoła podwędzoną taśmą klejącą. Jestem nieschodzącym ze służby wartownikiem, idealnym psem stróżującym, obrońcą swo- jego królestwa, a zawdzięczam to wszystko Spółce 3M. Uszy wyczulone na najcichsze poruszenie, w takim stanie uwrażliwienia, że wychwycą pisk myszy pośród porannego 16

szczytu komunikacyjnego. Nozdrza bez ustanku rozdęte wciągają ostrożnie powietrze z otoczenia, analizują je pod kątem obecności śladowych ilości eteru, a gdy ich nie znajdują, wydmuchują bez- głośnie z powrotem. Czyste. Nic w nim nie ma. Jak na razie. Muszę przeładować obrzyna. Broń, standardowa i inna: Obrzyn (1), dwulufowy, zostały 23 naboje Mauser (1), pistolet ręczny, naboi 16 Finka (1), skradziona z namiotu na biwaku skautów z drużyny Niedźwiedzi Skalpel (2), idealnie dopasowany do kształtu mojej dłoni i siły nadgarstka Piła do kości (1), stępiona wskutek częstego używania Rozpieracz żeber (1), niewielkie zastosowanie taktyczne Pojemnik z eterem (2), pojemność mniej więcej 800 metrów sześciennych Garota (1), z dwoma drewnianymi rączkami, zmajstrowana z nóg od krzeseł i struny e-moll wziętej z fortepianu stojącego w zniszczonym przez pożar hotelowym holu na parterze. Wiem, wiem, żałosny to arsenał, ale będzie mi musiał wystar- czyć. Samoobrona kosztuje, a mnie już od dwóch miesięcy nie płacą. A nawet gdyby płacili, to Credit Union bez wątpienia daw- no wziął pod obserwację moją skrzynkę pocztową i z wyprawy po swój comiesięczny czek już bym pewnie nie wrócił, a przecież moje życie, nawet na tym etapie, warte jest chyba trochę więcej niż te marne sześćset dolców. 17

W Union byłem jednym z najwyżej notowanych biowindyków. Piąta Kategoria, nie chwaląc się. To fakt. Razem z moim przyja- cielem i dobrym kolegą Jakiem Freivaldem awansowaliśmy w niecałe dwa lata z Drugiej do Czwartej. Nie, nie było między nami współzawodnictwa — przynajmniej oficjalnie — ale obaj bacznie śledziliśmy nawzajem swoje postępy i uważaliśmy, żeby broń Boże nie potknąć się po drodze na szczyt. Kategorii Piątej do- chrapałem się dwa miesiące przed nim. Czyżbym był od niego lepszy w tej robocie? Trochę bardziej zdeterminowany? Bardziej utalentowany? Miejmy nadzieję. Od tego, kurde, zależy teraz mo- je życie. * * * Każdy z nas ma swoje ulubione organy; to w naszej profesji normalne. Naturalnie człowiek nie przebiera w różowych drucz- kach, które podrzucają mu na biurko, tylko bierze je jak leci i załatwia przypisanych sobie klientów — bądź co bądź to nie kon- cert życzeń — ale ja upodobałem sobie wątroby, zwłaszcza mode- le Kenton i Tahitsu, i nie ukrywam, że ze szczególną satysfakcją przeprowadzałem windykację u niepoprawnych alkoholików. No bo spójrzmy prawdzie w oczy, ktoś, kto po wszczepieniu sztu- czorga chla dalej bez opamiętania, w najmniejszym stopniu nie zasługuje na godną śmierć. Jeden gościu, kiedy włamałem się do jego mieszkania o trze- ciej nad ranem, był tak pijany, że szkoda mi było na niego eteru. Turlał się ospale po podłodze, przebierając niemrawo nogami i wyginając spasione cielsko w spowolnionym rytmie horyzontal- nego mambo — łatwizna — przystąpiłem do pracy, nie marnując ani kropelki. — Wesoło ci? — spytałem w trakcie, kiedy mój skalpel zanu- rzył się już do połowy w jego trzewiach. Krew spływała na dębowy 18

