DEDYKACJA
Prawdziwi przyjaciele to rzadkość, lecz bez nich życie nie
miałoby żadnej wartości.
Rycerzy mrocznej chwały poświęcam moim dobrym przyja-
ciołom i sąsiadom, Val i Mikowi Adamsom. Dedykuję ją także
Ivanowi Kellhamowi, Sue Blackman oraz pracownikom Village
Video w Hastings, którzy cierpliwie spełniali kaprysy autora,
pożyczając mu filmy spod lady, ilekroć" zapragnął oderwać się od
swego komputera.
PODZIĘKOWANIA
Jak zwykle pragnę wyrazić wdzięczność Lizie Reeves za
wskazówki, Jean Maund za korektę, a także Stelli Graham,
Tomowi Taylorowi i Edith Graham za ich komentarze.
Dziękuję również Val, mojej przystani na burzliwych falach
życia.
PROLOG
Szybował gdzieś pod gwiazdami, wysoko ponad ob-
laną blaskiem księżyca ziemią, odczuwając zarazem smutek i
wielką radość. Był to sen. Nawet w wieku dziesięciu lat wie się,
że ludzie tak naprawdę nie potrafią latać. Ale bez względu na to,
czy był to sen, czy też nie, w tej właśnie chwili był sam i był
wolny.
Nikt tu nie wychłoszcze go za kradzież ciastka na miodzie,
nikt go nie zbije za niedoskonale, mimo wielogodzinnych starań,
wyczyszczone srebra.
Gdzieś tam — nie potrafił tego określić dokładniej — znaj-
dowało się ciało jego zmarłej matki. Myśl o tym przeszyła mu
serce jak nóż. Jednak, jak to dziecko, odrzucił ją i popatrzył na
jaskrawo świecące gwiazdy. Wydawało się, że są bardzo blisko,
więc spróbował się do nich wznieść, lecz mimo wszelkich wy-
siłków cały czas znajdowały się poza jego zasięgiem, zimne i
niedostępne. Spowolnił swój lot i popatrzył w dół.
Gabala wydawała mu się teraz niewielką krainą na prze-
ogromnej ziemi. Puszcza nad Oceanem wyglądała jak wilcza
skóra, góry zaś przypominały zmarszczki na ciele starca. Chło-
piec zniżył lot, aż nagle zaczął spadać, zataczając kręgi. Widząc,
że zbliża się do ostrych zębów gór, krzyczał ze strachu. Nie-
spodziewanie chłopiec przestał spadać i poszybował ponownie.
Koło Portu Pertii widział na morzu wielkie okręty — tryremy —
7
o kwadratowych żaglach i z podniesionymi wiosłami, a na lądzie
światła wiosek i miast. Na murach fortecy Macthy paliły się
cztery wielkie ognie, połyskując jak świeczki na torcie urodzino-
wym. Jak najszybciej oddalił się od tych świateł i skierował w
stronę odległych gór.
Z całej duszy pragnął więcej nie wracać do domu, chciał
zawsze już tak szybować z dala od udręk niewolnictwa. Za życia
matka dbała o Luga — nie jak o niewolnika, ale jak o własne
dziecko, krew ze swej krwi. Jej ramiona zawsze były gotowe
objąć go serdecznym uściskiem.
A potem okazało się, że odeszła... kiedy on spał. Pocałował
ją na dobranoc, zanim go odprowadzono do pomieszczenia, które
dzielił z pięcioma innymi chłopcami. Kiedy wykonał swoje
poranne obowiązki, pobiegł do jej pokoiku. Leżała tam przykryta
białym całunem. Odsłonił jej twarz. Miała przymknięte powieki
i półotwarte usta. Nie oddychała ani się nie poruszała.
Znalazł go podstarzały niewolnik domowy imieniem Patri-
caeus i zaniósł do swojego pokoju. Lug zdawał sobie sprawę, że
gdzieś go niosą, ale nie mógł się poruszyć. Był jak sparaliżo-
wany. Czuł, że Patricaeus układa go w swoim łóżku i okrywa
kocem, ale nawet nie miał siły zamknąć oczu. Stary człowiek
łagodnie pogładził go po policzku i delikatnie przymknął mu
powieki.
Przez pewien czas chłopiec spał. Potem coś się stało i jego
dusza poszybowała w mrok.
Lug zadrżał, chociaż wcale nie było mu zimno, i zatęsknił za
matką. W tym samym momencie skierował swoją uwagę na jakiś
ruch w dole, na ziemi. Po dłuższej chwili spostrzegł dziewięciu
jeźdźców posuwających się w mroku jeden za drugim na wiel-
kich białych rumakach. Zniżając lot, skierował się w ich stronę
i zauważył, że mieli na sobie srebrne zbroje, a z ich ramion
luźnymi fałdami opadały białe płaszcze. Wjechali na jakąś łąkę
i zatrzymali się, tworząc równą linię. U kopyt ich koni kłębiła się
gęsta, biała mgła. Na szczycie pobliskiego wzgórza chłopiec
ujrzał mężczyznę ukrywającego twarz pod czarnym kapturem
8
atłasowej peleryny. Mężczyzna śpiewał coś w nie znanym Łu-
gowi języku. Rycerze czekali w milczeniu, a mgła z wolna
gęstniała.
Chłopiec zbliżył się jeszcze bardziej, omijając śpiewającego
mężczyznę, i wylądował na porośniętym drzewami zboczu są-
siedniego wzgórza. Gdy zetknął się z ziemią, zaczął się w nią
zagłębiać, ale pod wpływem paniki znowu nieco się uniósł, z
całych sił pragnąc stać się na powrót istotą materialną. Jego
życzenie spełniło się i Lug znienacka usiadł na murawie. Mgła
nie dotarła jeszcze do wyższych partii wzgórza. Chłopiec skon-
centrował się na obserwacji rycerzy.
Ich zbroje lśniły w blasku księżyca: hełmy z wysokimi pió-
ropuszami, srebrne nakarczki połączone z wygiętymi naramien-
nikami, grawerowane napierśniki, nabiodrki i nagolenice. Żaden
nie miał tarczy.
Dziewięciu jeźdźców na białych rumakach...
Lug przypomniał sobie historię, którą Patricaeus opowiadał
niewolnikom podczas sobótki — i już wiedział, kogo przed sobą
widzi.
Legendarnych rycerzy Gabali.
Lug nie znał ich imion; wiedział tylko, że najważniejszy z
nich nazywał się Samildanach i był niedoścignionym szermie-
rzem. Chłopiec przyjrzał się dokładniej milczącej grupie. Rycerz
stojący pośrodku był wyższy od pozostałych, a jego hełm ozda-
biały lśniące, wykonane ze srebra skrzydła krucze. Tak, to Sa-
mildanach. .. zamarły w oczekiwaniu.
Ale na co?
Chłopiec przeniósł wzrok na śpiewającego mężczyznę. Na-
gle konie zaczęły rżeć z przerażenia. Rycerze powściągnęli wo-
dze, a oszołomiony Lug patrzył, jak gwiazdy znikają z firma-
mentu, przysłonięte wielkimi, czarnymi wrotami, które pojawiły
się przed jeźdźcami. Ich krawędzie połyskiwały srebrem. Zerwał
się lodowaty wiatr. Wtedy mgła podniosła się jak wielka fala i
ogarnęła jeźdźców. Zza wrót dało się słyszeć nieziemskie głosy i
wycia.
9
— Za mną! — rozległ się krzyk i Lug ujrzał wzniesiony
miecz Samildanacha, lśniący niczym pochodnia, i usłyszał tętent
kopyt, gdy rycerze ruszyli naprzód.
Zapadła cisza, a mrok znowu rozjaśniły gwiazdy. . Lug
popatrzył na wierzchołek sąsiedniego wzgórza, ale nie
dostrzegł już na nim śpiewającego mężczyzny.
Mgła zaczęła się podnosić i ogarniać coraz większą część
zbocza. Chłopiec wstał i próbował wznieść się w powietrze, lecz
nie potrafił. Był nadal materialny i przykuty do ziemi. Zadrżał
pod powiewem lodowatego wiatru.
Ten sen stawał się coraz bardziej nieprzyjemny. Lug zaprag-
nął wrócić do domu. Ale gdzie jest teraz jego dom? Jak bardzo
się od niego oddalił?
Z mgły dobiegł jakiś dźwięk — coś jakby szelest. Chłopiec
wpatrzył się w tamtą stronę, ale szara mgła przesłaniała wszyst-
ko. Z bijącym sercem ruszył biegiem na szczyt, ale pośliznął się
i upadł na błotnisty stok. Gdy obrócił się na plecy, zobaczył nad
sobą cień. Ostre szpony zawisły nad nim, więc przetoczył się
znowu, usiłując ich uniknąć.
— Nie! — zawołał, gdy nad jego twarzą pojawiła się ocie-
kająca śliną paszczęka. Podniósł rękę, a z jego palców trysnął
złocisty promień światła. Ogarnął on prześladujące Luga stwo-
rzenie, które znikło, wydając bolesny wrzask. Chłopiec opadł
bezwładnie na trawę. Zamajaczył nad nim następny cień i Lug
przywarł do ziemi.
— Nie bój się — odezwał się jakiś głos.
Lug spojrzał w górę i dostrzegł nad sobą zarys ludzkiej
postaci. Księżyc przeświecał zza jej ramienia, nie pozwalając
wyodrębnić rysów twarzy.
— Boję się — powiedział Lug. — Chcę do domu.
— Zaraz się tam znajdziesz, chłopcze. A wtedy... ten sen...
zniknie z twojej pamięci.
— Co to był za potwór?
— Przeszedł przez wrota. Ale już nie żyje. Zabiłeś go, tak
10
jak przewidywałem, albowiem posiadasz moc. Do widzenia.
Spotkamy się jeszcze.
— Kim jesteś?
— Nazywam się Dagda. Zaśnij teraz... i wracaj do domu.
Lug zamknął oczy i stracił świadomość. Kiedy otworzył je
ponownie, leżał w łóżku Patricaeusa, a stary niewolnik drzemał
obok niego na krześle.
Chłopiec ułożył się wygodniej. Łóżko skrzypnęło, budząc
Patricaeusa.
— Jak się czujesz?
— Co ja tutaj robię, proszę pana? Gdzie jest moja matka?
— Nie żyje, chłopcze—powiedział ze smutkiem Patricaeus.
— Pochowaliśmy ją dziś po południu. — Chłopiec usiadł gwał-
townie, zrzucając z siebie koc.
— Bogowie! — wyszeptał stary niewolnik. — Coś ty sobie
zrobił? — Lug spojrzał w dół: na piersi miał cztery płytkie za-
drapania, które krwawiąc obficie, poplamiły prześcieradło znaj-
dujące się pod kocem. Patricaeus odkrył chłopca i dostrzegł jego
zabłocone stopy.
— Wytłumacz się, Lug. Gdzie byłeś, kiedy spałem?
— Nie wiem — odparł chłopiec. — Nie wiem nic. Gdzie
moja mama?
Stary niewolnik usiadł obok płaczącego chłopca i objął go
ramieniem.
— Przykro mi, Lug. Naprawdę.
ROZDZIAŁ1
Jeździec zwolnił na przełęczy, wśród poszumu wia-
tru, który szalał na szczytach gór. W dole rozciągały się ziemie
Gabali o barwie soczystej zieleni, poprzecinane wstążeczkami
strumieni i lśniącymi rzekami, wzgórza i doliny, puszcze i lasy
— wszystko takie samo jakie pojawiało się w jego snach, wzy-
wając do powrotu.
