medycznych. No, w zasadzie wypożyczyli, bądźmy wobec nich w porządku.
Któregoś rankaPicia, Zuzka, Edi i Wygódka zostali wbrew swojej woli starannie
zapakowani w szary papier i doręczeni do domu starego profesora. Profesor, który
referencje kupił sobie przez Internet, mieszkał na zupełnym zadupiu, dziesięć
długich mil od najbliższego komisariatu. Nie bez powodu. Pewne wydarzenia w jego
domu miały dość podejrzany charakter, ale tak to już bywa z postępem nauki.
Profesor nie miał żony, co po części go zdradzało, i mieszkał w wielkiej, pilnie
strzeżonej rezydencji z gosposią, która nazywała się pani Makbet, oraz z kilkoma
służącymi. Byli oni zbytnimi prostakami, aby występować w książce czy nawet mieć
nazwiska z prawdziwego zdarzenia. Nie martwcie się, więcej o nich nie wspomnę.
Profesor miał siwe włosy i wielkie, budzące grozę bokobrody, jakie dzieci
widziały wcześniej tylko raz, na przerażających zdjęciach Isaaca Asimova. Nosił
biały kitel laboratoryjny i miał stetoskop, którym ciągle wszystko osłuchiwał,
nawet takie przedmioty, jak stoły i krzesła. Kiedy podszedł do drzwi, by
rozpakować i przeszukać czworo dzieci z rodziny Perversie, te miały ochotę wziąć
nogi za pas, jakby ich ciała wypełniły wirujące bąbelki. Ucieczka wydawała im
się jednak czymś nieuprzejmym, zwłaszcza że sprzątaczki trzymały pod fartuchami
uzi.
Dzieci stały więc w wielkim holu, a pani Makbet rozcinała krępujące je sznurki i
odklejała znaczki pocztowe (Ediemu wyskubała przy tym kawałek brwi). Kiedy byli
już rozpakowani, profesor obejrzał im zęby i chrząknął z zadowoleniem. Chociaż
żadne z dzieci nie było nigdy w Szwecji, wszystkie natychmiast doznały syndromu
sztokholmskiego, obdarzając profesora bezgranicznym zaufaniem i sympatią. To
znaczy wszystkie z wyjątkiem najmłodszego Ediego.
Edi był najmądrzejszy z rodzeństwa Perversie i przez to cierpiał. Jego bratu
Pici dolegał chroniczny wstrząs mózgu, gdyż zbyt wiele piłek do krykieta
trafiało go prosto w czoło. Mózg jego siostry Zuzki był przeciętny i stosunkowo
mało uszkodzony. Dziewczyna jednak uważała niekonwencjonalne myśli za plamy na
honorze, była zatem niewiarygodnie, powalająco wręcz nudna.
Jeśli chodzi o najsłabszą z miotu, biedną, piszczącą, zagubioną Wygódkę - nikt
dokładnie nie wiedział, co jest z nią nie tak. Nieustannie wpadała w tarapaty.
Pewien lekarz, kończąc wizytę, nazwał ją „geniuszem autodestrukcji". Zuzka, jako
że tylko ona była choć trochę odpowiedzialna,
10
miała pełne ręce roboty, próbując uchronić Wygódkę przed przypadkowym otruciem,
uduszeniem, zgniece-niem, złożeniem w ofierze czy unicestwieniem się w inny
sposób. Czasami bez wątpienia wiedziała, co robi — na przykład teraz. Chwilę po
wejściu do domu profesora Wygódka wdrapała się na stół i bezskutecznie usiłowała
ssać końcówkę wyłączonego palnika gazowego z epoki wiktoriańskiej.
Edi patrzył na nią beznamiętnie.
- Uwaga do siebie - powiedział do swojego palca wskazującego. — Temat:
zachowanie Wygódki.
Edi Perversie miał mocne postanowienie, że kiedyś stanie się bogaty i wpływowy.
Pierwszym krokiem do tego celu było jego zdaniem sprawienie sobie przenośnego
dyktafonu, by nie zapominać wszystkich genialnych myśli i spostrzeżeń, które
każdego dnia przychodziły mu do głowy. Ediemu pomysł wydawał się najzupełniej
rozsądny, kiedy jednak poprosił rodziców o zakup takiego urządzenia, ci patrzyli
na niego z osłupieniem. Zdaniem Ediego był to kolejny dowód, że państwo
Perversie to idioci, skazani na życie w nędzy. Edi nieraz zastanawiał się, czy
będzie ich utrzymywał, gdy się zestarzeją. Uznał, że prawdopodobnie jednak
będzie, żeby mieli nauczkę.
Niezrażony Edi postanowił i tak pielęgnować swój zwyczaj, dlatego też często
można go było zobaczyć, jak dyktuje godne zapamiętania plany i cenne uwagi na
temat Niezwykłego Spektaklu Życia do uniesionego palca wskazującego
prawej dłoni.
— Czy zachowanie Wygódki to wołanie o pomoc? Czy też po prostu wołanie o wciry?
11
Pomijając już opinie Ediego, zapewne nawet sama Wygódka nie rozumiała, jakie
siły pchają ją do tego, by - przywołując jeden z mniej barwnych przykładów —
przez całe piękne, letnie popołudnie próbować rozpłaszczyć się na śmierć za
pomocą wałka mamy. Dzieci wcale nie mają mniej tajemnic niż dorośli, tyle tylko,
że to wszystko jest upakowane w mniejszej przestrzeni.
Picia zauważył, że brat nagrywa swoją uwagę. Chociaż Edi już wiele razy
tłumaczył mu, na czym polega ta czynność, spytał:
— Co robisz? Dłubiesz w nosie?
Edi wykrzywił usta w uśmiechu. Eskimosi mają wiele słów na określenie śniegu, a
Edi dysponował całym repertuarem min, które miały wywołać negatywne emocje u
rodzeństwa. Pewnie trudno Ci będzie w to uwierzyć, drogi Czytelniku, ale Edi
miał to nieszczęście, że jego rodzina to były wielkie fujary*. Rzecz niemal
niesłychana, wiadomo bowiem, że rodzeństwo to na ogół najlepsi kumple na całym
świecie. Ty sam, na przykład, z pewnością tak przepadasz za swoimi braćmi i
siostrami, że często aż nie możesz tego znieść. Założę się, że czasami sam się
szczypiesz i walisz po uszach, tak dla czystej przyjemności.
Ale biedny Edi nie miał tyle szczęścia. Oprócz tego, że robił miny, to jeszcze
dręczył tamtych, kiedy tylko mógł i jak mógł. Rodzeństwo nigdy nie było w stanie
przeniknąć jego diabolicznej przebiegłości. W wyniku tego pozostałe dzieci z
rodziny Perversie stały się przesądne i wierzyły (na
* Tylko bez włochatych myśli, dobrze? Tego byłoby za wiele, bo moje są już
wystarczająco włochate.
12
przykład), że złe chochliki zaczynają każdy dzień od sikania im do płatków
śniadaniowych. Teraz tym łatwiej było uwierzyć w podobne niesamowitości, skoro
znaleźli się w starym, budzącym dreszcz domu na zapadłej wsi, pełnym dziwnych
ludzi, z których niejeden miał pewnie bogatą kartotekę. Po kilku godzinach
papierkowej roboty, wydłużającej się z powodu sprzeczek (Zuzka nie mogła
uwierzyć, że „kontraktowa niewola" oznacza właśnie to, co powiedział Edi,
wydawało jej się to bardzo nie fair), dzieci zostały wysłane do łóżek. ^
- Dziś nie będzie kolacji - oznajmił profesor Berke - żebyśmy jutro mogli od
samego rana zacząć testy.
Po chwili chłopcy przekradli się do pokoju dziewcząt, by porozmawiać.
- Rewelacyjne miejsce! - krzyknął Picia, wpadając do środka. - Rodzice daleko!
Możemy robić, co chcemy!
Niestety, Picia chciał robić to, co zawsze, czyli przejawiać nadmierną
ruchliwość i zachowania destrukcyjne. Trzymając poduszkę niczym piłkę do rugby,
pomknął przez pomieszczenie, wpadając na różne rzeczy.
- Zatrucie testosteronem - mruknął Edi, uchylając się przed upadającym
wieszakiem na płaszcze. - Kto jeszcze uważa, że profesor znajduje się na liście
najbardziej poszukiwanych przez Amnesty International?
- O, wcale nie jest taki zły - stwierdziła łagodnie jego starsza siostra Zuzka.
- Moim zdaniem to miły staruszek.
- No, oczywiście - powiedział Edi. - Czekaj... Powiedziałaś „miły"?
Zuzka zmarszczyła brwi na te słowa. Marszczyła brwi przy każdej okazji. Takim
już była dzieckiem, nadzwyczaj
13
poważnym, choć obywała się przy tym bez typowych wymówek dorosłych, takich jak
niezapłacone podatki czy trudna menopauza. Wszyscy podskoczyli, gdy Picia
uderzył w komodę i stracił przytomność. Ciężko się rozmawiało, gdy Picia był w
pobliżu.
- Przestępca czy nie, ten profesor jest cholernie skąpy — prychnął Edi. —
Żebyśmy sami musieli płacić za przesyłkę...
-To bardzo uprzejmie z jego strony, że nas przyjął -wtrąciła Wygódka - przy tych
niemieckich bombardowaniach Londynu... - Obejrzała jakąś książkę, po czym
niepewnie spróbowała zamknąć ją na swojej krtani. Bez powodzenia.
- Bombardowania, jasne - powiedział Edi. Wygódka wierzyła we wszystko. Zwykle z
rozkoszą traktował ją palnikiem gazowym, ale w tej chwili był zbyt zirytowany. -
Słuchaj, tłumaczyłem ci to w furgonetce pocztowej w drodze z Londynu. Nie ma
żadnej wojny...
Picia się ocknął.
- Ktoś powiedział „wojna"? - spytał z zapałem.
- Druga wojna światowa skończyła się kilkadziesiąt lat temu. Mama i tata kłamią.
- Tere-fere - wtrąciła Zuzka. - Nie gadaj głupstw. Gdyby nie było wojny, po co
kazaliby nam nosić hełmy pod prysznicem?
- Z tego samego powodu, dla którego tata udawał, że bomba urwała mu rękę.
- Teraz to już naprawdę przesadzasz — powiedziała Wygódka. - Nie widziałeś, jak
to wyglądało wtedy przy śniadaniu? Zanim odrosła?
14
- Ręce nie odrastają - oznajmił Edi. - On ją po prostu wetknął pod koszulę. O,
tak. - Zademonstrował, po czym wysunął rękę z powrotem.
- Jeszcze jeden cud! Dwa razy w tej samej rodzinie! — wykrzyknęła Wygódka i
posłała bratu złośliwe spojrzenie. — A ty uważasz, że chodzenie do kościoła to
głupota.
Zuzka siedziała z dłońmi na kolanach i ściągniętymi brwiami. Edi zaczął ją już
przekonywać. Przez swoje wrodzone ponuractwo łatwiej spodziewała się po innych
podłych zamiarów*.
- Ale, Edi, dlaczego mieliby nas okłamywać? Chcesz powiedzieć, że mama i tata,
nasza krew, to Srebnianie?
- Chcę powiedzieć, że to świry — odparł beznamiętnie Edi. - Sprzedali naszego
kota. A może nadal wierzysz, że uciekł, żeby „robić karierę w Hollywood"?
- Słuchaj no, młodszy Perversie! — odezwał się Picia, rzucając poduszką i
zaciskając pięści. - Nikomu nie pozwolę tak mówić o moich rodzicach! -
Przykucnął i zbliżył się do Ediego. - Dawaj! - rzucił, wymachując pięściami jak
dawni bokserzy.
* Zwłaszcza jeśli w sprawę zamieszani byli Srebnianie. Z jakiegoś powodu Zuzka
uważała, że ten najłagodniejszy z narodów odpowiada za większość problemów
świata, a każde złe zachowanie stanowiło jej zdaniem niechybny dowód na ukryte
srebniańskie korzenie. Przykro było patrzeć na kogoś tak ogarniętego
uprzedzeniami. Edi wpisał Zuzkę na listę odbiorców biuletynów różnych
srebniańskich organizacji rządowych. Z jakiegoś powodu najbardziej drażniły ją
materiały o srebniańskiej reprezentacji piłkarskiej. -To dlatego, że udają
niegroźnych... - wyjaśniła Zuzka.
15
Edi wyciągnął z kieszeni gaz pieprzowy i szczodrze opryskał nim brata. Gdy Picia
z wyciem biegał po pokoju, Edi podał Zuzce kawałek papieru.
- Znalazłem to poufne ogłoszenie w komodzie taty.
- Grzebiesz w komodzie taty? - zachłysnęła się Wygódka, jakby się spodziewała,
że na Ediego spadnie z nieba grom z powodu nieprzyzwoitości tego czynu. - Co ja
słyszę!
- Cicho bądź, Wygódko. - Zuzka wzięła wycinek i przeczytała na głos: -
„Wypożyczcie swoje dzieci za MNÓ$TWO FOR$Y!".
Picia wrzeszczał bez ładu i składu, pocierając dłońmi oczy. Należało go
spryskiwać kilka razy dziennie, choćby po to, by utrzymać go w ryzach, więc nikt
nie zwracał szczególnej uwagi na te hałasy. Wpadł na regał z książkami i
przewrócił go z łoskotem.
- Picia, opanuj się, proszę. Próbuję czytać.
- Przepraszam - powiedział Picia, ciurkiem wylewając łzy. Skrył głowę pod pachą
i wrzasnął w koszulę.
- „Zmęczeni potomstwem? Zdejmę wam je z barków na miesiąc, pół roku, ile
chcecie!" - czytała Zuzka. - „Niepokorny chemik w oryginalnym, paramilitarnym
ośrodku szuka materiału ludzkiego do testowania terapii hormonalnych nowej
generacji. Największa niezależna placówka naukowa w Wielkiej Brytanii. Obiekty
badawcze muszą być w wieku poprzedzającym okres dojrzewania i/lub łatwe do
okiełznania. Ponadprzeciętna łatwowierność mile widziana. Żadne dziecko nie jest
za małe - ubijmy interes!".
Zuzka poczekała, aż słowa dotrą do wszystkich, po czym podała wycinek młodszej
siostrze. Wygódka nie chciała go wziąć.
16
Edi wyciągnął z kieszeni gaz pieprzowy i szczodrze opryskał nim brata. Gdy Picia
z wyciem biegał po pokoju, Edi podał Zuzce kawałek papieru.
- Znalazłem to poufne ogłoszenie w komodzie taty.
- Grzebiesz w komodzie taty? - zachłysnęła się Wygódka, jakby się spodziewała,
że na Ediego spadnie z nieba grom z powodu nieprzyzwoitości tego czynu. - Co ja
słyszę!
- Cicho bądź, Wygódko. - Zuzka wzięła wycinek i przeczytała na głos: -
„Wypożyczcie swoje dzieci za MNÓ$TWO FOR$Y!".
Picia wrzeszczał bez ładu i składu, pocierając dłońmi oczy. Należało go
spryskiwać kilka razy dziennie, choćby po to, by utrzymać go w ryzach, więc nikt
nie zwracał szczególnej uwagi na te hałasy. Wpadł na regał z książkami i
przewrócił go z łoskotem.
- Picia, opanuj się, proszę. Próbuję czytać.
- Przepraszam - powiedział Picia, ciurkiem wylewając łzy. Skrył głowę pod pachą
i wrzasnął w koszulę.
- „Zmęczeni potomstwem? Zdejmę wam je z barków na miesiąc, pół roku, ile
chcecie!" - czytała Zuzka. - „Niepokorny chemik w oryginalnym, paramilitarnym
ośrodku szuka materiału ludzkiego do testowania terapii hormonalnych nowej
generacji. Największa niezależna placówka naukowa w Wielkiej Brytanii. Obiekty
badawcze muszą być w wieku poprzedzającym okres dojrzewania i/lub łatwe do
okiełznania. Ponadprzeciętna łatwowierność mile widziana. Żadne dziecko nie jest
za małe - ubijmy interes!".
Zuzka poczekała, aż słowa dotrą do wszystkich, po czym podała wycinek młodszej
siostrze. Wygódka nie chciała go wziąć.
16
- Nie! Nie obchodzi mnie, co mówicie! - powiedziała, po czym zgniotła ogłoszenie
i rzuciła nim w Ediego. —Wojna naprawdę trwa, profesor to szanowany naukowiec
i... i... tata by nam tego nie zrobił! — wykrzyknęła z rozpaczą.
Picia, Zuzka i Edi popatrzyli na Wygódkę, wszyscy z tą samą myślą. Wygódka
desperacko kochała ojca, więc nikt nie wspominał o jej uderzającym podobieństwie
do pakistańskiego właściciela sklepu tytoniowego na rogu.
- Spokojnie, Wygódko, spokojnie - powiedziała Zuzka matczynym tonem, uspokajając
młodszą siostrę chwytem zapaśniczym. Gdy Wygódka runęła na podłogę, Zuzka
powiedziała: - Przez jakiś czas będzie cicho. Picia, ty jesteś najstarszy. Jak
myślisz, co powinniśmy zrobić?
- Hej! - wtrącił Edi. - Przecież to ja...
- Edi ma rację - stwierdził Picia, który wciąż miał zaczerwienione oczy, ale
zachowywał się spokojnie. Picia nadzwyczaj szybko odzyskiwał siły, przez co Edi
podejrzewał, że to mutant. - No, Edi, co mamy zrobić?
- Uciec, to oczywiste. A jeszcze bardziej oczywiste, że nie możemy do tego czasu
nic jeść ani pić. Pewnie będą w tym
jakieś prochy.
- Racja - przyznał Picia zdecydowanym tonem. — Jeśli mamy uciec, musimy znaleźć
konia z łękami.
- Ooo, konia! — krzyknęła Wygódka, która uwielbiała konie niemal w równym
stopniu, co lodowaty dotyk Zaświatów. - A kiedy już go znajdziemy, będę go mogła
zatrzymać?
- Wygódko, nie jesteś nieprzytomna?
- Ojć, zapomniałam - przyznała Wygódka przy pierwszym z wielu błędów logicznych
w tej opowieści.
17
Edi pokręcił głową. To miała być jedna z tych książek. Tymczasem, wracając do
narracji, Zuzka wydawała się zaniepokojona.
- Co się stało, Zuzka? — spytał Picia.
- Picia, wiem, że jesteś... wysportowany - powiedziała Zuzka — ale naprawdę
myślisz, że gimnastyka to w takiej chwili odpowiedni pomysł?
Picia wybuchł pogodnym śmiechem.
- Nie, nie, Zuzka. Tak się stąd wydostaniemy! Wyniesiemy konia z łękami na
trawnik, a potem na zmianę będziemy pod nim kucali i kopali tunel, wynosząc
ziemię w spodniach. Widziałem to w filmie.
Edi odwrócił się do Pici.
- Nie wierzę, że jesteśmy spokrewnieni — oznajmił.
- No a jaki ty masz pomysł?
- Nie wiem. Może uciekniemy biegiem? Wiem, że to strasznie pospolite, ale...
- Nie, nie, tego nie możemy zrobić — stwierdziła Zuzka. - Nie napisałam bileciku
z podziękowaniami.
- Oj, na miłość boską! — wykrzyknął Edi. Zuzka. była nieprzejednana.
- Kiedy gościsz u kogoś w domu...
- Wbrew własnej woli?
- ...przyjęło się zostawiać podziękowania — dokończyła Zuzka. - Nie mam żadnej
ładnej papeterii.
Edi milczał, patrząc przez okno na księżyc, który rzucał drwiący odblask na fosę
poniżej. Próbując załagodzić sytuację, Picia spytał:
- A co ty myślisz, Edi?
18
- Myślę, czy gdybym wypchnął Wygódkę przez to okno, to czy przeżyłaby i wszystko
tym popsuła?
- Edi! - krzyknęła półgłosem Zuzka. - Zamknij się! Podajesz pomysły sam wiesz
komu.
- Już na to wpadłam - wtrąciła Wygódka. - To fosa? Myślałam, że to okrągła
rzeka.
- Tak, to jest fosa, Wygódko, a ty w niej nie zginiesz -oznajmiła Zuzka, z
trzaskiem zamykając okno.
Wykrzywiła twarz do Ediego. Oboje wyciągnęli noże i zaczęli krążyć wokół siebie.
Zuzka nauczyła się walki na noże w harcerkach, a Edi w skautach (zanim wywalili
go za niesubordynację).
Picia, urodzony przywódca, wkroczył do akcji.
- Edi, Zuzko, musimy trzymać się razem, zwłaszcza jeśli sytuacja jest tak zła,
jak się wydaje Ediemu.
Edi podniósł wzrok znad swojego ostrza.
- Co to znaczy „się wydaje"? Może ty nie możesz się doczekać wiwisekcji...
- Panie Pesymisto - powiedziała Zuzka, cofając nóż. -A może tylko wkroplą nam
kosmetyki do oczu?
- Super! Na pewno napiszę bilecik z podziękowaniami.
- Słuchaj, Edi, wiem, że się wkurzasz, bo nie przyjęliśmy twojego planu ucieczki
- odezwał się Picia - ale wydaje mi się, że jest trochę... ryzykowny. Im
szybciej znajdziemy konia z łękami...
- I jakąś papeterię - wyrwała się Zuzka.
- ... tak, i jakąś papeterię, tym prędzej będziemy w domu.
- Z naszymi rodzicami, groźnymi psychotykami - uzupełnił Edi.
19
Picia zjeżył się na tę zniewagę, lecz potem przypomniał sobie o gazie
pieprzowym.
— Puszczę to mimo uszu, bo jesteśmy spokrewnieni - powiedział. — Jeśli jutro
będzie ładnie, wystawimy konia z łękami i zaczniemy kopać.
Następny dzień był typowy dla angielskiego lata - ponury i wilgotny. Nad ziemią
zawisła mokra, dziwnie lepka mgła, tak gęsta, że przez okno nie było widać gór
ani lasu, ani nawet ogrodu, w którym głodzono owczarki niemieckie, wywołując tym
coraz większą ich zaciekłość.
Edi wyjrzał przez okno — doskonale! Zwykle lubił budzić się wcześnie i słuchać
tego, co jego brat mruczy przez sen, w nadziei że będzie to coś nieprzyzwoitego
i wstydliwego. Dzisiaj jednak nie miał na to czasu.
— Picia, obudź się — powiedział Edi, potrząsając bratem.
- Rewelacja... przewodniczący... paskudztwo... - mruknął Picia.
Edi potrząsnął nim mocniej.
- Obudź się, młotku! Musimy iść! Picia usiadł i starł senność z oczu.
— Pośpiesz się i ubierz! - powiedział Edi, rzucając bratu mundurek szkolny*. -
Jest mgła. Jeśli dostaniemy się do lasu...
* Połączenie głupoty i kłopotów finansowych sprawiło, że Picia był wyrzucany z
każdej prywatnej szkoły w kraju. W końcu trafił do szkoły dla psów, z której go
jednak wydalono, gdy
20
- Nie, Edi — przerwał mu stanowczym tonem Picia. — Obiecałem Zuzce, że będzie
mogła napisać podziękowanie. - Picia dotrzymywał słowa, nieważne, jak idiotyczne
się to słowo okazywało.
Edi upadł, obrócił się i wrzasnął w poduszkę, wierzgając nogami w bezsilnej
wściekłości.
- Nie martw się - powiedział Picia, poklepując go po plecach. - Pójdzie jak po
maśle. Na pewno gdzieś tu znajdzie się koń z łękami. A wiesz, jak to mówią:
„Gdzie koń z łękami, tam i papier listowy".
- Tak mówią? A mówią też: „Przygotuj się na zgnojenie przez szalonego naukowca,
bo rodzice wynajęli cię jak wolny pokój?".
Picia zamyślił się.
- Nie - powiedział. - Nie wydaje mi się, żeby tak mówili.
- Sam zaczniesz tak mówić.
Nm dzieci zieci zdążyły poszukać ekwipunku przydatnego w ucieczce, musiały zjeść
śniadanie ze swoim „dobroczyńcą" w mrocznej jadalni na dole. Nie było to zbyt
miłe, jako że młodzi Perversie mocno postanowili nic nie jeść ani pić, a
profesor równie mocno postanowił rozpocząć swoje eksperymenty. Twarz naukowca
coraz bardziej pochmurniała, a dzieci wciąż wypluwały i wyrzucały potrawy i
napoje,
pojawił się na rozpoczęciu roku w kapeluszu słomkowym, z kuferkiem i rakietą
tenisową. Od tamtej pory Picia żył w świecie fantazji. Obawiając się
nieuchronnych skutków społecznych ewentualnej serii zabójstw w wykonaniu brata,
po jego powrocie Zuzka uszyła mu „mundurek szkolny", na którym widniał nawet
herb w postaci skrzyżowanych piszczeli nad hydrantem.
21
które pani Makbet skrzętnie zastępowała nowymi. Gdy siedzieli już po kostki w
odłamkach naczyń i kawałkach jedzenia, profesor uznał swoją porażkę.
— A zatem zastosujemy ostrzejsze metody — powiedział, po czym rzucił serwetkę i
wymaszerował z pomieszczenia.
— Mam nadzieję, że postąpiliśmy właściwie - powiedziała Zuzka. - Profesor
wydawał się dość zdenerwowany.
— Myślę, że tak — stwierdził Picia. Wskazał roślinę doniczkową, która wcześniej
wyglądała normalnie. - Wylałem na nią swoje mleko.
Roślina rosła teraz na boki.
— Już mnie tu nie ma — oznajmił Edi. Wstał i zaczął napinać ścięgna, szykując
się do sprintu.
— Edi, poczekaj — powiedziała Zuzka. - Co mamy zrobić, kiedy znajdziemy konia z
łękami?
— A, wy ciągle o tym - mruknął Edi. - Miałem nadzieję, że przez noc w waszych
łbach pojawiła się odrobina rozsądku. Teraz widzę, że mój optymizm był żałosny.
— Myślę, że będzie nam potrzebny jakiś sygnał - powiedział Picia.
— Co powiecie na okrzyk: „Ej, gnojki, znalazłem, kurde, tego pieprzonego...".
— Edi! — Zuzka skrzywiła się, zasłaniając uszy Wygódki.
— Za późno - zaśpiewała radośnie Wygódka. - I tak już wcześniej to wszystko
słyszałam. Nie macie pojęcia, jak to jest na placu zabaw. — W jej głosie
pobrzmiewała nutka zmęczenia życiem.
— Może głos ptaka? - podsunął Picia. — Ja będę naśladował orła. Zuzka, ty możesz
być gołębiem, Edi, ty sową, a Wygódka... Wygódko, znasz jakieś głosy ptaków?