parkiet strumykiem, ale nie tak wartkim, jak się tego spodziewa- łem. — Ooootaaaa. — Nie dasz już sobie w szyję, stary, co? — O, hi hi hi hi. — Śmiej się, śmiej — mruknąłem, wycinając sobie w plątaninie żywej tkanki drogę ku migoczącej kontrolce, niczym poszukiwacz przygód, który przedziera się z maczetą przez gęsty busz. — Śmiech to zdrowie. Kilka minut po wycięciu KL-418 rozchichotany otyły jegomość zszedł i nie dałbym głowy, czy po drodze w zaświaty dalej nie chi- chotał. Stokrotne dzięki, jacku danielsie, oszczędziłem za twoją sprawą działkę eteru. * * * Jak już wspomniałem, najbardziej odpowiada mi praca przy wątrobach, chociaż kilku niezapomnianych nocy dostarczyła mi również ta śledziona z Marshodyne. Najnowszy model — ten wy- stawiany już od roku na branżowych targach — ma, według wszelkiego prawdopodobieństwa, wbudowany układ odłączający, który automatycznie odcinają od reszty organizmu, jeśli przekro- czona zostanie dopuszczalna dwumiesięczna zwłoka w spłacie rat kredytu. Jezus, Maryja, upraszcza to z pewnością pracę odzyski- wawczą, ale jak się dobrze zastanowić, jest to pierwsza jaskółka zbliżających się nieuchronnie czasów, kiedy biowindycy nie będą już potrzebni, kiedy organy same będą wyłaziły z trupów swoich nosicieli i człapały do najbliższego punktu regeneracyjnego. Mnie już wtedy raczej nie będzie na tym świecie. I całe szczęście. Wątroba to bardzo wdzięczny, najłatwiejszy do ekstrakcji or- gan. Po drodze do niej niewiele przeszkód do pokonania, a i obra- stającej ją tkanki tyle co nic. Ze wszystkimi innymi organami są 19

kłopoty. Do niektórych trzeba się przecinać przez las kości i masę mięśniową, a zarobek niewart włożonego wysiłku i ledwie pokry- wa koszt zużytego eteru. Oczywiście, za starych dobrych czasów brałem takie zlecenia, pod warunkiem że stawka była wystarcza- jąco wysoka, i głównie przez to władowałem się w tę kabałę. Układy nerwowe — nie, szkoda gadać. Już się nimi nie zajmu- ję, no chyba że z musu. Nie mam przekonania do odzyskiwania czegoś, czego nie widzę, i żaden neurasta mnie do tego nie prze- kona. Owszem, w ramach kursu na windyka uczęszczałem na zajęcia z tego przedmiotu, ale tylko dlatego, że były obowiązkowe, i nie przykładałem się zbytnio do nauki. Neuropraca ma w sobie coś tajemniczego, wzbudza szacunek, i każdy chętnie wysłucha ciekawej opowieści o twojej ostatniej neurowyprawie w głąb pnia mózgu jakiegoś nieszczęsnego delikwenta, co zwiększa prawdo- podobieństwo, że zaproszą cię na kolację. Ale wątroby... wątroby są realne, konkretne, namacalne. Widać je, można je wyszarpnąć, potrzymać. Dosyć mam innych zmartwień na głowie, żeby ją so- bie jeszcze zawracać „widmowymi nerwami” i „wirtualnymi ścieżkami czuciowymi”. Oczy i uszy mają za dużo bitów, bajtów, chipów i różnych ta- kich i chociaż rzecz jasna jestem za mikroekstrakcjami, to uczci- wie przyznaję, że nie mam smykałki do babrania się w nanoczę- ściach. Co tam jeszcze zostało...? Tarczyce są obrzydliwe, żołądki obleśne, pęcherze to drobnica, a nerki dziecinna zabawa. Naciąć plecy, złapać, pociągnąć i resztę nocy można przespać z butelką wódki zamiast poduszki pod głową. Popularne protezy kończyn wymagają mozolnej, niewdzięcz- nej harówki. Za grosz finezji, satysfakcji co kot napłakał. Dłonie, przedramiona, palce, nogi — nudy na pudy. Sztampa. Większość zabiegów odzysku w tym zakresie przeprowadzana jest 20

