IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony246 861
  • Obserwuję196
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań143 181

Gemmell David - Saga Drenajów 02 - W Królestwie Wilka

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Gemmell David - Saga Drenajów 02 - W Królestwie Wilka.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Gemmell Dawid Cykl Drenajów (Atvar)
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 28 osób, 33 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 261 stron)

David Gemmell W KRÓLESTWIE WILKA Przełożył Zbigniew A. Królicki

Powieść tę z ogromną sympatią dedykuję Jennifer Taylor oraz jej dzieciom – Simonowi i Emily, za współudział w amerykańskiej przygodzie, jak również Rossowi Lampriere'owi, który jeszcze raz zapuścił się w mroczne ostępy w poszukiwaniu nieuchwytnego Waylandera.

PODZIĘKOWANIA Dziękuję mojemu wydawcy, Oliverowi Johnsonowi, Justine Willett oraz korektorom Jean Maund i Stelli Graham, redaktorom technicznym Tomowi Taylorowi i Edith Graham, a także Mary Sanderson, Alanowi Fisherowi, Stanowi Nichollsowi i Peterowi Austinowi.

Prolog Mężczyzna zwany Angelem siedział spokojnie w kącie gospody, oplótłszy wielkimi sękatymi paluchami puchar grzanego wina, a poznaczoną bliznami twarz skrywszy pod czarnym kapturem. Mimo czterech otwartych okien powietrze w sali jadalnej było zatęchłe i przesycone dymem olejowych kaganków, mieszającym się z odorem spoconych ciał, gotowanego jadła i skwaśniałego piwa. Podniósłszy puchar, Angel przytknął go do warg, upił łyk wina i przytrzymał je w ustach. Tego wieczoru w „Wypchanej sowie" był komplet gości. Przy barze panował tłok, a w jadalni brakowało wolnych miejsc. Nikt jednak nie dosiadał się do pijącego Angela. Zakapturzony mężczyzna nie lubił towarzystwa i w tej gospodzie mógł cieszyć się względnym spokojem. Tuż przed północą wśród robotników zaczął się jakiś spór. Szare oczy poznaczonego bliznami gladiatora zwróciły się ku grupce hałaśliwych gości, przesunęły po ich twarzach. Było ich pięciu i kłócili się o rozlany trunek. Angel dostrzegł, jak ich twarze nabiegają krwią, i wiedział, że mimo podniesionych głosów, żaden z nich nie ma ochoty do bitki. Przed walką bowiem krew odpływa z twarzy, pozostawiając ją bladą i upiorną. Potem spojrzał na młodzieńca na skraju grupki. Ten był niebezpieczny! Twarz miał pobladłą, usta zaciśnięte, a prawą dłoń schowaną w fałdach szaty. Angel spojrzał na Balkę, właściciela gospody. Krępy eks-zapaśnik stał za szynkwasem, obserwując robotników. Angel uspokoił się. Balka dostrzegł niebezpieczeństwo i był na nie przygotowany. Spór już dogasał, gdy blady młodzian powiedział coś do kompana i nagle poszły w ruch pięści. W blasku kaganka mignął nóż i ktoś krzyknął z bólu. Balka, trzymając w dłoni krótką drewnianą pałkę, przeskoczył szynkwas i dopadł nożownika o pobladłej twarzy. Najpierw trzepnął go w przegub, zmuszając do wypuszczenia noża, a potem uderzył w skroń. Trafiony runął jak długi na posypaną trocinami podłogę. – Koniec, mili panowie! – ryknął Balka. – Zamykamy! – Och, jeszcze jedną kolejkę – poprosił któryś ze stałych gości. – Jutro – warknął karczmarz. – No już, panowie. Uprzątnijcie ten bałagan. Goście opróżnili swoje kufle i puchary. Kompani podnieśli nieprzytomnego nożownika i wynieśli go na ulicę. Jego ofiara miała ranę kłutą ramienia. Rana była głęboka i ręka zdrętwiała. Balka postawił rannemu podwójnego kielicha, zanim gość ruszył na poszukiwanie chirurga. W końcu karczmarz zamknął drzwi, opuszczając sztabę. Personel zaczął zbierać

kufle, puchary i talerze, ustawiać stoły i krzesła wywrócone w czasie krótkiej awantury. Balka wsunął pałkę do obszernej kieszeni skórzanego fartucha i podszedł do siedzącego Angela. – Kolejny cichy wieczór – mruknął, zajmując krzesło naprzeciw gladiatora. – Janie! – zawołał. – Przynieś mi dzban. Chłopiec przelał zawartość butelki do glinianego dzbana, znalazł czysty puchar i zaniósł naczynia do stolika. Było to najprzedniejsze lentryjskie wino. Balka spojrzał na niego i mrugnął. – Dobry z ciebie chłopak, Janie. Służący uśmiechnął się, rzucił nerwowe spojrzenie na Angela i czmychnął. Balka westchnął i rozparł się na krześle. – Dlaczego po prostu nie nalejesz go prosto z butelki? – zapytał Angel, mierząc karczmarza nieruchomym spojrzeniem szarych oczu. Balka zachichotał. – Z glinianego naczynia lepiej smakuje. – Gadanie! – Angel sięgnął przez stół, podniósł dzban i przytrzymał go przed swoim złamanym nosem. – To lentryjskie czerwone... co najmniej piętnastoletnie. – Dwudziestoletnie -– poprawił go z uśmiechem gospodarz. – Nie chcesz, żeby ludzie wiedzieli, że jesteś bogaty i stać cię na picie takiego trunku – zauważył Angel. – To popsułoby twój wizerunek. Człowieka z ludu. – Bogaty? Jestem tylko ubogim karczmarzem. – A ja jestem ventryjską tancerką. Balka skinął głową i napełnił jego kielich. – Twoje zdrowie, przyjacielu – rzekł, jednym haustem opróżniając puchar, aż wino pociekło mu po rozwidlonej, siwej brodzie. Angel uśmiechnął się, odrzucił kaptur na plecy i przesunął dłonią po swych rzedniejących, rudych włosach. – Niechaj bogowie ześlą ci deszcz szczęścia – dodał Balka, nalewając sobie drugi kielich i opróżniając go równie szybko jak pierwszy. – Przydałoby mi się go trochę. – Nie ma myśliwych? – Niewielu. Ostatnio nikt nie chce wydawać pieniędzy. – Czasy są ciężkie – przytaknął Balka. – Vagryjskie wojny opróżniły skarbiec, a teraz, kiedy Karnak zdenerwował Gothirów i Ventryjczyków, zapewne możemy oczekiwać kolejnych bitew. Niech go zaraza! – Miał rację, że wyrzucił ich ambasadorów – rzekł Angel, mrużąc oczy. – Nie jesteśmy ich wasalami. Jesteśmy Drenajami i nie powinniśmy klękać przed pomniejszymi narodami.