22
- Może kura? - zaproponował Edi. Wiedział, że jest złośliwy, ale skoro
alternatywą było poduszenie ich wszystkich w łóżkach, rozpierała go energia.
- To musi wystarczyć - stwierdził Picia. — Jeśli ktoś was zatrzyma, powiedzcie,
że szukacie łazienki. Edi, słuchasz?
-Nie.
- Dobra - powiedział Picia, który też nie słuchał. - Zaczynajmy.
Dzieci rozdzieliły się, chcąc pokonać większy dystans i dodać akcji dramatyzmu.
Choć z powodu wieku budynku całe skrzydła co rusz waliły się w gruzy, dom wciąż
był ogromny. Gdy koszty utrzymania rezydencji stały się zbyt wysokie, profesor
próbował przekazać ją władzom, te jednak odmówiły. Przeklinając wygórowaną cenę
dynamitu, profesor zaczął wpuszczać turystów. Przez pół roku nabrał takiego
niesmaku do bliźnich, że przekształcenie domu przodków w pilnie strzeżony
ośrodek pseudomedycznych tortur wydawało się logiczne. Podobnie jak Edi,
profesor był człowiekiem pełnym pasji - o ile przez „pasję" rozumiemy łatwość
wpadania w gniew.
Rezydencja stanowiła labirynt wyłożonych drewnem korytarzy, ozdobionych jedynie
pociemniałymi portretami wspaniałych przodków. (Każdy z antenatów profesora miał
imponujące bokobrody, nawet kobiety). Tu i ówdzie, ku wielkiej uciesze Pici,
stały zbroje. Wszystkie były boleśnie podziurawione i wyszczerbione, co
wskazywało, że przodkowie profesora albo byli marnymi wojownikami, albo
bezwstydnie okradali zwłoki.
Budynek był pełen zabawnych, krótkich korytarzy i schodów, które prowadziły
donikąd, a co trzecie drzwi otwierały
23
- Może kura? — zaproponował Edi. Wiedział, że jest złośliwy, ale skoro
alternatywą było poduszenie ich wszystkich w łóżkach, rozpierała go energia.
- To musi wystarczyć - stwierdził Picia. - Jeśli ktoś was zatrzyma, powiedzcie,
że szukacie łazienki. Edi, słuchasz?
-Nie.
- Dobra - powiedział Picia, który też nie słuchał. — Zaczynajmy.
Dzieci rozdzieliły się, chcąc pokonać większy dystans i dodać akcji dramatyzmu.
Choć z powodu wieku budynku całe skrzydła co rusz waliły się w gruzy, dom wciąż
był ogromny. Gdy koszty utrzymania rezydencji stały się zbyt wysokie, profesor
próbował przekazać ją władzom, te jednak odmówiły. Przeklinając wygórowaną cenę
dynamitu, profesor zaczął wpuszczać turystów. Przez pół roku nabrał takiego
niesmaku do bliźnich, że przekształcenie domu przodków w pilnie strzeżony
ośrodek pseudomedycznych tortur wydawało się logiczne. Podobnie jak Edi,
profesor był człowiekiem pełnym pasji - o ile przez „pasję" rozumiemy łatwość
wpadania w gniew.
Rezydencja stanowiła labirynt wyłożonych drewnem korytarzy, ozdobionych jedynie
pociemniałymi portretami wspaniałych przodków. (Każdy z antenatów profesora miał
imponujące bokobrody, nawet kobiety). Tu i ówdzie, ku wielkiej uciesze Pici,
stały zbroje. Wszystkie były boleśnie podziurawione i wyszczerbione, co
wskazywało, że przodkowie profesora albo byli marnymi wojownikami, albo
bezwstydnie okradali zwłoki.
Budynek był pełen zabawnych, krótkich korytarzy i schodów, które prowadziły
donikąd, a co trzecie drzwi otwierały
23
się na ceglaną ścianę z napisem „Buuu!". Był to bez wątpienia najdziwniejszy
dom, jaki dzieci kiedykolwiek widziały, a przy tym najbardziej zakurzony.
Gosposia profesora Ber-ke, pani Makbet, nie miała czasu, zajęta zmywaniem z rąk
plam niewidzialnej krwi.
Nikt nie zaprzątał sobie głowy wytłumaczeniem Wygódce, co to jest koń z łękami,
a zatem, łażąc z pokoju do pokoju, miała w głowie obraz cierpiącego na biegunkę
kuca szetlandzkiego, na jakim jeździła zeszłego lata. Niesamowite, jak bardzo
stary mebel przykryty prześcieradłem mógł przypominać konia, przynajmniej dla
osłabionej głodem ośmiolatki. Po zwiedzeniu pięciu pomieszczeń i znalezieniu w
nich tylko pleśni i rozczarowania Wygódka miała kłopoty z koncentracją z powodu
burczenia w brzuchu.
Następny pokój, do którego zajrzała, wydawał się pusty, jeśli nie liczyć
wielkiej szafy. Był to zwykły pokój, nieróż-niący się od pięciu poprzednich... a
jednak Wygódka została w nim dłużej. Gdy jej oczy przywykły do ciemności,
zobaczyła także króliczą norkę, lustro, peron 9 i 3/4, a także leżący w kącie,
niewielki teserakt. Wygódka uznała, że szafa jest wystarczająco duża dla
stojącego na tylnych nogach kuca... Drzwi otworzyły się z łatwością, zupełnie
jakby dziewczynka miała wejść do środka.
Weszła, pamiętając, by drzwi zostały lekko uchylone. Wygódka wiedziała, że
zatrzaśnięcie się w szafie to głupota, ale, jak lubił mówić Edi, „głupoty były
specjalnością Wygódki". Tylko w ostatnim roku weszła do porzuconej lodówki,
opuściła się do studni, a nawet znalazła się bez biletu w komorze podwozia
samolotu, lecącego do holenderskich Indii Wschodnich. Zatrzaskiwanie się w
cuchnących,
24
przenośnych toaletach stanowiło jej ulubione zajęcie, co zainspirowało Ediego do
nadania jej przezwiska „Wygódka". Wewnątrz szafy Wygódka rozejrzała się. Snop
światła ukazał nie konia, tylko najdziwniejszą garderobę, jaką dziewczynka w
życiu widziała. Były to hipisowskie insygnia najlepszego sortu: satynowe
marynarki w stylu sierżanta Peppera, koszulki z koralikami, peleryny z czarnego
aksamitu i psychodeliczne, wełniane ubrania w kolorowe prążki. Zbadała jedną z
satynowych marynarek, przeszukała kieszenie i znalazła kostkę cukru.
- Doskonale! - powiedziała cicho Wygódka.
Tam, gdzie były kostki cukru, często były także kuce. Wygódka rozsunęła ubrania
i weszła głębiej. On musi tu gdzieś być, pomyślała, wyciągając ręce, by na niego
nie wpaść.
- Kucyku, kucyku, kucyku... — wołała półgłosem. - Jeśli nie wyjdziesz, zjem twój
cukier... - zagroziła.
Poczekała dwie sekundy, nasłuchując rżenia albo odgłosów świadczących o
problemach gastrycznych. Nie usłyszawszy ani jednego, ani drugiego, wsunęła
kostkę cukru do ust. Była zadowolona, że tak zrobiła. Dzięki tej odrobinie
jedzenia poczuła się lepiej.
Jaka ogromna szafa, pomyślała, gdy ściany zaczęły chwiać się i wyginać. Jej
stopa natrafiła na coś twardego i Wygódka sięgnęła w dół, by sprawdzić, co to
takiego. Była to duża butelka z brązowego szkła z pożółkłą etykietą, na której z
trudem można było odczytać „1000x ekstrakt ze skórki bananowej, Hotel Eel Pie
Island, ok. 1966". A pod spodem dopisane drżącą ręką: „Uwaga! Strasznie mocne,
gościu". Gdy patrzyła na etykietę, butelka zmieniła się w jeża w meloniku.
Wygódka odłożyła go delikatnie.
25
— Zuzka zawsze mówi, że powinniśmy być mili dla zwierząt — powiedziała Wygódka,
gdy jeż zmykał, mamrocząc coś po francusku.
Z poczuciem winy pomyślała o biednym koniku polnym, któremu w zeszłym tygodniu
Picia wyrwał nogi. Zobaczyła go wyraźnie w swoim umyśle, okaleczonego, w pyle,
machającego kikutami, wydającego krzyk niesłyszalny dla ludzkich uszu.
Zastanawiała się, czy powinna była zatrzymać tego jeża. Może by się jeszcze
przydał. Nie mogła sobie przypomnieć, czy jeże są jadowite, czy nie.
— Co ja robiłam? A, tak, szukałam konia. — Wygódka ruszyła dalej. - Kucyku,
kucyku, kucyku... - wołała, dostrzegając przy tym, że ciemność w szafie stała
się nagle bardzo b-mollowa.
Nagle Wygódka zauważyła, że tym, co szoruje po jej dłoniach i twarzy, nie są
naturalne tkaniny i wiktoriańskie stroje swingującego Londynu, lecz kolczasta
roślinność.
— Oo uuuuu - powiedziała Wygódka, zataczając się.
Z przodu zobaczyła światło, które dla poszatkowanego umysłu Wygódki było bez
cienia wątpliwości Bogiem. Odwróciła się, by rzucić się do ucieczki. Jeśli Bóg
był choć po części taki, jak mówili mama i tata, nie chciała go spotkać. Potem
jednak potknęła się i to dało jej chwilę do namysłu. On i tak jest wszędzie i
pewnie już wie o koniku polnym, pomyślała, więc równie dobrze mogę podejść i się
przywitać.
Tym Wygódka udowodniła, że jest rozsądną dziewczynką (jeśli nie liczyć palącej
żądzy, by odwalić kitę). W końcu, jak często można spotkać Wszechmogącego? On
wiele podróżuje i nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach trudno się
do Niego dostać.
26
— Zuzka zawsze mówi, że powinniśmy być mili dla zwierząt — powiedziała Wygódka,
gdy jeż zmykał, mamrocząc coś po francusku.
Z poczuciem winy pomyślała o biednym koniku polnym, któremu w zeszłym tygodniu
Picia wyrwał nogi. Zobaczyła go wyraźnie w swoim umyśle, okaleczonego, w pyle,
machającego kikutami, wydającego krzyk niesłyszalny dla ludzkich uszu.
Zastanawiała się, czy powinna była zatrzymać tego jeża. Może by się jeszcze
przydał. Nie mogła sobie przypomnieć, czy jeże są jadowite, czy nie.
— Co ja robiłam? A, tak, szukałam konia. — Wygódka ruszyła dalej. — Kucyku,
kucyku, kucyku... — wołała, dostrzegając przy tym, że ciemność w szafie stała
się nagle bardzo b-mollowa.
Nagle Wygódka zauważyła, że tym, co szoruje po jej dłoniach i twarzy, nie są
naturalne tkaniny i wiktoriańskie stroje swingującego Londynu, lecz kolczasta
roślinność.
— Oo uuuuu — powiedziała Wygódka, zataczając się.
Z przodu zobaczyła światło, które dla poszatkowanego umysłu Wygódki było bez
cienia wątpliwości Bogiem. Odwróciła się, by rzucić się do ucieczki. Jeśli Bóg
był choć po części taki, jak mówili mama i tata, nie chciała go spotkać. Potem
jednak potknęła się i to dało jej chwilę do namysłu. On i tak jest wszędzie i
pewnie już wie o koniku polnym, pomyślała, więc równie dobrze mogę podejść i się
przywitać.
Tym Wygódka udowodniła, że jest rozsądną dziewczynką (jeśli nie liczyć palącej
żądzy, by odwalić kitę). W końcu, jak często można spotkać Wszechmogącego? On
wiele podróżuje i nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach trudno się
do Niego dostać.
26
Wygódka weszła w śnieg - śnieg?! - i po dziesięciu krokach znalazła się w lesie.
Znowu na chwilę opuściła ją odwaga. Potem jednak obejrzała się i zobaczyła
daleko w tyle smużkę światła płynącą z otwartych drzwi szafy. W nietypowym
przypływie rozsądku, który spokojnie możemy przypisać działaniu narkotyków,
zostawiła drzwi lekko uchylone. (Wszystkie dzieci powinny wiedzieć, że głupotą
jest zamykanie się w szafie, a ich rodzice powinni wiedzieć, że kupując książki
to opisujące, automatycznie zyskali prawo pozwania do sądu autora, który tak czy
owak ma nadzwyczaj dobrych prawników).
Wygódka, podniesiona na duchu, szła dalej. Po dziesięciu minutach zdała sobie
sprawę, że światło, które widziała, nie było Bogiem, tylko najzwyklejszym
sygnalizatorem ulicznym, błyskającym w zaśnieżonym lesie na czerwono,
pomarańczowo i zielono. Usmażona świadomość dziewczynki uznała ten fakt za coś
najbardziej naturalnego pod słońcem. Wygódka wyciągnęła rękę i dotknęła zimnego
metalu. Gdy już miała go polizać, usłyszała zbliżające się kroki. Na pierwszy
rzut oka wydało się jej, że to kucyk idący na tylnych nogach. Ale gdy się
zbliżył, stwierdziła, że to znacznie silniejsze stworzenie - wyglądało jak
kozioł, który zachowuje się jak człowiek.
Czy mama i tata nie mówili jej, że kozły to symbol Szatana? A może chodziło o
trójbarwne koty? Zmarszczyła nos. Czymkolwiek było stworzenie, bez wątpienia
pochodziło z Francji. To wyjaśniało szpiczastą bródkę, ale co z tymi różkami?
Szatan - na pewno Szatan! — niósł kilka paczek, zapewne były to przeklęte dusze
skazane na Piekło. Wygódka stwierdziła, że jej wędrówka zamienia się w koszmar,
ale
27
za wszelką cenę postanowiła nie ulegać przerażeniu. Schowam się za tym
sygnalizatorem, pomyślała, i przyjrzę mu się dokładniej.
Stwór, skupiony na swoich obowiązkach i gęsto padającym śniegu, przeszedł tuż
obok niej. Gdy j ą minął, Wygódka zobaczyła coś, czego miała już nigdy nie
zapomnieć. Choć z przodu wyglądał jak kozioł i był porośnięty wełnistą sierścią,
z tyłu okazał się sflaczałym, siwym mężczyzną w średnim wieku. Dziewczynka,
patrząc z przerażeniem na trzęsące się pośladki, usłyszała, jak stwór mruczy coś
do siebie.
- Masz ci los! — Spojrzał na swój kieszonkowy zegarek. -Spóźnię się!
Wygódka nie mogła się powstrzymać. Oburzona, wyszła zza sygnalizatora i
krzyknęła:
- Ej! To jest z innej książki!
Faun był tak zaskoczony widokiem Wygódki, że na śnieg trysnął strumyczek złotego
moczu.
- Jezu Chryste! — wykrzyknął faun, rozrzucając paczki.
ROZDZIAŁ 2
- Naruszenie praw autorskich to nie żart - powiedziała Wygódka z takim
naciskiem, na jaki tylko było stać dziewczynkę jej postury. - Poza tym powinien
pan bardziej uważać na paczki. Nigdy nie wiadomo, czy to nie dzieci.
Faun popatrzył na nią ze zdziwieniem.
- Wysłane na wieś. - Jeszcze większe zdumienie. - Z powodu wojny! Bombardowania.
Na pewno nie widział pan bombardowań?
Faun wzruszył ramionami.
-Widocznie rozmawiał pan z moim bratem Edim -warknęła Wygódka. - Nienawidzę go.
- Nie mam pojęcia, o czym gadasz - powiedział faun, kopiąc śnieg, by ukryć ślad
po swoim małym wypadku. -Tak czy owak, mlecze nie będą mi rozkazywać.
Tym razem to Wygódka okazała zdumienie.
- To oczywiste: jesteś mleczem - stwierdził faun. Poklepał się po głowie. -
Żółty na górze.
29
Wygódka z niedowierzaniem otworzyła i zamknęła usta, po czym prychnęła:
- Nie jestem kwiatem, tylko dziewczynką!
Faun wciągnął w nozdrza mroźne, zimowe powietrze.
- A za cholerę! We wszystkich moich książkach piszą, że dziewczynki to sama
słodycz. A ty pachniesz jak karton mleka otwarty rok temu.
Wygódka, która nie przepadała za prysznicami i dość często zapominała zmienić
bieliznę, mocno się zaczerwieniła.
- Nie jestem produktem mleczarskim! - mruknęła. — Jestem dzieckiem! Nazywam się
Wygódka!
- Jesteś może telefonem komórkowym? Technika działa cuda.
Wygódka, nieprzywykła do sytuacji, w której to ona jest mądrzejsza, zaczęła
tupać nogami o śnieg.
- Nie! Nie! Nie! Jestem dziewczynką, dzieckiem, istotą ludzką!
Oczy fauna zrobiły się okrągłe.
- Córka Steve'a? Naprawdę? - Dość niespodziewanie zaczął nucić Werę in the
Money.
- Córka kogo? - spytała Wygódka.
- Córka Steve'a, wiesz, Atom i Steve*. Dziwne, że nie brały w tym udziału żadne
kobiety, ale w końcu to twój mit o stworzeniu, a nie mój — powiedział faun. —
Właściwie to Steve nie jest taki zły. Gdybyś pochodziła z pewnych
* Przeciwnicy małżeństw homoseksualnych w krajach anglosaskich mawiają: „God
madę Adam and Eve, not Atom and Ste-ye", czyli „Bóg stworzył Adama i Ewę, a nie
Atoma i Steve'a" (przyp. tłum.).
30
plemion afrykańskich, nazwałbym cię „Córką Orzecha Kokosowego".
- Wyglądam na Afrykankę? - spytała Wygódka.
- Nie ma się co oburzać - odparł faun. - Zająłem się po prostu religioznawstwem
porównawczym. Ta dziedzina na pewno nie każdemu odpowiada, ale jest
nieszkodliwa. Wskazałem na podobieństwa pomiędzy ludźmi, na właściwą każdej
grupie potrzebę stworzenia mitu. Oczywiście osobom spoza grupy mit wydaje się
absurdalny, weźmy na przykład żebro!
O czymkolwiek mówił ten facet, Wygódka przypuszczała, że rodzicom by się to nie
spodobało.
- Przynajmniej nie chodzę z gołym tyłkiem - wypaliła.
- O, zaczyna się - powiedział faun - wyśmiewanie faktu, że jestem faunem
pionowym, a nie poziomym. Myślisz, że chciałem się taki urodzić?
Zawstydzona Wygódka nie wiedziała co powiedzieć.
- Zdaje się, że mama mnie woła - wykrztusiła w końcu i odwróciła się, by odejść.
- Nie, nie, Córko Steve'a, nie idź! - poprosił faun. -Dzidzia potrzebuje nowych
butów! Jestem przyjacielem! -Zahaczył jej rękę rączką swojego parasola. Obudowa
zsunęła się, ukazując miecz. - Ha, ha, ha! To mój szpikulec! Na śmieci! -
Gorączkowo nabił nań kilka spadłych liści. - Nie chcę zrobić ci krzywdy. Nałóż
to z powrotem. Dziękuję.
Wygódka nie była całkowicie przekonana.
- Ci, którzy są przyjaźnie nastawieni, nie komentują zapachów innych ludzi -
powiedziała. — Sam nie pachniesz zbyt ładnie.
31
- Przepraszam. Wybacz mi, proszę, Wygódko, Córko Steve'a - powiedział faun,
próbując ją oczarować. - Mam ponadprzeciętną inteligencję, ale moje umiejętności
społeczne pozostawiają wiele do życzenia. Słyszałaś o zespole Aspergera?
- Nie - przyznała Wygódka. Rozmowa z faunem przypominała marsz przez głębokie
błoto, które wsysa kalosze. -Proszę się nie obrażać, ale zastanawiam się, czy
angielski to pański pierwszy język.
- Naprawdę? Niewiele czytasz, prawda? - powiedział faun. — Jej też się nie
podoba, że jestem inteligentny. Ona chce, żebym pozostał na swoim miejscu.
Dlatego nazywają mnie panem Tumanem.
- To niezbyt miłe - stwierdziła Wygódka. - Mój brat Edi nazywa mnie „Wygódką".
Nigdy mi nie wytłumaczył, dlaczego.
- Ach, dręczenie przez innych - powiedział faun, wysuwając kopyto. - Najlepsze
spoiwo rodzącej się przyjaźni. Pan Tuman, do usług.
Wygódka spojrzała na jego kopyto.
- Miło pana poznać, panie Tumanie.
- Jak trafiłaś do Blarnii? - spytał pan Tuman.
- Do Blarnii? To tak nazywa się tylny ogród profesora?
- Cała ta kraina to Blarnia - wyjaśnił faun. - Od świateł ulicznych w zachodnim
lesie do wielkiego zamku Kar Mel na wschodzie. Na południu graniczy z Oz, na
zachodzie ze Śródziemiem, a na północy z Bujdostanem.
- Prze... przeszłam przez szafę *- powiedziała Wygódka. Pan Tuman popatrzył na
nią z niedowierzaniem.
- Wlazłaś tu przez szafę? - spytał. - Co ty, na haju jesteś?
32
Wygódka znów nie wiedziała co na to odpowiedzieć. Nastąpiła chwila milczenia.
Pan Tuman stał, leniwie kreśląc na śniegu rozdwojonym kopytem symbol funta.
- Chyba lepiej już pójdę... - powiedziała Wygódka. -Muszę znaleźć konia z
łękami...
— Czekaj! — przerwał jej pan Tuman. — A może pójdziemy do mnie? Na herbatę! I
ciasto! Tylko tyle. Nie chodzi o kidnaping ani nic takiego. Bua, ha, ha, ha!
W złowieszczym rechocie pana Tumana było coś, co dodało dziewczynce otuchy.
- Co to jest „kidnaping"? - spytała.
— Wytłumaczę po drodze - odparł pan Tuman, rzucając paczki w zaspę i łapiąc
Wygódkę za rękę. - Powiedz, czy naprawdę jesteś taka słodka?
Gdy tak szli przez las, pan Tuman robił co w jego mocy, by zneutralizować
nieomylny instynkt Wygódki do samozagłady. Podczas krótkiej drogi do jego domu
dziewczynka niemal zleciała z urwiska, bez powodzenia próbowała obudzić
niedźwiedzia z hibernacj i i o mały włos nie wpadła do opuszczonej kopalni
srebra. W końcu, na dnie niewielkiego zagłębienia, pan Tuman skręcił nagle w
bok, j akby zamierzał wej ść prosto w duży głaz. I to właśnie zrobił.
Otumaniony, prze-pełzł bez celu jakieś trzy metry, aż natrafił na ukryte
wejście, w sam raz dla niewielkiego stworzenia (albo dziewczynki).
- Nigdy nie mogę go znaleźć, o ile nie jestem lekko oszołomiony - przyznał.
Wnętrze było suche i przytulne, a wystrój przywodził na myśl jednocześnie
profesora z Oksfordu i biblijnego pustelnika. W grocie niewiele było luksusów,
jeśli nie liczyć dziesiątek regałów z książkami i niewielkiego, napędzanego
33
parą odtwarzacza DVD. Na podłodze leżał dywan i stały dwa małe krzesła.
— Jedno dla mnie - powiedział pan Tuman - a drugie dla mojej zdobyczy... ee,
przyjaciółki! Chciałem powiedzieć: przyjaciółki.
— Dziękuję - powiedziała Wygódka, siadając.
Już się rozgrzała i w jej nozdrza wdarła się duszna woń jaskini, zapach kogoś,
kto w połowie jest porośnięty sierścią i nie zażywa kąpieli. Nagle poczuła, jak
bardzo jest głodna, i zaczęła się zastanawiać, czy nieuprzejme byłoby
poproszenie, by ogolił sobie kopyto i upitrasił trochę żelatyny.
Gdy pan Tuman parzył herbatę, oczom Wygódki raz po raz ukazywał się niemiły
widok jego nagiego tyłka. Zawstydzona, odwróciła się, by popatrzeć na książki na
półkach. Wyciągnęła tę pod tytułem Nie tylko cukierki: jak zwabić współczesne,
przemądrzałe nieletnie, ale nie było w niej żadnych obrazków. Potem otworzyła
Kidnaping, czyli porywanie dzieci, ale ta książka okazała się jeszcze
nudniejsza. Wygódka odłożyła ją na półkę i rozejrzała się. Zauważyła obraz
olejny przedstawiający grupkę faunów przy partii pokera.
— Wiem, że to kicz - przyznał pan Tuman. - Ale jest na nim mój ojciec, trzeci od
lewej.
— To miło — powiedziała Wygódka beznamiętnym tonem. Potem jej wzrok padł na
powieszoną na ścianie tabliczkę z napisem WSPÓŁPRACOWNIK MIESIĄCA.
Pan Tuman zrobił przerażoną minę, ale potem wziął się w garść.
— To tylko żart! Ta nagroda nie jest prawdziwa! Jak mogłaby być? To idiotyzm.
Mały, żałosny, stuprocentowy żart, który przygotowali moi koledzy z pracy. Jako
żart.
34
parą odtwarzacza DVD. Na podłodze leżał dywan i stały dwa małe krzesła.
— Jedno dla mnie — powiedział pan Tuman — a drugie dla mojej zdobyczy... ee,
przyjaciółki! Chciałem powiedzieć: przyjaciółki.
— Dziękuję - powiedziała Wygódka, siadając.
Już się rozgrzała i w jej nozdrza wdarła się duszna woń jaskini, zapach kogoś,
kto w połowie jest porośnięty sierścią i nie zażywa kąpieli. Nagle poczuła, jak
bardzo jest głodna, i zaczęła się zastanawiać, czy nieuprzejme byłoby
poproszenie, by ogolił sobie kopyto i upitrasił trochę żelatyny.
Gdy pan Tuman parzył herbatę, oczom Wygódki raz po raz ukazywał się niemiły
widok jego nagiego tyłka. Zawstydzona, odwróciła się, by popatrzeć na książki na
półkach. Wyciągnęła tę pod tytułem Nie tylko cukierki: jak zwabić współczesne,
przemądrzale nieletnie, ale nie było w niej żadnych obrazków. Potem otworzyła
Kidnaping, czyli porywanie dzieci, ale ta książka okazała się jeszcze
nudniejsza. Wygódka odłożyła ją na półkę i rozejrzała się. Zauważyła obraz
olejny przedstawiający grupkę faunów przy partii pokera.
— Wiem, że to kicz — przyznał pan Tuman. - Ale jest na nim mój ojciec, trzeci od
lewej.
-To miło - powiedziała Wygódka beznamiętnym tonem. Potem jej wzrok padł na
powieszoną na ścianie tabliczkę z napisem WSPÓŁPRACOWNIK MIESIĄCA.
Pan Tuman zrobił przerażoną minę, ale potem wziął się w garść.