nieinwazyjnie, żeby więc zajmować się kończynami, nie trzeba nawet mieć pełnej licencji windykatorskiej. W zleceniach na koń- czyny wysługiwałem się zwykle swoim siostrzeńcem — chłopako- wi leci dopiero piętnasty rok, ale trzeba go już przyuczać do ja- kiegoś zawodu, bo do nauki głowy nie ma i na wyższe studia się nie nadaje. Tam do diabła, na niższe też, ale to kuty na cztery nogi szczawik i pomyślałem sobie, że niegłupio by było zrobić z zawodu windykatora rodzinną profesję. Swojemu synowi przy- stąpienia do tej spółki nie śmiałbym zaproponować. Nawet gdy- bym znał miejsce jego pobytu. Splunąłby mi w twarz i miałby do tego pełne prawo. * * * Nie widziałem go od sześciu lat. Petera, znaczy. Mojego syna. Ostatni raz było to w Snack Shack, w zachodniej części miasta. Staliśmy w kolejce po ziemniaczane chipsy i piwo, i on bębnił w moją pierś swoimi delikatnymi piąstkami. Przyznać muszę, że nic a nic to nie bolało, ale udałem, że płaczę z bólu. Żeby nie było mu przykro. Peter zawsze miał kompleks na punkcie mojej postury — dziewięćdziesiąt pięć kilo żywej wagi, prawie same mięśnie, a on wrodził się w matkę — drobnej kości, gładkie liczko. W porówna- niu ze mną jest jak porcelanowa figurka przy gorylu buszującym w składzie porcelany. Peter wygląda na arystokratę w czasach, kiedy arystokracja wykrusza się pod ciężarem swoich ekscesów. To Peter, mówię każdemu, mój syn — piękny, samotny i bezna- dziejnie niedzisiejszy. * * * Peter jest moim jedynym synem. I w ogóle jedynym dziec- kiem, owocem trzeciego małżeństwa. Wydała go na świat Melinda, moja trzecia żona, ale dorastał praktycznie pod 21

skrzydłami czwartej, Carol, i piątej, Wendy, które starały się oka- zywać mu tyle ciepła i sympatii, jakby same go urodziły. Dobre dziecko. Nie wiem, jak to się stało, ale wyrósł na porządnego człowieka. Melinda odeszła z mojego życia gdzieś w okolicach drugich urodzin Petera i od tamtego czasu widziałem się z nią tylko raz. I ten raz nam obojgu wystarczył. Co prawda przyznano nam naprzemienną opiekę nad dziec- kiem, ale co tydzień przekazywaliśmy sobie syna całkowicie bez- osobowymi sposobami. Przez pięć pierwszych lat służyła nam do tego telefoniczna poczta głosowa — zostawiałem Melindzie suchą informację, skąd pod koniec dnia może odebrać Petera, i na od- wrót. Zostawialiśmy chłopczyka u znajomych, kolegów z pracy, kogokolwiek, kto zgodził się przyjąć rolę pośrednika i zaopieko- wać dzieckiem do czasu odebrania go przez jedno albo drugie z rodziców. To nie była moja wina. Przynajmniej z początku. Nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby Melinda wpadła czasem do mnie, po- siedziała, porozmawiała ze mną przy kawie, jak minął tydzień, ale ona nie chciała mieć ze mną nic wspólnego. Wolała, żeby nasz synek przechodził przez szereg skrzynek kontaktowych jak ten mikrofilm na filmie szpiegowskim z okresu zimnej wojny, niż pogawędzić z byłym mężem. * * * W pozwie o rozwód Melinda w trzech słowach określiła po- wód, dla którego pragnie zakończyć nasze dwuletnie małżeństwo: Nieznośne zapatrzenie w siebie. A może to cztery słowa? Cieka- we, czy miała na myśli mnie, czy siebie samą. * * * A oto przyczyny podawane w pozwach rozwodowych przez moich pięć żon: 22