— Dom, Kuanie — wyszeptał do wielkiego szarego ogiera,
ale wiatr porwał jego słowa. Jeździec dotknął piętami boków
konia, odchylił się w siodle i zaczęli powoli schodzić. Wiatr
uspokoił się, gdy dotarli w pobliże opuszczonego fortu granicz
nego z dębowymi, okutymi brązem wrotami wiszącymi na poła
manych zawiasach. Orzeł Gabali został zerwany — na butwie-
jącym drewnie pozostał tylko fragment skrzydła tak spatynowa
ny, że z trudnością dawało się go zauważyć.
Jeździec zsiadł z konia. Był wysoki i miał na sobie długi
płaszcz z kapturem, a jego twarz przysłaniał szal, który przy-
trzymywał również kaptur. Mężczyzna wprowadził zwierzę do
środka, zrujnowanej strażnicy i zatrzymał się przed posągiem
M&nannana. Figurze brakowało lewego ramienia, które leżało na
Brukowanej posadzce, a także nosa i podbródka, jakby ktoś
odrąbał je toporem albo młotem.
— Krótka jest pamięć ludzka — powiedział mężczyzna. —
12
Słysząc głos pana, koń zbliżył się i położył pysk na jego ramieniu.
Człowiek odwrócił się, zdjął grube wełniane rękawice i pogładził
zwierzę po szyi. W forcie było cieplej, więc pozbył się też szala
i zawiesił go na łęku siodła. Zsunął kaptur i słońce zalśniło na
jego srebrzystym hełmie.
— Muszę cię napoić, Kuanie — rzekł, podchodząc do studni
znajdującej się pośrodku dziedzińca. Wiadro rozeschło się i pod
żelaznymi obręczami widać było spore szczeliny. Lina wyschła
na pieprz, ale przy zachowaniu ostrożności nadawała się jeszcze
do użytku. W opuszczonych zabudowaniach strażnicy mężczy
zna znalazł gliniany dzbanek i głęboką misę. Wstawił dzbanek
do wiadra i opuścił je do studni. Potem wyciągnął ostrożnie
wiadro, z którego szczelinami tryskała woda, ale dzbanek był
pełny. Człowiek podniósł naczynie do ust i pił długo. Po czym
postawił misę na bruku dziedzińca, napełnił ją wodą i napoił
konia. Poluzował popręg, dolał wody do misy, a w końcu usiadł
na schodach prowadzących na mury i grzał się w słońcu.
A więc taki był koniec imperium. Nie na krwawych polach
bitwy, nie dzięki wyjącym hordom wroga, nie w szczęku oręża,
ale tutaj... na tym zakurzonym, zaniedbanym dziedzińcu, w tym
bezrękim posągu, rozeschniętym wiadrze i cmentarnej ciszy.
— Nie tego chciałeś, Samildanachu — szepnął mężczyzna.
— Ten widok złamałby ci serce.
Zamyślił się, próbując odnaleźć w sobie żal z powodu upadku
Gabali. Ale nie znalazł nic... Patrząc na posąg, potrafił tylko
litować się nad własnym losem.
Manannan, rycerz Gabali. Jeden z dziewięciu. Stał ponad
książętami i zwykłymi ludźmi. Sięgnąwszy do sakiewki, wydo-
był z niej nieskazitelne srebrne zwierciadło i uniósł je przed oczy.
Były Rycerz przyjrzał się swojej kwadratowej twarzy i ota-
czającemu ją srebrzystemu metalowi. Hełm stracił pióropusz
w jakieś potyczce na północy, a przyłbicę, teraz podniesioną,
wyszczerbił wrogi miecz podczas wojen fomoriańskich. Runy
oznaczające imię rycerza zostały zerwane w jednej z bitew na
wschodzie. Rycerz nie pamiętał tego ciosu... zbyt wiele wymie-
13
rzono ich w ciągu sześciu samotnych lat, od dnia kiedy zatrzas-
nęły się wrota. Przeniósł wzrok na brodę, która rosła pod heł-
mem: powoli, ale nieodwołalnie zbliżała się chwila, w której go
udusi.
Co za śmierć dla rycerza Gabali: uwięzionego w swoim
hełmie, uduszonego własną brodą. Taka jest cena zdrady, powie-
dział sobie Manannan. Tak płaci się za tchórzostwo.
Czy rzeczywiście okazał się tchórzem? Zamyślił się nad tym.
Przez te kilka lat samotnej wędrówki wiele razy wyróżnił się
odwagą: w walce na miecze, szarży, długim oczekiwaniu na
bitwę, w której nie ma się szans. Ale to nie ciało zawiodło go
sześć lat temu, gdy otworzyły się czarne wrota i umarły gwiazdy.
Zupełnie inna ułomność sprawiła, że stał w miejscu jak sparali-
żowany.
Inni jej nie ulegli. No, ale Samildanach rzuciłby się do walki
z ogniami piekielnymi, mając do dyspozycji garstkę śniegu. Tak
samo pozostali. Pateus, Edrin... Każdy z nich.
— Bądź przeklęty, Ollathairze — syknął Były Rycerz. —
Przeklęta niech będzie twoja pycha!
Schował zwierciadło do sakiewki.
Odpoczywał jeszcze pół godziny, po czym ruszył dalej. Twier-
dza była oddalona o trzy dni drogi na zachód. Omijał miasta i
osady; kupował pożywienie w odludnych gospodarstwach i no-
cował w polu. Czwartego dnia rano znalazł się na miejscu.
Przejechał pod drzewami i skierował konia tam, gdzie daw-
niej znajdował się ogród różany. Teraz kompletnie zarósł, ale tu
i ówdzie widać było kwiaty wyłaniające się spośród chwastów.
Wyłożoną kamieniami ścieżkę pokryła trawa i małe, niebieskie
kwiatki. To nic dziwnego, pomyślał Były Rycerz, przez sześć
lat wiatr nawiewał ziemię na ten starannie ułożony bruk. Boczna
furtka była otwarta, więc wjechał na dziedziniec. Tu także w
szparach między kamieniami rosła trawa, która czerpała wodę
przelewającą się przez marmurową obudowę fontanny.
Powoli zsiadł z konia, pobrzękując zbroją. Rumak stał bez
ruchu.
14
— Nie tak to pamiętasz, Kuanie — szepnął, zdejmując ręka-
wice i gładząc zwierzę po szyi. — Oni wszyscy odeszli. —
Poprowadził konia do fontanny i zaczekał, aż się napije. Szarp-
nięta podmuchem wiatru drewniana okiennica uderzyła o ścianę.
Koń niespokojnie poruszył głową i stulił uszy.
— To nic, stary — powiedział kojąco Manannan. — Nic ci
tutaj nie grozi.
Gdy zwierzę piło, poluźnił popręg i zdjął juki. Zarzucił je na
ramię i wszedł po schodach, a potem przez podwójne drzwi do
wielkiej sali. Pełno tu było kurzu, a długi dywan wydawał z siebie
woń rozkładu i pleśni. Posągi patrzyły na niego pozbawionymi
wyrazu oczami.
Poczuł silniejszy przypływ winy, przechodząc obok posągów
do kaplicy na tyłach budynku. Gdy otwierał drzwi w kształcie
liścia, zawiasy zaskrzypiały przeciągle. Wewnątrz było czysto:
niskiego ołtarza nie szpecił nawet pyłek kurzu, ale zniknęły
gdzieś złote lichtarze, srebrne kielichy i jedwabne zasłony. Mimo
to kaplica tchnęła spokojem. Mężczyzna odstawił juki i odwiązał
rzemienie. Podszedł do ołtarza, zdjął sztylet i pas, spod naramien-
ników wysunął napierśnik. Ostrożnie ustawił na ołtarzu części
zbroi, naramienniki i fartuch. Będzie mu brakowało kolczugi:
niejeden raz uratowała mu życie. Położył na kamieniu ołtarza
fartuch zbroi, nabiodrki, nakolanki i nagolenice, a na końcu
umieścił na napierśniku srebrno-czarne rękawice.
— Niechaj się to wreszcie skończy — wyszeptał, sięgając do
hełmu, ale powstrzymał go nagły lęk. Sześć lat temu Ollathair
właśnie w tej kaplicy rzucił zaklęcie... ale czy sama jej atmosfera
bez obecności maga zdejmie z niego czar? Manannan przywołał
się do porządku. Dotknął zatrzasku, ale metalowy pręcik ani
drgnął. Nacisnął mocniej, a potem opuścił rękę. Strach minął,
a na jego miejsce pojawił się gniew.
— Czego jeszcze ode mnie chcesz? — zawołał. Opadł na
kolana i modlił się o wyzwolenie, ale czuł, że jego słowa nie
docierają do miejsca przeznaczenia. Podniósł się wyczerpany:
rycerz bez zbroi. Wyjął z juków ubranie: dopasowane wełniane
15
spodnie i skórzaną tunikę, i przebrał się szybko. Potem przerzucił
pendent przez ramię, tak że miecz i sztylet znalazły się na jego
prawym boku. Na koniec włożył miękkie buty do jazdy konnej
i sięgnął po koc. Juki zostawił na miejscu.
Na podwórzu koń skubał trawę przy przeciwległym murze.
Były Rycerz przeszedł obok niego do kuźni. Tutaj także widać
było ślady opuszczenia: wszędzie kurz, narzędzia poniszczone
i zardzewiałe, wielki miech dziurawy i postrzępiony, a w pale-
nisku zagnieździły się szczury.
Manannan znalazł zardzewiały brzeszczot piły. Nawet gdyby
był nowy i naostrzony, do niczego by mu się nie przydał. Sre-
brzysta stal hełmu była bardzo wytrzymała, a dodatkowo została
wzmocniona zaklęciem Ollathaira, tak że tylko wysoka tempe-
ratura mogłaby ją uszkodzić. Pewnego razu przez dwie godziny
cierpiał męki, podczas gdy kowal usiłował przepalić pręcik za-
trzasku. W końcu poddał się i upadł przed Manannanem na
kolana.
— Panie, mógłbym przepalić ten zatrzask, ale to na nic. Od
żaru twoje ciało rozpłynęłoby się, a mózg by wyparował. Potrze
bujesz czarnoksiężnika, a nie kowala.
A więc Manannan znalazł czarnoksiężników, niedoszłych
magów, jasnowidzów i kobiety Wyccha. Ale żadne z nich nie
potrafiło pokonać zaklęcia Zbrojmistrza.
— Potrzebuję twojej pomocy, Ollathairze — powiedział By
ły Rycerz. — Twoich czarów i umiejętności. Dokąd odszedłeś?
Ollathair był przede wszystkim patriotą. Nie opuściłby kró-
lestwa dobrowolnie. Ale kto potrafiłby zmusić do czegokolwiek
Zbrojmistrza rycerzy Gabala? Manannan siedział w milczeniu
pośród przerdzewiałych szczątków narzędzi Ollathaira i usiłował
sobie przypomnieć rozmowy sprzed wielu lat.
W porównaniu z czasami swojej świetności kraina Gabala nie
odznaczała się wielkością. Droga od granic Fomorii na południu
do przybrzeżnych szlaków na Cithaeron nie przekraczała tysiąca
mil. Odległość ze wschodu na zachód: od stepów zamieszkanych
przez Nomadów do zachodniego morza i Asripur, liczyła ich
16
zaledwie czterysta. Jedno było pewne: Ollathair niewątpliwie
unika dużych miast, zawsze nienawidził nowobogackich marmu-
rów Furbolg.
A więc dokąd się udać? I jako kto?
Ollathair to imię, którego Zbrojmistrz używał oficjalnie, ale
korzystał także z innego, gdy podczas wędrówki, nie chciał
zwracać na siebie uwagi. Manannan poznał je przypadkiem
dziesięć lat temu podczas podróży do jednego z dziewięciu
księstw, wysuniętego najdalej na północ. Zatrzymał się w za-
jeździe i obserwował, jak jego właściciel popisuje się ptaszkiem
z brązu, który potrafił śpiewać w czterech językach. Gospodarz
podniósł rękę, a ptaszek przeleciał przez pokój, napełniając wnę-
trze słodkim zapachem.