— To tylko żart! Ta nagroda nie jest prawdziwa! Jak mogłaby być? To idiotyzm.
Mały, żałosny, stuprocentowy żart, który przygotowali moi koledzy z pracy. Jako
żart.
34
- O. A gdzie pan pracuje? - spytała.
- Eee... Nazwa mi umknęła... - wyjąkał pan Tuman. -W Departamencie... czegoś
tam... Czego sobie życzysz do herbaty? Cukru? Cytryny? Kropel odurzających?
Cokolwiek było w herbacie, spełniło swoje zadanie. Głodna Wygódka nie zwróciła
uwagi na lekko chemiczny posmak ani na fakt, że z ciastek wystają małe, czarne
kapsułki. Pan Tuman nie jadł, siedział tylko rozparty na krześle, trzymając
rozdwojone kopyta razem, i cicho chichotał do siebie. Dziewczynka na to nie
zważała. Uznała, że więcej zostanie dla niej.
Gdy ona się objadała, pan Tuman opowiadał cudowne historie o życiu w Blarnii.
Mówił o nocnych zabawach, podczas których driady, druidzi i droidy wychodzili,
by zagrać w badmintona odbezpieczonym granatem ręcznym. Mówił o Białym Rogaczu,
spełniającym życzenia, jeśli się go złapało. Opowiadał, że Rogacz jest już stary
i niespecjalnie stara się uciec. Że złapali go już wszyscy w Blarnii, włącznie z
pewnym paralitykiem, a Rogacz nigdy nie sprecyzował, że nie można wykorzystać
jedynego życzenia po to, by ¦LażjcTyć sobie więcej życzeń. A zatem każdy
mieszkaniec Blarnii miał nieskończoną liczbę życzeń i za każdym razem, gdy
wykorzystywał jedno z nich, ktoś znajomy z czystej złośliwości używał swojego,
by odwrócić działanie tamtego życzenia. Wszystko było równie ponure i paskudne,
jak przed pojawieniem się Rogacza, tyle że teraz obwiniano się o to nawzajem,
więc wszelkie urazy były na porządku dziennym.
- To jakby żyć w cholernym opowiadaniu O. Henry'ego.— Pan Tuman westchnął. -
Córko Steve'a, jak ciastka?
35
- Mmmfff-mmffff- odparła Wygódka, wpychając sobie do ust dwie kolejne sztuki.
- Zawsze zdają egzamin. Wziąłem przepis z książki kucharskiej Marylin Monroe.
Pan Tuman zaczął jej opowiadać o ostatnim pobycie Bachusa w Blarnii, kiedy to
wszyscy zalali się w trąbę i nosili na głowach pachołki drogowe, nagle jednak
przerwał, jakby przypominając sobie cel wizyty dziewczynki.
— Jak się czujesz? — spytał. — Odurzona?
— Nie — zaprzeczyła Wygódka, wycierając kawałkiem ciastka ostatnią odrobinę
dżemu malinowego. Włożyła kęs do ust, po czym głośno beknęła.
Pan Tuman potarł policzek i zmarszczył czoło, lecz potem jego rysy znowu się
rozluźniły.
- Teraz przyda nam się chyba - powiedział - trochę muzyki. - Podszedł do
odtwarzacza DVD. - Odtwarza też płyty CD — oznajmił, gmerając przy urządzeniu. -
Trzeba chwilkę poczekać, aż kocioł zacznie działać.
Trzydzieści minut później po przytulnej jaskini poniosła się zdumiewająca
muzyka. Nie przypominała niczego, co Wygódka do tej pory słyszała.
— Po twojej minie widzę, że nie znasz Jethro Tuli - stwierdził pan Tuman. -
Większość muzyki rockowej wydaje mi się taka... jałowa, intelektualnie rzecz
ujmując. Ale to... posłuchaj tego fletu! — Potem zaśpiewał wraz z wokalistą:
-Siedzi na ławce w parku, patrzy na dziewczynki i ma złe zamiary! Hej, Aqualung!
Wygódka nie wiedziała, co na to powiedzieć, więc po prostu siedziała z uśmiechem
i próbowała nie zwracać uwagi na nagłe dudnienie w swoim brzuchu. Pan Tuman
36
- Mmmfff-mmffff- odparła Wygódka, wpychając sobie do ust dwie kolejne sztuki.
- Zawsze zdają egzamin. Wziąłem przepis z książki kucharskiej Marylin Monroe.
Pan Tuman zaczął jej opowiadać o ostatnim pobycie Bachusa w Blarnii, kiedy to
wszyscy zalali się w trąbę i nosili na głowach pachołki drogowe, nagle jednak
przerwał, jakby przypominając sobie cel wizyty dziewczynki.
- Jak się czujesz? - spytał. — Odurzona?
- Nie - zaprzeczyła Wygódka, wycierając kawałkiem ciastka ostatnią odrobinę
dżemu malinowego. Włożyła kęs do ust, po czym głośno beknęła.
Pan Tuman potarł policzek i zmarszczył czoło, lecz potem jego rysy znowu się
rozluźniły.
- Teraz przyda nam się chyba - powiedział - trochę muzyki. — Podszedł do
odtwarzacza DVD. - Odtwarza też płyty CD - oznajmił, gmerając przy urządzeniu. -
Trzeba chwilkę poczekać, aż kocioł zacznie działać.
Trzydzieści minut później po przytulnej jaskini poniosła się zdumiewająca
muzyka. Nie przypominała niczego, co Wygódka do tej pory słyszała.
- Po twojej minie widzę, że nie znasz Jethro Tuli - stwierdził pan Tuman. -
Większość muzyki rockowej wydaje mi się taka... jałowa, intelektualnie rzecz
ujmując. Ale to... posłuchaj tego fletu! - Potem zaśpiewał wraz z wokalistą:
-Siedzi na ławce w parku, patrzy na dziewczynki i ma złe zamiary! Hej, Aqualung!
Wygódka nie wiedziała, co na to powiedzieć, więc po prostu siedziała z uśmiechem
i próbowała nie zwracać uwagi na nagłe dudnienie w swoim brzuchu. Pan Tuman
36
najwyraźniej czekał, aż dziewczynka coś zrobi, ona jednak nie miała pojęcia, co
by to miało być.
- Niesamowite... zdaje się, że szkliste oczy to u niej norma - powiedział, na
poły do siebie. - Pora wytoczyć ciężkie działa.
Wyciągnął z kieszeni śmieszny, mały flet, zrobiony ze słomki, i zaczął
przygrywać do muzyki z odtwarzacza. Przy tych dźwiękach Wygódka miała ochotę
płakać, śmiać się, krzyczeć i wymiotować jednocześnie, przede wszystkim jednak
wymiotować. Pierwszy raz przyszło jej do głowy pytanie, czy w tej jaskini
zbudowano WC.
- No i co?
Organizm tej dziewczynki musi być z żelaza., pomyślał faun. Wygłupiając się i
pocąc, zaczął odstawiać najlepszą parodię lana Andersona, na jaką było go stać.
Ten numer na imprezach zawsze wywoływał śpiączkę. Jeśli to nie podziała, to już
nie wiedział co...
Nie działało.
Nagle pan Tuman ryknął. Jego wielkie brązowe oczy wypełniły się łzami, a jeszcze
większe nozdrza glutami, po czym wszystko to wyleciało na zewnątrz, jakby ktoś
nacisnął przycisk „eject" na jego twarzy. Z fauna lało się niczym z zepsutego,
włochatego kranu i wkrótce jego bródka ociekała łzami i śluzem. Wyglądało to
nadzwyczaj nieciekawie.
— Oj, panie Tumanie — odezwała się Wygódka. — Proszę wziąć się w garść. Zaczynam
się marnie czuć.
Pan Tuman przestał płakać, zupełnie jakby ktoś zakręcił zawór.
— Naprawdę? — spytał pełnym nadziei głosem. — Czy określiłabyś swój stan jako
przedzawałowy?
37
- Nie - odparła dziewczynka, nie wiedząc, co to znaczy. Znowu zaczął się szloch.
- Och, marny ze mnie faun - beczał pan Tuman. - Popatrz na mnie, córko
Steve'a...
- Staram się nie patrzeć — mruknęła. — Proszę się nie odwra... o, Boże...
- Uwierzysz, że jestem takim faunem, który spotyka w lesie niewinną dziewczynkę,
udaje przyjaciela i zaprasza ją do swojego domu tylko po to, by podać
nafaszerowane narkotykami smakołyki, a potem przekazać j ą Niemałej Czarownicy?
- Nie - odparła Wygódka z naciskiem. - Nie zrobiłby pan tego. Nigdy by pan tego
nie zrobił.
- Ale zrobiłem.
- Oj, panie Tumanie, niech pan przestanie opowiadać bzdury! - Parsknęła
śmiechem. - Wydaje mi się, że znam się na ludziach i...
- Co za kretynka — mruknął faun w swoją chusteczkę, głośno wydmuchując nos. -
Robię to właśnie teraz. Porywam cię.
Zdziwiona dziewczynka obejrzała się za siebie.
- Do kogo pan mówi? — spytała.
- Do ciebie, Wygódko — odparł. Wygódka znowu się obejrzała.
- To znaczy, że za mną stoi ktoś, kto nosi takie samo imię, jak ja? Co za zbieg
okoliczności!
- Nie! Tylko ty i ja — powiedział pan Tuman, wskazując na siebie i dziewczynkę.
- Jesteśmy tu sami.
- Dziwne - stwierdziła Wygódka. - Widocznie się zdematerializowałam i pan Tuman
myśli, że mnie nie ma. Tymczasem pojawił się tu ktoś inny o imieniu Wygódka...
38
Może to uczestniczka bombardowań?! — Zaczęła szukać swojego niewidzialnego,
niemieckiego sobowtóra. -Wyłaź, paskudo! Chcę wrócić do domu, do Londynu! —
Przewróciła regał z książkami.
— Stój. Co wyprawiasz z moim domem? Przestań!
Wygódka wyjęła swój nóż do masła i zaczęła drążyć dziurę w kanapie pana Tumana.
Faun rzucił się na nią z krzykiem. Złapał ją i wrzasnął:
— Nie zdematerializowałaś się! To ciebie porywam! Nastąpiło dłuższe milczenie.
— Nie rozumiem - stwierdziła.
- Słuchaj. Musisz mnie posłuchać, inaczej akcja tej książki nigdy nie ruszy do
przodu - powiedział faun. - Niemała Czarownica to zła wiedźma, która objęła
władzę w Blarnii i sprawiła, że bez przerwy panuje tu zima. Też bym nie znosił
lata, gdybym ważył tyle, co ona. - Wygódka otworzyła usta, by coś powiedzieć,
ale pan Tuman nawijał dalej. - Powiedziała, że jeśli kiedykolwiek spotkam syna
Atoma albo córkę Steve'a, mam dokonać kidnapingu... uprowadzić ich... no,
złapać, a potem przekazać jej.
- Nie rozumiem, co to ma wspólnego ze mną - stwierdziła Wygódka. W brzuchu
dudniło jej coraz głośniej. Wstydziła się, ale musiała zapytać: - Ma pan jakiś
nocnik?
Pan Tuman od razu .wiedział, co się szykuje, i chciał, by Wygódka znajdowała się
jak najdalej od jego dobytku, kiedy to nastąpi.
- Chodź, idziemy - powiedział, ciągnąc ją za rękę. - Nie pozwolę ci zapaskudzić
mojej jaskini.
Prawie się udało. Pierwsze krople spryskały wycieraczkę pana Tumana. Dziewczynka
potknęła się w wąskim wyjściu
39
i doznała głośnych torsji. Gdy już opróżniła żołądek — dość pojemny, jak na
ośmiolatkę — faun zażądał, by oddała swoją chusteczkę do nosa.
— Nie zamierzam marnować na ciebie dobrego, irlandzkiego lnu — powiedział,
biorąc podany kawałek materiału i szorując wycieraczkę. Wygódka zwracała
nafaszerowane barbituranami wypieki, a pan Tuman sprzątał, wymieniając po kolei
wszystko, co zrobiłaby mu Niemała Czarownica, gdyby puścił dziewczynkę wolno. —
Najpierw zrobiłaby mi pokrzywkę, potem strzeliła blachę, potem podciągnęła
gacie... zrobiła ci to kiedyś? To okrutne. Dwa tygodnie smarowania klejnotów
maścią, jeśli masz szczęście! - Wygódka najwyraźniej skończyła już budować swoją
gastryczną wieżę na śniegu. — Chodź z powrotem do środka — nakazał pan Tuman.
— Ale, panie Tumanie — powiedziała błagalnym tonem Wygódka. — Nie może pan! Nie
można...
Faun był zdumiony. Czy ten jej ptasi móżdżek naprawdę w końcu zrozumiał?
— Jeszcze nie skończyłam — oznajmiła dziewczynka, po czym dodała kolejną warstwę
do parującej sterty.
— Pal to licho! — krzyknął pan Tuman. - Nie warto, do cholery! - Znowu złapał
małą za rękę i zaczęli iść w stronę sygnalizatora. - Niech zrobi ze mnie curry!
Odprowadzę cię z powrotem do świateł, a potem możesz sobie wracać do swojego
kredensu, komody, czy skąd tam przyszłaś.
— Do szafy - powiedziała, a potem znów zwymiotowała. Pan Tuman musiał odskoczyć,
by uniknąć trafienia.
— Musimy iść jak najszybciej. Ona ma wszędzie szpiegów... — oznajmił,
rozglądając się dookoła. - Wystarczy, że
40
pójdą za rzygami... na pewno czekają mnie łaskotki... ciągnięcie za nos...
- Oj, panie Tumanie, wydaje mi się, że ma pan paranoję - powiedziała
dziewczynka. - Kto miałby pana ciągnąć za nos?
- Cholera jasna! - wybuchnął, gdy doszli do sygnalizatora. - Nie rozumiesz po
angielsku, do licha ciężkiego? Zrób coś dla mnie. Idź do domu i więcej tu nie
wracaj!
Paliło się czerwone światło, więc Wygódka przez jakiś czas stała w miejscu.
Potem, gdy zmieniło się na zielone, wróciła do szafy. Co za miłe spotkanie,
pomyślała. Zdaje się, że pan Tuman i ja zostaniemy wielkimi przyjaciółmi!
ROZDZIAŁ 3
Kiedy Wygódka wypadła z szafy jak torpeda, zastała rodzeństwo przykucnięte na
podłodze, z uszami przyciśniętymi do drzwi wychodzących na korytarz.
-Wróciłam! Już wróci... - Picia zakrył jej usta swoją krzepką dłonią.
- Ćśśś! - syknęła Zuzka, przyciskając palec do ust. - Chowamy się przed
profesorem. Próbuje nas zmusić do wzięcia hormonów.
Wszyscy nasłuchiwali, jak profesor i pani Makbet chodzą od drzwi do drzwi i
nawołują słodkim tonem, po czym klną pod nosem.
- Halo? Dzieci? Przypominam, że jesteście prawnie zobowiązani do współpracy...
cholerni gówniarze... chytre skur... dzieciaki, chyba chcecie przysłużyć się
nauce, prawda?
- A czemu? - szepnął gorzko Picia. - Co nauka dla mnie zrobiła?
- Co powiesz na to, że pozwoliła ci przebywać wśród ludzi na prawie równych
prawach? — odparł Edi.
42
- Posłuchajcie — wydyszała Wygódka. — Wiem, jak możemy uciec!
- Czy w grę wchodzi koń z łękami? - szepnął Picia. Nie dość, że jego myśli
podążały jedną drogą, to jeszcze droga ta nie była zbyt szeroka. Bezskutecznie
postukał w drewnianą podłogę pomieszczenia. - Gdybyśmy zdołali jakoś wykopać
dół...
- Nie, nie! Nie tak — powiedziała Wygódka. — Możemy
przejść przez szafę!
- Jaaasne - wyszeptał Edi. - Ma ktoś tabletki Wygódki? Wygódka przyłożyła mu,
ale bez większego skutku.
- Gdzie się podziewałaś? — spytała surowo Zuzka.
- Gdziekolwiek byłaś, masz rzygi we włosach — zadrwił
Edi.
Wydawało się, że wspiera profesora. Dziwaczne narkotyki sprawiły, że rodzeństwo
choć raz było interesujące. Zawsze istniała możliwość zamknięcia ich w klatkach
i pobierania opłat za bilety.
- Dzieci. Mam dla was fajne czopki - zaśpiewała pani
Makbet.
Pośladki dzieciaków zwarły się ze strachu.
- To magiczne miejsce! - zapiała Wygódka. — Całkiem nowy świat!
- Aaahaa... - Zuzka przypomniała sobie sytuację, w której Wygódka poprzednio
odkryła „całkiem nowy świat" — w starej lodówce na miejscowym wysypisku. Musiało
przyjechać kilku strażaków, by ją wyciągnąć*.
* Pomysł Ediego, by wysadzić drzwiczki fajerwerkami, nie zdał egzaminu. Lodówka
tylko mocno się rozgrzała.
43
- To jeszcze nic - szepnął Edi. - Rano znalazłem w swoim pępku drogę na Saturna.
A do mojego nosa przyczepiła się cała rzeczywistość alternatywna.
Edi dobrze wiedział, że nie należy drażnić Wygódki, która nawet w najlepszych
warunkach była nieprzewidywalna, nie potrafił się jednak powstrzymać.
- Słuchajcie, gnojki, mówię wam, że to prawda! — wydarła się Wygódka.
Pozostałe dzieci wiedziały, że ich siostra całym sercem wierzy w to, co mówi,
ale nie przydawało to prawdopodobieństwa jej opowieściom. Wróżki, krasnoludki,
reklamy — wierzyła we wszystko. Nie można było dać jej radia, uważała bowiem, że
siedzą w nim małe ludziki. Rodzeństwo nie raz i nie dwa przyłapywało ją z
młotkiem, grzebiącą w odłamkach urządzenia „w poszukiwaniu ocalałych".
Ale wszelkie pytania o jej zdrowie psychiczne należało odłożyć na później, wobec
bardziej palącego problemu, spowodowanego wrzaskiem Wygódki.
- Są tutaj! - zawołała pani Makbet. - Słyszałam ich. Korytarz wypełnił się
odgłosami kroków.
- Dzieci! - krzyczał w biegu profesor. - Kto pierwszy się podda, trafi do grupy
kontrolnej.
- Jest tam zaśnieżony las, i światła uliczne, i miły pan, który tak naprawdę
jest kozłem...
- O czymkolwiek ona mówi — szepnął Edi do Zuzki -trzeba to podzielić na pół.
- Pieprzyć to! - powiedział Picia. - Nie zamierzam tu czekać, aż mnie złapią!
44
Patologicznie niecierpiąca ryzyka Zuzka złapała brata za ramię.
- Picia, nie...
- Dosyć tego! Dostanę świra! - Otworzył drzwi na oścież i krzyknął: - Łapcie
mnie, palanty!
Wybiegł na korytarz. Zuzka, nie wiedząc, co robić, pognała za nim.
- Jest ich dwoje! - zawołał profesor do pani Makbet. -Proszę pamiętać,
testosteron dla dziewcząt, estrogen dla chłopców!
Chrzanić to, pomyślał Edi, zatrzaskując drzwi. Zamierzał poczekać. Może dwa
króliki doświadczalne na razie wystarczą.
-Wygódko, nawet nie myśl o... - Zobaczył, jak siostra znika w szafie. - A, co
tam...
Będzie musiała przeżyć o własnych siłach. Zablokował klamkę krzesłem, po czym
podszedł do okna i je otworzył. Doskonale, dokładnie poniżej stał kontener ze
śmieciami. Odpadki złagodzą jego upadek i ukryje się w nich do zapadnięcia nocy.
Potem będzie mógł podkraść się do rzeki, gdzie psy zgubią trop...
Nagle Edi usłyszał głos w swojej głowie. Był to autor.
- NIE - powiedział głos. - WEJDŹ DO SZAFY.
- Jesteś tam, Boże? - spytał Edi. - To ja, Hitler.
- PRZESTAŃ NAWIĄZYWAĆ DO INNYCH PARODII - powiedział głos. - I WŁAŹ DO SZAFY.
WYDAWCA CHCE, ŻEBY TEN BAJZEL MIAŁ MAKSYMALNIE 175 STRON I ŻEBY KAŻDY ZAROBIŁ NA
NIM JAK NAJWIĘCEJ.
45
Zabrzmiało to trochę banalnie, nawet dla kogoś, kto lubił szybką forsę, tak jak
Edi*.
— Dobra — powiedział chłopiec, w niemym proteście strząsając z parapetu martwą
muchę.
Profesor złapał klamkę od zewnątrz.
- Wyłazić! Nie zrobimy wam krzywdy... pieprzone szczy-le... — Brzmiało to tak,
jakby trochę wypił.
Edi usłyszał dobiegający z daleka krzyk Pici:
— Łapy precz od mojego tyłka!
Wiedział, że czas ucieka. Rozejrzał się dookoła. W pomieszczeniu nie było nic z
wyjątkiem szafy.
- NA CO CZEKASZ? - odezwał się głos. - MĘCZY MNIE JUŻ TO WSTUKIWANIE WIELKICH
LITER.
— Dobrze, dobrze — mruknął Edi i wślizgnął się do szafy.
Od początku zamierzał to zrobić, ale po prostu nie lubił, kiedy mu rozkazywano.
Lekko się pocąc i wciągając w nozdrza zapach paczuli i kulek na mole, stanął
między ubraniami. Na twarzy czuł dotyk satyny. Przez szparę zobaczył, jak
profesor szybko otwiera drzwi i wykonuje pchnięcie strzykawką mniej więcej na
wysokości pośladków. Gdy mężczyzna poczuł, że dźgnął powietrze, wszedł do
pokoju.
- Cholera! — powiedział profesor. — Gdzie się podziały te gnojki?
* A Edi bez dwóch zdań lubił. Należał do dzieciaków, które chodzą po okolicy i
zbierają aluminiowe puszki, by je sprzedać. Za wszelką cenę chciał osiągnąć
płynność finansową. Miał nadzieję, że specjalne płyny nie są do tego potrzebne.
Razem z kumplem ze szkoły wrzucał po prostu pieniądze do miejscowego stawu.
46
Zaczął chodzić w kółko. Robił kilka kroków, po czym znienacka się odwracał.
- Aha! - powtarzał raz po raz. - Aha! Oj, mam zawroty głowy...
Ku swojemu wielkiemu przerażeniu Edi zdał sobie sprawę, że kręci go w nosie -
paczula zawsze tak na niego działała. Jedyne, co mógł zrobić, to wejść jak
najdalej w głąb szafy i stłumić kichnięcie ładną bluzką, marynarką w stylu Nehru
czy czymś takim. Zamknął drzwi szafy najciszej, jak potrafił.
Kątem oka profesor zobaczył, że drzwi się zamykają.
- Kto to zrobił? - warknął.
- To tylko wiatr - rozległ się stłumiony głos Ediego. -Wiiiuuuuu.
- Niemożliwe. Okno jest zamknięte. Edi zawahał się.
- Dom osiada — powiedział.
- A. W porządku. - Profesor już zbierał się do odejścia, gdy coś zaskoczyło. -
Ej, poczekaj. - Podbiegł do szafy i otworzył drzwi na oścież. - Wyłaź! Pokażę ci
ładne cycki!
- Cycki? Nigdy!
Edi walnął profesora w twarz jakimiś koralami, po czym odwrócił się i rzucił w
głąb szafy, rozsuwając rękami ubrania.
Profesor próbował go gonić, ale na szczęście dla Ediego (i fabuły) podejrzany
konował nie umiał pokonać potężnego lęku przed zamkniętymi przestrzeniami.
Zebrał się na odwagę, zrobił kroczek do szafy, po czym z krzykiem cofnął stopę.
Nie było jasne, czego się spodziewał po wejściu do środka, ale z drugiej strony
z fobiami tak już jest. Było wiele potu i mamrotanych pod nosem przekleństw. W
końcu krzyknął:
47
- Kiedyś będziesz musiał wyjść, mały łobuzie! A kiedy już wyjdziesz, masz u mnie
największy i najbardziej kanciasty czopek, jaki znajdę!
Edi przełknął ślinę. Gdzie, do licha, podziała się Wygódka? Musi gdzieś tu być.
Jak na sygnał, Edi poczuł coś pod stopą. Kopnął, spodziewając się czegoś
miękkiego i drażniącego, w rodzaju młodszej siostry. Ku swojemu zaskoczeniu
stwierdził, że to coś jest gładkie i twarde. Schylił się, by pomasować obolały
palec u nogi... i znalazł butelkę, której zawartość wylała się na dno szafy.
Może to piwo! — pomyślał Edi. Wetknął palec w kałużę, a następnie go polizał.
Nie pachniało to jak oddech taty. Nie miał pojęcia, co to takiego. W smaku nie
przypominało zupełnie nic. Może zdoła to jeszcze sprzedać Pici, jeśli powie, że
to piwo. Czytanie sprawiało Pici pewne trudności.
Wycierając palec o kostium kąpielowy topless projektu Petera Maxa, Edi zauważył,
że szafa zaczęła pulsować i śpiewać, ale jakoś ten fakt nie wydał mu się ani
trochę dziwny. Po kilku krokach znalazł się w zaśnieżonym lesie, tak jak
przewidziała Wygódka. Pierwszy raz za jego pamięci słowa jego siostry miały
jakiekolwiek odzwierciedlenie w rzeczywistości i ten fakt wstrząsnął nim do
głębi. Gdy podszedł do mrugającego pośrodku lasu sygnalizatora, zaczął poważnie
rozważać możliwość, że w radiu naprawdę siedzą małe ludziki.
Czuł się nadzwyczaj dziwnie. Rzeczy, na które normalnie wcale nie zwróciłby
uwagi, takie jak patyki, liście i tym podobne, wydawały mu się teraz
niewiarygodnie atrakcyjne. Idąc po skrzypiącym śniegu, poczuł jedność z Naturą -
nawet z kupką odchodów renifera po lewej. Zdumiewające, ale odchody czuły
najwyraźniej to samo. Gdy przechodził,
48
duża, podłużna kupa podniosła się nagle i radosnym tonem powiedziała:
- Cześć!
- Cześć - odparł Edi, ale nie zatrzymał się na pogawędkę. Musiał znaleźć...
kogoś... zaraz, kto to był? Szkoda, że
zapomniał podyktować to do swojego palca wskazującego... Potem, bez ostrzeżenia,
znalazł się na nowym, jeszcze fajniejszym poziomie ciężkości i cała jego
motywacja jakby odpłynęła przez podeszwy stóp. Postanowił oprzeć się o
sygnalizator uliczny, który tam stał, błyskając idiotycznie pośrodku lasu, i
poczekać, aż obok przejdzie coś jadalnego. Między drzewami przemknęła wiewiórka,
poćwierkując cicho, ale, choć Edi krzyczał ze wszystkich sił, nie zdołał jej
przekonać, by wskoczyła mu do ust. Może nie rozumiała po angielsku*?