Żona nr 1, Beth: Wtrąca się w moją karierę. Niesłychanie za- zdrosny. Żona nr 2, Mary-Ellen: Nieczuły. Nieobecny. Niewydolny sek- sualnie. Żona nr 3, Melinda: Nieznośne zapatrzenie w siebie. Żona nr 4, Carol: Zdrada. Żona nr 5, Wendy: Niedające się pogodzić różnice charakte- rów. Spośród nich tylko Wendy wykazała się taktem. A akurat ona powodów mogła podać bez liku i każdy musiałbym uznać, bo prawda jest taka, że opuściłem ją, kiedy nasze małżeństwo było w pełnym rozkwicie i z pozoru niezagrożone. To był mój najbardziej udany związek. Wendy mogła mi zarzucić, co tylko chciała, ale postanowiła rozstać się ze mną na stopie pokojowej, nikogo z nas nie obciążając winą — czy raczej obciążając nią oboje. Reszta zarzutów to albo wierutne kłamstwa, albo przesada, zwłaszcza ten o mojej rzekomej niewydolności seksualnej. Owszem, zdarzało się... no dobrze, przyznaję, był taki okres, kiedy mój wierny grzesiu nie chciał przyjmować postawy zasadniczej na zawołanie, ale niewydolność seksualna to zbyt mocno powiedzia- ne. A Carol nigdy nie zdradziłem. Nie zdradziłem ani razu żadnej ze swoich żon. Carol, pochodząca z Alabamy, podała pierwszy pretekst do rozwodu, jaki mógł wpaść do głowy komuś, kto się w tym stanie urodził i wychował. Zawsze była taka impulsywna. Jedyną pozytywną stroną większości moich rozwodów było to, że w grę nie wchodziły dzieci. Żadnych sądowych przepychanek o opiekę, żadnych nocnych awantur, podczas których przestraszo- ny synek w sąsiednim pokoju, przykrywając głowę poduszką, 23

czeka z utęsknieniem, kiedy mamusia i tatuś dojdą w końcu do porozumienia i dadzą sobie buzi na zgodę. Ale Melinda i ja mieli- śmy Petera i oboje przeżyliśmy ogromny stres związany z tym aspektem rozwodu. Każde z nas chciało zatrzymać dziecko. Pra- gnęliśmy zakończyć w jakiś cywilizowany sposób coś, czego nigdy nie powinniśmy byli zaczynać, ale nie przewidzieliśmy, ile to po- ciągnie za sobą bolesnych skutków ubocznych. * * * Jednak, o ile mi wiadomo, Peter nie ma do mnie pretensji o to, jak go traktowaliśmy. Peter również nie ma do mnie pretensji o żadną ze swoich dziecięcych traum. Peter nie może mieć do mnie pretensji, że nie chciałem się widywać z jego matką. Peter nie może obarczać mnie winą za ten rozwód. Peter nie może mi za- rzucić, że zawiniłem w czymkolwiek wobec Melindy, oprócz tego ostatniego razu. I nie dziwię się, że ma do mnie o to żal. * * * Lubiliśmy z Jakiem dyskutować o istocie winy. O zaufaniu. No i w ogóle, o wszystkim. Czasu na to mieliśmy pod dostatkiem. Zastanawialiśmy się, czy Bóg istnieje, czy nie, a jeśli tak, to jaka jest jego opinia o sztuczorgach, o takich uzależniających lekach przeciwodrzutowych jak Q, o ludziach przypisujących zwycięstwa i porażki rozmaitych drużyn sportowych Jego interwencji. Ani mi w głowie twierdzić, że interesowało nas to wszystko pod wzglę- dem intelektualnym czy duchowym; nudziliśmy się po prostu i szukaliśmy jakiegoś tematu do pogawędki. Zazwyczaj zwlekaliśmy się z wyrek gdzieś między szóstą a siódmą wieczorem, później jakaś lekka kolacyjka w świetlicy 24