Manannan podszedł do mężczyzny, który skłonił mu się
nisko, widząc zbroję rycerzy Gabala.
— Skąd wziąłeś tego ptaszka? — zapytał.
— Nie ukradłem go, panie, przysięgam. Na życie moich
dzieci.
— Nie przyjechałem, by cię sądzić. Pytam tylko.
— Był tu podróżny, panie... dwa dni temu. Niski, mocno
zbudowany, brzydki jak noc. Nie miał pieniędzy, więc zapłacił
mi w ten sposób. Czy wolno mi go zatrzymać?
— Zatrzymaj go albo sprzedaj, rób, co chcesz. Dokąd poje-
chał ten podróżny?
— Na południe, Drogą Królewską.
— Podał jakieś nazwisko?
—:
Tak, panie, wszystko zgodnie z prawem. Wpisał się do
księgi meldunkowej. Oto ona.
Podał rycerzowi oprawną w skórę księgę.
Następnego popołudnia Manannan dogonił Ollathaira na pro-
stym odcinku drogi. Zbrojmistrz dosiadał tłustego kuca.
— Nigdy nie dacie mi spokoju? — zapytał. — O co chodzi?
— U mnie wszystko w porządku; nasze spotkanie jest przy-
padkowe — odparł Manannan. — Widziałem twój wyrób w za-
jeździe: chyba trochę drogo zapłaciłeś za jedną noc.
17
— Ptaszek ma wadę: działa tylko przez kilka dni. A teraz
jedź i daj mi spokój. Do zobaczenia za tydzień, w twierdzy.
Teraz, widząc dookoła siebie obraz zaniedbania i rujnacji,
Manannan poczuł, że przechodzi go zimny dreszcz.
Być może Ollathair przybrał nowe imię. A może już nie żyje.
Nie posiadając jednak żadnych innych danych, Były Rycerz
nie mógł uczynić niczego innego, jak tylko wyruszyć na północ
i szukać wieści o Rzemieślniku zwącym się Ruad Ro-fhessa.
Chłopiec mocniej ujął szczypce, podniósł maleńki płatek
brązu i wziął głęboki oddech. Oblizał wargi, pochylając się nad
stołem warsztatowym. Drżała mu ręka.
— Spokojnie — powiedział siedzący obok niego brzydki męż
czyzna. —Uspokój się i oddychaj normalnie. Jesteś zbyt napięty.
Uczeń kiwnął głową i poruszył ramionami, starając się roz-
luźnić mięśnie. Jego dłoń uspokoiła się i płatek brązu trafił na
swoje miejsce na grzbiecie modelu.
— No! — powiedział z triumfem mężczyzna, oglądając
swym jedynym okiem metalowego jastrzębia. — A teraz podnieś
mu skrzydło. Ostrożnie!
Chłopiec wykonał polecenie i skrzydło rozwinęło się, połys-
kując metalowymi piórami.
— Puść! — Skrzydło złożyło się i przywarło do pokrytego
brązową łuską korpusu.
— Udało się, Ruad, udało mi się! — zawołał uczeń, klasz-
cząc w dłonie.
— Rzeczywiście — zgodził się mężczyzna, ukazując krzy-
we zęby w szerokim uśmiechu. — W jeden rok osiągnąłeś to, co
mnie zajęło trzy, gdy byłem w twoim wieku. No ale ty masz
lepszego nauczyciela niż ja!
— Będzie latał?—zapytał chłopiec, a Ruad Ro-fhessa zmierz-
wił mu jasne, mocno kręcone włosy. Wzruszył szerokimi ramio-
nami i wstał, prostując plecy.
18
— To zależy od tego, ile magii potrafisz pobierać z po
wietrza. Chodź, posiedzimy trochę.
Ruad wyszedł zza stołu i przeszedł przez warsztat do dużej
komnaty, w której przed wielkim kominkiem stały dwa głębokie
fotele. Usiadł w jednym z nich, wyciągając swe krótkie nogi w
stronę ognia i krzyżując grube ramiona na piersi. Blask ognia
odbijał się w brązowej opasce, która zakrywała mu oko i wydo-
bywał z mroku siwe pasemka w ciemnych, rzedniejących wło-
sach. Chłopiec usiadł w drugim fotelu. Jak na swój wiek był
wysoki i prawie już wyrósł z roboczej tuniki.
— Dobrze się spisałeś, Lug — powiedział Ruad. — Pewne
go dnia zostaniesz Mistrzem Rzemiosła. Jestem z ciebie bardzo
zadowolony.
Lug zaczerwienił się i spuścił oczy. Ruad rzadko go chwalił
i nigdy przedtem nie zapraszał, by usiadł przy ogniu.
— Będzie latał?
— Czy czujesz magię w powietrzu? — zapytał w odpowie-
dzi Ruad.
— Nie.
— Zamknij oczy i połóż głowę na oparciu fotela.
Ruad wziął ciężki pogrzebacz, poruszył nim drewno na ko-
minku, ożywiając płomienie, a potem dodał trzy nowe polana.
— Magia ma wiele nurtów, a Kolory są silne i niekiedy
zaskakujące. Musisz zacząć od Kolorów. Pomyśl o Białym, który
oznacza pokój. Harmonię. Wyobraź sobie ten kolor i uleć wraz
z nim. Widzisz go?
— Tak — szepnął Lug.
— Biały to antidotum na gniew, nienawiść i cierpienie inne
niż fizyczne. Wezwij go. Błękit to niebo, siły powietrza, marze-
nie o lataniu. Widzisz Błękit?
— Widzę, panie.
— Co odczuwasz?
— Czuję, że nieboskłon mnie wzywa. Czuję, że chciałbym
mieć skrzydła.
Ruad uśmiechnął się.
19
— A więc wróćmy do jastrzębia, ale nie zapominaj o swoich
odczuciach.
Poszli do warsztatu, gdzie chłopiec wziął do ręki nieduży nóż.
— Czy jestem gotów? — zapytał.
— Zobaczymy — odparł Ruad. — Uwolnij magię Błękitu.
Lug zadrasnął nożem skórę na swoim prawym przegubie
i przytrzymał rękę nad głową ptaka, aż kropla krwi kapnęła na
dziób.
— Teraz skrzydła — polecił Ruad. — Szybko.
Lug wykonał polecenie i cofnął się o krok.
— Przyłóż palec do rany i zatamuj krwawienie.
Lug wykonał polecenie, ale nie odrywał swych niebieskich
oczu od jastrzębia. Z początku nic się nie działo, ale po chwili
złocista głowa drgnęła, zgrzytając płytkami metalu. Skrzydła
rozpostarły się powoli i ptak zerwał się ze stołu, a potem wyleciał
przez otwarte okno. Mężczyzna i chłopiec wybiegli na stok i
patrzyli, jak lśniący ptak wzbija się coraz wyżej. Nagle zachwiał
się i Lug spostrzegł, że jastrząb gubi jedno ze swych metalowych
piór... potem następne... i jeszczejedno. Lot stał się niezgrabny.
— Nie! — krzyknął Lug, wyciągając szczupłą rękę w kie
runku ptaka. Ruad patrzył ze zdumieniem, jak dwa delikatne
pióra unoszą się i wracają na swoje miejsce. Na chwilę lot się
wyrównał. Potem skrzydła zamknęły się z trzaskiem i jastrząb
runął jak martwy na ziemię. Lug podbiegł do niego, zbierając
pióra i kołysząc w ramionach pokrzywiony korpus.
Ruad Ro-fhessa zbliżył się bezszelestnie i położył rękę na
jego ramieniu.
— Nie daj się zrazić, Lug. Mój pierwszy ptak nawet nie
doleciał do okna. Osiągnąłeś bardzo dużo.
— Ale ja chciałem, żeby on żył — zaprotestował chłopiec.
— Wiem. I przez chwilę tak było: znalazł drogę do nieba.
Następnym razem staranniej sprawdzimy połączenia.
— Następnym razem? — powtórzył ze smutkiem Lug. —
W przyszłym tygodniu osiągnę pełnoletność. W domu nie ma dla
mnie miejsca, więc zostanę sprzedany.
20
— To będzie za tydzień. Tymczasem wiele się może wyda-
rzyć — odparł Ruad. — Przynieś ptaka do kuźni i zobaczymy,
co się da uratować.
— Chyba ucieknę. Przyłączę się do Llawa Gyffesa.
— U Mocarza chyba nie będziesz miał lekkiego życia... ale
o tym porozmawiamy jutro. Zaufaj mi, Lug, a na razie zajmijmy
się jastrzębiem.
Ruad obserwował, jak młodzieniec wspina się po zboczu,
zbierając fragmenty metalu. Spadające pióra, które udało mu się
zatrzymać... chociaż trwało to tylko parę chwil. A Lug przecież
osiągnął dopiero Żółty, najmniej istotny z Kolorów.
Znalazłszy się z powrotem w warsztacie, odłożyli na bok
kawałki brązu i usiedli przy ogniu. Lugbył smutny i małomówny.
— Powiedz mi — zaczął cicho Ruad. — Co czułeś, gdy
wołałeś do niebios?
Chłopiec podniósł na niego wzrok.
— Rozpacz — odpowiedział krótko.
— Nie, chodzi mi o tę chwilę, kiedy krzyknąłeś.
Lug wzruszył ramionami.
— Nie wiem, o co ci chodzi, panie. Chciałem... żeby poleciał.
— Czy zauważyłeś, co się wtedy stało?
— Nic. Spadł.
— Nie od razu — sprostował Ruad. — Próbował na powrót
stać się jednością. W jakiś sposób byliście ze sobą połączeni. Ale
mówisz, że nic nie czułeś. A Kolor? Może Niebieski?
Lug zastanawiał się przez chwilę.
— Nie, Żółty. Inne Kolory czuję tylko za twoim pośred-
nictwem, panie.
— Nieważne, muszę to sobie przemyśleć. Na ciebie już chy-
ba pora, o ile pamiętam, twój wolny czas kończy się o zmroku.
— Mam jeszcze chwilę — odparł młodzieniec. — Marshin
mówiła, że rodzina wróci z Furbolg dopiero jutro. Przywiozą
gości na aukcję.
— Może nie będzie tak ile — pocieszył go Ruad. — Jest
wiele dobrych domów. Lady Dianu może będzie potrzebowała
21
służącego... albo lord Errin. Oboje znani są z dobrego traktowa-
nia służby.
— Dlaczego muszę być niewolnikiem! — warknął Lug. —
Dlaczego? Imperium upadło. Na jego dawnych ziemiach rządzą
ludy składające się z byłych niewolników. A ja muszę służyć! To
niesprawiedliwe.
— Życie rzadko bywa sprawiedliwe, chłopcze. Wojna fomo-
riańska była ostatnia, a ty stałeś się jej ofiarą. Ale kiedyś bę-
dziesz mógł się wykupić z niewoli; twoja sytuacja nie należy do
najgorszych.
— Byłeś kiedyś niewolnikiem, panie?
— Tylko mojego zawodu — przyznał Ruad. — Ale to się nie
liczy, prawda? Zostałeś pojmany... kiedy to... pięć lat temu? Ile
miałeś wtedy lat? Dziesięć? Jedenaście? Tak to już jest, Lug.