– Pomniejszymi? – Balka podniósł brew. – Może cię to zaskoczy, Angelu, ale – o ile wiem – nie-Drenajowie również chełpią się posiadaniem dwóch rąk, dwóch nóg i głowy. Wiem, że to dziwne. – Wiesz, o czym mówię – warknął Angel. – Wiem, tylko po prostu nie zgadzam się z tobą. Masz, skosztuj porządnego wina. Angel potrząsnął głową. – Wystarczy mi jeden kielich. – Którego nigdy nie dopijasz. Po co tu przychodzisz? Przecież nienawidzisz ludzi. Z nikim nie rozmawiasz i nie lubisz tłoku. – Przychodzę posłuchać. – A co można usłyszeć w gospodzie, oprócz pijackiego bełkotu i przechwałek? Rzadko wygłasza się tu filozoficzne uwagi. Angel wzruszył ramionami. – Wieści. Plotki. Sam nie wiem. Balka nachylił się, opierając potężne ramiona o blat stołu. – Brakuje ci tego, prawda? Walk, chwały, tłumów. – Ani trochę – padła odpowiedź. – Daj spokój, komu to mówisz. Widziałem cię w dniu, gdy pokonałeś Barsellisa. Poważnie cię zranił, ale zwyciężyłeś. Widziałem twoją twarz, gdy podniosłeś miecz przed Karnakiem. Ujrzałem na niej uniesienie. – To było dawno. Wcale mi tego nie brak. Nie tęsknię za tym – westchnął Angel – ale bardzo dobrze pamiętam ten dzień. Barsellis był godnym przeciwnikiem – wysokim, dumnym i szybkim. Jednak to jego ciało ściągnęli z areny. Pamiętasz? Wlekli go twarzą do ziemi, a jego broda pozostawiła w piasku długą, krwawą bruzdę. To mogłem być ja. Balka poważnie pokiwał głową. – Ale nie byłeś. Odszedłeś nie pokonany i nie wróciłeś. To niezwykłe. Oni wszyscy zawsze wracają. Czy widziałeś w zeszłym tygodniu Caplyna? Co za wstyd. A był taki groźny. Teraz walczył jak staruszek. – Martwy staruszek – mruknął Angel. – Martwy stary dureń. – Wciąż mógłbyś pokonać wszystkich, Angelu. I zgarnąć fortunę. Angel zaklął i sposępniał. – Założę się, że tak właśnie powiedzieli Caplynowi. – Westchnął. – Było lepiej, kiedy walczyliśmy gołymi rękami, bez broni. Teraz tłum chce krwi i śmierci. Porozmawiajmy o czymś innym. – O czym? O polityce albo religii? – O czymkolwiek. Byle interesującym.

– Dziś rano syn Karnaka został skazany na rok wygnania w Lentrii. Zamordowano człowieka, jego żona rzuciła się z urwiska, a morderca został skazany na rok pobytu w pałacu nad morzem. Masz ci sprawiedliwość. – Przynajmniej Karnak postawił chłopca przed sądem – rzekł Angel. – Mogło być gorzej. I nie zapominaj, że ojciec zamordowanego wstawił się za winnym. O ile wiem, wygłosił przed sądem bardzo poruszającą mowę – o szampańskiej zabawie, wypadku i przebaczeniu. – Ciekawa sprawa – zauważył sucho Balka. – Co chcesz przez to powiedzieć? – Och, daj spokój, Angel! Sześciu mężczyzn, samych szlachciców i kompletnie pijanych, łapie młodą mężatkę i próbuje ją zgwałcić. Kiedy jej mąż usiłuje jej pomóc, zostaje zabity. Kobieta ucieka i spada z urwiska. Szampańska zabawa? Co do ojca zamordowanego mężczyzny, to Karnak był tak poruszony jego wspaniałomyślnością, że posłał do jego wioski dwa tysiące raq, pokaźny zapas ziarna na zimę. – No widzisz – rzekł Angel. – To dobry człowiek. – Czasem cię nie rozumiem, mój przyjacielu. Czy nie dziwi cię to, że ojciec nagle wystąpił o łaskę dla winnego? Bogowie, człowieku, został do tego zmuszony. Ludziom krytykującym Kamaka przydarzają się wypadki. – Nie wierzę w te plotki. Kamak jest bohaterem. On i Hegel uratowali ten kraj. – Tak, i spójrz, co stało się z Egelem. – Chyba mam dość rozmowy o polityce – uciął Angel – a nie chcę mówić o religii. Co jeszcze się wydarzyło? Balka przez chwilę siedział w milczeniu, a potem uśmiechnął się. – Och tak, słyszałem pogłoskę, że Gildii oferowano ogromną sumę pieniędzy za wytropienie Waylandera. – Po co? – rzekł ze szczerym zdumieniem Angel. Balka wzruszył ramionami. – Nie mam pojęcia. Słyszałem o tym od Symiusa, a jego brat jest urzędnikiem Gildii. Pięć tysięcy raq dla samej Gildii oraz jeszcze dziesięć tysięcy dla tego, kto go zabije. – Kto dał zlecenie? – Nie wiadomo, ale obiecują sporą nagrodę za jakiekolwiek wiadomości o Waylanderze. Angel uśmiechnął się i potrząsnął głową. – To nie będzie łatwe. Nikt nie widział Waylandera od... ile to już... dziesięciu lat? Może już nie żyje. – Widocznie ktoś chce mieć pewność.

– To szaleństwo – strata czasu i pieniędzy. – Gildia wezwała swoich najlepszych ludzi – powiedział Balka. – Znajdą go. – I pożałują tego – odparł cicho Angel.

Rozdział 1 Miriel biegła już od ponad godziny. Przez ten czas pokonała około dziewięciu mil do chaty na hali, ścieżką wzdłuż strumienia, przez dolinę i sosnowy las, na grań Topora, a potem starym jelenim szlakiem. Zaczęła słabnąć. Serce biło jej coraz mocniej, a płuca z trudem dostarczały tlen zmęczonym mięśniom. Jednak gnała dalej, zdecydowana dotrzeć do chaty, zanim słońce stanie zbyt wysoko na niebie. Stok był śliski po nocnym deszczu i dwukrotnie potknęła się, przy czym skórzana pochwa wiszącego u pasa noża boleśnie wpiła się w jej nagie udo. Gniew dodawał jej sił. Bez długiego kordelasa i przymocowanego do przedramienia noża do rzucania biegłaby szybciej. Słowo ojca było jednak prawem i bez broni Miriel nie opuszczała chaty. – Nie ma tu nikogo oprócz nas – spierała się, nie po raz pierwszy. – Oczekuj najlepszego, szykuj się na najgorsze – odparł. Dlatego teraz ciężka pochwa obijała się jej o udo, a rękojeść noża ścierała skórę z przedramienia. Miriel dotarła do zakrętu, przeskoczyła przez zwalony pień i skręciła w lewo, na ostatnie wzniesienie. Wydłużyła krok, mocno wbijając w ziemię bose stopy. Bolały ją smukłe łydki, paliły płuca. Ale nie zwalniała kroku, gdyż za dwadzieścia minut słońce miało znaleźć się w zenicie, a wtedy powinna być już w chacie. Z lewej mignął jakiś cień – dostrzegła błysk kłów i pazurów. Natychmiast upadła na ziemię, przetoczyła się przez prawe ramię i skoczyła na równe nogi. Lwica, stropiona chybionym atakiem, znów szykowała się do skoku. Przyczajona, z płasko położonymi uszami, mierzyła brązowymi ślepiami wysoką dziewczynę. Miriel pospiesznie zbierała myśli. Akcja i reakcja. Przejąć inicjatywę! Rękojeść kordelasa sama wślizgnęła się w jej dłoń i Miriel wrzasnęła, ile sił w płucach. Lwica, zaskoczona hałasem, cofnęła się. Dziewczynie zaschło w gardle i serce waliło jej jak młotem, ale mocno dzierżyła broń. Krzyknęła ponownie i skoczyła w kierunku bestii. Wystraszone gwałtownym ruchem zwierzę cofnęło się jeszcze kilka kroków. Miriel oblizała wargi. Lwica powinna już uciec. Dziewczyna poczuła lęk, ale opanowała go. Strach jest jak ogień. Kontrolowany, ogrzeje cię i utrzyma przy życiu. Jeśli wymknie się spod kontroli, spali cię i zniszczy. Nie odrywała orzechowych oczu od brązowych ślepi lwicy. Zauważyła jej zapadnięte boki oraz głęboką bliznę na prawej przedniej łapie. Straciwszy szybkość, zwierzę nie mogło już chwytać rączych jeleni i głodowało. Nie potrafiło – i nie chciało – wycofać się z tego starcia. Miriel przypomniała sobie wszystko, co ojciec opowiadał jej o lwach. Zostaw