- To wszystko wydaje się bez znaczenia - powiedział do siebie przygnębiony Edi.
— Wszyscy grają założone role, zamknięci w swoich arbitralnych grach
kulturowych...
Po co szukać Wygódki? Po co uciekać profesorowi? Po co robić cokolwiek? Gdy
oparł się o sygnalizator, mózg dostarczył mu jedynej odpowiedzi, zwracając się
ku niewyraźnym myślom o dziewczętach, co zresztą czynił ostatnio coraz częściej.
* Obecność ewidentnie ziemskich zwierząt Blarnii wskazuje, że, podobnie jak w
przypadku lądowego połączenia, które kiedyś łączyło Azję z Ameryką Północną, w
odległej przeszłości zwierzęta przechodziły z jednego świata do drugiego przez
jakiś stary mebel. Panuje ogólne przekonanie, że najbardziej denerwujące gatunki
na Ziemi pochodzą z Blarnii, i nic dziwnego.
49
Edi poznał podstawy seksu w wieku ośmiu lat, na koloniach dla sceptycznych
dzieci. (Rodzice już go tam nie posyłali — od kiedy stali się religijni, byłoby
to nie do pomyślenia - ale Edi wciąż otrzymywał kolonijny biuletyn pod tytułem
„Udowodnij to"). Pewnego popołudnia Edi wraz z kolegami natknął się na drodze na
dwa złączone ze sobą psy. Zapytali o to panią pedagog, a jej konkretna odpowiedź
była tak przerażająca — zwłaszcza w szczegółach - że Edi z kolegami
pomaszerowali prosto do doktora Fornuf-tiga, duńskiego socjologa, który był
kierownikiem kolonii. Wyobraźcie sobie ich zaskoczenie, gdy dowiedzieli się, że
pedagog powiedziała prawdę, włącznie z najbardziej absurdalnymi, nieprzyzwoitymi
szczegółami! Chcąc podnieść ich trochę na duchu, naukowiec pokazał im mnóstwo
wykresów i tabelek, w tym jeden szczególnie niepokojący graf. Przez kolejne lata
zachowanie Ediego stanowiło mieszankę zakłopotania, ukrytej tęsknoty i lęku, a
także zaowocowało skłonnością do chichotu, gdy w rozmowie padały określone
wyrażenia, które wcześniej wydawały się niewinne.
Chociaż w każdej innej dziedzinie pragnął być rozwinięty ponad swój wiek -
spędził nawet dodatkowy rok w macicy, by zyskać przewagę nad przyszłymi kolegami
z klasy - Edi nie miał nic przeciwko temu, by ten akurat aspekt jego ludzkiego
bytu pozostawał uśpiony, jak długo mu się spodoba. Ale ostatnio coraz bardziej
wyglądało na to, że jego ciało ma własne pomysły. Było to co najmniej
niepokojące i Edi miał nadzieję, że nie stanie się nic wstydliwego, gdy tama w
końcu puści, a czuł, że puścić musi. Myślał, że jeśli już musi zrobić z siebie
durnia, to lepiej tutaj, gdzie nikt go nie zna. Cokolwiek się stanie, nie może
to dotrzeć
50
do nikogo ze szkoły. Edi nie chciał skończyć jak ten chłopak z jego klasy, który
przypadkiem puścił bąka podczas egzaminu. Trzy lata później wciąż mu to
wypominano. Na pewno nie muszę wam mówić, że dziesięciolatki mają nadzwyczaj
dobrą pamięć do takich rzeczy*.
Nagle Ediemu przyszedł do głowy zwrot „robić to" i chłopiec wybuchł śmiechem.
Mocno się rumieniąc, rozejrzał się po zaśnieżonej okolicy, by nabrać pewności,
że jest sam.
Ku swojemu przerażeniu odkrył, że wcale nie jest - w oddali dostrzegł duże
sanie, jadące w jego stronę. Wziął się w garść, w nadziei że nie pomyśli znowu o
„tym" i nie parsknie śmiechem. Niestety, starania, by nie myśleć o „tym",
niezawodnie sprawiły, że pomyślał o „tym" i zaczął rechotać jak wariat.
Chociaż sanie wciąż znajdowały się w pewnej odległości, Edi widział, że ciągnie
je przynajmniej dwadzieścia reniferów, wszystkie słusznych rozmiarów i odziane w
czarną skórę. Podczas jazdy dzwoneczki wygrywały wesołą melodyjkę, w której Edi
rozpoznał piosenkę Sympathyfor the Devil.
Pomimo faktu, że tyle mocarnych stworzeń ciągnęło je z całej siły, sanie
posuwały się bardzo wolno. Gdy pojazd się zbliżył, Edi zrozumiał dlaczego: choć
woźnica okazał się mały, mniej więcej wielkości lodówki w akademiku, to
pasażerka była potwornie otyła i większa od wszystkich osób, jakie Edi w życiu
widział.
* Jeśli policzymy dodatkowy rok w łonie matki, Edi miał prawie jedenaście lat.
Ale ponieważ pani Perversie uważała wszystko, co wiązało się z rozmnażaniem, za
cuda i rzeczy wstydliwe, więcej o tym nie wspomnę.
51
— Szybciej! — do uszu Ediego dobiegł krzyk pasażerki. -Chcę zdążyć na światłach.
Przysadzisty człowieczek strzelił z bata i renifery pociągnęły mocniej. Niektóre
aż się posrały z wysiłku, a jednak sanie wciąż się wlekły. Płozy zagłębiały się
w śnieg, orząc mokrą ziemię pod spodem. Kurduplowaty woźnica strzelił z bata
jeszcze kilka razy, po czym zsiadł z sań i gorączkowo dopingował renifery, jak
widzowie podczas zaciętego finiszu maratonu. W tym momencie sanie pod-pełzły do
światła, które zmieniło się na czerwone. Zrezygnowany woźnica wdrapał się z
powrotem na swoje miejsce.
— Szlag — powiedziała gruba pasażerka.
Edi widział ją teraz ze szczegółami, dwustukilowy okaz o skórze tak białej, jak
sumienie abstynenta. Wyglądała trochę jak czarodziejka, a trochę jak krowa
morska, i miała okrutne, czerwone usta, wykrzywioną minę oraz koronę z ostrymi
zakończeniami, na które nabite były pieczone ziemniaki na czarną godzinę.
Wydawało się, że tyje dosłownie na oczach obserwatora, a jednak jej ubranie nie
pękało w szwach. Tak działała niesamowita, mroczna magia, jaką władała Niemała
Czarownica. Choć miała ludzką postać, taka istota nie mogła być człowiekiem.
Zbyt zła jak na jedną płeć, nie była też tak naprawdę kobietą. I z całą
pewnością nie była Angielką.
Czarownica zabijała czas, siedząc pod światłami i wylewając się z sań niczym
worek na śmieci wypełniony sosem do sałatek. Obejrzała swój najnowszy zestaw
tipsów, które tworzyły napis JESTEM ZŁEM - to znaczy tworzyły go wcześniej, nim
zaczęły pękać.
— Muszę poddać swojego manikiurzystę torturom.
52
Niemała Czarownica odgryzła potężny kęs z bezbronnego batonika czekoladowego.
Światło się zmieniło, ale sanie ani drgnęły.
- Jazda! - Kobieta dała woźnicy klapsa, od którego oczy wyszły mu z orbit
(należała do kategorii przełożonych, którzy najpierw biją, a potem zadają
pytania). — Dlaczego stoimy? - spytała. — Umieram tu z głodu.
- Nie możemy ruszyć - odparł karzeł.
- No to przyłóż im mocniej! Weź się za to porządnie!
- Dobrze, proszę pani - powiedział karzeł, udając, że spełnia polecenie. Był
przeciwnikiem przemocy, ale w Blarnii niełatwo było o pracę*. Rozwiązał to tak,
że nauczył renifery robić uniki przed batem, co wychodziło im dosyć sprawnie.
- Nie wiem, dlaczego się tak zachowują — mruknęła kobieta, patrząc, jak zaprzęg
uchyla się i odskakuje to w jedną, to w drugą stronę. — Zupełnie jakby miały
jakiś napad. Inne renifery nie miewają napadów.
- Mówiłem - powiedział przez ramię karzeł — że to szczególne renifery. Są złeee,
Wasza Wysokość, zupełnie tak j ak ty.
- Jeśli są takie szczególne, to dlaczego nie jedziemy?
„Bo jesteś cholernym przeżuwaczem, ot co!", miał ochotę krzyknąć karzeł, ale
wiedział, że jego skóra nie jest warta aż tyle. Widywał już, jak jego szefowa
zjada meczy większe
* Większość blarnijskich firm przeprowadziła się do Krainy Czarów, co przynosiło
ogromne korzyści podatkowe. Te, które zostały, przenosiły miejsca pracy do
Śródziemia, gdzie można było płacić pracownikom po prostu tym, że się ich nie
zabijało. W Sródziemiu „darowanie życia" to była cholernie dobra dniówka.
53
od niego, i to bez gryzienia. A zatem trzymał buzię na kłódkę i dalej machał
batem.
Pewnie chcecie wiedzieć, dlaczego ta kobieta była — szukam właściwego określenia
— wyjątkowo zaokrąglona. Nie, to nie najlepsze słowo - sugeruje okrągłość,
pełnię, miłą obfitość, a w Królowej nie było nic miłego. Przypominała raczej
kupkę ryżu. I nie miało to nic wspólnego z zamiłowaniem do jedzenia, słowo daję.
Jedzenie stanowiło tylko środek prowadzący do celu, a celem było uzyskanie jak
największych rozmiarów.
Jak wielu władców, Królowa (którą z oczywistych powodów nazywano także Niemałą
Czarownicą) była zainteresowana ciągłym powiększaniem swojego terytorium. I
podczas gdy potrafiła kontrolować pewne elementy zewnętrznego świata — na
przykład pogodę, i utrzymywała wieczną zimę, by mniej się pocić - nie było to
nawet w połowie tak ważne, jak powiększanie swojego prawdziwego władztwa, czyli
ciała fizycznego. Jej lekarz powiedział, że to niemądra strategia, ale Królowa
rozwiązała ten problem, zjadając go na miejscu. Była surowa, straszna i bez
wątpienia miała świra.
Edi, zadowolony, że może stać bezczynnie i obserwować rozwój wypadków, był
zajęty uwstecznianiem się. Za sprawą psychodelicznego ekstraktu ze skórki
bananowej, którym odurzył się niechcący w szafie profesora z ubraniami w stylu
swingujących lat sześćdziesiątych, młody Edi Per-versie zyskał przekonanie, że
może odwrócić ewolucję na poziomie komórkowym, używając tylko swojego umysłu.
Miał nadzieję, że zdoła dokończyć ten proces, zanim się ściemni. Na razie jednak
zatrzymał się na etapie pantofelka.
54
od niego, i to bez gryzienia. A zatem trzymał buzię na kłódkę i dalej machał
batem.
Pewnie chcecie wiedzieć, dlaczego ta kobieta była - szukam właściwego określenia
— wyjątkowo zaokrąglona. Nie, to nie najlepsze słowo - sugeruje okrągłość,
pełnię, miłą obfitość, a w Królowej nie było nic miłego. Przypominała raczej
kupkę ryżu. I nie miało to nic wspólnego z zamiłowaniem do jedzenia, słowo daję.
Jedzenie stanowiło tylko środek prowadzący do celu, a celem było uzyskanie jak
największych rozmiarów.
Jak wielu władców, Królowa (którą z oczywistych powodów nazywano także Niemałą
Czarownicą) była zainteresowana ciągłym powiększaniem swojego terytorium. I
podczas gdy potrafiła kontrolować pewne elementy zewnętrznego świata — na
przykład pogodę, i utrzymywała wieczną zimę, by mniej się pocić — nie było to
nawet w połowie tak ważne, jak powiększanie swojego prawdziwego władztwa, czyli
ciała fizycznego. Jej lekarz powiedział, że to niemądra strategia, ale Królowa
rozwiązała ten problem, zjadając go na miejscu. Była surowa, straszna i bez
wątpienia miała świra.
Edi, zadowolony, że może stać bezczynnie i obserwować rozwój wypadków, był
zajęty uwstecznianiem się. Za sprawą psychodelicznego ekstraktu ze skórki
bananowej, którym odurzył się niechcący w szafie profesora z ubraniami w stylu
swingujących lat sześćdziesiątych, młody Edi Per-versie zyskał przekonanie, że
może odwrócić ewolucję na poziomie komórkowym, używając tylko swojego umysłu.
Miał nadzieję, że zdoła dokończyć ten proces, zanim się ściemni. Na razie jednak
zatrzymał się na etapie pantofelka.
54
Karzeł przestał wymachiwać batem i wygramolił się z sań.
- Muszę nasmarować płozy masłem - oznajmił i wyciągnął z kieszeni jakąś
paczuszkę. Trzymał ją w dłoni o ułamek sekundy za długo.
- Dzięki Bogu!
Królowa płynnym ruchem zabrała masło. Potrafiła się poruszać zaskakująco szybko,
kiedy w grę wchodziło jedzenie. Nie było czasu na zdejmowanie sreberka - po
prostu mocno je ścisnęła, a zawartość strzeliła jej prosto do ust.
- Jeszcze trochę i bym zemdlała — powiedziała, oblizując palce.
Potem światło znów zmieniło się z zielonego na czerwone i gigantyczna kobieta
wydała się z siebie kolejny ryk rozpaczy. Wściekle dźgnęła karła długim, złotym
widelcem. Zawsze miała go przy sobie, by nabijać nań wszelkie jadalne rzeczy,
mijane przez sanie.
- Wracaj tu i bij te renifery!
Niełatwo znaleźć dobrego pomocnika, zwłaszcza gdy ktoś jest zły i gwarantuje
tylko trzy płatne dni wolne rocznie, anty-Boże Narodzenie, anty-Wielkanoc i
„dzień ruchomy", symbolizujący drwiącą niechęć do wszystkich innych religii
świata. Tworzyli dziwny obrazek. Kobieta dźgała karła, karzeł chłostał renifery
batem. W końcu Królowa przestała, bo zmęczyła jej się ręka. W fałdach pod pachą
znalazła paczkę chrupek i wrzuciła je do paszczy.
- Co z tobą? - spytała. - Nie czujesz, jak cię kłuję?
- O, tak, Wasza Wysokość — odparł karzeł. -1 co, nie boli? - indagowała Królowa.
- Bardzo boli, Wasza Wysokość. Ledwie to znoszę - skłamał karzeł. - Ból jest
rozdzierający.
55
(Tak naprawdę włożył sobie blachę do pieczenia pod kamizelkę).
- Tym razem rozkazuję ci trochę krzyczeć. Potrzebuję zachęty. - Gdy szykowała
się do kolejnej szermierczej rundy, zauważyła Ediego, opartego o sygnalizator. -
Coś za jeden, do cholery? — spytała, plując okruszkami z chrupek.
- Nazywam się Edi - odparł Edi swoim głosem pantofelka.
- Masz coś do jedzenia?
- Nie. - Uniósł palec i przemówił do niego: - Pytanie: co jedzą pantofelki?
- Nie mam pojęcia — powiedziała wyniośle Królowa, przekonana, że chłopiec mówił
do niej — ale wiem, co sama jem, i jeśli ci życie miłe, lepiej zacznij pchać!
ROZDZIAŁ 4
Po tytanicznym wysiłku, nabawieniu się przepukliny przez dwa renifery i steku
przekleństw ze strony Ediego, sanie przesunęły się o całe szesnaście cali.
- Mogłaby pani wysiąść - podpowiedział chłopiec.
- Nie wiem, co by to miało zmienić — odparła Królowa, oglądając sobie kłykcie.
Wciąż było je widać. Po prostu nie stały się jeszcze wystarczająco tłuste.
- Uwaga do siebie—powiedział Edi do palca. — Co za szajs.
- Powinieneś być dumny i wdzięczny, że pomagasz swojej Królowej - powiedziała
kobieta.
- Królowej? - powtórzył Edi, który już zaczynał tęsknić do starych, dobrych
czasów, gdy był pantofelkiem. — Taa, jasne. Chyba królowej bufetu.
- Milcz, szczeniaku! Jestem Królową wszystkiego, co wokół widać. — Zatoczyła
ręką szerokie koło. — Całej Blarnii!
Chciwość Ediego, która nigdy nie była głęboko ukryta, teraz obudziła się
gwałtownie.
- To pewnie jesteś dziana?
57
— Nie wiem, co masz na myśli. Bingo! — pomyślał chłopiec.
— Mam dosyć pchania - oznajmił, po czym zwrócił się do karła: — Posuń się, de
Sade.
Karzeł, który był bardzo ludzki (a przynajmniej renifer-ski), poczuł się
dotknięty do żywego.
-To nie tak, jak myślisz - powiedział, ale Edi go nie słuchał.
Edi wślizgnął się do sań obok Królowej.
— Blarnia? To tak nazywa się ta dziura?
Chłopiec próbował zgrywać twardziela, przy atrakcyjnych kobietach bowiem
odczuwał spory lęk. I choć kobieta w saniach nie każdemu przypadłaby do gustu, z
pewnością była w typie Ediego. Oto kobieta, dla której można stracić głowę — i
to jeszcze bogata! Edi uważał, że tylko osoby naprawdę bogate wypierają się
swojego bogactwa. Gdyby trochę staranniej zbadał górną szufladę ojca,
dowiedziałby się, że pochodzi z długiej linii miłośników puszystych lasek. Od
pokoleń męscy członkowie rodu Perversie wychodzili z tygla okresu dojrzewania z
pragnieniem zanurzenia się w szczodre fałdy ukochanej. Pochylił się i położył
Królowej dłoń na kolanie.
— Gdybym powiedział, że ma pani piękne ciało...
— ...ja bym powiedziała, że kłamiesz — dokończyła Królowa, w całości połykając
babeczkę.
Mimo całej swojej władzy, miała o sobie dość kiepskie mniemanie. Niska samoocena
stanowiła pierwotne źródło jej podłości. Rozpaczliwie pragnąc przyjaźni,
dołączyła do Klubu Złych w swojej szkole, a potem wydarzenia potoczyły się z
prędkością śnieżnej kuli.
58
Odraza do siebie samej przejawiała się także w stanie sań. Pojazd był pełen
lepkich odpadków - opakowań po czekoladzie, rozgniecionych chipsów i kubków
wielkości niemowlęcia, z których z sykiem wyciekały gazowane napoje. Odrywając
stopy od podłoża, Edi przyjrzał się Królowej bliżej. W białym futrze i z jeszcze
bielszą skórą najbardziej przypominała stertę gniecionych ziemniaków w koronie.
Zaczął liczyć jej podbródki, przestał jednak, gdy doszedł do liczb dwucyfrowych.
Edi całe życie czekał na taką kobietę i za każdym razem, gdy na nią spoglądał,
jego ledwie rozbudzone libido piało niczym kogut. Właśnie w tym momencie - gdy w
obecności kobiety stracił zdolność budowania zdań - nieszczęsny Edi stał się
mężczyzną.
Chyba powinienem trzymać się z dala od jej ust, pomyślał. Zeskoczę z powrotem
na... UAAAAAAA! Synapsy biedaka eksplodowały, kogut zaryczał i jedyne, co
chłopiec mógł zrobić, to nie ślinić się otwarcie.
Królowa dźgnęła go złotym widelcem.
- Co z tobą?
- Durr... - powiedział Edi. Co miał zrobić? Nagle przyszło olśnienie i zaczął
udawać odtwórcę głównej roli męskiej w jednej z telenowel, które ustawicznie
oglądała Zuz-ka. — Wyluzuj, mała. Ja jestem mężczyzną, a ty kobietą...
- Kobietą? - prychnęła Królowa. — Chyba żartujesz. Edi dokonał obliczeń i
gwałtownie cofnął rękę. Królowej coś zaświtało.
- Zaraz... powiedziałeś, że jesteś mężczyzną? Edi zaczerwienił się.
- No dobra. Mam tylko dziesięć lat. - Pomyślał, że zabrzmiało to okropnie, i
dodał: - Prawie jedenaście. I jestem
59
dojrzały jak na swój wiek. — Czy siedem włosów na ciele to dużo czy mało?
Postanowił o tym nie napomykać.
— Syn Atoma — skrzywiła się Królowa. — Jeszcze nigdy takiego nie spotkałam.
Jesteś znacznie większy, niż myślałam...
Edi napiął szczupłe mięśnie, starając się wykorzystać sytuację.
— ...w sam raz na obiad.
Kobieta wyjęła serwetkę, wciśniętą wcześniej wrękaw, iza-wiązała ją sobie na
szyi. Potem z ukrytego kredensu wyciągnęła młynek do pieprzu i zakręciła nim nad
głową Ediego.
Chyba na mnie leci, pomyślał chłopiec. Starając się nie trząść z oczekiwania na
to, co bez wątpienia miało nastąpić, próbował nawiązać rozmowę.
— Wie pani, to zabawne, wszedłem tu przez szafę! Szukałem tej smarkuli, swojej
siostry. Ma pani jakieś siostry? A złoto w sztabach? Co chce pani zrobić z tym
widelcem?
Cmokając, zogniemwoczach, Królowa stanęła nad Edim. Uniosła widelec, gotowa go
wbić... A potem przyszła jej do głowy myśl: A jeśli w tym zasmakuję? Co będzie,
jeśli ludzie są jak chińska kuchnia i pół godziny po zjedzeniu tego chłopca będę
desperacko chciała następnego? Przypomniała sobie, jak karzeł poczęstował ją
kawałkami wiewiórki w cieście. Teraz cały las był pusty. Te kilka wiewiórek,
które przeżyły, nauczyło się udawać ptaki.
— Ekhem... Mówiłeś, że masz siostrę? Córkę Steve'a?
— Tak - potwierdził Edi, instynktownie wiedząc, że lepiej będzie podjąć temat,
jeśli chce zaliczyć tę laskę. - Głupia jest. Tak czy siak...
Czy córki Steve'a smakują lepiej niż synowie Atoma? — zastanawiała się Królowa.
Nie mogła sobie pozwolić na
60
?'\~ --.
ryzyko, przyjęła więc nową strategię. Odłożyła solniczkę i widelec.
— Chcesz drinka? - spytała słodkim tonem. — Może mar-tini?
Edi oglądał wystarczająco wiele filmów z Jamesem Bon-dem, by wiedzieć, że to
dobry znak. Tylko panienki z klasą proponują martini.
— Tak, poproszę — powiedział. A potem, by nie wydać się nadgorliwym, spojrzał na
zegarek. - Oczywiście, o tej porze pijam je codziennie.
— O wpół do jedenastej rano? Proszę, proszę. Synowie Atoma kiepsko kłamią,
pomyślała z satysfakcją
Królowa, wyciągając ze skrytki w saniach srebrny shaker.
— Ładny — ocenił Edi ze szczerym zachwytem.
— Dzięki niemu łatwiej znieść długie opóźnienia - powiedziała, patrząc spod oka
na karła*. — Gin czy wódka?
— Jedno i drugie — odparł Edi chłodnym tonem, próbując pokazać, jaki z niego
łajdak z piekła rodem.
— No... dobra — powiedziała Królowa, potrząsając shake-rem, a następnie podając
chłopcu lśniący, metalowy kubek.
— Dzięki — rzucił Edi, po czym powąchał. Pachniało to jak płyn do czyszczenia. -
Do dna — powiedział, próbując zachować na ustach uśmiech do chwili, gdy kubek
zasłonił je przed oczami Królowej.
Wypił odrobinę — smakowało paskudnie. Ciecz paliła, czuł, jak kurczą mu się od
niej wszystkie tkanki w ustach. Język zdrętwiał niemal natychmiast, być może z
powodu
* Jeden z reniferów miał atak serca i karzeł właśnie robił mu sztuczne
oddychanie metodą usta-usta.
61
szoku. Przynajmniej oliwka okazała się jadalna. Odstawił kubek i Królowa ujrzała
jego twarz, która już oblała się rumieńcem.
Królowa zapaliła papierosa, by stłumić apetyt.
— Widzę, że jesteś głodny — stwierdziła, dmuchając dymem tytoniowym w twarz
chłopca. - Obawiam się, że niewiele tu zostało - dodała, szperając w
najróżniejszych schowkach i wyrzucając sterty pustych opakowań. — Właśnie
wracaliśmy do domu na obiad. Oczywiście, ten - wskazała na karła, który wyjął
defibrylator i przyciskał właśnie elektrody do leżącego bez życia renifera -
zjada wszystko w zasięgu wzroku. Chyba ma jakieś zaburzenia pokarmowe.
— Na to wygląda. — Edi porozumiewawczo kiwnął głową. Wystarczy zgadzać się ze
wszystkim, co mówi, śmiać się
z jej dowcipów i... następny przystanek — u niej! Zastanawiał się, czy ma tam
coś cennego, za czym by nie tęskniła. Królowa grzebała teraz między siedzeniami.
— A, ostatni kąsek — oznajmiła, wyciągając paczuszkę z celofanu. — Chcesz trochę
tureckiej rozkoszy?
-Tak, poproszę! - powiedział. Doskonale. Ta nazwa brzmiała sprośnie.
Niestety, jego gorycz jeszcze się wzmogła, gdy zorientował się, że turecka
rozkosz to nie tylko nie jakaś egzotyczna praktyka seksualna, ale także mylące
określenie na „syf". Żując mdłą, kleistą kostkę, poczuł wielki przypływ
współczucia wobec całego narodu tureckiego. Nagle wydało mu się, że na całym
świecie nie ma wystarczająco dużo śliny.
— Ma pani trochę wody? - wychrypiał.
— Dalej, do cholery! Trzymaj się, Błyskawico! — krzyknął karzeł i znowu
przytknął elektrody. — Odsunąć się!
62
Renifer drgnął konwulsyjnie.
— Weź sobie śniegu — poradziła Królowa.
Potrafiła rozpoznać żądzę i uznała, że Edi należy do mężczyzn, których można
zmusić do wszystkiego.
Edi zeskoczył z sań, a Królowa zapaliła następnego papierosa.
— Chcesz jechać do mnie? — spytała.
Edi miał usta wypełnione powoli topniejącym śniegiem, więc w odpowiedzi szybko
pokiwał głową.
— Ale nie możesz. Nie jestem taka. Nie zabieram obcych do siebie. Muszę ich
najpierw poznać. Widzisz, mieszkam sama, a ostrożności nigdy za wiele. Dopiero
się poznaliśmy, nawet nie wiem, jak się nazywasz...
— Edi - powiedział Edi, próbując wspiąć się z powrotem
na sanie.