Wojny są kosztowne, więc straty wyrównuje się grabieżą i eh wy -
taniem niewolników. Gabala prowadziła wojnę powodowana
dumą narodową, tylko po to, aby móc oddać z honorem impe-
rium, nie zaś by zostało jej odebrane. Ty jesteś jedną z ostatnich
ofiar. Wiem, że to niesprawiedliwe, ale człowiek, który idzie
przez życie, uskarżając się na to, niczego nie osiągnie. Wierz mi,
chłopcze. Są trzy rodzaje ludzi: zwycięzcy, przegrani i wojow-
nicy. Zwycięzcy mają błogosławieństwo Kolorów: cokolwiek
zrobią, traktowani są przez życie jak bogowie. Przegrani tracą
siły, uskarżając się jak skarcone dzieci; nie uzyskają nic. Wojow-
nicy dbają, by ich miecze były zawsze ostre, a tarcze w pogoto-
wiu. Nie oczekują, że otrzymają cokolwiek bez bitwy i walczą,
dopóki nie padną trupem.
— Nie chcę być wojownikiem — powiedział Lug.
— Posłuchaj, chłopcze! — warknął Ruad. — I dobrze się
zastanów. Nie mówię o szermierce, mówię o życiu. Rozum to
twoja tarcza i twój miecz. To kwestia punktu widzenia. Jeśli
chcesz coś osiągnąć, zaplanuj to. Pomyśl, co może się nie udać,
i wyobraź sobie, jak temu można zapobiec. A potem wprowadź
swój plan w czyn. Nie gadaj o tym bez końca. Działaj! Skoncen-
truj się na swoim zadaniu. Umiesz myśleć i masz wielki talent.
22
Nie wiem, w jaki sposób utrzymałeś tego ptaka w powietrzu, ale
masz w sobie moc. Postaraj się więc do niej dotrzeć. Rozwijaj ją.
I nigdy nie pozwól, by rozpacz zapanowała w twoim sercu.
Rozumiesz?
— Spróbuję, panie.
— Zadowolę się taką odpowiedzią. Teraz idź do domu, a ja
przyjrzę się jastrzębiowi.
Lug wstał i uśmiechnął się.
— Jesteś dla mnie taki dobry, panie. Dlaczego?
— A czemu nie?
— Nie wiem. W Macthcie mówią, że jesteś odludkiem,
nienawidzącym towarzystwa. Mówią, że jesteś... gburowaty i
zgryźliwy, kłótliwy i niecierpliwy. Aleja nigdy tego od ciebie
nie zaznałem.
Ruad podniósł się i położył wielką dłoń na ramieniu chłopca.
— Jestem taki, jak mówią, Lug. Nie daj się zwieść. Nie lubię
ludzi i nigdy ich nie lubiłem. Są chciwi i zapatrzeni w siebie.
Inaczej jest, gdy mam do czynienia z talentem. Potrafię sprawić,
by zakwitł... jak ogrodnik. Pamiętasz ten dzień, gdy złapałem cię
ukrytego w krzakach na tyłach warsztatu?
— Tak — odparł Lug, uśmiechając się szeroko. — Myśla-
łem, że mnie zabijesz.
— Przez siedem tygodni w każdy dzień Tierna chowałeś się
tam i obserwowałeś mnie przy pracy. Okazałeś się cierpliwy, to
rzadka cecha u młodych. Dlatego właśnie zdecydowałem, że
zacznę cię uczyć o Kolorach. Byłeś pojętnym uczniem. Jeśli taka
będzie wola Źródła, nauka się nie skończy. No, dość tego, biegnij
do domu!
Gdy chłopiec się oddalił, Ruad zebrał wszystkie części ptaka
i zbadał złącza poniżej szyi, które okazały się za słabe. Wałki
zębate były za cienkie, ale tylko odrobinę. Lug miał zręczne
dłonie i bystre oko, jednak jego dusza nie dostroiła się jeszcze do
23
magii nieba. Ruad zdawał sobie sprawę, że skoro magia opiera
się na harmonii, młody niewolnik u progu pełnoletności ma małe
szanse, by ją osiągnąć. Może zostać sprzedany kapitanowi statku,
i spędzić życie pod pokładem, albo księciu, i służyć w haremie
jako kastrat. Chłopca o takiej urodzie może spotkać jeszcze
gorszy los. Jednak na szczęście większość młodych zdolnych
niewolników trafiała do panów, którzy dobrze ich traktowali,
dając im w wieku trzydziestu lat możliwość wykupienia się.
Mimo to nie mógł winić chłopca, że obawia się najgorszego.
Ruad zamknął drzwi frontowe i osiodłał swą starą gniadą
klacz. Rzadko jeździł do Macthy, ale musiał zrobić zakupy:
potrzebował soli i cukru, suszonego mięsa i ziół, a przede wszyst-
kim pewnej ilości sztabek złota i brązu.
Brąz był dobrym materiałem do pracy dla czeladnika, ale
złoto lepiej służyło magii. Gdyby ptak Luga został wykonany
z fomoriańskiego złota, na każde żądanie poleciałby nad najwyż-
szą górę i wrócił do niego, ale o materiał ten było trudniej niż
o cnotliwą kobietę.
Ruad wgramolił się na swą starą klacz i skierował ją na
ścieżkę między sosnami. Po dwóch godzinach jazdy dotarł do
Macthy, a widok białych, kamiennych budowli nie sprawił mu
wielkiej przyjemności. Pomachał strażnikowi w północnej bra-
mie i podjechał do stajni należącej do Hyama. Stary we własnej
osobie siedział na płocie padoku i zawzięcie targował się z no-
madzkim kupcem.
Ruad zdjął z klaczy siodło i poprowadził ją do żłobu. Potem
przeczesał zgrzebłem grzbiet zwierzęcia i wrócił do płotu, gdzie
spór rozgorzał na dobre.
— Zaczekaj! Zaczekaj no! — zawołał Hyam, wymachując
szczupłymi palcami przed twarzą Nomady. — Odwołajmy się do
tego oto podróżnego. — Zwrócił się do Ruada i mrugnąi okiem.
— Dobry panie, bądź łaskaw obejrzeć te dwa konie przy płocie
i powiedz, ile powinny kosztować. Zgodzę się na cenę, jaką
podasz.
24
Ruad spojrzał na palce Hyama, które szybko ułożyły się w
starożytny Znak. Krzepki Rzemieślnik podszedł do pierwszego
zwierzęcia: był to mniej więcej ośmioletni kasztanowy ogier,
wysoki na siedemnaście dłoni. Przeciągnął rękoma po jego sil-
nych nogach i bokach, a potem zbliżył się do wałacha. To zwierzę
miało szesnaście dłoni wysokości, było mniej więcej pięć lat
starsze od ogiera, a grzbiet zaczynał mu się wyginać siodłowato.
Hyam zasygnalizował czterdzieści srebrnych półkoronówek za
parę.
— Dałbym trzydzieści osiem srebrnych półkoronówek —
oznajmił Ruad.
— Chcesz mnie zrujnować! — kwiknął Hyam, podskakując
w miejscu. — Nie możesz mi tego zrobić!
— Zgodziłeś się przyjąć jego cenę — przypomniał mu No-
mada. — A chociaż jest to o pięć półkoronówek więcej, niż
proponowałem, biorę je.
— To jakiś spisek przeciwko mnie — powiedział Hyam,
potrząsając głową. — Własna głupota wpędziła mnie w pułapkę.
Myślałem, że ten człowiek zna się na koniach. Bierz je; trafiła ci
się niezwykła okazja.
Mężczyzna uśmiechnął się i odliczył pieniądze, a potem
wyprowadził konie z padoku. Hyam przełożył srebro do wo-
reczka przytroczonego do pasa i szczerząc zęby, odchylił się do
tyłu.
— Jesteś szubrawcem — stwierdził Ruad. — Ogier ma
zapalenie ścięgna: okuleje przed upływem tygodnia. A wałach?
W nim już nie ma ducha.
— Nic dziwnego — rzekł cicho stary. — Pochodzą ze stajni
księcia, a on nie ma zwyczaju dobrze traktować swoich zwierząt.
— A co u ciebie, Hyam?
— Mogłoby być lepiej — odparł, przegarniając dłonią swe
rzedniejące, siwe włosy. — Ale szykuj się na ciężkie czasy.
— Ty... i wszyscy inni handlarze końmi... zawsze mówią,
że są ciężkie czasy — uśmiechnął się Ruad.
25
— Nie zaprzeczam, przyjacielu, ale tym razem, wierz mi,
chodzi o coś innego. W całej Macthcie widać znaki. Liczba
żebraków zwiększyła się od twojego ostatniego pobytu. A pros
tytutki? W mieście aż się roi od nowych dziwek. Dziesięć lat
temu nie uskarżałbym się na to, ale dziś? Teraz widzę, co to
oznacza. Wiele uczciwych kobiet utraciło mężów lub domy.
Przejdź się Dzielnicą Rzemiosł i zobacz, ile jest zamkniętych
sklepów i warsztatów. Ceny niewolników spadają... to nigdy nie
jest dobry znak. Żebracy walczą o lepsze miejsca, a od zeszłego
roku liczba napadów podwoiła się.
— A co na to książę?
Hyam chrząknął i splunął.
— Jego niewiele to obchodzi. Mam wieści ze wszystkich
włości. Wszędzie prawie podwoił podatki. Chłopi muszą odda
wać mu dwadzieścia procent plonów albo wszystkie jednoroczne
zwierzęta. A skoro większość z nich dzierżawi ziemię od szlach
ty, zostaje im mniej więcej dziesięć procent na wykarmienie
rodzin i następny rok.
Pojawiło się kilku mężczyzn, którzy chcieli oglądać konie.
Hyam gestem nakazał Ruadowi milczenie i dalszą rozmowę
odbywali za pomocą Znaków.
— Świat zwariował, przyjacielu. Miesiąc temu książę skazał
na pal trzech mężczyzn. Ich zbrodnią było to, że napisali do króla
w sprawie podniesionych podatków. Król przysłał hrabiego Tol-
libara, kuzyna księcia. Teraz sprawiedliwość obróci się przeciw-
ko trzem ludziom, którzy o nią prosili. Jest w tym pewna ponura
poezja.
— Wbijanie na pal zostało zakazane ponad dwadzieścia lat
temu — stwierdził Ruad.
— Ale wtedy rycerze przemierzali cały kraj i rządził stary
król. Zapomnij o tamtych czasach... odeszły, tak jak rycerze.
— To niemożliwe, żeby nie został żaden z doradców —
zaprotestował Ruad. — Co z Kalibem?
— Otruty, jak mówią.
— Rulic?
26
— Zginął na polowaniu. Radzę ci dobrze zaopatrzyć się na
zimę; coś złego unosi się w powietrzu.
— Zaopiekuj się moją klaczą — powiedział głośno Ruad.
Przedarł się przez tłum zbierający się na licytację koni i skierował
do Dzielnicy Rzemiosł. Istotnie, tak jak powiedział Hyam, wielu
handlarzy zwinęło swoje interesy. To nie był dobry znak.
Podeszła do niego młoda kobieta.
— Czego sobie życzysz, panie?
— Interesy idą ci kiepsko, skoro zaczepiasz kogoś tak brzyd-
kiego jak ja — uśmiechnął się.
Nie odwzajemniła uśmiechu.
— Tylko trzy miedziane kwodry — powiedziała, nie patrząc
mu w oczy.
Ujął jej dłonie i przyjrzał się im. Były domyte, a paznokcie
zadbane.
— Czemu nie? — odparł i poszedł za nią przez labirynt
uliczek do żałosnej rudery z wyłamanymi drzwiami. Wewnątrz
było czysto, ale biednie, a w głębi, na stercie koców, spało
niemowlę. Kobieta poprowadziła go do nędznego wyrka i szybko
położyła się na plecach, unosząc wełnianą spódnicę. Ruad już
zamierzał rozpiąć pas, gdy usłyszał, że coś poruszyło się za jego
plecami i zrobił krok w bok, dzięki czemu maczuga przeleciała
mu koło ramienia. Odwrócił się i wymierzył cios w żołądek
napastnika, a potem kantem prawej dłoni uderzył go w szyję.