w spokoju łeb – kości czaszki są za grube, żeby przebiła je strzała. Poślij pocisk za przednią łapę, prosto w płuco. Jednak nie mówił, jak walczyć z taką bestią, kiedy ma się tylko nóż. Słońce wyszło zza jesiennej chmury i odbiło się od ostrza. Miriel natychmiast przekręciła nóż, kierując błysk w ślepia zwierzęcia. Lwica obróciła wielki łeb, zamrugała ślepiami w rażącym blasku. Miriel znów wrzasnęła. Jednak zamiast uciec, zwierzę niespodziewanie zaatakowało, długim susem rzucając się na dziewczynę. Miriel zamarła tylko na moment. Potem wbiła nóż w okolicę serca. Czarny bełt kuszy przebił szyję zwierzęcia tuż za uchem, drugi wbił się w bok. Lwica całym ciężarem spadła na ofiarę i obaliła ją, ale dziewczyna, padając, wbiła jej kordelas w brzuch. Miriel leżała nieruchomo, przygnieciona przez zwierzę, czując na twarzy jego cuchnący oddech. Ale pazury nie szarpały jej ciała, kły nie zamknęły się na jej głowie. Lwica wydała cichy pomruk i zdechła. Dziewczyna zamknęła oczy, zrobiła głęboki wdech i wysunęła się spod niej. Zrobiło się jej słabo, więc usiadła na ścieżce. Ręce jej drżały. Z krzaków wyłonił się wysoki mężczyzna z podwójną kuszą z czarnego drewna i klęknął obok dziewczyny. – Dobrze się spisałaś – mruknął. Spojrzała w jego czarne oczy i odpowiedziała z wymuszonym uśmiechem: – Zabiłaby mnie. – Być może – przyznał – ale twoje ostrze dosięgło jej serca. Wyczerpanie opadło na nią jak ciepły koc. Wyciągnęła się na ziemi, oddychając powoli i głęboko. Kiedyś wyczułaby lwicę, zanim ta zdążyłaby jej zagrozić, ale już utraciła ten dar, tak samo, jak matkę i siostrę. Danyal zginęła w wypadku przed kilkoma laty, a Krylla zeszłego lata wyszła za mąż i wyprowadziła się. Odganiając od siebie te myśli, usiadła. – Wiesz co – szepnęła. – Byłam naprawdę zmęczona, kiedy dotarłam na ostatnie wzniesienie. Ciężko dyszałam, a nogi miałam jak z ołowiu. Tymczasem kiedy lwica skoczyła, zapomniałam o znużeniu. Popatrzyła na ojca. Uśmiechnął się i pokiwał głową. – Doświadczyłem tego wielokrotnie. W ferworze walki zawsze znajduje się siłę, która rzadko cię zawodzi. Zerknęła na martwą lwicę. – Nigdy nie celuj w łeb – tak mi mówiłeś – zauważyła, pokazując pierwszy bełt sterczący z karku zwierzęcia.

Wzruszył ramionami i uśmiechnął się. – Chybiłem. – To niezbyt pocieszające. Myślałam, że jesteś doskonały. – Starzeję się. Skaleczyła cię? – Nie sądzę... – Szybko obmacała ramiona i nogi, gdyż rany od lwich kłów i pazurów często się jątrzyły. – Nie. Miałam szczęście. – Tak, miałaś – przytaknął. – Zasłużyłaś na nie, gdyż wszystko zrobiłaś jak należy. Jestem z ciebie dumny. – Skąd się tu wziąłeś? – Potrzebowałaś mnie – zauważył. Zwinnie podnosząc się z ziemi, wyciągnął ręce i pomógł jej wstać. – Teraz obedrzyj bestię ze skóry i poćwiartuj. Nie ma to jak lwie mięso. – Nie sądzę, żebym mogła je jeść – odparła. – Najchętniej zapomniałabym o tym wydarzeniu. – Nie wolno zapominać – przestrzegł. – Zwyciężyłaś. I przez to jesteś silniejsza. Zobaczymy się później. Wyrwał oba bełty, otarł je z krwi i schował do skórzanego kołczana przy pasie. – Idziesz nad wodospad? – spytała cicho. – Na chwilkę – odparł z roztargnieniem. Popatrzył na nią. – Uważasz, że spędzam tam za dużo czasu? – Nie – powiedziała ze smutkiem. – Nie chodzi o czas, który tam spędzasz. Ani o wysiłek, jaki wkładasz w opiekę nad grobem. Chodzi o ciebie. Ona... odeszła już pięć lat temu. Powinieneś już normalnie żyć. Potrzebujesz... czegoś więcej. Skinął głową, ale wiedziała, że nie przekonała go. Uśmiechnął się i położył dłoń na jej ramieniu. – Pewnego dnia znajdziesz miłość i wtedy porozmawiamy, jak równy z równym. Nie chcę prawić ci kazań. Jesteś bystra i inteligentna. Odważna i sprytna. Czasem jednak mam wrażenie, że próbuję opisać kolory niewidomemu. Miłość, o czym sama się przekonasz, ma wielką moc. Nawet śmierć nie zdoła jej zniszczyć. A ja nadal ją kocham. Pochylił się, przycisnął ją do siebie i pocałował w czoło. – A teraz opraw zwierzę. Zobaczymy się o zmroku. Patrzyła, jak odchodził – wysoki mężczyzna, poruszający się ostrożnie i z gracją, z siwiejącymi kruczymi włosami ściągniętymi w kucyk i zwisającą u pasa kuszą. Potem zniknął. Wodospad był wąski, miał najwyżej sześć stóp szerokości i spływał migotliwą kaskadą do owalnej sadzawki, szerokiej na trzydzieści, a długiej na czterdzieści pięć stóp. Przy jej najdalej wysuniętym na południe końcu znajdował się drugi wodospad, z którego