- Nie, proszę, Edi, zostań na dole. Nie zepsuj wszystkiego zbytnim pośpiechem.
Lubię cię, Edi, bardzo cię lubię...
Edi zaczerwienił się z powodu nagłej wypukłości w swoich spodniach.
- ...ale potrzebuję więcej czasu. Chciałabym na przykład poznać twoją rodzinę.
Wypukłość się zmniejszyła.
- Jeśli mowa o moich rodzicach — powiedział Edi - to niemożliwe. Sprzedali nas.
- Jaka szkoda — stwierdziła Królowa, choć wcale nie odczuwała żalu. - A zatem
słusznie przypuszczam, że nie byłoby ci strasznie przykro, gdyby... coś im się
stało?
- Skąd - odparł chłopiec. — Pod warunkiem, że wcześniej udałoby się wyjaśnić
kwestię testamentu.
- A twoje rodzeństwo?
63
-Jeszcze bardziej do niczego. Właściwie Zuzka jest w porządku. Nudna, ale nie
tak otwarcie psychotyczna, jak pozostała dwójka - powiedział. - Mój brat Picia
szczerze wierzy, że chodzi do szkoły prywatnej o nazwie „Odmra-żalnia". A tak
naprawdę siedzi w piwnicy.
- Ile was jest?
- Czworo - odparł Edi.
- To niezbyt wiele! - stwierdziła Królowa z nagłym gniewem w głosie. — Nawet nie
przekąska! Ile córek Steve'a i synów Atoma jest w sumie po drugiej stronie tego
lustra?
- Szafy - poprawił chłopiec. O co chodziło z tymi autorami fantasy i
wyposażeniem wnętrz? Edi zastanawiał się nad tym przez chwilę, próbując sobie
przypomnieć dane, które poznał w szkole, ale równie szybko zapomniał. - Około
czterech miliardów - powiedział — ale głowy nie dam. Nie wypadłem najlepiej na
tym egzaminie.
Oczy Królowej rozbłysły.
- Cztery miliardy! Tylko pomyśleć! Gdyby udało się namówić część z nich do
spędzania tu wakacji, mogłabym zjeść tylu, ilu zapragnę, a i tak mielibyśmy
większe wpływy z turystyki niż to przeklęte Śródziemie... - Niemała Czarownica
pałała gniewem, od kiedy Śródziemie przeprowadziło nadzwyczaj popularną kampanię
turystyczną pod hasłem „Śródziemie: tu się rodzą hobbici!" - Ale potrzebny nam
chwytliwy slogan - stwierdziła. - Na początku był slogan.
- Może „Blarnia: tu nie jest kiepsko"? - zaproponował karzeł i wypisał receptę
na leki przeciwzakrzepowe, którą następnie wsunął reniferowi pod chomąto.
Czarownica zastanowiła się.
64
- Hmm. Bezczelne kłamstwo. Podoba mi się. Śmiały wybór, ale mamy trudne czasy. -
Przerwała, szukając w pamięci imienia Ediego.
- Edi - podsunął Edi.
- Racja, ale jestem głupia — powiedziała. - Nie zapomina się kogoś takiego, jak
ty, Edi.
Termometr Ediego znów osiągnął czerwone pole.
- Przepraszam - powiedział karzeł, wpychając się obok Ediego na sanie. Renifer o
słabym sercu znowu stał w zaprzęgu. — Wio! — krzyknął karzeł, strzelając z bata
wysoko nad głowami zwierząt.
O dziwo, sanie zaczęły jechać. No, właściwie pełznąć. Paczki i opakowania, które
Królowa wyrzuciła w trakcie poszukiwań jedzenia, wystarczająco zmniejszyły masę
sań.
- Edi, wróć przez tę szafę i sprowadź swoje rodzeństwo — powiedziała.
Sanie posuwały się tak powoli, że Edi prawie nie musiał iść.
- Ale po co? — spytał. — To dupki.
- Czarujący z ciebie, ee, mężczyzna — powiedziała Królowa. - Zrobisz to dla
mnie? Sprowadzisz ich?
- Dobra - obiecał Edi, ani trochę nie zadowolony.
- Świetnie — stwierdziła. — Potem, kiedy już ich poznam, ty i ja możemy zostać
sami. - Coś sobie przypomniała i sięgnęła między opakowania. — Masz, każ im się
przedtem w tym wykąpać - powiedziała, podając coś Ediemu, który stał zaledwie o
metr dalej. — To marynata.
- Dobra.
- A zatem au revoir, mon petit entree du futur — powiedziała Królowa, posłała mu
całusa i odwróciła się.
Francuski! Język miłości!
65
— Do widzenia! — Edi machał jeszcze długo. Potrzebowali godziny, by zniknąć mu z
pola widzenia.
Sanie miały mniej więcej wielkość pięciopensówki, wybrzuszenie w spodniach
Ediego jeszcze nie całkowicie znik-nęło. Usłyszał głos Wygódki, dobiegający z
lasu.
— Oo uuuuu... — Wygódka szła chwiejnym krokiem przez śnieg, potykając się od
czasu do czasu o kawałki powietrza. Patrzyła na swoją rękę. - Nigdy tak naprawdę
nie patrzyłam na swoją rękę — powiedziała. - Czy nie jest cudowna?
— Gdzieś ty się wałęsała? — warknął Edi. Frustracja seksualna czasem tak działa
na chłopców.
— Z panem Tumanem... słuchałam rocka progresywnego z lat siedemdziesiątych —
odparła Wygódka.
— To ten twój koźli przyjaciel? - spytał Edi.
— To faun, tylko nie taki normalny faun. Jest podzielony pionowo — wyjaśniła
dziewczynka. — Przód na tył. Urodził się z takim efektem.
— Defektem, chciałaś powiedzieć.
Jego siostra Wygódka zadawała się z nieznajomymi? Słuchała rocka progresywnego?
Ewidentnie ta szafa zmieniła nie tylko jego. Wygódka, jakby chciała potwierdzić
jego przemyślenia, zaintonowała piosenkę.
— Gile ciekną mu z nosa! — śpiewała. - Tłustymi paluchami brudzi nędzne ubranie!
Hej, Aqualung!
Milionowy raz Ediemu przyszło do głowy, że towarzystwo ludzi obłąkanych jest
nudne. Zupełnie jak z pijanymi: bawisz się tylko wtedy, gdy sam też jesteś
pijany.
— Opowiadaliśmy nieprzyzwoite kawały. Chcesz posłuchać? - Wygódka zachichotała.
- O Niemałej Czarownicy.
66
Nazywa się „Królową", ale tak naprawdę nią nie jest. Jest taka podła i gruba,
że...
- Poznałaś ją? - przerwał jej obrażony Edi. Istnieje typ chłopców, którzy
odmienną opinię na temat atrakcyjności fizycznej odbierają jako osobistą
zniewagę. — Może ma problemy z gruczołami.
- O, nie, tylko nie ona - odparła Wygódka, ledwo panując nad sobą. - Jest po
prostu ohydna...
- Akto tak powiedział? Widziałaś jąkiedyś? No, widziałaś?
- Nie - przyznała dziewczynka. - Co ci tak odwala, gościu?
Gościu?
- Może niektórzy uważają, że jest niezła. — Edi pociągnął nosem. - Chodź,
wrócimy i ściągniemy tu pozostałych... Zadawać się z cholernymi kozłami — rzucił
półgębkiem. - Picia mnie spierze, że ci na to pozwoliłem. Przyznaj się, zjadłaś
MICHAEL GERBER OPOWIEŚCI Z Blarni LEWA LADACZNICA I STARA SZAFA Książka dla dziecinnych PRZEKŁAD JACEK DREWNOWSKI Wydawnictwo MAG Warszawa 2006 'L9 - 6-800-08K-C8 N9SI :3iueurej i p^pjs 'AuTDijelSodA} rspipj^ © eu I;J BUUEOf 9OOZ © 9002: ® J^Sii^ u] cfDitg Sutfij 3Cji .piuupjg/o S3ptuoxcfj Pamięci Giacomo Parodisty (1471-1517, 1518) - pierwszego parodysty w dziejach i jedynego człowieka, którego spalono na stosie dwa razy! Najlepszy sposób na wygnanie diabła, jeśli ten nie ulegnie słowom Pisma, to szyderstwo i lekceważenie, albowiem nie może on znieść pogardy. Marcin Luter, cytowany przez C.S. Lewisa „Diabeł umie, gdy mu to potrzebne, cytować Pismo". Kupiec wenecki, akt I, scena * przełożył Stanisław Barańczak, wyd. „W drodze", Poznań 1992 (przy. tłum.). Najlepszy sposób na wygnanie diabła, jeśli ten nie ulegnie słowom Pisma, to szyderstwo i lekceważenie, albowiem nie może on znieść pogardy. Marcin Luter, cytowany przez C.S. Lewisa „Diabeł umie, gdy mu to potrzebne, cytować Pismo". Kupiec wenecki, akt I, scena 3* * przełożył Stanisław Barańczak, wyd. „W drodze", Poznań 1992 (przy. tłum.). INFORMACJA DLA RODZICÓW I INNYCH ZAINTERESOWANYCH OSÓB W zalewie nieprzyzwoitych i wulgarnych treści, masowo publikowanych przez typów, którym zależy tylko na szybkim zysku*, nie sposób śledzić wszystkiego, z czym ma styczność dzisiejsza młodzież. Właśnie dlatego niniejszą książkę wydrukowano przy użyciu nowego, wymyślonego przeze mnie systemu, zwanego Cenzorwizją. Dzięki Cenzorwizji nieodpowiednie treści stają się CAŁKOWICIE NIEWIDZIALNE dla niewinnych oczu. Jeśli czytelnik nigdy jeszcze nie przeczytał, nie usłyszał ani nie pomyślał o którymś ze słów znajdujących się w tej książce, dane słowo się nie pojawi, a w jego miejscu pozostanie tylko nieszkodliwe, puste miejsce. Oto przykład. Następne zdanie zawiera kilka nadzwyczaj paskudnych, jakkolwiek słabo rozpowszechnionych wulgaryzmów. „Była to _____, _____, _______ i _____ __ciemna, deszczowa noc". Dzięki Cenzorwizji powinno * Kłaniam się! to brzmieć jak wyjątkowo mdłe, ale i całkowicie niewinne zdanie. Jeśli jest inaczej, uprasza się o natychmiastowy zwrot egzemplarza książki, ponieważ Twoja Cenzorwizja jest uszkodzona i w każdej chwili grozi wybuchem. Istnieje jeszcze druga możliwość - jesteś nad wyraz zdeprawowanym osobnikiem, który wymaga opieki specjalisty. W takim wypadku witamy w klubie. Dziękuję za przeczytanie wstępu i mam nadzieję, że książka Ci się spodoba. Jest zupełnie_________i pełna_____, a także_______i____. Pod sam koniec pojawia się nawet trochę_____. Ta książka totalnie Cię_________! Mój___ komputer padł, bo była tak świńska! Istnieje jeszcze druga możliwość - jest to urocza, umoral-niająca opowieść o pięciorgu angielskich uczniów. ROZDZIAŁ 1 Było sobie czworo dzieci ó imionach Picia, Zuzka, Edi i Wygódka, a ta książka opowiada o tym, co im się przydarzyło, gdy rodzice sprzedali je do eksperymentów
medycznych. No, w zasadzie wypożyczyli, bądźmy wobec nich w porządku. Któregoś rankaPicia, Zuzka, Edi i Wygódka zostali wbrew swojej woli starannie zapakowani w szary papier i doręczeni do domu starego profesora. Profesor, który referencje kupił sobie przez Internet, mieszkał na zupełnym zadupiu, dziesięć długich mil od najbliższego komisariatu. Nie bez powodu. Pewne wydarzenia w jego domu miały dość podejrzany charakter, ale tak to już bywa z postępem nauki. Profesor nie miał żony, co po części go zdradzało, i mieszkał w wielkiej, pilnie strzeżonej rezydencji z gosposią, która nazywała się pani Makbet, oraz z kilkoma służącymi. Byli oni zbytnimi prostakami, aby występować w książce czy nawet mieć nazwiska z prawdziwego zdarzenia. Nie martwcie się, więcej o nich nie wspomnę. Profesor miał siwe włosy i wielkie, budzące grozę bokobrody, jakie dzieci widziały wcześniej tylko raz, na przerażających zdjęciach Isaaca Asimova. Nosił biały kitel laboratoryjny i miał stetoskop, którym ciągle wszystko osłuchiwał, nawet takie przedmioty, jak stoły i krzesła. Kiedy podszedł do drzwi, by rozpakować i przeszukać czworo dzieci z rodziny Perversie, te miały ochotę wziąć nogi za pas, jakby ich ciała wypełniły wirujące bąbelki. Ucieczka wydawała im się jednak czymś nieuprzejmym, zwłaszcza że sprzątaczki trzymały pod fartuchami uzi. Dzieci stały więc w wielkim holu, a pani Makbet rozcinała krępujące je sznurki i odklejała znaczki pocztowe (Ediemu wyskubała przy tym kawałek brwi). Kiedy byli już rozpakowani, profesor obejrzał im zęby i chrząknął z zadowoleniem. Chociaż żadne z dzieci nie było nigdy w Szwecji, wszystkie natychmiast doznały syndromu sztokholmskiego, obdarzając profesora bezgranicznym zaufaniem i sympatią. To znaczy wszystkie z wyjątkiem najmłodszego Ediego. Edi był najmądrzejszy z rodzeństwa Perversie i przez to cierpiał. Jego bratu Pici dolegał chroniczny wstrząs mózgu, gdyż zbyt wiele piłek do krykieta trafiało go prosto w czoło. Mózg jego siostry Zuzki był przeciętny i stosunkowo mało uszkodzony. Dziewczyna jednak uważała niekonwencjonalne myśli za plamy na honorze, była zatem niewiarygodnie, powalająco wręcz nudna. Jeśli chodzi o najsłabszą z miotu, biedną, piszczącą, zagubioną Wygódkę - nikt dokładnie nie wiedział, co jest z nią nie tak. Nieustannie wpadała w tarapaty. Pewien lekarz, kończąc wizytę, nazwał ją „geniuszem autodestrukcji". Zuzka, jako że tylko ona była choć trochę odpowiedzialna, 10 miała pełne ręce roboty, próbując uchronić Wygódkę przed przypadkowym otruciem, uduszeniem, zgniece-niem, złożeniem w ofierze czy unicestwieniem się w inny sposób. Czasami bez wątpienia wiedziała, co robi — na przykład teraz. Chwilę po wejściu do domu profesora Wygódka wdrapała się na stół i bezskutecznie usiłowała ssać końcówkę wyłączonego palnika gazowego z epoki wiktoriańskiej. Edi patrzył na nią beznamiętnie. - Uwaga do siebie - powiedział do swojego palca wskazującego. — Temat: zachowanie Wygódki. Edi Perversie miał mocne postanowienie, że kiedyś stanie się bogaty i wpływowy. Pierwszym krokiem do tego celu było jego zdaniem sprawienie sobie przenośnego dyktafonu, by nie zapominać wszystkich genialnych myśli i spostrzeżeń, które każdego dnia przychodziły mu do głowy. Ediemu pomysł wydawał się najzupełniej rozsądny, kiedy jednak poprosił rodziców o zakup takiego urządzenia, ci patrzyli na niego z osłupieniem. Zdaniem Ediego był to kolejny dowód, że państwo Perversie to idioci, skazani na życie w nędzy. Edi nieraz zastanawiał się, czy będzie ich utrzymywał, gdy się zestarzeją. Uznał, że prawdopodobnie jednak będzie, żeby mieli nauczkę. Niezrażony Edi postanowił i tak pielęgnować swój zwyczaj, dlatego też często można go było zobaczyć, jak dyktuje godne zapamiętania plany i cenne uwagi na temat Niezwykłego Spektaklu Życia do uniesionego palca wskazującego prawej dłoni. — Czy zachowanie Wygódki to wołanie o pomoc? Czy też po prostu wołanie o wciry? 11 Pomijając już opinie Ediego, zapewne nawet sama Wygódka nie rozumiała, jakie siły pchają ją do tego, by - przywołując jeden z mniej barwnych przykładów — przez całe piękne, letnie popołudnie próbować rozpłaszczyć się na śmierć za pomocą wałka mamy. Dzieci wcale nie mają mniej tajemnic niż dorośli, tyle tylko, że to wszystko jest upakowane w mniejszej przestrzeni.
Picia zauważył, że brat nagrywa swoją uwagę. Chociaż Edi już wiele razy tłumaczył mu, na czym polega ta czynność, spytał: — Co robisz? Dłubiesz w nosie? Edi wykrzywił usta w uśmiechu. Eskimosi mają wiele słów na określenie śniegu, a Edi dysponował całym repertuarem min, które miały wywołać negatywne emocje u rodzeństwa. Pewnie trudno Ci będzie w to uwierzyć, drogi Czytelniku, ale Edi miał to nieszczęście, że jego rodzina to były wielkie fujary*. Rzecz niemal niesłychana, wiadomo bowiem, że rodzeństwo to na ogół najlepsi kumple na całym świecie. Ty sam, na przykład, z pewnością tak przepadasz za swoimi braćmi i siostrami, że często aż nie możesz tego znieść. Założę się, że czasami sam się szczypiesz i walisz po uszach, tak dla czystej przyjemności. Ale biedny Edi nie miał tyle szczęścia. Oprócz tego, że robił miny, to jeszcze dręczył tamtych, kiedy tylko mógł i jak mógł. Rodzeństwo nigdy nie było w stanie przeniknąć jego diabolicznej przebiegłości. W wyniku tego pozostałe dzieci z rodziny Perversie stały się przesądne i wierzyły (na * Tylko bez włochatych myśli, dobrze? Tego byłoby za wiele, bo moje są już wystarczająco włochate. 12 przykład), że złe chochliki zaczynają każdy dzień od sikania im do płatków śniadaniowych. Teraz tym łatwiej było uwierzyć w podobne niesamowitości, skoro znaleźli się w starym, budzącym dreszcz domu na zapadłej wsi, pełnym dziwnych ludzi, z których niejeden miał pewnie bogatą kartotekę. Po kilku godzinach papierkowej roboty, wydłużającej się z powodu sprzeczek (Zuzka nie mogła uwierzyć, że „kontraktowa niewola" oznacza właśnie to, co powiedział Edi, wydawało jej się to bardzo nie fair), dzieci zostały wysłane do łóżek. ^ - Dziś nie będzie kolacji - oznajmił profesor Berke - żebyśmy jutro mogli od samego rana zacząć testy. Po chwili chłopcy przekradli się do pokoju dziewcząt, by porozmawiać. - Rewelacyjne miejsce! - krzyknął Picia, wpadając do środka. - Rodzice daleko! Możemy robić, co chcemy! Niestety, Picia chciał robić to, co zawsze, czyli przejawiać nadmierną ruchliwość i zachowania destrukcyjne. Trzymając poduszkę niczym piłkę do rugby, pomknął przez pomieszczenie, wpadając na różne rzeczy. - Zatrucie testosteronem - mruknął Edi, uchylając się przed upadającym wieszakiem na płaszcze. - Kto jeszcze uważa, że profesor znajduje się na liście najbardziej poszukiwanych przez Amnesty International? - O, wcale nie jest taki zły - stwierdziła łagodnie jego starsza siostra Zuzka. - Moim zdaniem to miły staruszek. - No, oczywiście - powiedział Edi. - Czekaj... Powiedziałaś „miły"? Zuzka zmarszczyła brwi na te słowa. Marszczyła brwi przy każdej okazji. Takim już była dzieckiem, nadzwyczaj 13 poważnym, choć obywała się przy tym bez typowych wymówek dorosłych, takich jak niezapłacone podatki czy trudna menopauza. Wszyscy podskoczyli, gdy Picia uderzył w komodę i stracił przytomność. Ciężko się rozmawiało, gdy Picia był w pobliżu. - Przestępca czy nie, ten profesor jest cholernie skąpy — prychnął Edi. — Żebyśmy sami musieli płacić za przesyłkę... -To bardzo uprzejmie z jego strony, że nas przyjął -wtrąciła Wygódka - przy tych niemieckich bombardowaniach Londynu... - Obejrzała jakąś książkę, po czym niepewnie spróbowała zamknąć ją na swojej krtani. Bez powodzenia. - Bombardowania, jasne - powiedział Edi. Wygódka wierzyła we wszystko. Zwykle z rozkoszą traktował ją palnikiem gazowym, ale w tej chwili był zbyt zirytowany. - Słuchaj, tłumaczyłem ci to w furgonetce pocztowej w drodze z Londynu. Nie ma żadnej wojny... Picia się ocknął. - Ktoś powiedział „wojna"? - spytał z zapałem. - Druga wojna światowa skończyła się kilkadziesiąt lat temu. Mama i tata kłamią. - Tere-fere - wtrąciła Zuzka. - Nie gadaj głupstw. Gdyby nie było wojny, po co kazaliby nam nosić hełmy pod prysznicem? - Z tego samego powodu, dla którego tata udawał, że bomba urwała mu rękę. - Teraz to już naprawdę przesadzasz — powiedziała Wygódka. - Nie widziałeś, jak
to wyglądało wtedy przy śniadaniu? Zanim odrosła? 14 - Ręce nie odrastają - oznajmił Edi. - On ją po prostu wetknął pod koszulę. O, tak. - Zademonstrował, po czym wysunął rękę z powrotem. - Jeszcze jeden cud! Dwa razy w tej samej rodzinie! — wykrzyknęła Wygódka i posłała bratu złośliwe spojrzenie. — A ty uważasz, że chodzenie do kościoła to głupota. Zuzka siedziała z dłońmi na kolanach i ściągniętymi brwiami. Edi zaczął ją już przekonywać. Przez swoje wrodzone ponuractwo łatwiej spodziewała się po innych podłych zamiarów*. - Ale, Edi, dlaczego mieliby nas okłamywać? Chcesz powiedzieć, że mama i tata, nasza krew, to Srebnianie? - Chcę powiedzieć, że to świry — odparł beznamiętnie Edi. - Sprzedali naszego kota. A może nadal wierzysz, że uciekł, żeby „robić karierę w Hollywood"? - Słuchaj no, młodszy Perversie! — odezwał się Picia, rzucając poduszką i zaciskając pięści. - Nikomu nie pozwolę tak mówić o moich rodzicach! - Przykucnął i zbliżył się do Ediego. - Dawaj! - rzucił, wymachując pięściami jak dawni bokserzy. * Zwłaszcza jeśli w sprawę zamieszani byli Srebnianie. Z jakiegoś powodu Zuzka uważała, że ten najłagodniejszy z narodów odpowiada za większość problemów świata, a każde złe zachowanie stanowiło jej zdaniem niechybny dowód na ukryte srebniańskie korzenie. Przykro było patrzeć na kogoś tak ogarniętego uprzedzeniami. Edi wpisał Zuzkę na listę odbiorców biuletynów różnych srebniańskich organizacji rządowych. Z jakiegoś powodu najbardziej drażniły ją materiały o srebniańskiej reprezentacji piłkarskiej. -To dlatego, że udają niegroźnych... - wyjaśniła Zuzka. 15 Edi wyciągnął z kieszeni gaz pieprzowy i szczodrze opryskał nim brata. Gdy Picia z wyciem biegał po pokoju, Edi podał Zuzce kawałek papieru. - Znalazłem to poufne ogłoszenie w komodzie taty. - Grzebiesz w komodzie taty? - zachłysnęła się Wygódka, jakby się spodziewała, że na Ediego spadnie z nieba grom z powodu nieprzyzwoitości tego czynu. - Co ja słyszę! - Cicho bądź, Wygódko. - Zuzka wzięła wycinek i przeczytała na głos: - „Wypożyczcie swoje dzieci za MNÓ$TWO FOR$Y!". Picia wrzeszczał bez ładu i składu, pocierając dłońmi oczy. Należało go spryskiwać kilka razy dziennie, choćby po to, by utrzymać go w ryzach, więc nikt nie zwracał szczególnej uwagi na te hałasy. Wpadł na regał z książkami i przewrócił go z łoskotem. - Picia, opanuj się, proszę. Próbuję czytać. - Przepraszam - powiedział Picia, ciurkiem wylewając łzy. Skrył głowę pod pachą i wrzasnął w koszulę. - „Zmęczeni potomstwem? Zdejmę wam je z barków na miesiąc, pół roku, ile chcecie!" - czytała Zuzka. - „Niepokorny chemik w oryginalnym, paramilitarnym ośrodku szuka materiału ludzkiego do testowania terapii hormonalnych nowej generacji. Największa niezależna placówka naukowa w Wielkiej Brytanii. Obiekty badawcze muszą być w wieku poprzedzającym okres dojrzewania i/lub łatwe do okiełznania. Ponadprzeciętna łatwowierność mile widziana. Żadne dziecko nie jest za małe - ubijmy interes!". Zuzka poczekała, aż słowa dotrą do wszystkich, po czym podała wycinek młodszej siostrze. Wygódka nie chciała go wziąć. 16 Edi wyciągnął z kieszeni gaz pieprzowy i szczodrze opryskał nim brata. Gdy Picia z wyciem biegał po pokoju, Edi podał Zuzce kawałek papieru. - Znalazłem to poufne ogłoszenie w komodzie taty. - Grzebiesz w komodzie taty? - zachłysnęła się Wygódka, jakby się spodziewała, że na Ediego spadnie z nieba grom z powodu nieprzyzwoitości tego czynu. - Co ja słyszę! - Cicho bądź, Wygódko. - Zuzka wzięła wycinek i przeczytała na głos: - „Wypożyczcie swoje dzieci za MNÓ$TWO FOR$Y!". Picia wrzeszczał bez ładu i składu, pocierając dłońmi oczy. Należało go spryskiwać kilka razy dziennie, choćby po to, by utrzymać go w ryzach, więc nikt
nie zwracał szczególnej uwagi na te hałasy. Wpadł na regał z książkami i przewrócił go z łoskotem. - Picia, opanuj się, proszę. Próbuję czytać. - Przepraszam - powiedział Picia, ciurkiem wylewając łzy. Skrył głowę pod pachą i wrzasnął w koszulę. - „Zmęczeni potomstwem? Zdejmę wam je z barków na miesiąc, pół roku, ile chcecie!" - czytała Zuzka. - „Niepokorny chemik w oryginalnym, paramilitarnym ośrodku szuka materiału ludzkiego do testowania terapii hormonalnych nowej generacji. Największa niezależna placówka naukowa w Wielkiej Brytanii. Obiekty badawcze muszą być w wieku poprzedzającym okres dojrzewania i/lub łatwe do okiełznania. Ponadprzeciętna łatwowierność mile widziana. Żadne dziecko nie jest za małe - ubijmy interes!". Zuzka poczekała, aż słowa dotrą do wszystkich, po czym podała wycinek młodszej siostrze. Wygódka nie chciała go wziąć. 16 - Nie! Nie obchodzi mnie, co mówicie! - powiedziała, po czym zgniotła ogłoszenie i rzuciła nim w Ediego. —Wojna naprawdę trwa, profesor to szanowany naukowiec i... i... tata by nam tego nie zrobił! — wykrzyknęła z rozpaczą. Picia, Zuzka i Edi popatrzyli na Wygódkę, wszyscy z tą samą myślą. Wygódka desperacko kochała ojca, więc nikt nie wspominał o jej uderzającym podobieństwie do pakistańskiego właściciela sklepu tytoniowego na rogu. - Spokojnie, Wygódko, spokojnie - powiedziała Zuzka matczynym tonem, uspokajając młodszą siostrę chwytem zapaśniczym. Gdy Wygódka runęła na podłogę, Zuzka powiedziała: - Przez jakiś czas będzie cicho. Picia, ty jesteś najstarszy. Jak myślisz, co powinniśmy zrobić? - Hej! - wtrącił Edi. - Przecież to ja... - Edi ma rację - stwierdził Picia, który wciąż miał zaczerwienione oczy, ale zachowywał się spokojnie. Picia nadzwyczaj szybko odzyskiwał siły, przez co Edi podejrzewał, że to mutant. - No, Edi, co mamy zrobić? - Uciec, to oczywiste. A jeszcze bardziej oczywiste, że nie możemy do tego czasu nic jeść ani pić. Pewnie będą w tym jakieś prochy. - Racja - przyznał Picia zdecydowanym tonem. — Jeśli mamy uciec, musimy znaleźć konia z łękami. - Ooo, konia! — krzyknęła Wygódka, która uwielbiała konie niemal w równym stopniu, co lodowaty dotyk Zaświatów. - A kiedy już go znajdziemy, będę go mogła zatrzymać? - Wygódko, nie jesteś nieprzytomna? - Ojć, zapomniałam - przyznała Wygódka przy pierwszym z wielu błędów logicznych w tej opowieści. 17 Edi pokręcił głową. To miała być jedna z tych książek. Tymczasem, wracając do narracji, Zuzka wydawała się zaniepokojona. - Co się stało, Zuzka? — spytał Picia. - Picia, wiem, że jesteś... wysportowany - powiedziała Zuzka — ale naprawdę myślisz, że gimnastyka to w takiej chwili odpowiedni pomysł? Picia wybuchł pogodnym śmiechem. - Nie, nie, Zuzka. Tak się stąd wydostaniemy! Wyniesiemy konia z łękami na trawnik, a potem na zmianę będziemy pod nim kucali i kopali tunel, wynosząc ziemię w spodniach. Widziałem to w filmie. Edi odwrócił się do Pici. - Nie wierzę, że jesteśmy spokrewnieni — oznajmił. - No a jaki ty masz pomysł? - Nie wiem. Może uciekniemy biegiem? Wiem, że to strasznie pospolite, ale... - Nie, nie, tego nie możemy zrobić — stwierdziła Zuzka. - Nie napisałam bileciku z podziękowaniami. - Oj, na miłość boską! — wykrzyknął Edi. Zuzka. była nieprzejednana. - Kiedy gościsz u kogoś w domu... - Wbrew własnej woli? - ...przyjęło się zostawiać podziękowania — dokończyła Zuzka. - Nie mam żadnej ładnej papeterii. Edi milczał, patrząc przez okno na księżyc, który rzucał drwiący odblask na fosę
poniżej. Próbując załagodzić sytuację, Picia spytał: - A co ty myślisz, Edi? 18 - Myślę, czy gdybym wypchnął Wygódkę przez to okno, to czy przeżyłaby i wszystko tym popsuła? - Edi! - krzyknęła półgłosem Zuzka. - Zamknij się! Podajesz pomysły sam wiesz komu. - Już na to wpadłam - wtrąciła Wygódka. - To fosa? Myślałam, że to okrągła rzeka. - Tak, to jest fosa, Wygódko, a ty w niej nie zginiesz -oznajmiła Zuzka, z trzaskiem zamykając okno. Wykrzywiła twarz do Ediego. Oboje wyciągnęli noże i zaczęli krążyć wokół siebie. Zuzka nauczyła się walki na noże w harcerkach, a Edi w skautach (zanim wywalili go za niesubordynację). Picia, urodzony przywódca, wkroczył do akcji. - Edi, Zuzko, musimy trzymać się razem, zwłaszcza jeśli sytuacja jest tak zła, jak się wydaje Ediemu. Edi podniósł wzrok znad swojego ostrza. - Co to znaczy „się wydaje"? Może ty nie możesz się doczekać wiwisekcji... - Panie Pesymisto - powiedziała Zuzka, cofając nóż. -A może tylko wkroplą nam kosmetyki do oczu? - Super! Na pewno napiszę bilecik z podziękowaniami. - Słuchaj, Edi, wiem, że się wkurzasz, bo nie przyjęliśmy twojego planu ucieczki - odezwał się Picia - ale wydaje mi się, że jest trochę... ryzykowny. Im szybciej znajdziemy konia z łękami... - I jakąś papeterię - wyrwała się Zuzka. - ... tak, i jakąś papeterię, tym prędzej będziemy w domu. - Z naszymi rodzicami, groźnymi psychotykami - uzupełnił Edi. 19 Picia zjeżył się na tę zniewagę, lecz potem przypomniał sobie o gazie pieprzowym. — Puszczę to mimo uszu, bo jesteśmy spokrewnieni - powiedział. — Jeśli jutro będzie ładnie, wystawimy konia z łękami i zaczniemy kopać. Następny dzień był typowy dla angielskiego lata - ponury i wilgotny. Nad ziemią zawisła mokra, dziwnie lepka mgła, tak gęsta, że przez okno nie było widać gór ani lasu, ani nawet ogrodu, w którym głodzono owczarki niemieckie, wywołując tym coraz większą ich zaciekłość. Edi wyjrzał przez okno — doskonale! Zwykle lubił budzić się wcześnie i słuchać tego, co jego brat mruczy przez sen, w nadziei że będzie to coś nieprzyzwoitego i wstydliwego. Dzisiaj jednak nie miał na to czasu. — Picia, obudź się — powiedział Edi, potrząsając bratem. - Rewelacja... przewodniczący... paskudztwo... - mruknął Picia. Edi potrząsnął nim mocniej. - Obudź się, młotku! Musimy iść! Picia usiadł i starł senność z oczu. — Pośpiesz się i ubierz! - powiedział Edi, rzucając bratu mundurek szkolny*. - Jest mgła. Jeśli dostaniemy się do lasu... * Połączenie głupoty i kłopotów finansowych sprawiło, że Picia był wyrzucany z każdej prywatnej szkoły w kraju. W końcu trafił do szkoły dla psów, z której go jednak wydalono, gdy 20 - Nie, Edi — przerwał mu stanowczym tonem Picia. — Obiecałem Zuzce, że będzie mogła napisać podziękowanie. - Picia dotrzymywał słowa, nieważne, jak idiotyczne się to słowo okazywało. Edi upadł, obrócił się i wrzasnął w poduszkę, wierzgając nogami w bezsilnej wściekłości. - Nie martw się - powiedział Picia, poklepując go po plecach. - Pójdzie jak po maśle. Na pewno gdzieś tu znajdzie się koń z łękami. A wiesz, jak to mówią: „Gdzie koń z łękami, tam i papier listowy". - Tak mówią? A mówią też: „Przygotuj się na zgnojenie przez szalonego naukowca, bo rodzice wynajęli cię jak wolny pokój?". Picia zamyślił się. - Nie - powiedział. - Nie wydaje mi się, żeby tak mówili.