Nieprzytomny mężczyzna upadł na ziemię.
Kobieta poderwała się, przysłaniając dłonią usta.
— Potrzebujemy pieniędzy — szepnęła. — On żyje, prawda?
— Tak — odparł Ruad. — Dostaniesz pieniądze, kiedy na
nie zarobisz — dodał i rozluźnił pas.
Wyłonił się z ponurego wnętrza na pełną słońca ulicę, mrużąc
zdrowe oko, spięty i czujny. Kobieta rozczarowała go, gdyż
wybuchnęła płaczem, gdy tylko się do niej zbliżył. Zirytowała
27
David Gemmell RYCERZE MROCZNEJ CHWAŁY
DEDYKACJA Prawdziwi przyjaciele to rzadkość, lecz bez nich życie nie miałoby żadnej wartości. Rycerzy mrocznej chwały poświęcam moim dobrym przyja- ciołom i sąsiadom, Val i Mikowi Adamsom. Dedykuję ją także Ivanowi Kellhamowi, Sue Blackman oraz pracownikom Village Video w Hastings, którzy cierpliwie spełniali kaprysy autora, pożyczając mu filmy spod lady, ilekroć" zapragnął oderwać się od swego komputera.
PODZIĘKOWANIA Jak zwykle pragnę wyrazić wdzięczność Lizie Reeves za wskazówki, Jean Maund za korektę, a także Stelli Graham, Tomowi Taylorowi i Edith Graham za ich komentarze. Dziękuję również Val, mojej przystani na burzliwych falach życia.
PROLOG Szybował gdzieś pod gwiazdami, wysoko ponad ob- laną blaskiem księżyca ziemią, odczuwając zarazem smutek i wielką radość. Był to sen. Nawet w wieku dziesięciu lat wie się, że ludzie tak naprawdę nie potrafią latać. Ale bez względu na to, czy był to sen, czy też nie, w tej właśnie chwili był sam i był wolny. Nikt tu nie wychłoszcze go za kradzież ciastka na miodzie, nikt go nie zbije za niedoskonale, mimo wielogodzinnych starań, wyczyszczone srebra. Gdzieś tam — nie potrafił tego określić dokładniej — znaj- dowało się ciało jego zmarłej matki. Myśl o tym przeszyła mu serce jak nóż. Jednak, jak to dziecko, odrzucił ją i popatrzył na jaskrawo świecące gwiazdy. Wydawało się, że są bardzo blisko, więc spróbował się do nich wznieść, lecz mimo wszelkich wy- siłków cały czas znajdowały się poza jego zasięgiem, zimne i niedostępne. Spowolnił swój lot i popatrzył w dół. Gabala wydawała mu się teraz niewielką krainą na prze- ogromnej ziemi. Puszcza nad Oceanem wyglądała jak wilcza skóra, góry zaś przypominały zmarszczki na ciele starca. Chło- piec zniżył lot, aż nagle zaczął spadać, zataczając kręgi. Widząc, że zbliża się do ostrych zębów gór, krzyczał ze strachu. Nie- spodziewanie chłopiec przestał spadać i poszybował ponownie. Koło Portu Pertii widział na morzu wielkie okręty — tryremy — 7
o kwadratowych żaglach i z podniesionymi wiosłami, a na lądzie światła wiosek i miast. Na murach fortecy Macthy paliły się cztery wielkie ognie, połyskując jak świeczki na torcie urodzino- wym. Jak najszybciej oddalił się od tych świateł i skierował w stronę odległych gór. Z całej duszy pragnął więcej nie wracać do domu, chciał zawsze już tak szybować z dala od udręk niewolnictwa. Za życia matka dbała o Luga — nie jak o niewolnika, ale jak o własne dziecko, krew ze swej krwi. Jej ramiona zawsze były gotowe objąć go serdecznym uściskiem. A potem okazało się, że odeszła... kiedy on spał. Pocałował ją na dobranoc, zanim go odprowadzono do pomieszczenia, które dzielił z pięcioma innymi chłopcami. Kiedy wykonał swoje poranne obowiązki, pobiegł do jej pokoiku. Leżała tam przykryta białym całunem. Odsłonił jej twarz. Miała przymknięte powieki i półotwarte usta. Nie oddychała ani się nie poruszała. Znalazł go podstarzały niewolnik domowy imieniem Patri- caeus i zaniósł do swojego pokoju. Lug zdawał sobie sprawę, że gdzieś go niosą, ale nie mógł się poruszyć. Był jak sparaliżo- wany. Czuł, że Patricaeus układa go w swoim łóżku i okrywa kocem, ale nawet nie miał siły zamknąć oczu. Stary człowiek łagodnie pogładził go po policzku i delikatnie przymknął mu powieki. Przez pewien czas chłopiec spał. Potem coś się stało i jego dusza poszybowała w mrok. Lug zadrżał, chociaż wcale nie było mu zimno, i zatęsknił za matką. W tym samym momencie skierował swoją uwagę na jakiś ruch w dole, na ziemi. Po dłuższej chwili spostrzegł dziewięciu jeźdźców posuwających się w mroku jeden za drugim na wiel- kich białych rumakach. Zniżając lot, skierował się w ich stronę i zauważył, że mieli na sobie srebrne zbroje, a z ich ramion luźnymi fałdami opadały białe płaszcze. Wjechali na jakąś łąkę i zatrzymali się, tworząc równą linię. U kopyt ich koni kłębiła się gęsta, biała mgła. Na szczycie pobliskiego wzgórza chłopiec ujrzał mężczyznę ukrywającego twarz pod czarnym kapturem 8
atłasowej peleryny. Mężczyzna śpiewał coś w nie znanym Łu- gowi języku. Rycerze czekali w milczeniu, a mgła z wolna gęstniała. Chłopiec zbliżył się jeszcze bardziej, omijając śpiewającego mężczyznę, i wylądował na porośniętym drzewami zboczu są- siedniego wzgórza. Gdy zetknął się z ziemią, zaczął się w nią zagłębiać, ale pod wpływem paniki znowu nieco się uniósł, z całych sił pragnąc stać się na powrót istotą materialną. Jego życzenie spełniło się i Lug znienacka usiadł na murawie. Mgła nie dotarła jeszcze do wyższych partii wzgórza. Chłopiec skon- centrował się na obserwacji rycerzy. Ich zbroje lśniły w blasku księżyca: hełmy z wysokimi pió- ropuszami, srebrne nakarczki połączone z wygiętymi naramien- nikami, grawerowane napierśniki, nabiodrki i nagolenice. Żaden nie miał tarczy. Dziewięciu jeźdźców na białych rumakach... Lug przypomniał sobie historię, którą Patricaeus opowiadał niewolnikom podczas sobótki — i już wiedział, kogo przed sobą widzi. Legendarnych rycerzy Gabali. Lug nie znał ich imion; wiedział tylko, że najważniejszy z nich nazywał się Samildanach i był niedoścignionym szermie- rzem. Chłopiec przyjrzał się dokładniej milczącej grupie. Rycerz stojący pośrodku był wyższy od pozostałych, a jego hełm ozda- biały lśniące, wykonane ze srebra skrzydła krucze. Tak, to Sa- mildanach. .. zamarły w oczekiwaniu. Ale na co? Chłopiec przeniósł wzrok na śpiewającego mężczyznę. Na- gle konie zaczęły rżeć z przerażenia. Rycerze powściągnęli wo- dze, a oszołomiony Lug patrzył, jak gwiazdy znikają z firma- mentu, przysłonięte wielkimi, czarnymi wrotami, które pojawiły się przed jeźdźcami. Ich krawędzie połyskiwały srebrem. Zerwał się lodowaty wiatr. Wtedy mgła podniosła się jak wielka fala i ogarnęła jeźdźców. Zza wrót dało się słyszeć nieziemskie głosy i wycia. 9
— Za mną! — rozległ się krzyk i Lug ujrzał wzniesiony miecz Samildanacha, lśniący niczym pochodnia, i usłyszał tętent kopyt, gdy rycerze ruszyli naprzód. Zapadła cisza, a mrok znowu rozjaśniły gwiazdy. . Lug popatrzył na wierzchołek sąsiedniego wzgórza, ale nie dostrzegł już na nim śpiewającego mężczyzny. Mgła zaczęła się podnosić i ogarniać coraz większą część zbocza. Chłopiec wstał i próbował wznieść się w powietrze, lecz nie potrafił. Był nadal materialny i przykuty do ziemi. Zadrżał pod powiewem lodowatego wiatru. Ten sen stawał się coraz bardziej nieprzyjemny. Lug zaprag- nął wrócić do domu. Ale gdzie jest teraz jego dom? Jak bardzo się od niego oddalił? Z mgły dobiegł jakiś dźwięk — coś jakby szelest. Chłopiec wpatrzył się w tamtą stronę, ale szara mgła przesłaniała wszyst- ko. Z bijącym sercem ruszył biegiem na szczyt, ale pośliznął się i upadł na błotnisty stok. Gdy obrócił się na plecy, zobaczył nad sobą cień. Ostre szpony zawisły nad nim, więc przetoczył się znowu, usiłując ich uniknąć. — Nie! — zawołał, gdy nad jego twarzą pojawiła się ocie- kająca śliną paszczęka. Podniósł rękę, a z jego palców trysnął złocisty promień światła. Ogarnął on prześladujące Luga stwo- rzenie, które znikło, wydając bolesny wrzask. Chłopiec opadł bezwładnie na trawę. Zamajaczył nad nim następny cień i Lug przywarł do ziemi. — Nie bój się — odezwał się jakiś głos. Lug spojrzał w górę i dostrzegł nad sobą zarys ludzkiej postaci. Księżyc przeświecał zza jej ramienia, nie pozwalając wyodrębnić rysów twarzy. — Boję się — powiedział Lug. — Chcę do domu. — Zaraz się tam znajdziesz, chłopcze. A wtedy... ten sen... zniknie z twojej pamięci. — Co to był za potwór? — Przeszedł przez wrota. Ale już nie żyje. Zabiłeś go, tak 10
jak przewidywałem, albowiem posiadasz moc. Do widzenia. Spotkamy się jeszcze. — Kim jesteś? — Nazywam się Dagda. Zaśnij teraz... i wracaj do domu. Lug zamknął oczy i stracił świadomość. Kiedy otworzył je ponownie, leżał w łóżku Patricaeusa, a stary niewolnik drzemał obok niego na krześle. Chłopiec ułożył się wygodniej. Łóżko skrzypnęło, budząc Patricaeusa. — Jak się czujesz? — Co ja tutaj robię, proszę pana? Gdzie jest moja matka? — Nie żyje, chłopcze—powiedział ze smutkiem Patricaeus. — Pochowaliśmy ją dziś po południu. — Chłopiec usiadł gwał- townie, zrzucając z siebie koc. — Bogowie! — wyszeptał stary niewolnik. — Coś ty sobie zrobił? — Lug spojrzał w dół: na piersi miał cztery płytkie za- drapania, które krwawiąc obficie, poplamiły prześcieradło znaj- dujące się pod kocem. Patricaeus odkrył chłopca i dostrzegł jego zabłocone stopy. — Wytłumacz się, Lug. Gdzie byłeś, kiedy spałem? — Nie wiem — odparł chłopiec. — Nie wiem nic. Gdzie moja mama? Stary niewolnik usiadł obok płaczącego chłopca i objął go ramieniem. — Przykro mi, Lug. Naprawdę.