spieniony strumień dwie mile dalej wpadał do rzeki. Na powierzchni jeziorka wirowały złote liście, a każde tchnienie wiatru strącało z drzew nowe. Wokół rosło wiele kwiatów, w większości posadzonych przez mężczyznę, który teraz klęczał przy grobie. Zerknął w niebo. Słońce traciło już swoją moc, a nad górami przelatywały zimne jesienne wiatry. Waylander westchnął. Czas umierania. Spojrzał na złote liście pływające na wodzie i przypomniał sobie, jak siedział tu z Danyal i dziećmi, innego dnia, dziesięć długich jak żywoty lat temu. Krylla trzymała nóżki w wodzie, Miriel pływała wśród liści. – One są jak zagubione dusze – powiedziała Danyal do Krylli. – Płyną po oceanie życia, szukając wiecznego spoczynku. Znów westchnął i skupił uwagę na ukwieconym kopczyku, pod którym spoczywało wszystko, dla czego żył. – Miriel walczyła dziś z lwem – rzekł. – Stawiła mu czoło i nie ulękła się. Byłabyś z niej dumna. Położywszy obok kuszę z hebanową rękojeścią, machinalnie poobrywał rosnące wokół nagrobka geranie, usuwając wyblakłe, uschnięte czerwone kwiaty. Nadchodziła zima i raczej nie mógł się spodziewać, żeby znów zakwitły. Wkrótce będzie musiał je wyrwać, otrząsnąć ziemię z korzeni i powiesić w chacie, aby ponownie zasadzić na wiosnę. – Jednak nadal jest zbyt powolna – dodał. – Nie działa instynktownie, ale dopiero po namyśle. Nie tak, jak Krylla. – Zachichotał. – Pamiętasz, jak garnęli się do niej chłopcy z wioski? Wiedziała, jak sobie z nimi radzić: ruchem głowy, lodowatym uśmiechem. Nauczyła się tego od ciebie. Wyciągnął rękę i dotknął zimnego, prostokątnego marmuru, wodząc palcem po wyrytym napisie. Danyal, żona Dakeyrasa, kamyk w blasku księżyca. Grób ocieniały wiązy i buki, a opodal rosły róże, których ogromne żółte płatki nasycały powietrze słodkim zapachem. Kupił je w Kasyrze, siedem krzaków. Trzy uschły w czasie podróży, ale pozostałe bujnie rosły w żyznej glebie. – Wkrótce będę musiał zabrać ją do miasta – rzekł. – Ma już osiemnaście lat i musi się wiele nauczyć. Znajdę jej męża. Westchnął. – To oznacza, że będę musiał na chwilę cię opuścić. Nie mam na to ochoty.

Zapadła cisza, zamarł nawet wiatr w gałęziach. Czarne oczy mężczyzny były nieprzeniknione, jego myśli posępne. Zwinnie wstał i wziąwszy gliniany garnek stojący obok nagrobka, poszedł nad jeziorko, napełnił go i zaczął podlewać róże. Wczoraj zaledwie pokropiło, a róże lubiły dużo pić. Kreeg czaił się w krzakach z napiętą kuszą. Jak łatwo, pomyślał z mimowolnym uśmiechem. Znajdź Waylandera i zabij go. Musiał przyznać, że takie zadanie przeraziło go. W końcu Waylander Zabójca był nie lada przeciwnikiem. Kiedy rabusie wymordowali mu rodzinę, przemierzał wszystkie kraje, aż wytropił ich co do jednego. Waylander był legendą w Gildii. Zręczny szermierz, wspaniale posługujący się nożem i niezrównany kusznik. Jeszcze więcej opowiadano o jego rzekomych mistycznych umiejętnościach wyczuwania nadchodzącego niebezpieczeństwa. Kreeg wycelował kuszę w plecy wysokiego mężczyzny. Mistyczne umiejętności? Phi! Za moment będzie martwy. Mężczyzna przy grobie wziął gliniane naczynie i poszedł do jeziorka. Kreeg ponownie wycelował, ale ofiara uklękła, napełniając garnek. Odrobinę obniżył kuszę, powoli wypuszczając wstrzymywany oddech. Waylander był teraz zwrócony do niego bokiem, więc śmiertelny strzał powinien być wymierzony w głowę. Co on robi z tą wodą? Kreeg zobaczył, jak wysoki mężczyzna klęka przy różach, przechyla garnek i podlewa rośliny. Wróci do grobu, pomyślał Kreeg. A kiedy tam dojdzie, zabiję go. Tak wiele w życiu zależy od szczęścia. Kiedy Gildia wydała rozkaz, Kreeg nie miał grosza i żył na koszt sprzedajnej dziewki w Kasyrze. Złoto zarobione za zabójstwo tego ventryjskiego kupca już dawno przepadło w jaskiniach hazardu na południowym krańcu miasta. Teraz Kreeg błogosławił niefart, który zatrzymał go w Kasyrze. Wiedział, że życie to zamknięty krąg. A właśnie w Kasyrze usłyszał o pustelniku z gór, wysokim wdowcu z nieśmiałą córką. Przypomniał sobie o wieściach nadesłanych przez Gildię. Odszukać człowieka zwanego Dakeyrasem. Ma żonę Danyal i córkę Miriel. Ma siwo-czarne włosy, ciemne oczy i jest wysokim mężczyzną około pięćdziesiątki. Nosi małą podwójną kuszę z hebanu i brązu. Zabić go i na dowód sukcesu przynieść do Drenami jego kuszę. Zachować ostrożność. Tym człowiekiem jest Waylander. Za wykonanie zadania czeka dziesięć tysięcy w złocie. W Kasyrze Kreeg gryzł się, że tak ogromna suma przejdzie mu koło nosa. Potem – dzięki bogom – powiedział o tym dziewce. – W górach na północy mieszka człowiek, który ma córkę imieniem Miriel – rzekła.

– Nie widziałam go, ale przed laty spotkałam jego córkę w szkole kapłanów. Uczyłyśmy się tam czytać. – Pamiętasz jak nazywała się jej matka? – Chyba Daneel... Donalia?... – Danyal? – szepnął, siadając na łóżku, aż prześcieradło opadło z jego chudego, poznaczonego bliznami ciała. – Właśnie – przytaknęła. Kreegowi zaschło w ustach, a serce zaczęło mu walić jak młotem. Dziesięć tysięcy! Ale Waylander? Jakie szansę miałby w starciu z takim przeciwnikiem? Przez prawie tydzień krążył po Kasyrze, rozpytując o człowieka z gór. Gruby młynarz Sheras widywał go dwa razy do roku i pamiętał tę małą kuszę. – On jest bardzo spokojny – powiedział Sheras – ale nie chciałbym poznać go z innej strony, jeżeli rozumiesz, co mam na myśli. To twardy człowiek. Ma zimne oczy. Był dość przyjacielski, ale potem umarła mu żona – pięć... sześć lat temu. Koń upadł i przygniótł ją. Mieli dwie córki, bliźniaczki. Ładne. Jedna wyszła za chłopca z południa i wyjechała stąd. Druga wciąż z nim jest. Nieśmiała. Za chuda, jak na mój gust. Karczmarz Goldin, uchodźca z kraju Gothirów, także go pamiętał. – Kiedy zginęła jego żona, przez jakiś czas przychodził tu topić smutki. Niewiele mówił. Którejś nocy spił się na umór i zostawiłem go leżącego pod drzwiami. Córki przyszły i odprowadziły go do domu. Miały wtedy chyba po dwanaście lat. Rada miasta zastanawiała się, czy nie odebrać mu prawa do opieki. W końcu opłacił im miejsca w szkole kapłanów i mieszkały tam przez prawie trzy lata. Opowieść karczmarza podniosła Kreega na duchu. Jeśli wielki Waylander rozpił się, to nie trzeba się go już obawiać. Jednak stracił nadzieję przy następnych słowach Goldina. – Nigdy nie był tu lubiany. Jest zbyt zamknięty w sobie – ciągnął karczmarz – ale w ubiegłym roku ustrzelił niedźwiedzia-zabójcę, co ucieszyło ludzi. Ten niedźwiedź rozszarpał młodego wieśniaka i jego rodzinę. Dakeyras wytropił go. Zdumiewające! Użył niewielkiej kuszy. Taric widział to: niedźwiedź rzucił się na niego, a on stał i czekał do ostatniej chwili, a kiedy zwierzę stanęło na tylnych łapach, wpakował mu dwa bełty – w rozdziawiony pysk i w mózg. Taric mówi, że nigdy nie widział czegoś takiego. Ten człowiek był niezwykle opanowany. Kreeg odnalazł Tarica, smukłego blondyna, pracującego jako koniuszy w książęcych stajniach. – Tropiliśmy bestię przez trzy dni – rzekł, siadając na beli siana i pociągając brandy z bukłaka, który podsunął mu Kreeg. – Nie widziałem, żeby się pocił – a nie jest już