- Sam zaczniesz tak mówić. Nm dzieci zieci zdążyły poszukać ekwipunku przydatnego w ucieczce, musiały zjeść śniadanie ze swoim „dobroczyńcą" w mrocznej jadalni na dole. Nie było to zbyt miłe, jako że młodzi Perversie mocno postanowili nic nie jeść ani pić, a profesor równie mocno postanowił rozpocząć swoje eksperymenty. Twarz naukowca coraz bardziej pochmurniała, a dzieci wciąż wypluwały i wyrzucały potrawy i napoje, pojawił się na rozpoczęciu roku w kapeluszu słomkowym, z kuferkiem i rakietą tenisową. Od tamtej pory Picia żył w świecie fantazji. Obawiając się nieuchronnych skutków społecznych ewentualnej serii zabójstw w wykonaniu brata, po jego powrocie Zuzka uszyła mu „mundurek szkolny", na którym widniał nawet herb w postaci skrzyżowanych piszczeli nad hydrantem. 21 które pani Makbet skrzętnie zastępowała nowymi. Gdy siedzieli już po kostki w odłamkach naczyń i kawałkach jedzenia, profesor uznał swoją porażkę. — A zatem zastosujemy ostrzejsze metody — powiedział, po czym rzucił serwetkę i wymaszerował z pomieszczenia. — Mam nadzieję, że postąpiliśmy właściwie - powiedziała Zuzka. - Profesor wydawał się dość zdenerwowany. — Myślę, że tak — stwierdził Picia. Wskazał roślinę doniczkową, która wcześniej wyglądała normalnie. - Wylałem na nią swoje mleko. Roślina rosła teraz na boki. — Już mnie tu nie ma — oznajmił Edi. Wstał i zaczął napinać ścięgna, szykując się do sprintu. — Edi, poczekaj — powiedziała Zuzka. - Co mamy zrobić, kiedy znajdziemy konia z łękami? — A, wy ciągle o tym - mruknął Edi. - Miałem nadzieję, że przez noc w waszych łbach pojawiła się odrobina rozsądku. Teraz widzę, że mój optymizm był żałosny. — Myślę, że będzie nam potrzebny jakiś sygnał - powiedział Picia. — Co powiecie na okrzyk: „Ej, gnojki, znalazłem, kurde, tego pieprzonego...". — Edi! — Zuzka skrzywiła się, zasłaniając uszy Wygódki. — Za późno - zaśpiewała radośnie Wygódka. - I tak już wcześniej to wszystko słyszałam. Nie macie pojęcia, jak to jest na placu zabaw. — W jej głosie pobrzmiewała nutka zmęczenia życiem. — Może głos ptaka? - podsunął Picia. — Ja będę naśladował orła. Zuzka, ty możesz być gołębiem, Edi, ty sową, a Wygódka... Wygódko, znasz jakieś głosy ptaków? 22 - Może kura? - zaproponował Edi. Wiedział, że jest złośliwy, ale skoro alternatywą było poduszenie ich wszystkich w łóżkach, rozpierała go energia. - To musi wystarczyć - stwierdził Picia. — Jeśli ktoś was zatrzyma, powiedzcie, że szukacie łazienki. Edi, słuchasz? -Nie. - Dobra - powiedział Picia, który też nie słuchał. - Zaczynajmy. Dzieci rozdzieliły się, chcąc pokonać większy dystans i dodać akcji dramatyzmu. Choć z powodu wieku budynku całe skrzydła co rusz waliły się w gruzy, dom wciąż był ogromny. Gdy koszty utrzymania rezydencji stały się zbyt wysokie, profesor próbował przekazać ją władzom, te jednak odmówiły. Przeklinając wygórowaną cenę dynamitu, profesor zaczął wpuszczać turystów. Przez pół roku nabrał takiego niesmaku do bliźnich, że przekształcenie domu przodków w pilnie strzeżony ośrodek pseudomedycznych tortur wydawało się logiczne. Podobnie jak Edi, profesor był człowiekiem pełnym pasji - o ile przez „pasję" rozumiemy łatwość wpadania w gniew. Rezydencja stanowiła labirynt wyłożonych drewnem korytarzy, ozdobionych jedynie pociemniałymi portretami wspaniałych przodków. (Każdy z antenatów profesora miał imponujące bokobrody, nawet kobiety). Tu i ówdzie, ku wielkiej uciesze Pici, stały zbroje. Wszystkie były boleśnie podziurawione i wyszczerbione, co wskazywało, że przodkowie profesora albo byli marnymi wojownikami, albo bezwstydnie okradali zwłoki. Budynek był pełen zabawnych, krótkich korytarzy i schodów, które prowadziły donikąd, a co trzecie drzwi otwierały 23 - Może kura? — zaproponował Edi. Wiedział, że jest złośliwy, ale skoro
alternatywą było poduszenie ich wszystkich w łóżkach, rozpierała go energia. - To musi wystarczyć - stwierdził Picia. - Jeśli ktoś was zatrzyma, powiedzcie, że szukacie łazienki. Edi, słuchasz? -Nie. - Dobra - powiedział Picia, który też nie słuchał. — Zaczynajmy. Dzieci rozdzieliły się, chcąc pokonać większy dystans i dodać akcji dramatyzmu. Choć z powodu wieku budynku całe skrzydła co rusz waliły się w gruzy, dom wciąż był ogromny. Gdy koszty utrzymania rezydencji stały się zbyt wysokie, profesor próbował przekazać ją władzom, te jednak odmówiły. Przeklinając wygórowaną cenę dynamitu, profesor zaczął wpuszczać turystów. Przez pół roku nabrał takiego niesmaku do bliźnich, że przekształcenie domu przodków w pilnie strzeżony ośrodek pseudomedycznych tortur wydawało się logiczne. Podobnie jak Edi, profesor był człowiekiem pełnym pasji - o ile przez „pasję" rozumiemy łatwość wpadania w gniew. Rezydencja stanowiła labirynt wyłożonych drewnem korytarzy, ozdobionych jedynie pociemniałymi portretami wspaniałych przodków. (Każdy z antenatów profesora miał imponujące bokobrody, nawet kobiety). Tu i ówdzie, ku wielkiej uciesze Pici, stały zbroje. Wszystkie były boleśnie podziurawione i wyszczerbione, co wskazywało, że przodkowie profesora albo byli marnymi wojownikami, albo bezwstydnie okradali zwłoki. Budynek był pełen zabawnych, krótkich korytarzy i schodów, które prowadziły donikąd, a co trzecie drzwi otwierały 23 się na ceglaną ścianę z napisem „Buuu!". Był to bez wątpienia najdziwniejszy dom, jaki dzieci kiedykolwiek widziały, a przy tym najbardziej zakurzony. Gosposia profesora Ber-ke, pani Makbet, nie miała czasu, zajęta zmywaniem z rąk plam niewidzialnej krwi. Nikt nie zaprzątał sobie głowy wytłumaczeniem Wygódce, co to jest koń z łękami, a zatem, łażąc z pokoju do pokoju, miała w głowie obraz cierpiącego na biegunkę kuca szetlandzkiego, na jakim jeździła zeszłego lata. Niesamowite, jak bardzo stary mebel przykryty prześcieradłem mógł przypominać konia, przynajmniej dla osłabionej głodem ośmiolatki. Po zwiedzeniu pięciu pomieszczeń i znalezieniu w nich tylko pleśni i rozczarowania Wygódka miała kłopoty z koncentracją z powodu burczenia w brzuchu. Następny pokój, do którego zajrzała, wydawał się pusty, jeśli nie liczyć wielkiej szafy. Był to zwykły pokój, nieróż-niący się od pięciu poprzednich... a jednak Wygódka została w nim dłużej. Gdy jej oczy przywykły do ciemności, zobaczyła także króliczą norkę, lustro, peron 9 i 3/4, a także leżący w kącie, niewielki teserakt. Wygódka uznała, że szafa jest wystarczająco duża dla stojącego na tylnych nogach kuca... Drzwi otworzyły się z łatwością, zupełnie jakby dziewczynka miała wejść do środka. Weszła, pamiętając, by drzwi zostały lekko uchylone. Wygódka wiedziała, że zatrzaśnięcie się w szafie to głupota, ale, jak lubił mówić Edi, „głupoty były specjalnością Wygódki". Tylko w ostatnim roku weszła do porzuconej lodówki, opuściła się do studni, a nawet znalazła się bez biletu w komorze podwozia samolotu, lecącego do holenderskich Indii Wschodnich. Zatrzaskiwanie się w cuchnących, 24 przenośnych toaletach stanowiło jej ulubione zajęcie, co zainspirowało Ediego do nadania jej przezwiska „Wygódka". Wewnątrz szafy Wygódka rozejrzała się. Snop światła ukazał nie konia, tylko najdziwniejszą garderobę, jaką dziewczynka w życiu widziała. Były to hipisowskie insygnia najlepszego sortu: satynowe marynarki w stylu sierżanta Peppera, koszulki z koralikami, peleryny z czarnego aksamitu i psychodeliczne, wełniane ubrania w kolorowe prążki. Zbadała jedną z satynowych marynarek, przeszukała kieszenie i znalazła kostkę cukru. - Doskonale! - powiedziała cicho Wygódka. Tam, gdzie były kostki cukru, często były także kuce. Wygódka rozsunęła ubrania i weszła głębiej. On musi tu gdzieś być, pomyślała, wyciągając ręce, by na niego nie wpaść. - Kucyku, kucyku, kucyku... — wołała półgłosem. - Jeśli nie wyjdziesz, zjem twój cukier... - zagroziła.
Poczekała dwie sekundy, nasłuchując rżenia albo odgłosów świadczących o problemach gastrycznych. Nie usłyszawszy ani jednego, ani drugiego, wsunęła kostkę cukru do ust. Była zadowolona, że tak zrobiła. Dzięki tej odrobinie jedzenia poczuła się lepiej. Jaka ogromna szafa, pomyślała, gdy ściany zaczęły chwiać się i wyginać. Jej stopa natrafiła na coś twardego i Wygódka sięgnęła w dół, by sprawdzić, co to takiego. Była to duża butelka z brązowego szkła z pożółkłą etykietą, na której z trudem można było odczytać „1000x ekstrakt ze skórki bananowej, Hotel Eel Pie Island, ok. 1966". A pod spodem dopisane drżącą ręką: „Uwaga! Strasznie mocne, gościu". Gdy patrzyła na etykietę, butelka zmieniła się w jeża w meloniku. Wygódka odłożyła go delikatnie. 25 — Zuzka zawsze mówi, że powinniśmy być mili dla zwierząt — powiedziała Wygódka, gdy jeż zmykał, mamrocząc coś po francusku. Z poczuciem winy pomyślała o biednym koniku polnym, któremu w zeszłym tygodniu Picia wyrwał nogi. Zobaczyła go wyraźnie w swoim umyśle, okaleczonego, w pyle, machającego kikutami, wydającego krzyk niesłyszalny dla ludzkich uszu. Zastanawiała się, czy powinna była zatrzymać tego jeża. Może by się jeszcze przydał. Nie mogła sobie przypomnieć, czy jeże są jadowite, czy nie. — Co ja robiłam? A, tak, szukałam konia. — Wygódka ruszyła dalej. - Kucyku, kucyku, kucyku... - wołała, dostrzegając przy tym, że ciemność w szafie stała się nagle bardzo b-mollowa. Nagle Wygódka zauważyła, że tym, co szoruje po jej dłoniach i twarzy, nie są naturalne tkaniny i wiktoriańskie stroje swingującego Londynu, lecz kolczasta roślinność. — Oo uuuuu - powiedziała Wygódka, zataczając się. Z przodu zobaczyła światło, które dla poszatkowanego umysłu Wygódki było bez cienia wątpliwości Bogiem. Odwróciła się, by rzucić się do ucieczki. Jeśli Bóg był choć po części taki, jak mówili mama i tata, nie chciała go spotkać. Potem jednak potknęła się i to dało jej chwilę do namysłu. On i tak jest wszędzie i pewnie już wie o koniku polnym, pomyślała, więc równie dobrze mogę podejść i się przywitać. Tym Wygódka udowodniła, że jest rozsądną dziewczynką (jeśli nie liczyć palącej żądzy, by odwalić kitę). W końcu, jak często można spotkać Wszechmogącego? On wiele podróżuje i nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach trudno się do Niego dostać. 26 — Zuzka zawsze mówi, że powinniśmy być mili dla zwierząt — powiedziała Wygódka, gdy jeż zmykał, mamrocząc coś po francusku. Z poczuciem winy pomyślała o biednym koniku polnym, któremu w zeszłym tygodniu Picia wyrwał nogi. Zobaczyła go wyraźnie w swoim umyśle, okaleczonego, w pyle, machającego kikutami, wydającego krzyk niesłyszalny dla ludzkich uszu. Zastanawiała się, czy powinna była zatrzymać tego jeża. Może by się jeszcze przydał. Nie mogła sobie przypomnieć, czy jeże są jadowite, czy nie. — Co ja robiłam? A, tak, szukałam konia. — Wygódka ruszyła dalej. — Kucyku, kucyku, kucyku... — wołała, dostrzegając przy tym, że ciemność w szafie stała się nagle bardzo b-mollowa. Nagle Wygódka zauważyła, że tym, co szoruje po jej dłoniach i twarzy, nie są naturalne tkaniny i wiktoriańskie stroje swingującego Londynu, lecz kolczasta roślinność. — Oo uuuuu — powiedziała Wygódka, zataczając się. Z przodu zobaczyła światło, które dla poszatkowanego umysłu Wygódki było bez cienia wątpliwości Bogiem. Odwróciła się, by rzucić się do ucieczki. Jeśli Bóg był choć po części taki, jak mówili mama i tata, nie chciała go spotkać. Potem jednak potknęła się i to dało jej chwilę do namysłu. On i tak jest wszędzie i pewnie już wie o koniku polnym, pomyślała, więc równie dobrze mogę podejść i się przywitać. Tym Wygódka udowodniła, że jest rozsądną dziewczynką (jeśli nie liczyć palącej żądzy, by odwalić kitę). W końcu, jak często można spotkać Wszechmogącego? On wiele podróżuje i nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach trudno się do Niego dostać. 26
Wygódka weszła w śnieg - śnieg?! - i po dziesięciu krokach znalazła się w lesie. Znowu na chwilę opuściła ją odwaga. Potem jednak obejrzała się i zobaczyła daleko w tyle smużkę światła płynącą z otwartych drzwi szafy. W nietypowym przypływie rozsądku, który spokojnie możemy przypisać działaniu narkotyków, zostawiła drzwi lekko uchylone. (Wszystkie dzieci powinny wiedzieć, że głupotą jest zamykanie się w szafie, a ich rodzice powinni wiedzieć, że kupując książki to opisujące, automatycznie zyskali prawo pozwania do sądu autora, który tak czy owak ma nadzwyczaj dobrych prawników). Wygódka, podniesiona na duchu, szła dalej. Po dziesięciu minutach zdała sobie sprawę, że światło, które widziała, nie było Bogiem, tylko najzwyklejszym sygnalizatorem ulicznym, błyskającym w zaśnieżonym lesie na czerwono, pomarańczowo i zielono. Usmażona świadomość dziewczynki uznała ten fakt za coś najbardziej naturalnego pod słońcem. Wygódka wyciągnęła rękę i dotknęła zimnego metalu. Gdy już miała go polizać, usłyszała zbliżające się kroki. Na pierwszy rzut oka wydało się jej, że to kucyk idący na tylnych nogach. Ale gdy się zbliżył, stwierdziła, że to znacznie silniejsze stworzenie - wyglądało jak kozioł, który zachowuje się jak człowiek. Czy mama i tata nie mówili jej, że kozły to symbol Szatana? A może chodziło o trójbarwne koty? Zmarszczyła nos. Czymkolwiek było stworzenie, bez wątpienia pochodziło z Francji. To wyjaśniało szpiczastą bródkę, ale co z tymi różkami? Szatan - na pewno Szatan! — niósł kilka paczek, zapewne były to przeklęte dusze skazane na Piekło. Wygódka stwierdziła, że jej wędrówka zamienia się w koszmar, ale 27 za wszelką cenę postanowiła nie ulegać przerażeniu. Schowam się za tym sygnalizatorem, pomyślała, i przyjrzę mu się dokładniej. Stwór, skupiony na swoich obowiązkach i gęsto padającym śniegu, przeszedł tuż obok niej. Gdy j ą minął, Wygódka zobaczyła coś, czego miała już nigdy nie zapomnieć. Choć z przodu wyglądał jak kozioł i był porośnięty wełnistą sierścią, z tyłu okazał się sflaczałym, siwym mężczyzną w średnim wieku. Dziewczynka, patrząc z przerażeniem na trzęsące się pośladki, usłyszała, jak stwór mruczy coś do siebie. - Masz ci los! — Spojrzał na swój kieszonkowy zegarek. -Spóźnię się! Wygódka nie mogła się powstrzymać. Oburzona, wyszła zza sygnalizatora i krzyknęła: - Ej! To jest z innej książki! Faun był tak zaskoczony widokiem Wygódki, że na śnieg trysnął strumyczek złotego moczu. - Jezu Chryste! — wykrzyknął faun, rozrzucając paczki. ROZDZIAŁ 2 - Naruszenie praw autorskich to nie żart - powiedziała Wygódka z takim naciskiem, na jaki tylko było stać dziewczynkę jej postury. - Poza tym powinien pan bardziej uważać na paczki. Nigdy nie wiadomo, czy to nie dzieci. Faun popatrzył na nią ze zdziwieniem. - Wysłane na wieś. - Jeszcze większe zdumienie. - Z powodu wojny! Bombardowania. Na pewno nie widział pan bombardowań? Faun wzruszył ramionami. -Widocznie rozmawiał pan z moim bratem Edim -warknęła Wygódka. - Nienawidzę go. - Nie mam pojęcia, o czym gadasz - powiedział faun, kopiąc śnieg, by ukryć ślad po swoim małym wypadku. -Tak czy owak, mlecze nie będą mi rozkazywać. Tym razem to Wygódka okazała zdumienie. - To oczywiste: jesteś mleczem - stwierdził faun. Poklepał się po głowie. - Żółty na górze. 29 Wygódka z niedowierzaniem otworzyła i zamknęła usta, po czym prychnęła: - Nie jestem kwiatem, tylko dziewczynką! Faun wciągnął w nozdrza mroźne, zimowe powietrze. - A za cholerę! We wszystkich moich książkach piszą, że dziewczynki to sama słodycz. A ty pachniesz jak karton mleka otwarty rok temu. Wygódka, która nie przepadała za prysznicami i dość często zapominała zmienić bieliznę, mocno się zaczerwieniła. - Nie jestem produktem mleczarskim! - mruknęła. — Jestem dzieckiem! Nazywam się
Wygódka! - Jesteś może telefonem komórkowym? Technika działa cuda. Wygódka, nieprzywykła do sytuacji, w której to ona jest mądrzejsza, zaczęła tupać nogami o śnieg. - Nie! Nie! Nie! Jestem dziewczynką, dzieckiem, istotą ludzką! Oczy fauna zrobiły się okrągłe. - Córka Steve'a? Naprawdę? - Dość niespodziewanie zaczął nucić Werę in the Money. - Córka kogo? - spytała Wygódka. - Córka Steve'a, wiesz, Atom i Steve*. Dziwne, że nie brały w tym udziału żadne kobiety, ale w końcu to twój mit o stworzeniu, a nie mój — powiedział faun. — Właściwie to Steve nie jest taki zły. Gdybyś pochodziła z pewnych * Przeciwnicy małżeństw homoseksualnych w krajach anglosaskich mawiają: „God madę Adam and Eve, not Atom and Ste-ye", czyli „Bóg stworzył Adama i Ewę, a nie Atoma i Steve'a" (przyp. tłum.). 30 plemion afrykańskich, nazwałbym cię „Córką Orzecha Kokosowego". - Wyglądam na Afrykankę? - spytała Wygódka. - Nie ma się co oburzać - odparł faun. - Zająłem się po prostu religioznawstwem porównawczym. Ta dziedzina na pewno nie każdemu odpowiada, ale jest nieszkodliwa. Wskazałem na podobieństwa pomiędzy ludźmi, na właściwą każdej grupie potrzebę stworzenia mitu. Oczywiście osobom spoza grupy mit wydaje się absurdalny, weźmy na przykład żebro! O czymkolwiek mówił ten facet, Wygódka przypuszczała, że rodzicom by się to nie spodobało. - Przynajmniej nie chodzę z gołym tyłkiem - wypaliła. - O, zaczyna się - powiedział faun - wyśmiewanie faktu, że jestem faunem pionowym, a nie poziomym. Myślisz, że chciałem się taki urodzić? Zawstydzona Wygódka nie wiedziała co powiedzieć. - Zdaje się, że mama mnie woła - wykrztusiła w końcu i odwróciła się, by odejść. - Nie, nie, Córko Steve'a, nie idź! - poprosił faun. -Dzidzia potrzebuje nowych butów! Jestem przyjacielem! -Zahaczył jej rękę rączką swojego parasola. Obudowa zsunęła się, ukazując miecz. - Ha, ha, ha! To mój szpikulec! Na śmieci! - Gorączkowo nabił nań kilka spadłych liści. - Nie chcę zrobić ci krzywdy. Nałóż to z powrotem. Dziękuję. Wygódka nie była całkowicie przekonana. - Ci, którzy są przyjaźnie nastawieni, nie komentują zapachów innych ludzi - powiedziała. — Sam nie pachniesz zbyt ładnie. 31 - Przepraszam. Wybacz mi, proszę, Wygódko, Córko Steve'a - powiedział faun, próbując ją oczarować. - Mam ponadprzeciętną inteligencję, ale moje umiejętności społeczne pozostawiają wiele do życzenia. Słyszałaś o zespole Aspergera? - Nie - przyznała Wygódka. Rozmowa z faunem przypominała marsz przez głębokie błoto, które wsysa kalosze. -Proszę się nie obrażać, ale zastanawiam się, czy angielski to pański pierwszy język. - Naprawdę? Niewiele czytasz, prawda? - powiedział faun. — Jej też się nie podoba, że jestem inteligentny. Ona chce, żebym pozostał na swoim miejscu. Dlatego nazywają mnie panem Tumanem. - To niezbyt miłe - stwierdziła Wygódka. - Mój brat Edi nazywa mnie „Wygódką". Nigdy mi nie wytłumaczył, dlaczego. - Ach, dręczenie przez innych - powiedział faun, wysuwając kopyto. - Najlepsze spoiwo rodzącej się przyjaźni. Pan Tuman, do usług. Wygódka spojrzała na jego kopyto. - Miło pana poznać, panie Tumanie. - Jak trafiłaś do Blarnii? - spytał pan Tuman. - Do Blarnii? To tak nazywa się tylny ogród profesora? - Cała ta kraina to Blarnia - wyjaśnił faun. - Od świateł ulicznych w zachodnim lesie do wielkiego zamku Kar Mel na wschodzie. Na południu graniczy z Oz, na zachodzie ze Śródziemiem, a na północy z Bujdostanem. - Prze... przeszłam przez szafę *- powiedziała Wygódka. Pan Tuman popatrzył na nią z niedowierzaniem. - Wlazłaś tu przez szafę? - spytał. - Co ty, na haju jesteś?