ROZDZIAŁ1 Jeździec zwolnił na przełęczy, wśród poszumu wia- tru, który szalał na szczytach gór. W dole rozciągały się ziemie Gabali o barwie soczystej zieleni, poprzecinane wstążeczkami strumieni i lśniącymi rzekami, wzgórza i doliny, puszcze i lasy — wszystko takie samo jakie pojawiało się w jego snach, wzy- wając do powrotu. — Dom, Kuanie — wyszeptał do wielkiego szarego ogiera, ale wiatr porwał jego słowa. Jeździec dotknął piętami boków konia, odchylił się w siodle i zaczęli powoli schodzić. Wiatr uspokoił się, gdy dotarli w pobliże opuszczonego fortu granicz nego z dębowymi, okutymi brązem wrotami wiszącymi na poła manych zawiasach. Orzeł Gabali został zerwany — na butwie- jącym drewnie pozostał tylko fragment skrzydła tak spatynowa ny, że z trudnością dawało się go zauważyć.
Jeździec zsiadł z konia. Był wysoki i miał na sobie długi płaszcz z kapturem, a jego twarz przysłaniał szal, który przy- trzymywał również kaptur. Mężczyzna wprowadził zwierzę do środka, zrujnowanej strażnicy i zatrzymał się przed posągiem M&nannana. Figurze brakowało lewego ramienia, które leżało na Brukowanej posadzce, a także nosa i podbródka, jakby ktoś odrąbał je toporem albo młotem. — Krótka jest pamięć ludzka — powiedział mężczyzna. — 12
Słysząc głos pana, koń zbliżył się i położył pysk na jego ramieniu. Człowiek odwrócił się, zdjął grube wełniane rękawice i pogładził zwierzę po szyi. W forcie było cieplej, więc pozbył się też szala i zawiesił go na łęku siodła. Zsunął kaptur i słońce zalśniło na jego srebrzystym hełmie. — Muszę cię napoić, Kuanie — rzekł, podchodząc do studni znajdującej się pośrodku dziedzińca. Wiadro rozeschło się i pod żelaznymi obręczami widać było spore szczeliny. Lina wyschła na pieprz, ale przy zachowaniu ostrożności nadawała się jeszcze do użytku. W opuszczonych zabudowaniach strażnicy mężczy zna znalazł gliniany dzbanek i głęboką misę. Wstawił dzbanek do wiadra i opuścił je do studni. Potem wyciągnął ostrożnie wiadro, z którego szczelinami tryskała woda, ale dzbanek był pełny. Człowiek podniósł naczynie do ust i pił długo. Po czym postawił misę na bruku dziedzińca, napełnił ją wodą i napoił konia. Poluzował popręg, dolał wody do misy, a w końcu usiadł na schodach prowadzących na mury i grzał się w słońcu. A więc taki był koniec imperium. Nie na krwawych polach bitwy, nie dzięki wyjącym hordom wroga, nie w szczęku oręża, ale tutaj... na tym zakurzonym, zaniedbanym dziedzińcu, w tym bezrękim posągu, rozeschniętym wiadrze i cmentarnej ciszy. — Nie tego chciałeś, Samildanachu — szepnął mężczyzna. — Ten widok złamałby ci serce. Zamyślił się, próbując odnaleźć w sobie żal z powodu upadku Gabali. Ale nie znalazł nic... Patrząc na posąg, potrafił tylko litować się nad własnym losem. Manannan, rycerz Gabali. Jeden z dziewięciu. Stał ponad książętami i zwykłymi ludźmi. Sięgnąwszy do sakiewki, wydo- był z niej nieskazitelne srebrne zwierciadło i uniósł je przed oczy. Były Rycerz przyjrzał się swojej kwadratowej twarzy i ota- czającemu ją srebrzystemu metalowi. Hełm stracił pióropusz w jakieś potyczce na północy, a przyłbicę, teraz podniesioną, wyszczerbił wrogi miecz podczas wojen fomoriańskich. Runy oznaczające imię rycerza zostały zerwane w jednej z bitew na wschodzie. Rycerz nie pamiętał tego ciosu... zbyt wiele wymie- 13
rzono ich w ciągu sześciu samotnych lat, od dnia kiedy zatrzas- nęły się wrota. Przeniósł wzrok na brodę, która rosła pod heł- mem: powoli, ale nieodwołalnie zbliżała się chwila, w której go udusi. Co za śmierć dla rycerza Gabali: uwięzionego w swoim hełmie, uduszonego własną brodą. Taka jest cena zdrady, powie- dział sobie Manannan. Tak płaci się za tchórzostwo. Czy rzeczywiście okazał się tchórzem? Zamyślił się nad tym. Przez te kilka lat samotnej wędrówki wiele razy wyróżnił się odwagą: w walce na miecze, szarży, długim oczekiwaniu na bitwę, w której nie ma się szans. Ale to nie ciało zawiodło go sześć lat temu, gdy otworzyły się czarne wrota i umarły gwiazdy. Zupełnie inna ułomność sprawiła, że stał w miejscu jak sparali- żowany. Inni jej nie ulegli. No, ale Samildanach rzuciłby się do walki z ogniami piekielnymi, mając do dyspozycji garstkę śniegu. Tak samo pozostali. Pateus, Edrin... Każdy z nich. — Bądź przeklęty, Ollathairze — syknął Były Rycerz. — Przeklęta niech będzie twoja pycha! Schował zwierciadło do sakiewki. Odpoczywał jeszcze pół godziny, po czym ruszył dalej. Twier- dza była oddalona o trzy dni drogi na zachód. Omijał miasta i osady; kupował pożywienie w odludnych gospodarstwach i no- cował w polu. Czwartego dnia rano znalazł się na miejscu. Przejechał pod drzewami i skierował konia tam, gdzie daw- niej znajdował się ogród różany. Teraz kompletnie zarósł, ale tu i ówdzie widać było kwiaty wyłaniające się spośród chwastów. Wyłożoną kamieniami ścieżkę pokryła trawa i małe, niebieskie kwiatki. To nic dziwnego, pomyślał Były Rycerz, przez sześć lat wiatr nawiewał ziemię na ten starannie ułożony bruk. Boczna furtka była otwarta, więc wjechał na dziedziniec. Tu także w szparach między kamieniami rosła trawa, która czerpała wodę przelewającą się przez marmurową obudowę fontanny. Powoli zsiadł z konia, pobrzękując zbroją. Rumak stał bez ruchu. 14
— Nie tak to pamiętasz, Kuanie — szepnął, zdejmując ręka- wice i gładząc zwierzę po szyi. — Oni wszyscy odeszli. — Poprowadził konia do fontanny i zaczekał, aż się napije. Szarp- nięta podmuchem wiatru drewniana okiennica uderzyła o ścianę. Koń niespokojnie poruszył głową i stulił uszy. — To nic, stary — powiedział kojąco Manannan. — Nic ci tutaj nie grozi. Gdy zwierzę piło, poluźnił popręg i zdjął juki. Zarzucił je na ramię i wszedł po schodach, a potem przez podwójne drzwi do wielkiej sali. Pełno tu było kurzu, a długi dywan wydawał z siebie woń rozkładu i pleśni. Posągi patrzyły na niego pozbawionymi wyrazu oczami. Poczuł silniejszy przypływ winy, przechodząc obok posągów do kaplicy na tyłach budynku. Gdy otwierał drzwi w kształcie liścia, zawiasy zaskrzypiały przeciągle. Wewnątrz było czysto: niskiego ołtarza nie szpecił nawet pyłek kurzu, ale zniknęły gdzieś złote lichtarze, srebrne kielichy i jedwabne zasłony. Mimo to kaplica tchnęła spokojem. Mężczyzna odstawił juki i odwiązał rzemienie. Podszedł do ołtarza, zdjął sztylet i pas, spod naramien- ników wysunął napierśnik. Ostrożnie ustawił na ołtarzu części zbroi, naramienniki i fartuch. Będzie mu brakowało kolczugi: niejeden raz uratowała mu życie. Położył na kamieniu ołtarza fartuch zbroi, nabiodrki, nakolanki i nagolenice, a na końcu umieścił na napierśniku srebrno-czarne rękawice. — Niechaj się to wreszcie skończy — wyszeptał, sięgając do hełmu, ale powstrzymał go nagły lęk. Sześć lat temu Ollathair właśnie w tej kaplicy rzucił zaklęcie... ale czy sama jej atmosfera bez obecności maga zdejmie z niego czar? Manannan przywołał się do porządku. Dotknął zatrzasku, ale metalowy pręcik ani drgnął. Nacisnął mocniej, a potem opuścił rękę. Strach minął, a na jego miejsce pojawił się gniew. — Czego jeszcze ode mnie chcesz? — zawołał. Opadł na kolana i modlił się o wyzwolenie, ale czuł, że jego słowa nie docierają do miejsca przeznaczenia. Podniósł się wyczerpany: rycerz bez zbroi. Wyjął z juków ubranie: dopasowane wełniane 15
spodnie i skórzaną tunikę, i przebrał się szybko. Potem przerzucił pendent przez ramię, tak że miecz i sztylet znalazły się na jego prawym boku. Na koniec włożył miękkie buty do jazdy konnej i sięgnął po koc. Juki zostawił na miejscu. Na podwórzu koń skubał trawę przy przeciwległym murze. Były Rycerz przeszedł obok niego do kuźni. Tutaj także widać było ślady opuszczenia: wszędzie kurz, narzędzia poniszczone i zardzewiałe, wielki miech dziurawy i postrzępiony, a w pale- nisku zagnieździły się szczury. Manannan znalazł zardzewiały brzeszczot piły. Nawet gdyby był nowy i naostrzony, do niczego by mu się nie przydał. Sre- brzysta stal hełmu była bardzo wytrzymała, a dodatkowo została wzmocniona zaklęciem Ollathaira, tak że tylko wysoka tempe- ratura mogłaby ją uszkodzić. Pewnego razu przez dwie godziny cierpiał męki, podczas gdy kowal usiłował przepalić pręcik za- trzasku. W końcu poddał się i upadł przed Manannanem na kolana. — Panie, mógłbym przepalić ten zatrzask, ale to na nic. Od żaru twoje ciało rozpłynęłoby się, a mózg by wyparował. Potrze bujesz czarnoksiężnika, a nie kowala. A więc Manannan znalazł czarnoksiężników, niedoszłych magów, jasnowidzów i kobiety Wyccha. Ale żadne z nich nie potrafiło pokonać zaklęcia Zbrojmistrza. — Potrzebuję twojej pomocy, Ollathairze — powiedział By ły Rycerz. — Twoich czarów i umiejętności. Dokąd odszedłeś? Ollathair był przede wszystkim patriotą. Nie opuściłby kró- lestwa dobrowolnie. Ale kto potrafiłby zmusić do czegokolwiek Zbrojmistrza rycerzy Gabala? Manannan siedział w milczeniu pośród przerdzewiałych szczątków narzędzi Ollathaira i usiłował sobie przypomnieć rozmowy sprzed wielu lat. W porównaniu z czasami swojej świetności kraina Gabala nie odznaczała się wielkością. Droga od granic Fomorii na południu do przybrzeżnych szlaków na Cithaeron nie przekraczała tysiąca mil. Odległość ze wschodu na zachód: od stepów zamieszkanych przez Nomadów do zachodniego morza i Asripur, liczyła ich 16