młody. A kiedy niedźwiedź stanął na tylne łapy, po prostu wycelował kuszę i strzelił. Niewiarygodne! Ten człowiek nie wie, co to strach. – Dlaczego poszedłeś z nim? Taric uśmiechnął się. – Próbowałem umizgać się do Miriel, ale nic nie zdziałałem. No wiesz, ona jest nieśmiała. W końcu zrezygnowałem. A on jest dziwny. Nie wiem, czy chciałbym go za teścia. Większość czasu spędza przy grobie żony. Kreeg znów nabrał otuchy. Właśnie na coś takiego liczył. Polowanie na ofiarę w lesie było co najmniej ryzykowne. Znajomość jej zwyczajów czyniła to zadanie mniej niebezpiecznym, a znalezienie miejsca, które zawsze odwiedzała... To istny dar bogów. W dodatku był to grób. Waylander będzie zamyślony, może pogrążony w żałobie i wspomnieniach. Tak też się stało. Kreeg, korzystając ze wskazówek Tarica, rankiem tego dnia znalazł wodospad i kryjówkę z widokiem na grób. Teraz pozostało mu tylko posłać zabójczy pocisk. Spojrzał na hebanową kuszę, wciąż leżącą w trawie obok grobu. Dziesięć tysięcy w złocie! Oblizał cienkie wargi i ostrożnie otarł spotniałą dłoń o swą tunikę w kolorze liści. Wysoki mężczyzna wrócił nad stawek, znowu nabrał wody i podszedł do ostatnich krzewów róż. Ponownie uklęknął przy nich. Kreeg ocenił dystans dzielący go od nagrobka. Czterdzieści stóp. Z tej odległości haczykowaty bełt przeszyje plecy Waylandera, przebije mu płuca i wyjdzie przez pierś. Nawet jeśli ominie serce, ofiara umrze po kilku minutach, dławiąc się własną krwią. Kreeg chciał jak najszybciej zabić wysokiego mężczyznę. Poszukał go wzrokiem... I nie znalazł. Zamrugał z niedowierzaniem. Polanka była pusta. – Straciłeś okazję – usłyszał chłodny głos. Kreeg obrócił się, usiłując wycelować kuszę. Zdążył jeszcze dostrzec przeciwnika, stojącego z uniesioną ręką, w której coś błyszczało. Ręka opadła. Pod czaszką Kreega eksplodowała błyskawica słonecznego blasku. Nie poczuł bólu, niczego. Wypuścił kuszę z rąk i zapadł w ciemność. Jego ostatnia myśl dotyczyła szczęścia. Wcale nie zaczęło mu sprzyjać. Waylander klęknął obok zwłok i podniósł ozdobną kuszę zabitego. Hebanowa kolba była zręcznie uformowana i pięknie inkrustowana złotem. Sam łuk był stalowy, prawdopodobnie ventryjski – jedwabiście gładki, bez skazy. Odłożywszy broń, Waylander przyjrzał się zabitemu. Mężczyzna był chudy i żylasty, o twardej twarzy, kwadratowej szczęce i wąskich wargach. Waylander był pewny, że nigdy przedtem go nie widział. Nachyliwszy się, wyrwał nóż z oczodołu zabitego i wytarł ostrze o trawę. Otarłszy je jeszcze o tunikę ofiary, wsunął broń do futerału z czarnej skóry,

przymocowanego do lewego przedramienia. Pospieszne przeszukanie nie ujawniło niczego, oprócz czterech miedziaków i ukrytego noża, zawieszonego na rzemieniu na szyi. Chwyciwszy za zieloną tunikę, Waylander podniósł zwłoki i zarzucił je sobie na ramię. Lisy i wilki będą walczyć o resztki, a on nie chciał takich awantur przy grobie Danyal. Powoli zszedł do drugiego wodospadu, cisnął ciało przez krawędź i patrzył, jak z pluskiem wpada w toczące się fale. W pierwszej chwili impet zaklinował je między dwoma głazami, lecz pod stałym naporem wody zwłoki Kreega popłynęły dalej, twarzą w dół, ku odległej rzece. Podniósłszy swoją kuszę i broń zamachowca, Waylander wrócił do chaty. Dym leniwie unosił się z kamiennego komina i Waylander przystanął na skraju lasu, obojętnie spoglądając na dom, który postawił dla siebie i Danyal. Zbudowana u podnóża urwiska, chroniona od góry przez przewieszoną skałę, chata z bali miała sześćdziesiąt stóp długości, trzy wielkie, osłonięte okiennicami okna i jedne drzwi. Teren przed nią został oczyszczony z drzew, krzaków i kamieni, tak by nikt nie zdołał niepostrzeżenie podejść bliżej niż na sto jardów. Chata była fortecą, ale miała też swój urok. Danyal umieściła w narożach pstrokate, czerwono-niebieskie kamienie i zasadziła kwiaty pod oknami. Teraz róże pięły się po drewnianych ścianach, różowe i złociste na tle szorstkich, brązowych bali. Waylander uważnie obejrzał teren wokół chaty, szukając drugiego zabójcy, który mógł kryć się na skraju lasu. Nikogo nie dostrzegł. Kryjąc się wśród drzew, okrążył chatę, szukając śladów. Nie znalazł żadnych oprócz tych, jakie pozostawiły jego mokasyny i bose nogi Miriel. Uspokojony, w końcu podszedł do chaty i wszedł do środka. Miriel przygotowała posiłek złożony z płatków owsianych i poziomek, ostatnich w tym sezonie. Uśmiechnęła się na jego widok, lecz ten uśmiech zgasł, gdy dostrzegła drugą kuszę. – Gdzie ją znalazłeś? – zapytała. – Przy grobie czaił się jakiś człowiek. – Rabuś? – Nie sądzę. Ta kusza kosztowała co najmniej sto sztuk w złocie. Jest pięknie wykonana. Sądzę, że był zabójcą. – Dlaczego miałby cię tropić? Waylander wzruszył ramionami. – Był czas, kiedy wyznaczono nagrodę za moją głowę. Może nadal tak jest. A może zabiłem jego brata lub ojca. Kto wie? Jedno jest pewne: on mi tego nie powie. Usiadła przy długim dębowym stole, patrząc na niego. – Jesteś wściekły – powiedziała w końcu.