32 Wygódka znów nie wiedziała co na to odpowiedzieć. Nastąpiła chwila milczenia. Pan Tuman stał, leniwie kreśląc na śniegu rozdwojonym kopytem symbol funta. - Chyba lepiej już pójdę... - powiedziała Wygódka. -Muszę znaleźć konia z łękami... — Czekaj! — przerwał jej pan Tuman. — A może pójdziemy do mnie? Na herbatę! I ciasto! Tylko tyle. Nie chodzi o kidnaping ani nic takiego. Bua, ha, ha, ha! W złowieszczym rechocie pana Tumana było coś, co dodało dziewczynce otuchy. - Co to jest „kidnaping"? - spytała. — Wytłumaczę po drodze - odparł pan Tuman, rzucając paczki w zaspę i łapiąc Wygódkę za rękę. - Powiedz, czy naprawdę jesteś taka słodka? Gdy tak szli przez las, pan Tuman robił co w jego mocy, by zneutralizować nieomylny instynkt Wygódki do samozagłady. Podczas krótkiej drogi do jego domu dziewczynka niemal zleciała z urwiska, bez powodzenia próbowała obudzić niedźwiedzia z hibernacj i i o mały włos nie wpadła do opuszczonej kopalni srebra. W końcu, na dnie niewielkiego zagłębienia, pan Tuman skręcił nagle w bok, j akby zamierzał wej ść prosto w duży głaz. I to właśnie zrobił. Otumaniony, prze-pełzł bez celu jakieś trzy metry, aż natrafił na ukryte wejście, w sam raz dla niewielkiego stworzenia (albo dziewczynki). - Nigdy nie mogę go znaleźć, o ile nie jestem lekko oszołomiony - przyznał. Wnętrze było suche i przytulne, a wystrój przywodził na myśl jednocześnie profesora z Oksfordu i biblijnego pustelnika. W grocie niewiele było luksusów, jeśli nie liczyć dziesiątek regałów z książkami i niewielkiego, napędzanego 33 parą odtwarzacza DVD. Na podłodze leżał dywan i stały dwa małe krzesła. — Jedno dla mnie - powiedział pan Tuman - a drugie dla mojej zdobyczy... ee, przyjaciółki! Chciałem powiedzieć: przyjaciółki. — Dziękuję - powiedziała Wygódka, siadając. Już się rozgrzała i w jej nozdrza wdarła się duszna woń jaskini, zapach kogoś, kto w połowie jest porośnięty sierścią i nie zażywa kąpieli. Nagle poczuła, jak bardzo jest głodna, i zaczęła się zastanawiać, czy nieuprzejme byłoby poproszenie, by ogolił sobie kopyto i upitrasił trochę żelatyny. Gdy pan Tuman parzył herbatę, oczom Wygódki raz po raz ukazywał się niemiły widok jego nagiego tyłka. Zawstydzona, odwróciła się, by popatrzeć na książki na półkach. Wyciągnęła tę pod tytułem Nie tylko cukierki: jak zwabić współczesne, przemądrzałe nieletnie, ale nie było w niej żadnych obrazków. Potem otworzyła Kidnaping, czyli porywanie dzieci, ale ta książka okazała się jeszcze nudniejsza. Wygódka odłożyła ją na półkę i rozejrzała się. Zauważyła obraz olejny przedstawiający grupkę faunów przy partii pokera. — Wiem, że to kicz - przyznał pan Tuman. - Ale jest na nim mój ojciec, trzeci od lewej. — To miło — powiedziała Wygódka beznamiętnym tonem. Potem jej wzrok padł na powieszoną na ścianie tabliczkę z napisem WSPÓŁPRACOWNIK MIESIĄCA. Pan Tuman zrobił przerażoną minę, ale potem wziął się w garść. — To tylko żart! Ta nagroda nie jest prawdziwa! Jak mogłaby być? To idiotyzm. Mały, żałosny, stuprocentowy żart, który przygotowali moi koledzy z pracy. Jako żart. 34 parą odtwarzacza DVD. Na podłodze leżał dywan i stały dwa małe krzesła. — Jedno dla mnie — powiedział pan Tuman — a drugie dla mojej zdobyczy... ee, przyjaciółki! Chciałem powiedzieć: przyjaciółki. — Dziękuję - powiedziała Wygódka, siadając. Już się rozgrzała i w jej nozdrza wdarła się duszna woń jaskini, zapach kogoś, kto w połowie jest porośnięty sierścią i nie zażywa kąpieli. Nagle poczuła, jak bardzo jest głodna, i zaczęła się zastanawiać, czy nieuprzejme byłoby poproszenie, by ogolił sobie kopyto i upitrasił trochę żelatyny. Gdy pan Tuman parzył herbatę, oczom Wygódki raz po raz ukazywał się niemiły widok jego nagiego tyłka. Zawstydzona, odwróciła się, by popatrzeć na książki na półkach. Wyciągnęła tę pod tytułem Nie tylko cukierki: jak zwabić współczesne, przemądrzale nieletnie, ale nie było w niej żadnych obrazków. Potem otworzyła Kidnaping, czyli porywanie dzieci, ale ta książka okazała się jeszcze nudniejsza. Wygódka odłożyła ją na półkę i rozejrzała się. Zauważyła obraz
olejny przedstawiający grupkę faunów przy partii pokera. — Wiem, że to kicz — przyznał pan Tuman. - Ale jest na nim mój ojciec, trzeci od lewej. -To miło - powiedziała Wygódka beznamiętnym tonem. Potem jej wzrok padł na powieszoną na ścianie tabliczkę z napisem WSPÓŁPRACOWNIK MIESIĄCA. Pan Tuman zrobił przerażoną minę, ale potem wziął się w garść. — To tylko żart! Ta nagroda nie jest prawdziwa! Jak mogłaby być? To idiotyzm. Mały, żałosny, stuprocentowy żart, który przygotowali moi koledzy z pracy. Jako żart. 34 - O. A gdzie pan pracuje? - spytała. - Eee... Nazwa mi umknęła... - wyjąkał pan Tuman. -W Departamencie... czegoś tam... Czego sobie życzysz do herbaty? Cukru? Cytryny? Kropel odurzających? Cokolwiek było w herbacie, spełniło swoje zadanie. Głodna Wygódka nie zwróciła uwagi na lekko chemiczny posmak ani na fakt, że z ciastek wystają małe, czarne kapsułki. Pan Tuman nie jadł, siedział tylko rozparty na krześle, trzymając rozdwojone kopyta razem, i cicho chichotał do siebie. Dziewczynka na to nie zważała. Uznała, że więcej zostanie dla niej. Gdy ona się objadała, pan Tuman opowiadał cudowne historie o życiu w Blarnii. Mówił o nocnych zabawach, podczas których driady, druidzi i droidy wychodzili, by zagrać w badmintona odbezpieczonym granatem ręcznym. Mówił o Białym Rogaczu, spełniającym życzenia, jeśli się go złapało. Opowiadał, że Rogacz jest już stary i niespecjalnie stara się uciec. Że złapali go już wszyscy w Blarnii, włącznie z pewnym paralitykiem, a Rogacz nigdy nie sprecyzował, że nie można wykorzystać jedynego życzenia po to, by ¦LażjcTyć sobie więcej życzeń. A zatem każdy mieszkaniec Blarnii miał nieskończoną liczbę życzeń i za każdym razem, gdy wykorzystywał jedno z nich, ktoś znajomy z czystej złośliwości używał swojego, by odwrócić działanie tamtego życzenia. Wszystko było równie ponure i paskudne, jak przed pojawieniem się Rogacza, tyle że teraz obwiniano się o to nawzajem, więc wszelkie urazy były na porządku dziennym. - To jakby żyć w cholernym opowiadaniu O. Henry'ego.— Pan Tuman westchnął. - Córko Steve'a, jak ciastka? 35 - Mmmfff-mmffff- odparła Wygódka, wpychając sobie do ust dwie kolejne sztuki. - Zawsze zdają egzamin. Wziąłem przepis z książki kucharskiej Marylin Monroe. Pan Tuman zaczął jej opowiadać o ostatnim pobycie Bachusa w Blarnii, kiedy to wszyscy zalali się w trąbę i nosili na głowach pachołki drogowe, nagle jednak przerwał, jakby przypominając sobie cel wizyty dziewczynki. — Jak się czujesz? — spytał. — Odurzona? — Nie — zaprzeczyła Wygódka, wycierając kawałkiem ciastka ostatnią odrobinę dżemu malinowego. Włożyła kęs do ust, po czym głośno beknęła. Pan Tuman potarł policzek i zmarszczył czoło, lecz potem jego rysy znowu się rozluźniły. - Teraz przyda nam się chyba - powiedział - trochę muzyki. - Podszedł do odtwarzacza DVD. - Odtwarza też płyty CD — oznajmił, gmerając przy urządzeniu. - Trzeba chwilkę poczekać, aż kocioł zacznie działać. Trzydzieści minut później po przytulnej jaskini poniosła się zdumiewająca muzyka. Nie przypominała niczego, co Wygódka do tej pory słyszała. — Po twojej minie widzę, że nie znasz Jethro Tuli - stwierdził pan Tuman. - Większość muzyki rockowej wydaje mi się taka... jałowa, intelektualnie rzecz ujmując. Ale to... posłuchaj tego fletu! — Potem zaśpiewał wraz z wokalistą: -Siedzi na ławce w parku, patrzy na dziewczynki i ma złe zamiary! Hej, Aqualung! Wygódka nie wiedziała, co na to powiedzieć, więc po prostu siedziała z uśmiechem i próbowała nie zwracać uwagi na nagłe dudnienie w swoim brzuchu. Pan Tuman 36 - Mmmfff-mmffff- odparła Wygódka, wpychając sobie do ust dwie kolejne sztuki. - Zawsze zdają egzamin. Wziąłem przepis z książki kucharskiej Marylin Monroe. Pan Tuman zaczął jej opowiadać o ostatnim pobycie Bachusa w Blarnii, kiedy to wszyscy zalali się w trąbę i nosili na głowach pachołki drogowe, nagle jednak przerwał, jakby przypominając sobie cel wizyty dziewczynki. - Jak się czujesz? - spytał. — Odurzona? - Nie - zaprzeczyła Wygódka, wycierając kawałkiem ciastka ostatnią odrobinę
dżemu malinowego. Włożyła kęs do ust, po czym głośno beknęła. Pan Tuman potarł policzek i zmarszczył czoło, lecz potem jego rysy znowu się rozluźniły. - Teraz przyda nam się chyba - powiedział - trochę muzyki. — Podszedł do odtwarzacza DVD. - Odtwarza też płyty CD - oznajmił, gmerając przy urządzeniu. - Trzeba chwilkę poczekać, aż kocioł zacznie działać. Trzydzieści minut później po przytulnej jaskini poniosła się zdumiewająca muzyka. Nie przypominała niczego, co Wygódka do tej pory słyszała. - Po twojej minie widzę, że nie znasz Jethro Tuli - stwierdził pan Tuman. - Większość muzyki rockowej wydaje mi się taka... jałowa, intelektualnie rzecz ujmując. Ale to... posłuchaj tego fletu! - Potem zaśpiewał wraz z wokalistą: -Siedzi na ławce w parku, patrzy na dziewczynki i ma złe zamiary! Hej, Aqualung! Wygódka nie wiedziała, co na to powiedzieć, więc po prostu siedziała z uśmiechem i próbowała nie zwracać uwagi na nagłe dudnienie w swoim brzuchu. Pan Tuman 36 najwyraźniej czekał, aż dziewczynka coś zrobi, ona jednak nie miała pojęcia, co by to miało być. - Niesamowite... zdaje się, że szkliste oczy to u niej norma - powiedział, na poły do siebie. - Pora wytoczyć ciężkie działa. Wyciągnął z kieszeni śmieszny, mały flet, zrobiony ze słomki, i zaczął przygrywać do muzyki z odtwarzacza. Przy tych dźwiękach Wygódka miała ochotę płakać, śmiać się, krzyczeć i wymiotować jednocześnie, przede wszystkim jednak wymiotować. Pierwszy raz przyszło jej do głowy pytanie, czy w tej jaskini zbudowano WC. - No i co? Organizm tej dziewczynki musi być z żelaza., pomyślał faun. Wygłupiając się i pocąc, zaczął odstawiać najlepszą parodię lana Andersona, na jaką było go stać. Ten numer na imprezach zawsze wywoływał śpiączkę. Jeśli to nie podziała, to już nie wiedział co... Nie działało. Nagle pan Tuman ryknął. Jego wielkie brązowe oczy wypełniły się łzami, a jeszcze większe nozdrza glutami, po czym wszystko to wyleciało na zewnątrz, jakby ktoś nacisnął przycisk „eject" na jego twarzy. Z fauna lało się niczym z zepsutego, włochatego kranu i wkrótce jego bródka ociekała łzami i śluzem. Wyglądało to nadzwyczaj nieciekawie. — Oj, panie Tumanie — odezwała się Wygódka. — Proszę wziąć się w garść. Zaczynam się marnie czuć. Pan Tuman przestał płakać, zupełnie jakby ktoś zakręcił zawór. — Naprawdę? — spytał pełnym nadziei głosem. — Czy określiłabyś swój stan jako przedzawałowy? 37 - Nie - odparła dziewczynka, nie wiedząc, co to znaczy. Znowu zaczął się szloch. - Och, marny ze mnie faun - beczał pan Tuman. - Popatrz na mnie, córko Steve'a... - Staram się nie patrzeć — mruknęła. — Proszę się nie odwra... o, Boże... - Uwierzysz, że jestem takim faunem, który spotyka w lesie niewinną dziewczynkę, udaje przyjaciela i zaprasza ją do swojego domu tylko po to, by podać nafaszerowane narkotykami smakołyki, a potem przekazać j ą Niemałej Czarownicy? - Nie - odparła Wygódka z naciskiem. - Nie zrobiłby pan tego. Nigdy by pan tego nie zrobił. - Ale zrobiłem. - Oj, panie Tumanie, niech pan przestanie opowiadać bzdury! - Parsknęła śmiechem. - Wydaje mi się, że znam się na ludziach i... - Co za kretynka — mruknął faun w swoją chusteczkę, głośno wydmuchując nos. - Robię to właśnie teraz. Porywam cię. Zdziwiona dziewczynka obejrzała się za siebie. - Do kogo pan mówi? — spytała. - Do ciebie, Wygódko — odparł. Wygódka znowu się obejrzała. - To znaczy, że za mną stoi ktoś, kto nosi takie samo imię, jak ja? Co za zbieg okoliczności! - Nie! Tylko ty i ja — powiedział pan Tuman, wskazując na siebie i dziewczynkę. - Jesteśmy tu sami.
- Dziwne - stwierdziła Wygódka. - Widocznie się zdematerializowałam i pan Tuman myśli, że mnie nie ma. Tymczasem pojawił się tu ktoś inny o imieniu Wygódka... 38 Może to uczestniczka bombardowań?! — Zaczęła szukać swojego niewidzialnego, niemieckiego sobowtóra. -Wyłaź, paskudo! Chcę wrócić do domu, do Londynu! — Przewróciła regał z książkami. — Stój. Co wyprawiasz z moim domem? Przestań! Wygódka wyjęła swój nóż do masła i zaczęła drążyć dziurę w kanapie pana Tumana. Faun rzucił się na nią z krzykiem. Złapał ją i wrzasnął: — Nie zdematerializowałaś się! To ciebie porywam! Nastąpiło dłuższe milczenie. — Nie rozumiem - stwierdziła. - Słuchaj. Musisz mnie posłuchać, inaczej akcja tej książki nigdy nie ruszy do przodu - powiedział faun. - Niemała Czarownica to zła wiedźma, która objęła władzę w Blarnii i sprawiła, że bez przerwy panuje tu zima. Też bym nie znosił lata, gdybym ważył tyle, co ona. - Wygódka otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale pan Tuman nawijał dalej. - Powiedziała, że jeśli kiedykolwiek spotkam syna Atoma albo córkę Steve'a, mam dokonać kidnapingu... uprowadzić ich... no, złapać, a potem przekazać jej. - Nie rozumiem, co to ma wspólnego ze mną - stwierdziła Wygódka. W brzuchu dudniło jej coraz głośniej. Wstydziła się, ale musiała zapytać: - Ma pan jakiś nocnik? Pan Tuman od razu .wiedział, co się szykuje, i chciał, by Wygódka znajdowała się jak najdalej od jego dobytku, kiedy to nastąpi. - Chodź, idziemy - powiedział, ciągnąc ją za rękę. - Nie pozwolę ci zapaskudzić mojej jaskini. Prawie się udało. Pierwsze krople spryskały wycieraczkę pana Tumana. Dziewczynka potknęła się w wąskim wyjściu 39 i doznała głośnych torsji. Gdy już opróżniła żołądek — dość pojemny, jak na ośmiolatkę — faun zażądał, by oddała swoją chusteczkę do nosa. — Nie zamierzam marnować na ciebie dobrego, irlandzkiego lnu — powiedział, biorąc podany kawałek materiału i szorując wycieraczkę. Wygódka zwracała nafaszerowane barbituranami wypieki, a pan Tuman sprzątał, wymieniając po kolei wszystko, co zrobiłaby mu Niemała Czarownica, gdyby puścił dziewczynkę wolno. — Najpierw zrobiłaby mi pokrzywkę, potem strzeliła blachę, potem podciągnęła gacie... zrobiła ci to kiedyś? To okrutne. Dwa tygodnie smarowania klejnotów maścią, jeśli masz szczęście! - Wygódka najwyraźniej skończyła już budować swoją gastryczną wieżę na śniegu. — Chodź z powrotem do środka — nakazał pan Tuman. — Ale, panie Tumanie — powiedziała błagalnym tonem Wygódka. — Nie może pan! Nie można... Faun był zdumiony. Czy ten jej ptasi móżdżek naprawdę w końcu zrozumiał? — Jeszcze nie skończyłam — oznajmiła dziewczynka, po czym dodała kolejną warstwę do parującej sterty. — Pal to licho! — krzyknął pan Tuman. - Nie warto, do cholery! - Znowu złapał małą za rękę i zaczęli iść w stronę sygnalizatora. - Niech zrobi ze mnie curry! Odprowadzę cię z powrotem do świateł, a potem możesz sobie wracać do swojego kredensu, komody, czy skąd tam przyszłaś. — Do szafy - powiedziała, a potem znów zwymiotowała. Pan Tuman musiał odskoczyć, by uniknąć trafienia. — Musimy iść jak najszybciej. Ona ma wszędzie szpiegów... — oznajmił, rozglądając się dookoła. - Wystarczy, że 40 pójdą za rzygami... na pewno czekają mnie łaskotki... ciągnięcie za nos... - Oj, panie Tumanie, wydaje mi się, że ma pan paranoję - powiedziała dziewczynka. - Kto miałby pana ciągnąć za nos? - Cholera jasna! - wybuchnął, gdy doszli do sygnalizatora. - Nie rozumiesz po angielsku, do licha ciężkiego? Zrób coś dla mnie. Idź do domu i więcej tu nie wracaj! Paliło się czerwone światło, więc Wygódka przez jakiś czas stała w miejscu. Potem, gdy zmieniło się na zielone, wróciła do szafy. Co za miłe spotkanie, pomyślała. Zdaje się, że pan Tuman i ja zostaniemy wielkimi przyjaciółmi! ROZDZIAŁ 3
Kiedy Wygódka wypadła z szafy jak torpeda, zastała rodzeństwo przykucnięte na podłodze, z uszami przyciśniętymi do drzwi wychodzących na korytarz. -Wróciłam! Już wróci... - Picia zakrył jej usta swoją krzepką dłonią. - Ćśśś! - syknęła Zuzka, przyciskając palec do ust. - Chowamy się przed profesorem. Próbuje nas zmusić do wzięcia hormonów. Wszyscy nasłuchiwali, jak profesor i pani Makbet chodzą od drzwi do drzwi i nawołują słodkim tonem, po czym klną pod nosem. - Halo? Dzieci? Przypominam, że jesteście prawnie zobowiązani do współpracy... cholerni gówniarze... chytre skur... dzieciaki, chyba chcecie przysłużyć się nauce, prawda? - A czemu? - szepnął gorzko Picia. - Co nauka dla mnie zrobiła? - Co powiesz na to, że pozwoliła ci przebywać wśród ludzi na prawie równych prawach? — odparł Edi. 42 - Posłuchajcie — wydyszała Wygódka. — Wiem, jak możemy uciec! - Czy w grę wchodzi koń z łękami? - szepnął Picia. Nie dość, że jego myśli podążały jedną drogą, to jeszcze droga ta nie była zbyt szeroka. Bezskutecznie postukał w drewnianą podłogę pomieszczenia. - Gdybyśmy zdołali jakoś wykopać dół... - Nie, nie! Nie tak — powiedziała Wygódka. — Możemy przejść przez szafę! - Jaaasne - wyszeptał Edi. - Ma ktoś tabletki Wygódki? Wygódka przyłożyła mu, ale bez większego skutku. - Gdzie się podziewałaś? — spytała surowo Zuzka. - Gdziekolwiek byłaś, masz rzygi we włosach — zadrwił Edi. Wydawało się, że wspiera profesora. Dziwaczne narkotyki sprawiły, że rodzeństwo choć raz było interesujące. Zawsze istniała możliwość zamknięcia ich w klatkach i pobierania opłat za bilety. - Dzieci. Mam dla was fajne czopki - zaśpiewała pani Makbet. Pośladki dzieciaków zwarły się ze strachu. - To magiczne miejsce! - zapiała Wygódka. — Całkiem nowy świat! - Aaahaa... - Zuzka przypomniała sobie sytuację, w której Wygódka poprzednio odkryła „całkiem nowy świat" — w starej lodówce na miejscowym wysypisku. Musiało przyjechać kilku strażaków, by ją wyciągnąć*. * Pomysł Ediego, by wysadzić drzwiczki fajerwerkami, nie zdał egzaminu. Lodówka tylko mocno się rozgrzała. 43 - To jeszcze nic - szepnął Edi. - Rano znalazłem w swoim pępku drogę na Saturna. A do mojego nosa przyczepiła się cała rzeczywistość alternatywna. Edi dobrze wiedział, że nie należy drażnić Wygódki, która nawet w najlepszych warunkach była nieprzewidywalna, nie potrafił się jednak powstrzymać. - Słuchajcie, gnojki, mówię wam, że to prawda! — wydarła się Wygódka. Pozostałe dzieci wiedziały, że ich siostra całym sercem wierzy w to, co mówi, ale nie przydawało to prawdopodobieństwa jej opowieściom. Wróżki, krasnoludki, reklamy — wierzyła we wszystko. Nie można było dać jej radia, uważała bowiem, że siedzą w nim małe ludziki. Rodzeństwo nie raz i nie dwa przyłapywało ją z młotkiem, grzebiącą w odłamkach urządzenia „w poszukiwaniu ocalałych". Ale wszelkie pytania o jej zdrowie psychiczne należało odłożyć na później, wobec bardziej palącego problemu, spowodowanego wrzaskiem Wygódki. - Są tutaj! - zawołała pani Makbet. - Słyszałam ich. Korytarz wypełnił się odgłosami kroków. - Dzieci! - krzyczał w biegu profesor. - Kto pierwszy się podda, trafi do grupy kontrolnej. - Jest tam zaśnieżony las, i światła uliczne, i miły pan, który tak naprawdę jest kozłem... - O czymkolwiek ona mówi — szepnął Edi do Zuzki -trzeba to podzielić na pół. - Pieprzyć to! - powiedział Picia. - Nie zamierzam tu czekać, aż mnie złapią! 44 Patologicznie niecierpiąca ryzyka Zuzka złapała brata za ramię. - Picia, nie...