zaledwie czterysta. Jedno było pewne: Ollathair niewątpliwie unika dużych miast, zawsze nienawidził nowobogackich marmu- rów Furbolg. A więc dokąd się udać? I jako kto? Ollathair to imię, którego Zbrojmistrz używał oficjalnie, ale korzystał także z innego, gdy podczas wędrówki, nie chciał zwracać na siebie uwagi. Manannan poznał je przypadkiem dziesięć lat temu podczas podróży do jednego z dziewięciu księstw, wysuniętego najdalej na północ. Zatrzymał się w za- jeździe i obserwował, jak jego właściciel popisuje się ptaszkiem z brązu, który potrafił śpiewać w czterech językach. Gospodarz podniósł rękę, a ptaszek przeleciał przez pokój, napełniając wnę- trze słodkim zapachem. Manannan podszedł do mężczyzny, który skłonił mu się nisko, widząc zbroję rycerzy Gabala. — Skąd wziąłeś tego ptaszka? — zapytał. — Nie ukradłem go, panie, przysięgam. Na życie moich dzieci. — Nie przyjechałem, by cię sądzić. Pytam tylko. — Był tu podróżny, panie... dwa dni temu. Niski, mocno zbudowany, brzydki jak noc. Nie miał pieniędzy, więc zapłacił mi w ten sposób. Czy wolno mi go zatrzymać? — Zatrzymaj go albo sprzedaj, rób, co chcesz. Dokąd poje- chał ten podróżny? — Na południe, Drogą Królewską. — Podał jakieś nazwisko? —: Tak, panie, wszystko zgodnie z prawem. Wpisał się do księgi meldunkowej. Oto ona. Podał rycerzowi oprawną w skórę księgę. Następnego popołudnia Manannan dogonił Ollathaira na pro- stym odcinku drogi. Zbrojmistrz dosiadał tłustego kuca. — Nigdy nie dacie mi spokoju? — zapytał. — O co chodzi? — U mnie wszystko w porządku; nasze spotkanie jest przy- padkowe — odparł Manannan. — Widziałem twój wyrób w za- jeździe: chyba trochę drogo zapłaciłeś za jedną noc. 17
— Ptaszek ma wadę: działa tylko przez kilka dni. A teraz jedź i daj mi spokój. Do zobaczenia za tydzień, w twierdzy. Teraz, widząc dookoła siebie obraz zaniedbania i rujnacji, Manannan poczuł, że przechodzi go zimny dreszcz. Być może Ollathair przybrał nowe imię. A może już nie żyje. Nie posiadając jednak żadnych innych danych, Były Rycerz nie mógł uczynić niczego innego, jak tylko wyruszyć na północ i szukać wieści o Rzemieślniku zwącym się Ruad Ro-fhessa. Chłopiec mocniej ujął szczypce, podniósł maleńki płatek brązu i wziął głęboki oddech. Oblizał wargi, pochylając się nad stołem warsztatowym. Drżała mu ręka. — Spokojnie — powiedział siedzący obok niego brzydki męż czyzna. —Uspokój się i oddychaj normalnie. Jesteś zbyt napięty. Uczeń kiwnął głową i poruszył ramionami, starając się roz- luźnić mięśnie. Jego dłoń uspokoiła się i płatek brązu trafił na swoje miejsce na grzbiecie modelu. — No! — powiedział z triumfem mężczyzna, oglądając swym jedynym okiem metalowego jastrzębia. — A teraz podnieś mu skrzydło. Ostrożnie! Chłopiec wykonał polecenie i skrzydło rozwinęło się, połys- kując metalowymi piórami. — Puść! — Skrzydło złożyło się i przywarło do pokrytego brązową łuską korpusu. — Udało się, Ruad, udało mi się! — zawołał uczeń, klasz- cząc w dłonie. — Rzeczywiście — zgodził się mężczyzna, ukazując krzy- we zęby w szerokim uśmiechu. — W jeden rok osiągnąłeś to, co mnie zajęło trzy, gdy byłem w twoim wieku. No ale ty masz lepszego nauczyciela niż ja! — Będzie latał?—zapytał chłopiec, a Ruad Ro-fhessa zmierz- wił mu jasne, mocno kręcone włosy. Wzruszył szerokimi ramio- nami i wstał, prostując plecy. 18
— To zależy od tego, ile magii potrafisz pobierać z po wietrza. Chodź, posiedzimy trochę. Ruad wyszedł zza stołu i przeszedł przez warsztat do dużej komnaty, w której przed wielkim kominkiem stały dwa głębokie fotele. Usiadł w jednym z nich, wyciągając swe krótkie nogi w stronę ognia i krzyżując grube ramiona na piersi. Blask ognia odbijał się w brązowej opasce, która zakrywała mu oko i wydo- bywał z mroku siwe pasemka w ciemnych, rzedniejących wło- sach. Chłopiec usiadł w drugim fotelu. Jak na swój wiek był wysoki i prawie już wyrósł z roboczej tuniki. — Dobrze się spisałeś, Lug — powiedział Ruad. — Pewne go dnia zostaniesz Mistrzem Rzemiosła. Jestem z ciebie bardzo zadowolony. Lug zaczerwienił się i spuścił oczy. Ruad rzadko go chwalił i nigdy przedtem nie zapraszał, by usiadł przy ogniu. — Będzie latał? — Czy czujesz magię w powietrzu? — zapytał w odpowie- dzi Ruad. — Nie. — Zamknij oczy i połóż głowę na oparciu fotela. Ruad wziął ciężki pogrzebacz, poruszył nim drewno na ko- minku, ożywiając płomienie, a potem dodał trzy nowe polana. — Magia ma wiele nurtów, a Kolory są silne i niekiedy zaskakujące. Musisz zacząć od Kolorów. Pomyśl o Białym, który oznacza pokój. Harmonię. Wyobraź sobie ten kolor i uleć wraz z nim. Widzisz go? — Tak — szepnął Lug. — Biały to antidotum na gniew, nienawiść i cierpienie inne niż fizyczne. Wezwij go. Błękit to niebo, siły powietrza, marze- nie o lataniu. Widzisz Błękit? — Widzę, panie. — Co odczuwasz? — Czuję, że nieboskłon mnie wzywa. Czuję, że chciałbym mieć skrzydła. Ruad uśmiechnął się. 19
— A więc wróćmy do jastrzębia, ale nie zapominaj o swoich odczuciach. Poszli do warsztatu, gdzie chłopiec wziął do ręki nieduży nóż. — Czy jestem gotów? — zapytał. — Zobaczymy — odparł Ruad. — Uwolnij magię Błękitu. Lug zadrasnął nożem skórę na swoim prawym przegubie i przytrzymał rękę nad głową ptaka, aż kropla krwi kapnęła na dziób. — Teraz skrzydła — polecił Ruad. — Szybko. Lug wykonał polecenie i cofnął się o krok. — Przyłóż palec do rany i zatamuj krwawienie. Lug wykonał polecenie, ale nie odrywał swych niebieskich oczu od jastrzębia. Z początku nic się nie działo, ale po chwili złocista głowa drgnęła, zgrzytając płytkami metalu. Skrzydła rozpostarły się powoli i ptak zerwał się ze stołu, a potem wyleciał przez otwarte okno. Mężczyzna i chłopiec wybiegli na stok i patrzyli, jak lśniący ptak wzbija się coraz wyżej. Nagle zachwiał się i Lug spostrzegł, że jastrząb gubi jedno ze swych metalowych piór... potem następne... i jeszczejedno. Lot stał się niezgrabny. — Nie! — krzyknął Lug, wyciągając szczupłą rękę w kie runku ptaka. Ruad patrzył ze zdumieniem, jak dwa delikatne pióra unoszą się i wracają na swoje miejsce. Na chwilę lot się wyrównał. Potem skrzydła zamknęły się z trzaskiem i jastrząb runął jak martwy na ziemię. Lug podbiegł do niego, zbierając pióra i kołysząc w ramionach pokrzywiony korpus. Ruad Ro-fhessa zbliżył się bezszelestnie i położył rękę na jego ramieniu. — Nie daj się zrazić, Lug. Mój pierwszy ptak nawet nie doleciał do okna. Osiągnąłeś bardzo dużo. — Ale ja chciałem, żeby on żył — zaprotestował chłopiec. — Wiem. I przez chwilę tak było: znalazł drogę do nieba. Następnym razem staranniej sprawdzimy połączenia. — Następnym razem? — powtórzył ze smutkiem Lug. — W przyszłym tygodniu osiągnę pełnoletność. W domu nie ma dla mnie miejsca, więc zostanę sprzedany. 20
— To będzie za tydzień. Tymczasem wiele się może wyda- rzyć — odparł Ruad. — Przynieś ptaka do kuźni i zobaczymy, co się da uratować. — Chyba ucieknę. Przyłączę się do Llawa Gyffesa. — U Mocarza chyba nie będziesz miał lekkiego życia... ale o tym porozmawiamy jutro. Zaufaj mi, Lug, a na razie zajmijmy się jastrzębiem. Ruad obserwował, jak młodzieniec wspina się po zboczu, zbierając fragmenty metalu. Spadające pióra, które udało mu się zatrzymać... chociaż trwało to tylko parę chwil. A Lug przecież osiągnął dopiero Żółty, najmniej istotny z Kolorów. Znalazłszy się z powrotem w warsztacie, odłożyli na bok kawałki brązu i usiedli przy ogniu. Lugbył smutny i małomówny. — Powiedz mi — zaczął cicho Ruad. — Co czułeś, gdy wołałeś do niebios? Chłopiec podniósł na niego wzrok. — Rozpacz — odpowiedział krótko. — Nie, chodzi mi o tę chwilę, kiedy krzyknąłeś. Lug wzruszył ramionami. — Nie wiem, o co ci chodzi, panie. Chciałem... żeby poleciał. — Czy zauważyłeś, co się wtedy stało? — Nic. Spadł. — Nie od razu — sprostował Ruad. — Próbował na powrót stać się jednością. W jakiś sposób byliście ze sobą połączeni. Ale mówisz, że nic nie czułeś. A Kolor? Może Niebieski? Lug zastanawiał się przez chwilę. — Nie, Żółty. Inne Kolory czuję tylko za twoim pośred- nictwem, panie. — Nieważne, muszę to sobie przemyśleć. Na ciebie już chy- ba pora, o ile pamiętam, twój wolny czas kończy się o zmroku. — Mam jeszcze chwilę — odparł młodzieniec. — Marshin mówiła, że rodzina wróci z Furbolg dopiero jutro. Przywiozą gości na aukcję. — Może nie będzie tak ile — pocieszył go Ruad. — Jest wiele dobrych domów. Lady Dianu może będzie potrzebowała 21
służącego... albo lord Errin. Oboje znani są z dobrego traktowa- nia służby. — Dlaczego muszę być niewolnikiem! — warknął Lug. — Dlaczego? Imperium upadło. Na jego dawnych ziemiach rządzą ludy składające się z byłych niewolników. A ja muszę służyć! To niesprawiedliwe. — Życie rzadko bywa sprawiedliwe, chłopcze. Wojna fomo- riańska była ostatnia, a ty stałeś się jej ofiarą. Ale kiedyś bę- dziesz mógł się wykupić z niewoli; twoja sytuacja nie należy do najgorszych. — Byłeś kiedyś niewolnikiem, panie? — Tylko mojego zawodu — przyznał Ruad. — Ale to się nie liczy, prawda? Zostałeś pojmany... kiedy to... pięć lat temu? Ile miałeś wtedy lat? Dziesięć? Jedenaście? Tak to już jest, Lug. Wojny są kosztowne, więc straty wyrównuje się grabieżą i eh wy - taniem niewolników. Gabala prowadziła wojnę powodowana dumą narodową, tylko po to, aby móc oddać z honorem impe- rium, nie zaś by zostało jej odebrane. Ty jesteś jedną z ostatnich ofiar. Wiem, że to niesprawiedliwe, ale człowiek, który idzie przez życie, uskarżając się na to, niczego nie osiągnie. Wierz mi, chłopcze. Są trzy rodzaje ludzi: zwycięzcy, przegrani i wojow- nicy. Zwycięzcy mają błogosławieństwo Kolorów: cokolwiek zrobią, traktowani są przez życie jak bogowie. Przegrani tracą siły, uskarżając się jak skarcone dzieci; nie uzyskają nic. Wojow- nicy dbają, by ich miecze były zawsze ostre, a tarcze w pogoto- wiu. Nie oczekują, że otrzymają cokolwiek bez bitwy i walczą, dopóki nie padną trupem. — Nie chcę być wojownikiem — powiedział Lug. — Posłuchaj, chłopcze! — warknął Ruad. — I dobrze się zastanów. Nie mówię o szermierce, mówię o życiu. Rozum to twoja tarcza i twój miecz. To kwestia punktu widzenia. Jeśli chcesz coś osiągnąć, zaplanuj to. Pomyśl, co może się nie udać, i wyobraź sobie, jak temu można zapobiec. A potem wprowadź swój plan w czyn. Nie gadaj o tym bez końca. Działaj! Skoncen- truj się na swoim zadaniu. Umiesz myśleć i masz wielki talent. 22