– Tak. Podszedł za blisko. Powinienem już nie żyć. – Co się stało? – Krył się w krzakach jakieś czterdzieści kroków od grobu, czekając na okazję do strzału. Kiedy poszedłem po wodę, żeby podlać róże, zobaczyłem nadlatującego ptaszka, który zamierzał usiąść na gałęzi, ale w ostatniej chwili spłoszył się i odleciał. – To mógł być lis albo rozkołysana gałązka – zauważyła. – Ptaki są płochliwe. – Tak, oczywiście – przyznał. – Ale tak nie było. Gdyby odważył się strzelić mi w głowę, leżałbym teraz obok Danyal. – A więc oboje mieliśmy dziś szczęście. Kiwnął głową, ale nie odpowiedział, nadal zastanawiając się nad tym, co się stało. Przez dziesięć lat żyli spokojnie, nie niepokojeni przez wydarzenia z przeszłości. W tych górach był jedynie wdowcem Dakeyrasem. Kto, po tak długim czasie, nasłał na niego zabójców? I ilu ich jeszcze przybędzie? Słońce zachodziło nad szczytami na zachodzie; rozżarzona miedziana kula ognia rzucająca ostatnie, zuchwałe błyski na górskie zbocze. Miriel zmrużyła oczy. – Za bardzo razi – poskarżyła się. Jednak on już uniósł rękę i drewniana deseczka poszybowała w powietrzu. Płynnym ruchem przyłożyła kuszę do ramienia, naciskając palcami mosiężny spust. Bełt śmignął w powietrzu, zaledwie o stopę chybiając lecącą deskę. – Mówiłam, że mnie razi. – Oczekuj porażki, a na pewno cię spotka – rzekł stanowczo, podnosząc deseczkę. – Pozwól, że ja ci ją rzucę. – Ja nie muszę ćwiczyć – ty tak! – Nie trafiłbyś w nią, prawda? Przyznaj! Zerknął w jej roziskrzone oczy i zauważył błyski słońca w jej włosach, na zbrązowiałej skórze ramion. – Powinnaś wyjść za mąż – rzekł nagle. – Jesteś zbyt piękna, żeby siedzieć w górach ze starcem. – Nie wykręcaj się – skarciła go, wyrywając mu z ręki deskę i odchodząc o kilka kroków. Zachichotał i potrząsnął głową, akceptując porażkę. Starannie napiął stalową cięciwę dolnego łuku kuszy. Szczęknęła sprężyna spustu. Umieścił na łożu krótką czarną strzałę, delikatnie opierając ją o cięciwę. Powtórzywszy te czynności z górną częścią kuszy, wyrównał naciąg obu języków spustowych. Ta broń przed laty kosztowała go małą fortunę w opalach, ale wykonał ją prawdziwy mistrz i Waylander nigdy nie żałował tego zakupu.

Spojrzał na Miriel i już miał poprosić ją, żeby rzuciła, kiedy niespodziewanie cisnęła deseczkę wysoko w powietrze. Słońce raziło go w oczy, ale zaczekał, aż wirujący kawałek drewna znalazł się w najwyższym punkcie. Wyciągnął ramię i nacisnął pierwszy spust. Bełt śmignął w powietrzu i uderzył w deseczkę, przełamując ją na dwie połowy. Gdy spadała, wypuścił drugi pocisk. Deseczka rozpadła się na kawałki. – Jesteś straszny. Skłonił się nisko. – Powinnaś być zaszczycona – rzekł, powstrzymując uśmiech. – Zazwyczaj nie popisuję się za darmo. – Rzuć jeszcze raz – poleciła, ponownie napinając kuszę. – Deska jest połamana – przypomniał. – Rzuć największy kawałek. Wyjął bełty i zważył w dłoni największy kawałek deski. Miała najwyżej cztery cale szerokości i mniej niż stopę długości. – Jesteś gotowa? – Rzucaj! Niedbałym ruchem posłał drewno wysoko w powietrze. Mignęła uniesiona kusza, świsnął bełt i wbił się w drewno. Waylander klaskał w dłonie. Miriel ukłoniła się. – Kobiety powinny być dworne – rzekł. – Nosić suknie i haftować – dodała. – To prawda – uległ. – Jak ci leży kusza zabójcy? – Jest dobrze wyważona i lekka. – Ventryjski heban i pusta kolba. Jesteś gotowa na odrobinę szermierki? Zaśmiała się. – Czy twoja duma zniesie kolejne lanie? – Nie – przyznał. – Chyba dziś pójdziemy wcześniej spać. Była trochę rozczarowana, gdy pozbierali broń i ruszyli z powrotem do chaty. – Sądzę, że potrzebujesz lepszego ode mnie nauczyciela szermierki – powiedział po drodze. – Najlepiej posługujesz się mieczem i masz do tego prawdziwy talent. Pomyślę o tym. – Myślałam, że ty jesteś najlepszy – droczyła się. – Dzieci zawsze tak myślą o ojcach – rzekł sucho. – Nożem czy kuszą władam doskonale. Ale mieczem? Zaledwie znakomicie. – Co za skromność. Czy jest coś, w czym nie jesteś wspaniały? – Tak – odparł i uśmiech zniknął z jego warg. Przyspieszył kroku, pogrążony w bolesnych wspomnieniach. Jego pierwsza rodzina została wymordowana przez rabusiów: żona, dziewczynki

i syn. Ten obraz nadal był żywy w jego pamięci. Znalazł chłopca martwego w ogrodzie, z twarzą w kwiatach. A pięć lat temu, kiedy po raz drugi znalazł miłość, patrzył bezradnie, jak koń Danyal potyka się o niewidoczny korzeń drzewa. Ogier runął na ziemię i przetoczył się po Danyal, miażdżąc jej klatkę piersiową. Umarła w ciągu kilku minut, wijąc się z bólu. – Czy jest coś, w czym nie jesteś wspaniały? Tylko jedno. Nie umiem utrzymać przy życiu tych, których kocham.

Rozdział 2 Ralis lubił mówić ludziom, że jest druciarzem od zarania czasu, i niewiele mijał się z prawdą. Pamiętał czasy, gdy stary król Orien był jeszcze bezbrodym księciem, towarzyszącym ojcu podczas wiosennej parady na pierwszej ulicy, zwanej Drogą Drenajów. Teraz była to Aleja Królów, znacznie szersza i biegnąca pod łukiem triumfalnym, wzniesionym dla uczczenia zwycięstwa nad Vagryjczykami. Tyle zmian. Ralis dobrze wspominał Oriena, pierwszego wodza Drenajów, posiadacza Zbroi z Brązu, zwycięzcę setek bitew i tuzina wojen. Czasem, wysiadując w pustych tawernach i odpoczywając po podróżach, stary druciarz opowiadał ludziom o swoim spotkaniu z Orienem, wkrótce po bitwie pod Dros Corteswain. Król polował na niedźwiedzia w lesie Skultik, a Ralis – wówczas młody i czarnobrody – niósł swój tobół do fortu Delnoch. Spotkali się przy strumieniu. Orien siedział na głazie, trzymając bose nogi w zimnej wodzie, odrzuciwszy na bok kosztowne buty. Ralis poluzował paski bagażu i podszedł na brzeg strumienia, żeby się napić. – Ten tobół wygląda na ciężki – rzekł złotowłosy król. – Bo jest – przyznał Ralis. – Jesteś druciarzem? – Tak. – Wiesz, kim jestem? – Jesteś królem – odparł Ralis. Orien zachichotał. – Nie robi to na tobie wrażenia, co? To dobrze. Pewnie nie masz w tym tobole żadnej maści. Mam na nogach pęcherze wielkości jabłek. Ralis potrząsnął głową i przepraszająco rozłożył ramiona. W tym momencie pojawiła się grupa młodych szlachciców, otaczając króla. Śmiali się i krzyczeli, przechwalając się swoimi umiejętnościami. Ralis odszedł niepostrzeżenie. Przez lata śledził dokonania króla, jakby zbierał wieści o starym przyjacielu. Chociaż wątpił, aby sam król dłużej niż chwilę czy dwie pamiętał o ich spotkaniu. Teraz jest zupełnie inaczej, pomyślał, zarzucając bagaż na plecy i ruszając do chaty. Kraj nie ma króla, a to nie jest w porządku. Źródło nie patrzy łaskawym okiem na kraj bez władcy. Ralis ciężko dyszał, gdy pokonał ostatnie wzniesienie i spojrzał na porośniętą kwieciem chatę. Wiatr ucichł i w lesie zaległa cisza. Ralis odetchnął. – Możecie oboje wyjść – rzekł cicho. – Może was nie widzę, ale wiem, że jesteście

blisko. Najpierw pokazała się młoda kobieta. Ubrana w spodnie z wyprawionej czarnej skóry i tunikę z szarej wełny, wyłoniła się z krzaków i uśmiechnęła do starego. – Robisz się coraz sprytniejszy, Ralisie – zauważyła. Kiwnął głową i obrócił się w prawo. Teraz pojawił się mężczyzna. Był ubrany tak samo jak Miriel, ale ponadto miał na sobie czarną kolczugę i bandolet, z którego zwisały trzy noże do rzucania. Ralis przełknął ślinę. W tym cichym mieszkańcu gór było coś, co zawsze niepokoiło starego druciarza, od kiedy przed dziesięcioma laty spotkali się na tym zboczu góry. Często o tym myślał. Nie chodziło o to, że Dakeyras był wojownikiem – Ralis znał ich wielu – ani o to, że poruszał się zwinnie jak wilk. Nie, to było coś innego. Stając przed Dakeyrasem, miał wrażenie, że stoi w obliczu śmierci. Zadrżał. – Dobrze cię widzieć, starcze – rzekł Dakeyras. – Na stole jest mięsiwo i zimna źródlana woda. I trochę suszonych owoców – jeśli poradzą sobie z nimi twoje zęby. – Moje zęby są w porządku, chłopcze – warknął Ralis. – Może nie mam ich tyle, co kiedyś, ale pozostałe nadal robią to, co do nich należy. Dakeyras obrócił się do dziewczyny. – Zaprowadź go do chaty. Wkrótce do was dołączę. Ralis patrzył, jak bezszelestnie zniknął wśród drzew. – Spodziewacie się kłopotów, prawda? – spytał. – Dlaczego pytasz? – odparła dziewczyna. – On zawsze był ostrożny, ale teraz nosi kolczugę. Pięknie zrobioną, ale ciężką. Nie sądzę, żeby nosił ją w górach na pokaz. – Mamy kłopoty – przyznała. Zszedł z nią do chaty, zostawił bagaż przy drzwiach i wyciągnął się na miękkim fotelu wypchanym końskim włosiem. – Robię się za stary na takie życie – mruknął. Uśmiechnęła się. – Od jak dawna to mówisz? – Jakieś sześćdziesiąt lat – odparł. Złożył głowę na oparciu fotela i zamknął oczy. Ciekawe, czy mam już sto lat, pomyślał. Pewnego dnia będę musiał to obliczyć, znaleźć jakiś punkt odniesienia. – Woda czy sfermentowany sok jabłkowy? – zapytała. Otworzył mieszek u boku, wyjął jakieś zawiniątko i wręczył jej. – Zrób z tego kleik – zażądał. – Zalej wrzątkiem i zostaw na chwilę. – Co to takiego? – zapytała, podnosząc pakiecik do nosa i wdychając zapach. – Kilka ziół, koperek i coś w tym rodzaju. Pomaga mi zachować młodość – dodał z szerokim uśmiechem.

Zostawiła go, a on siedział spokojnie, popijając. Chata była solidnie zbudowana, kominek i komin z wapienia. Południowa ściana została wyłożona drewnianymi balami, na których wisiała niedźwiedzia skóra. Ralis uśmiechnął się. Zręczna robota, ale on wędrował po tych górach, kiedy Dakeyrasa jeszcze nie było na świecie, i wiedział o jaskini. Schronił się w niej raz czy dwa. Jednak to sprytny pomysł – postawić chatę przy wylocie jaskini, maskując jej wylot. Człowiek powinien zawsze mieć jakąś drogę ucieczki. – Jak długo mam to gotować? – zawołała Miriel z kuchni. – Kilka minut – odkrzyknął. – Kiedy skurczone listki zaczną opadać na dno, będzie gotowy. Jego spojrzenie przykuł zawieszony na ścianie oręż: dwa łuki, kilka mieczy, szabla, sathulijski jatagan oraz pół tuzina noży różnej długości i kształtów. Ralis usiadł. Na stole leżała nowa kusza. Piękna broń. Ralis wstał z fotela i podniósł ją, oglądając złocenia. – Niezła kusza – zauważyła Miriel, idąc przez pokój. – Lepsza od tego, który był jej posiadaczem. – Znałeś go? – Kreeg. Skrzyżowanie szczura z wężem. Dobry członek Gildii. Mógłby być bogaty, gdyby nie był tak kiepskim graczem. – Próbował zabić mojego ojca – nie wiemy dlaczego. Ralis nie odpowiedział. Miriel poszła do kuchni i wróciła z naparem. Stary niespiesznie zaczął go sączyć. Jedli w przyjaznym milczeniu, przy czym stary pochłonął trzy porcje lwiego mięsa. Zanurzając kawał świeżo upieczonego chleba w gęstym sosie, spojrzał na Miriel i westchnął. – Tak dobrze nie jada się nawet w pałacach Drenanu – rzekł. – Jesteś pochlebcą, Ralisie – skarciła go. – Mimo to lubię cię. Podszedł do bagażu, rozwiązał troki i zaczął grzebać w środku, aż w końcu wyjął metalową flaszkę i trzy srebrne kubki. Wrócił do stołu i napełnił je bursztynowym płynem. – Niebiański smak – rzekł, ciesząc się tą chwilą. Miriel podniosła kubek i upiła łyk. – Jak płynny ogień – powiedziała i pokraśniała. – Tak. Dobry, prawda? – Opowiedz mi o tym Kreegu. – Niewiele jest do opowiadania. Pochodził z południa, był chłopcem ze wsi. Walczył w wojnach vagryjskich, a potem przyłączył się do zbuntowanego Jonata. Kiedy Karnak rozbił rebeliantów, Kreeg spędził rok czy dwa w Ventrii. Chyba jako najemnik. Trzy lata temu wstąpił do Gildii. No, wiesz, nie należał do najlepszych, ale był dość dobry.