Nie wiem, w jaki sposób utrzymałeś tego ptaka w powietrzu, ale masz w sobie moc. Postaraj się więc do niej dotrzeć. Rozwijaj ją. I nigdy nie pozwól, by rozpacz zapanowała w twoim sercu. Rozumiesz? — Spróbuję, panie. — Zadowolę się taką odpowiedzią. Teraz idź do domu, a ja przyjrzę się jastrzębiowi. Lug wstał i uśmiechnął się. — Jesteś dla mnie taki dobry, panie. Dlaczego? — A czemu nie? — Nie wiem. W Macthcie mówią, że jesteś odludkiem, nienawidzącym towarzystwa. Mówią, że jesteś... gburowaty i zgryźliwy, kłótliwy i niecierpliwy. Aleja nigdy tego od ciebie nie zaznałem. Ruad podniósł się i położył wielką dłoń na ramieniu chłopca. — Jestem taki, jak mówią, Lug. Nie daj się zwieść. Nie lubię ludzi i nigdy ich nie lubiłem. Są chciwi i zapatrzeni w siebie. Inaczej jest, gdy mam do czynienia z talentem. Potrafię sprawić, by zakwitł... jak ogrodnik. Pamiętasz ten dzień, gdy złapałem cię ukrytego w krzakach na tyłach warsztatu? — Tak — odparł Lug, uśmiechając się szeroko. — Myśla- łem, że mnie zabijesz. — Przez siedem tygodni w każdy dzień Tierna chowałeś się tam i obserwowałeś mnie przy pracy. Okazałeś się cierpliwy, to rzadka cecha u młodych. Dlatego właśnie zdecydowałem, że zacznę cię uczyć o Kolorach. Byłeś pojętnym uczniem. Jeśli taka będzie wola Źródła, nauka się nie skończy. No, dość tego, biegnij do domu! Gdy chłopiec się oddalił, Ruad zebrał wszystkie części ptaka i zbadał złącza poniżej szyi, które okazały się za słabe. Wałki zębate były za cienkie, ale tylko odrobinę. Lug miał zręczne dłonie i bystre oko, jednak jego dusza nie dostroiła się jeszcze do 23
magii nieba. Ruad zdawał sobie sprawę, że skoro magia opiera się na harmonii, młody niewolnik u progu pełnoletności ma małe szanse, by ją osiągnąć. Może zostać sprzedany kapitanowi statku, i spędzić życie pod pokładem, albo księciu, i służyć w haremie jako kastrat. Chłopca o takiej urodzie może spotkać jeszcze gorszy los. Jednak na szczęście większość młodych zdolnych niewolników trafiała do panów, którzy dobrze ich traktowali, dając im w wieku trzydziestu lat możliwość wykupienia się. Mimo to nie mógł winić chłopca, że obawia się najgorszego. Ruad zamknął drzwi frontowe i osiodłał swą starą gniadą klacz. Rzadko jeździł do Macthy, ale musiał zrobić zakupy: potrzebował soli i cukru, suszonego mięsa i ziół, a przede wszyst- kim pewnej ilości sztabek złota i brązu. Brąz był dobrym materiałem do pracy dla czeladnika, ale złoto lepiej służyło magii. Gdyby ptak Luga został wykonany z fomoriańskiego złota, na każde żądanie poleciałby nad najwyż- szą górę i wrócił do niego, ale o materiał ten było trudniej niż o cnotliwą kobietę. Ruad wgramolił się na swą starą klacz i skierował ją na ścieżkę między sosnami. Po dwóch godzinach jazdy dotarł do Macthy, a widok białych, kamiennych budowli nie sprawił mu wielkiej przyjemności. Pomachał strażnikowi w północnej bra- mie i podjechał do stajni należącej do Hyama. Stary we własnej osobie siedział na płocie padoku i zawzięcie targował się z no- madzkim kupcem. Ruad zdjął z klaczy siodło i poprowadził ją do żłobu. Potem przeczesał zgrzebłem grzbiet zwierzęcia i wrócił do płotu, gdzie spór rozgorzał na dobre. — Zaczekaj! Zaczekaj no! — zawołał Hyam, wymachując szczupłymi palcami przed twarzą Nomady. — Odwołajmy się do tego oto podróżnego. — Zwrócił się do Ruada i mrugnąi okiem. — Dobry panie, bądź łaskaw obejrzeć te dwa konie przy płocie i powiedz, ile powinny kosztować. Zgodzę się na cenę, jaką podasz. 24
Ruad spojrzał na palce Hyama, które szybko ułożyły się w starożytny Znak. Krzepki Rzemieślnik podszedł do pierwszego zwierzęcia: był to mniej więcej ośmioletni kasztanowy ogier, wysoki na siedemnaście dłoni. Przeciągnął rękoma po jego sil- nych nogach i bokach, a potem zbliżył się do wałacha. To zwierzę miało szesnaście dłoni wysokości, było mniej więcej pięć lat starsze od ogiera, a grzbiet zaczynał mu się wyginać siodłowato. Hyam zasygnalizował czterdzieści srebrnych półkoronówek za parę. — Dałbym trzydzieści osiem srebrnych półkoronówek — oznajmił Ruad. — Chcesz mnie zrujnować! — kwiknął Hyam, podskakując w miejscu. — Nie możesz mi tego zrobić! — Zgodziłeś się przyjąć jego cenę — przypomniał mu No- mada. — A chociaż jest to o pięć półkoronówek więcej, niż proponowałem, biorę je. — To jakiś spisek przeciwko mnie — powiedział Hyam, potrząsając głową. — Własna głupota wpędziła mnie w pułapkę. Myślałem, że ten człowiek zna się na koniach. Bierz je; trafiła ci się niezwykła okazja. Mężczyzna uśmiechnął się i odliczył pieniądze, a potem wyprowadził konie z padoku. Hyam przełożył srebro do wo- reczka przytroczonego do pasa i szczerząc zęby, odchylił się do tyłu. — Jesteś szubrawcem — stwierdził Ruad. — Ogier ma zapalenie ścięgna: okuleje przed upływem tygodnia. A wałach? W nim już nie ma ducha. — Nic dziwnego — rzekł cicho stary. — Pochodzą ze stajni księcia, a on nie ma zwyczaju dobrze traktować swoich zwierząt. — A co u ciebie, Hyam? — Mogłoby być lepiej — odparł, przegarniając dłonią swe rzedniejące, siwe włosy. — Ale szykuj się na ciężkie czasy. — Ty... i wszyscy inni handlarze końmi... zawsze mówią, że są ciężkie czasy — uśmiechnął się Ruad. 25
— Nie zaprzeczam, przyjacielu, ale tym razem, wierz mi, chodzi o coś innego. W całej Macthcie widać znaki. Liczba żebraków zwiększyła się od twojego ostatniego pobytu. A pros tytutki? W mieście aż się roi od nowych dziwek. Dziesięć lat temu nie uskarżałbym się na to, ale dziś? Teraz widzę, co to oznacza. Wiele uczciwych kobiet utraciło mężów lub domy. Przejdź się Dzielnicą Rzemiosł i zobacz, ile jest zamkniętych sklepów i warsztatów. Ceny niewolników spadają... to nigdy nie jest dobry znak. Żebracy walczą o lepsze miejsca, a od zeszłego roku liczba napadów podwoiła się. — A co na to książę? Hyam chrząknął i splunął. — Jego niewiele to obchodzi. Mam wieści ze wszystkich włości. Wszędzie prawie podwoił podatki. Chłopi muszą odda wać mu dwadzieścia procent plonów albo wszystkie jednoroczne zwierzęta. A skoro większość z nich dzierżawi ziemię od szlach ty, zostaje im mniej więcej dziesięć procent na wykarmienie rodzin i następny rok. Pojawiło się kilku mężczyzn, którzy chcieli oglądać konie. Hyam gestem nakazał Ruadowi milczenie i dalszą rozmowę odbywali za pomocą Znaków. — Świat zwariował, przyjacielu. Miesiąc temu książę skazał na pal trzech mężczyzn. Ich zbrodnią było to, że napisali do króla w sprawie podniesionych podatków. Król przysłał hrabiego Tol- libara, kuzyna księcia. Teraz sprawiedliwość obróci się przeciw- ko trzem ludziom, którzy o nią prosili. Jest w tym pewna ponura poezja. — Wbijanie na pal zostało zakazane ponad dwadzieścia lat temu — stwierdził Ruad. — Ale wtedy rycerze przemierzali cały kraj i rządził stary król. Zapomnij o tamtych czasach... odeszły, tak jak rycerze. — To niemożliwe, żeby nie został żaden z doradców — zaprotestował Ruad. — Co z Kalibem? — Otruty, jak mówią. — Rulic? 26
— Zginął na polowaniu. Radzę ci dobrze zaopatrzyć się na zimę; coś złego unosi się w powietrzu. — Zaopiekuj się moją klaczą — powiedział głośno Ruad. Przedarł się przez tłum zbierający się na licytację koni i skierował do Dzielnicy Rzemiosł. Istotnie, tak jak powiedział Hyam, wielu handlarzy zwinęło swoje interesy. To nie był dobry znak. Podeszła do niego młoda kobieta. — Czego sobie życzysz, panie? — Interesy idą ci kiepsko, skoro zaczepiasz kogoś tak brzyd- kiego jak ja — uśmiechnął się. Nie odwzajemniła uśmiechu. — Tylko trzy miedziane kwodry — powiedziała, nie patrząc mu w oczy. Ujął jej dłonie i przyjrzał się im. Były domyte, a paznokcie zadbane. — Czemu nie? — odparł i poszedł za nią przez labirynt uliczek do żałosnej rudery z wyłamanymi drzwiami. Wewnątrz było czysto, ale biednie, a w głębi, na stercie koców, spało niemowlę. Kobieta poprowadziła go do nędznego wyrka i szybko położyła się na plecach, unosząc wełnianą spódnicę. Ruad już zamierzał rozpiąć pas, gdy usłyszał, że coś poruszyło się za jego plecami i zrobił krok w bok, dzięki czemu maczuga przeleciała mu koło ramienia. Odwrócił się i wymierzył cios w żołądek napastnika, a potem kantem prawej dłoni uderzył go w szyję. Nieprzytomny mężczyzna upadł na ziemię. Kobieta poderwała się, przysłaniając dłonią usta. — Potrzebujemy pieniędzy — szepnęła. — On żyje, prawda? — Tak — odparł Ruad. — Dostaniesz pieniądze, kiedy na nie zarobisz — dodał i rozluźnił pas. Wyłonił się z ponurego wnętrza na pełną słońca ulicę, mrużąc zdrowe oko, spięty i czujny. Kobieta rozczarowała go, gdyż wybuchnęła płaczem, gdy tylko się do niej zbliżył. Zirytowała 27