– A więc ktoś zapłacił mu za zabicie mojego ojca? – Tak. – Dlaczego? Stary wzruszył ramionami. – Zaczekajmy, aż wróci. – Robisz z tego tajemnicę. – Po prostu nie chcę się powtarzać. W moim wieku czas jest cenny. Ile pamiętasz ze swego dzieciństwa? – O co ci chodzi? – Chcę powiedzieć, że Dakeyras... gdzie go poznałaś? Widział, że to pytanie zaskoczyło ją i wyraz jej twarzy zmienił się z przyjaznego na ostrożny i podejrzliwy. – To mój ojciec – powiedziała cicho. – Nie. Twoja rodzina została wymordowana podczas wojen vagryjskich. A Dakeyras, podróżujący z niejakim Dardalionem, znalazł ciebie i twoją siostrę... a także brata, o ile wiem, pod opieką młodej kobiety. – Skąd o tym wiesz? – Przez Kreega – odparł, ponownie napełniając swój kubek. – Nie rozumiem. Od progu doleciał głos Dakeyrasa. – On chce powiedzieć, że wie, kogo miał zabić Kreeg. Wysoki mężczyzna poluzował zapinkę czarnego skórzanego płaszcza i rzucił go na krzesło. Podniósł trzeci srebrny kubek i opróżnił go jednym haustem. – Piętnaście tysięcy w złocie – rzekł Ralis. – Pięć dla Gildii, dziesięć dla tego, kto przyniesie do cytadeli twoją kuszę. Powiadają, że ponad pięćdziesięciu ludzi przeczesuje kraj, szukając ciebie. Wśród nich jest Morak Ventryjczyk oraz Belash, Courail i Senta. – Słyszałem o Moraku i Courailu – rzekł Dakeyras. – Belash jest Nadirem i nożownikiem. Senta walczy mieczem i pojedynkuje się za pieniądze. Jest bardzo dobry, ze starej szlacheckiej rodziny. – Spodziewam się, że za informacje o miejscu mojego pobytu również wyznaczono wysoką nagrodę – rzekł spokojnie Dakeyras. – Nie wątpię – odparł Ralis – ale tylko bardzo odważny mężczyzna zdradziłby Waylandera Zabójcę. – A ty jesteś odważny? Słowa były łagodne, ale ich podtekst sprawił, że żołądek starego ścisnął bolesny skurcz.

– Mam więcej odwagi niż rozumu – przyznał, wytrzymując wzrok gospodarza. Waylander uśmiechnął się. – Tak powinno być – rzekł i napięcie osłabło. – Co zrobimy? – zapytała Miriel. – Przygotujemy się do długiej zimy – odrzekł Waylander. Ralis miał lekki sen i usłyszał skrzypienie skórzanych zawiasów otwieranych drzwi. Ziewnął i zsunął nogi na podłogę. Chociaż nadchodził świt, cienkie strzały księżycowych promieni sączyły się przez szczeliny w okiennicach. Wstał i się przeciągnął. Powietrze było chłodne i rześkie, zapowiadając zbliżającą się zimę. Ralis zadrżał, po czym włożył ciepłe wełniane spodnie i tunikę. Otworzywszy drzwi sypialni, wyszedł do głównego pokoju i zobaczył, że ktoś położył drewno na dogasające węgle, na nowo rozniecając ogień. Waylander był uprzejmym gospodarzem, gdyż zwykle na początku jesieni jeszcze nie palił w kominku. Stary podszedł do okna, podniósł rygiel i pchnął drewnianą okiennicę. Na zewnątrz księżyc gasł na szarzejącym niebie, gwiazdy znikały, a nad górskimi szczytami na wschodzie pojawiła się różowa poświata. Ralis zauważył jakiś ruch i zmrużył oczy, wytężając wzrok. Na stoku, co najmniej ćwierć mili dalej, dostrzegł biegnącego człowieka. Ralis ziewnął i wrócił do kominka, po czym zapadł w skórzany fotel. Ogień płonął żywo. Ralis dołożył doń dwie suche kłody ze sterty przy kominku. A więc, pomyślał, w końcu wyjaśniła się tajemnica. Zadziwiające, że był teraz taki przygnębiony. Przez długie lata znał Dakeyrasa i jego rodzinę, piękną żonę, dwie dziewczynki. Zawsze przeczuwał, że ten mieszkaniec gór skrywa jakąś tajemnicę. Ta zagadka absorbowała go, może nawet pomagała mu zachować sprawność w wieku, jakiego większość – jeśli nie wszyscy – jego towarzyszy młodości nie dożyła. Banita, szlachcic, który wyrzekł się bogactwa i przywilejów, uchodźca spod tyranii Gothirów... brał pod uwagę wszystkie te możliwości. Także inne. A teraz koniec z tymi spekulacjami. Dakeyras był legendarnym Waylanderem – człowiekiem, który zabił syna króla Oriena – Niallada. A także bohaterem, który odnalazł Zbroję z Brązu i zwrócił ją Drenajom, uwalniając ich od okropnych najazdów krwiożerczych Vagryjczyków. Stary westchnął. Jakie nowe tajemnice będą teraz zajmować jego myśli, pozwalając zapomnieć o upływie czasu i nieuniknionym nadejściu śmierci? Usłyszał, że Miriel wstaje z łóżka w odległym pokoju. Nadeszła – wysoka, smukła i naga. – Dzień dobry – powiedziała wesoło. – Dobrze spałeś? – Dość dobrze, dziewczyno. Powinnaś coś włożyć na siebie.

Powiedział to szorstko, nieco ostrzej niż zamierzał. Nie dlatego, aby jej nagość podnieciła go. Stwierdził, że zadziałała nań wprost przeciwnie. Jej młodość i piękno sprawiły, że poczuł ciężar lat, przygniatających go jak ogromna góra. Dziewczyna wróciła do pokoju, a on rozłożył się w fotelu. Kiedy przestały go interesować kobiety? Sięgnął myślą wstecz. Po raz pierwszy stwierdził to w Meledze, jakieś piętnaście lat temu. Wynajął ladacznicę, cycatą dziewkę, lecz mimo jej wprawnych zabiegów niczego nie zdziałał. W końcu wzruszyła ramionami. – Martwe ptaki nie wstają z gniazd – powiedziała okrutnie. Wróciła Miriel, ubrana w szare spodnie i tunikę z kremowej wełny. – Teraz bardziej ci się podobam, szanowny druciarzu? Odpowiedział z wymuszonym uśmiechem. – Podoba mi się w tobie wszystko, moja droga. Jednak twoja nagość przypomina mi o tym, co było kiedyś. Możesz to zrozumieć? – Tak – odparła, ale wiedział, że tylko przez grzeczność. Czy młodzi potrafią to zrozumieć? Przystawiła krzesło do kominka, odwróciła je i usiadła na nim, opierając łokcie na wysokim oparciu. – Wspomniałeś o ludziach, którzy polują na mojego ojca. Możesz mi o nich opowiedzieć? – Oni wszyscy są niebezpieczni, a wśród nich mogą być tacy, o których nic nie wiem. Znam jednak Moraka Ventryjczyka Jest groźny, naprawdę groźny. Uważam, że to szaleniec. – Jaką posługuje się bronią? – Szablą i nożem, lecz jest też bardzo zręcznym łucznikiem. I bardzo szybkim – uderza jak wąż. Zabije każdego – mężczyznę, kobietę, dziecko, niemowlę. Ma dar uśmiercania. – Jak wygląda? – Średniego wzrostu, szczupły. Lubi ubierać się na zielono i nosi gruby złoty pierścień z zielonym oczkiem. Pasuje do jego oczu, zimnych i twardych. – Będę na niego uważała. – Jeśli go ujrzysz, zabij – warknął Ralis. – Nie zobaczysz go jednak. – Myślisz, że tu nie przyjdzie? – Tego nie powiedziałem. Najlepiej zrobicie, jeśli odejdziecie stąd. Nawet Waylander nie zdoła pokonać wszystkich, którzy go tropią. – Nie doceniasz go, druciarzu – ostrzegła. – Wprost przeciwnie – odparł. – Jestem jednak stary i wiem, że czas robi z nas wszystkich ramoli. Kiedyś byłem młody, szybki i silny. Jednak czas powoli, jak kropla drążąca kamień, pozbawia cię szybkości i sił. Waylander nie jest już młody. Ci, którzy na