- Dosyć tego! Dostanę świra! - Otworzył drzwi na oścież i krzyknął: - Łapcie mnie, palanty! Wybiegł na korytarz. Zuzka, nie wiedząc, co robić, pognała za nim. - Jest ich dwoje! - zawołał profesor do pani Makbet. -Proszę pamiętać, testosteron dla dziewcząt, estrogen dla chłopców! Chrzanić to, pomyślał Edi, zatrzaskując drzwi. Zamierzał poczekać. Może dwa króliki doświadczalne na razie wystarczą. -Wygódko, nawet nie myśl o... - Zobaczył, jak siostra znika w szafie. - A, co tam... Będzie musiała przeżyć o własnych siłach. Zablokował klamkę krzesłem, po czym podszedł do okna i je otworzył. Doskonale, dokładnie poniżej stał kontener ze śmieciami. Odpadki złagodzą jego upadek i ukryje się w nich do zapadnięcia nocy. Potem będzie mógł podkraść się do rzeki, gdzie psy zgubią trop... Nagle Edi usłyszał głos w swojej głowie. Był to autor. - NIE - powiedział głos. - WEJDŹ DO SZAFY. - Jesteś tam, Boże? - spytał Edi. - To ja, Hitler. - PRZESTAŃ NAWIĄZYWAĆ DO INNYCH PARODII - powiedział głos. - I WŁAŹ DO SZAFY. WYDAWCA CHCE, ŻEBY TEN BAJZEL MIAŁ MAKSYMALNIE 175 STRON I ŻEBY KAŻDY ZAROBIŁ NA NIM JAK NAJWIĘCEJ. 45 Zabrzmiało to trochę banalnie, nawet dla kogoś, kto lubił szybką forsę, tak jak Edi*. — Dobra — powiedział chłopiec, w niemym proteście strząsając z parapetu martwą muchę. Profesor złapał klamkę od zewnątrz. - Wyłazić! Nie zrobimy wam krzywdy... pieprzone szczy-le... — Brzmiało to tak, jakby trochę wypił. Edi usłyszał dobiegający z daleka krzyk Pici: — Łapy precz od mojego tyłka! Wiedział, że czas ucieka. Rozejrzał się dookoła. W pomieszczeniu nie było nic z wyjątkiem szafy. - NA CO CZEKASZ? - odezwał się głos. - MĘCZY MNIE JUŻ TO WSTUKIWANIE WIELKICH LITER. — Dobrze, dobrze — mruknął Edi i wślizgnął się do szafy. Od początku zamierzał to zrobić, ale po prostu nie lubił, kiedy mu rozkazywano. Lekko się pocąc i wciągając w nozdrza zapach paczuli i kulek na mole, stanął między ubraniami. Na twarzy czuł dotyk satyny. Przez szparę zobaczył, jak profesor szybko otwiera drzwi i wykonuje pchnięcie strzykawką mniej więcej na wysokości pośladków. Gdy mężczyzna poczuł, że dźgnął powietrze, wszedł do pokoju. - Cholera! — powiedział profesor. — Gdzie się podziały te gnojki? * A Edi bez dwóch zdań lubił. Należał do dzieciaków, które chodzą po okolicy i zbierają aluminiowe puszki, by je sprzedać. Za wszelką cenę chciał osiągnąć płynność finansową. Miał nadzieję, że specjalne płyny nie są do tego potrzebne. Razem z kumplem ze szkoły wrzucał po prostu pieniądze do miejscowego stawu. 46 Zaczął chodzić w kółko. Robił kilka kroków, po czym znienacka się odwracał. - Aha! - powtarzał raz po raz. - Aha! Oj, mam zawroty głowy... Ku swojemu wielkiemu przerażeniu Edi zdał sobie sprawę, że kręci go w nosie - paczula zawsze tak na niego działała. Jedyne, co mógł zrobić, to wejść jak najdalej w głąb szafy i stłumić kichnięcie ładną bluzką, marynarką w stylu Nehru czy czymś takim. Zamknął drzwi szafy najciszej, jak potrafił. Kątem oka profesor zobaczył, że drzwi się zamykają. - Kto to zrobił? - warknął. - To tylko wiatr - rozległ się stłumiony głos Ediego. -Wiiiuuuuu. - Niemożliwe. Okno jest zamknięte. Edi zawahał się. - Dom osiada — powiedział. - A. W porządku. - Profesor już zbierał się do odejścia, gdy coś zaskoczyło. - Ej, poczekaj. - Podbiegł do szafy i otworzył drzwi na oścież. - Wyłaź! Pokażę ci ładne cycki! - Cycki? Nigdy! Edi walnął profesora w twarz jakimiś koralami, po czym odwrócił się i rzucił w
głąb szafy, rozsuwając rękami ubrania. Profesor próbował go gonić, ale na szczęście dla Ediego (i fabuły) podejrzany konował nie umiał pokonać potężnego lęku przed zamkniętymi przestrzeniami. Zebrał się na odwagę, zrobił kroczek do szafy, po czym z krzykiem cofnął stopę. Nie było jasne, czego się spodziewał po wejściu do środka, ale z drugiej strony z fobiami tak już jest. Było wiele potu i mamrotanych pod nosem przekleństw. W końcu krzyknął: 47 - Kiedyś będziesz musiał wyjść, mały łobuzie! A kiedy już wyjdziesz, masz u mnie największy i najbardziej kanciasty czopek, jaki znajdę! Edi przełknął ślinę. Gdzie, do licha, podziała się Wygódka? Musi gdzieś tu być. Jak na sygnał, Edi poczuł coś pod stopą. Kopnął, spodziewając się czegoś miękkiego i drażniącego, w rodzaju młodszej siostry. Ku swojemu zaskoczeniu stwierdził, że to coś jest gładkie i twarde. Schylił się, by pomasować obolały palec u nogi... i znalazł butelkę, której zawartość wylała się na dno szafy. Może to piwo! — pomyślał Edi. Wetknął palec w kałużę, a następnie go polizał. Nie pachniało to jak oddech taty. Nie miał pojęcia, co to takiego. W smaku nie przypominało zupełnie nic. Może zdoła to jeszcze sprzedać Pici, jeśli powie, że to piwo. Czytanie sprawiało Pici pewne trudności. Wycierając palec o kostium kąpielowy topless projektu Petera Maxa, Edi zauważył, że szafa zaczęła pulsować i śpiewać, ale jakoś ten fakt nie wydał mu się ani trochę dziwny. Po kilku krokach znalazł się w zaśnieżonym lesie, tak jak przewidziała Wygódka. Pierwszy raz za jego pamięci słowa jego siostry miały jakiekolwiek odzwierciedlenie w rzeczywistości i ten fakt wstrząsnął nim do głębi. Gdy podszedł do mrugającego pośrodku lasu sygnalizatora, zaczął poważnie rozważać możliwość, że w radiu naprawdę siedzą małe ludziki. Czuł się nadzwyczaj dziwnie. Rzeczy, na które normalnie wcale nie zwróciłby uwagi, takie jak patyki, liście i tym podobne, wydawały mu się teraz niewiarygodnie atrakcyjne. Idąc po skrzypiącym śniegu, poczuł jedność z Naturą - nawet z kupką odchodów renifera po lewej. Zdumiewające, ale odchody czuły najwyraźniej to samo. Gdy przechodził, 48 duża, podłużna kupa podniosła się nagle i radosnym tonem powiedziała: - Cześć! - Cześć - odparł Edi, ale nie zatrzymał się na pogawędkę. Musiał znaleźć... kogoś... zaraz, kto to był? Szkoda, że zapomniał podyktować to do swojego palca wskazującego... Potem, bez ostrzeżenia, znalazł się na nowym, jeszcze fajniejszym poziomie ciężkości i cała jego motywacja jakby odpłynęła przez podeszwy stóp. Postanowił oprzeć się o sygnalizator uliczny, który tam stał, błyskając idiotycznie pośrodku lasu, i poczekać, aż obok przejdzie coś jadalnego. Między drzewami przemknęła wiewiórka, poćwierkując cicho, ale, choć Edi krzyczał ze wszystkich sił, nie zdołał jej przekonać, by wskoczyła mu do ust. Może nie rozumiała po angielsku*? - To wszystko wydaje się bez znaczenia - powiedział do siebie przygnębiony Edi. — Wszyscy grają założone role, zamknięci w swoich arbitralnych grach kulturowych... Po co szukać Wygódki? Po co uciekać profesorowi? Po co robić cokolwiek? Gdy oparł się o sygnalizator, mózg dostarczył mu jedynej odpowiedzi, zwracając się ku niewyraźnym myślom o dziewczętach, co zresztą czynił ostatnio coraz częściej. * Obecność ewidentnie ziemskich zwierząt Blarnii wskazuje, że, podobnie jak w przypadku lądowego połączenia, które kiedyś łączyło Azję z Ameryką Północną, w odległej przeszłości zwierzęta przechodziły z jednego świata do drugiego przez jakiś stary mebel. Panuje ogólne przekonanie, że najbardziej denerwujące gatunki na Ziemi pochodzą z Blarnii, i nic dziwnego. 49 Edi poznał podstawy seksu w wieku ośmiu lat, na koloniach dla sceptycznych dzieci. (Rodzice już go tam nie posyłali — od kiedy stali się religijni, byłoby to nie do pomyślenia - ale Edi wciąż otrzymywał kolonijny biuletyn pod tytułem „Udowodnij to"). Pewnego popołudnia Edi wraz z kolegami natknął się na drodze na dwa złączone ze sobą psy. Zapytali o to panią pedagog, a jej konkretna odpowiedź była tak przerażająca — zwłaszcza w szczegółach - że Edi z kolegami pomaszerowali prosto do doktora Fornuf-tiga, duńskiego socjologa, który był
kierownikiem kolonii. Wyobraźcie sobie ich zaskoczenie, gdy dowiedzieli się, że pedagog powiedziała prawdę, włącznie z najbardziej absurdalnymi, nieprzyzwoitymi szczegółami! Chcąc podnieść ich trochę na duchu, naukowiec pokazał im mnóstwo wykresów i tabelek, w tym jeden szczególnie niepokojący graf. Przez kolejne lata zachowanie Ediego stanowiło mieszankę zakłopotania, ukrytej tęsknoty i lęku, a także zaowocowało skłonnością do chichotu, gdy w rozmowie padały określone wyrażenia, które wcześniej wydawały się niewinne. Chociaż w każdej innej dziedzinie pragnął być rozwinięty ponad swój wiek - spędził nawet dodatkowy rok w macicy, by zyskać przewagę nad przyszłymi kolegami z klasy - Edi nie miał nic przeciwko temu, by ten akurat aspekt jego ludzkiego bytu pozostawał uśpiony, jak długo mu się spodoba. Ale ostatnio coraz bardziej wyglądało na to, że jego ciało ma własne pomysły. Było to co najmniej niepokojące i Edi miał nadzieję, że nie stanie się nic wstydliwego, gdy tama w końcu puści, a czuł, że puścić musi. Myślał, że jeśli już musi zrobić z siebie durnia, to lepiej tutaj, gdzie nikt go nie zna. Cokolwiek się stanie, nie może to dotrzeć 50 do nikogo ze szkoły. Edi nie chciał skończyć jak ten chłopak z jego klasy, który przypadkiem puścił bąka podczas egzaminu. Trzy lata później wciąż mu to wypominano. Na pewno nie muszę wam mówić, że dziesięciolatki mają nadzwyczaj dobrą pamięć do takich rzeczy*. Nagle Ediemu przyszedł do głowy zwrot „robić to" i chłopiec wybuchł śmiechem. Mocno się rumieniąc, rozejrzał się po zaśnieżonej okolicy, by nabrać pewności, że jest sam. Ku swojemu przerażeniu odkrył, że wcale nie jest - w oddali dostrzegł duże sanie, jadące w jego stronę. Wziął się w garść, w nadziei że nie pomyśli znowu o „tym" i nie parsknie śmiechem. Niestety, starania, by nie myśleć o „tym", niezawodnie sprawiły, że pomyślał o „tym" i zaczął rechotać jak wariat. Chociaż sanie wciąż znajdowały się w pewnej odległości, Edi widział, że ciągnie je przynajmniej dwadzieścia reniferów, wszystkie słusznych rozmiarów i odziane w czarną skórę. Podczas jazdy dzwoneczki wygrywały wesołą melodyjkę, w której Edi rozpoznał piosenkę Sympathyfor the Devil. Pomimo faktu, że tyle mocarnych stworzeń ciągnęło je z całej siły, sanie posuwały się bardzo wolno. Gdy pojazd się zbliżył, Edi zrozumiał dlaczego: choć woźnica okazał się mały, mniej więcej wielkości lodówki w akademiku, to pasażerka była potwornie otyła i większa od wszystkich osób, jakie Edi w życiu widział. * Jeśli policzymy dodatkowy rok w łonie matki, Edi miał prawie jedenaście lat. Ale ponieważ pani Perversie uważała wszystko, co wiązało się z rozmnażaniem, za cuda i rzeczy wstydliwe, więcej o tym nie wspomnę. 51 — Szybciej! — do uszu Ediego dobiegł krzyk pasażerki. -Chcę zdążyć na światłach. Przysadzisty człowieczek strzelił z bata i renifery pociągnęły mocniej. Niektóre aż się posrały z wysiłku, a jednak sanie wciąż się wlekły. Płozy zagłębiały się w śnieg, orząc mokrą ziemię pod spodem. Kurduplowaty woźnica strzelił z bata jeszcze kilka razy, po czym zsiadł z sań i gorączkowo dopingował renifery, jak widzowie podczas zaciętego finiszu maratonu. W tym momencie sanie pod-pełzły do światła, które zmieniło się na czerwone. Zrezygnowany woźnica wdrapał się z powrotem na swoje miejsce. — Szlag — powiedziała gruba pasażerka. Edi widział ją teraz ze szczegółami, dwustukilowy okaz o skórze tak białej, jak sumienie abstynenta. Wyglądała trochę jak czarodziejka, a trochę jak krowa morska, i miała okrutne, czerwone usta, wykrzywioną minę oraz koronę z ostrymi zakończeniami, na które nabite były pieczone ziemniaki na czarną godzinę. Wydawało się, że tyje dosłownie na oczach obserwatora, a jednak jej ubranie nie pękało w szwach. Tak działała niesamowita, mroczna magia, jaką władała Niemała Czarownica. Choć miała ludzką postać, taka istota nie mogła być człowiekiem. Zbyt zła jak na jedną płeć, nie była też tak naprawdę kobietą. I z całą pewnością nie była Angielką. Czarownica zabijała czas, siedząc pod światłami i wylewając się z sań niczym worek na śmieci wypełniony sosem do sałatek. Obejrzała swój najnowszy zestaw tipsów, które tworzyły napis JESTEM ZŁEM - to znaczy tworzyły go wcześniej, nim
zaczęły pękać. — Muszę poddać swojego manikiurzystę torturom. 52 Niemała Czarownica odgryzła potężny kęs z bezbronnego batonika czekoladowego. Światło się zmieniło, ale sanie ani drgnęły. - Jazda! - Kobieta dała woźnicy klapsa, od którego oczy wyszły mu z orbit (należała do kategorii przełożonych, którzy najpierw biją, a potem zadają pytania). — Dlaczego stoimy? - spytała. — Umieram tu z głodu. - Nie możemy ruszyć - odparł karzeł. - No to przyłóż im mocniej! Weź się za to porządnie! - Dobrze, proszę pani - powiedział karzeł, udając, że spełnia polecenie. Był przeciwnikiem przemocy, ale w Blarnii niełatwo było o pracę*. Rozwiązał to tak, że nauczył renifery robić uniki przed batem, co wychodziło im dosyć sprawnie. - Nie wiem, dlaczego się tak zachowują — mruknęła kobieta, patrząc, jak zaprzęg uchyla się i odskakuje to w jedną, to w drugą stronę. — Zupełnie jakby miały jakiś napad. Inne renifery nie miewają napadów. - Mówiłem - powiedział przez ramię karzeł — że to szczególne renifery. Są złeee, Wasza Wysokość, zupełnie tak j ak ty. - Jeśli są takie szczególne, to dlaczego nie jedziemy? „Bo jesteś cholernym przeżuwaczem, ot co!", miał ochotę krzyknąć karzeł, ale wiedział, że jego skóra nie jest warta aż tyle. Widywał już, jak jego szefowa zjada meczy większe * Większość blarnijskich firm przeprowadziła się do Krainy Czarów, co przynosiło ogromne korzyści podatkowe. Te, które zostały, przenosiły miejsca pracy do Śródziemia, gdzie można było płacić pracownikom po prostu tym, że się ich nie zabijało. W Sródziemiu „darowanie życia" to była cholernie dobra dniówka. 53 od niego, i to bez gryzienia. A zatem trzymał buzię na kłódkę i dalej machał batem. Pewnie chcecie wiedzieć, dlaczego ta kobieta była — szukam właściwego określenia — wyjątkowo zaokrąglona. Nie, to nie najlepsze słowo - sugeruje okrągłość, pełnię, miłą obfitość, a w Królowej nie było nic miłego. Przypominała raczej kupkę ryżu. I nie miało to nic wspólnego z zamiłowaniem do jedzenia, słowo daję. Jedzenie stanowiło tylko środek prowadzący do celu, a celem było uzyskanie jak największych rozmiarów. Jak wielu władców, Królowa (którą z oczywistych powodów nazywano także Niemałą Czarownicą) była zainteresowana ciągłym powiększaniem swojego terytorium. I podczas gdy potrafiła kontrolować pewne elementy zewnętrznego świata — na przykład pogodę, i utrzymywała wieczną zimę, by mniej się pocić - nie było to nawet w połowie tak ważne, jak powiększanie swojego prawdziwego władztwa, czyli ciała fizycznego. Jej lekarz powiedział, że to niemądra strategia, ale Królowa rozwiązała ten problem, zjadając go na miejscu. Była surowa, straszna i bez wątpienia miała świra. Edi, zadowolony, że może stać bezczynnie i obserwować rozwój wypadków, był zajęty uwstecznianiem się. Za sprawą psychodelicznego ekstraktu ze skórki bananowej, którym odurzył się niechcący w szafie profesora z ubraniami w stylu swingujących lat sześćdziesiątych, młody Edi Per-versie zyskał przekonanie, że może odwrócić ewolucję na poziomie komórkowym, używając tylko swojego umysłu. Miał nadzieję, że zdoła dokończyć ten proces, zanim się ściemni. Na razie jednak zatrzymał się na etapie pantofelka. 54 od niego, i to bez gryzienia. A zatem trzymał buzię na kłódkę i dalej machał batem. Pewnie chcecie wiedzieć, dlaczego ta kobieta była - szukam właściwego określenia — wyjątkowo zaokrąglona. Nie, to nie najlepsze słowo - sugeruje okrągłość, pełnię, miłą obfitość, a w Królowej nie było nic miłego. Przypominała raczej kupkę ryżu. I nie miało to nic wspólnego z zamiłowaniem do jedzenia, słowo daję. Jedzenie stanowiło tylko środek prowadzący do celu, a celem było uzyskanie jak największych rozmiarów. Jak wielu władców, Królowa (którą z oczywistych powodów nazywano także Niemałą Czarownicą) była zainteresowana ciągłym powiększaniem swojego terytorium. I podczas gdy potrafiła kontrolować pewne elementy zewnętrznego świata — na
przykład pogodę, i utrzymywała wieczną zimę, by mniej się pocić — nie było to nawet w połowie tak ważne, jak powiększanie swojego prawdziwego władztwa, czyli ciała fizycznego. Jej lekarz powiedział, że to niemądra strategia, ale Królowa rozwiązała ten problem, zjadając go na miejscu. Była surowa, straszna i bez wątpienia miała świra. Edi, zadowolony, że może stać bezczynnie i obserwować rozwój wypadków, był zajęty uwstecznianiem się. Za sprawą psychodelicznego ekstraktu ze skórki bananowej, którym odurzył się niechcący w szafie profesora z ubraniami w stylu swingujących lat sześćdziesiątych, młody Edi Per-versie zyskał przekonanie, że może odwrócić ewolucję na poziomie komórkowym, używając tylko swojego umysłu. Miał nadzieję, że zdoła dokończyć ten proces, zanim się ściemni. Na razie jednak zatrzymał się na etapie pantofelka. 54 Karzeł przestał wymachiwać batem i wygramolił się z sań. - Muszę nasmarować płozy masłem - oznajmił i wyciągnął z kieszeni jakąś paczuszkę. Trzymał ją w dłoni o ułamek sekundy za długo. - Dzięki Bogu! Królowa płynnym ruchem zabrała masło. Potrafiła się poruszać zaskakująco szybko, kiedy w grę wchodziło jedzenie. Nie było czasu na zdejmowanie sreberka - po prostu mocno je ścisnęła, a zawartość strzeliła jej prosto do ust. - Jeszcze trochę i bym zemdlała — powiedziała, oblizując palce. Potem światło znów zmieniło się z zielonego na czerwone i gigantyczna kobieta wydała się z siebie kolejny ryk rozpaczy. Wściekle dźgnęła karła długim, złotym widelcem. Zawsze miała go przy sobie, by nabijać nań wszelkie jadalne rzeczy, mijane przez sanie. - Wracaj tu i bij te renifery! Niełatwo znaleźć dobrego pomocnika, zwłaszcza gdy ktoś jest zły i gwarantuje tylko trzy płatne dni wolne rocznie, anty-Boże Narodzenie, anty-Wielkanoc i „dzień ruchomy", symbolizujący drwiącą niechęć do wszystkich innych religii świata. Tworzyli dziwny obrazek. Kobieta dźgała karła, karzeł chłostał renifery batem. W końcu Królowa przestała, bo zmęczyła jej się ręka. W fałdach pod pachą znalazła paczkę chrupek i wrzuciła je do paszczy. - Co z tobą? - spytała. - Nie czujesz, jak cię kłuję? - O, tak, Wasza Wysokość — odparł karzeł. -1 co, nie boli? - indagowała Królowa. - Bardzo boli, Wasza Wysokość. Ledwie to znoszę - skłamał karzeł. - Ból jest rozdzierający. 55 (Tak naprawdę włożył sobie blachę do pieczenia pod kamizelkę). - Tym razem rozkazuję ci trochę krzyczeć. Potrzebuję zachęty. - Gdy szykowała się do kolejnej szermierczej rundy, zauważyła Ediego, opartego o sygnalizator. - Coś za jeden, do cholery? — spytała, plując okruszkami z chrupek. - Nazywam się Edi - odparł Edi swoim głosem pantofelka. - Masz coś do jedzenia? - Nie. - Uniósł palec i przemówił do niego: - Pytanie: co jedzą pantofelki? - Nie mam pojęcia — powiedziała wyniośle Królowa, przekonana, że chłopiec mówił do niej — ale wiem, co sama jem, i jeśli ci życie miłe, lepiej zacznij pchać! ROZDZIAŁ 4 Po tytanicznym wysiłku, nabawieniu się przepukliny przez dwa renifery i steku przekleństw ze strony Ediego, sanie przesunęły się o całe szesnaście cali. - Mogłaby pani wysiąść - podpowiedział chłopiec. - Nie wiem, co by to miało zmienić — odparła Królowa, oglądając sobie kłykcie. Wciąż było je widać. Po prostu nie stały się jeszcze wystarczająco tłuste. - Uwaga do siebie—powiedział Edi do palca. — Co za szajs. - Powinieneś być dumny i wdzięczny, że pomagasz swojej Królowej - powiedziała kobieta. - Królowej? - powtórzył Edi, który już zaczynał tęsknić do starych, dobrych czasów, gdy był pantofelkiem. — Taa, jasne. Chyba królowej bufetu. - Milcz, szczeniaku! Jestem Królową wszystkiego, co wokół widać. — Zatoczyła ręką szerokie koło. — Całej Blarnii! Chciwość Ediego, która nigdy nie była głęboko ukryta, teraz obudziła się
gwałtownie. - To pewnie jesteś dziana? 57 — Nie wiem, co masz na myśli. Bingo! — pomyślał chłopiec. — Mam dosyć pchania - oznajmił, po czym zwrócił się do karła: — Posuń się, de Sade. Karzeł, który był bardzo ludzki (a przynajmniej renifer-ski), poczuł się dotknięty do żywego. -To nie tak, jak myślisz - powiedział, ale Edi go nie słuchał. Edi wślizgnął się do sań obok Królowej. — Blarnia? To tak nazywa się ta dziura? Chłopiec próbował zgrywać twardziela, przy atrakcyjnych kobietach bowiem odczuwał spory lęk. I choć kobieta w saniach nie każdemu przypadłaby do gustu, z pewnością była w typie Ediego. Oto kobieta, dla której można stracić głowę — i to jeszcze bogata! Edi uważał, że tylko osoby naprawdę bogate wypierają się swojego bogactwa. Gdyby trochę staranniej zbadał górną szufladę ojca, dowiedziałby się, że pochodzi z długiej linii miłośników puszystych lasek. Od pokoleń męscy członkowie rodu Perversie wychodzili z tygla okresu dojrzewania z pragnieniem zanurzenia się w szczodre fałdy ukochanej. Pochylił się i położył Królowej dłoń na kolanie. — Gdybym powiedział, że ma pani piękne ciało... — ...ja bym powiedziała, że kłamiesz — dokończyła Królowa, w całości połykając babeczkę. Mimo całej swojej władzy, miała o sobie dość kiepskie mniemanie. Niska samoocena stanowiła pierwotne źródło jej podłości. Rozpaczliwie pragnąc przyjaźni, dołączyła do Klubu Złych w swojej szkole, a potem wydarzenia potoczyły się z prędkością śnieżnej kuli. 58 Odraza do siebie samej przejawiała się także w stanie sań. Pojazd był pełen lepkich odpadków - opakowań po czekoladzie, rozgniecionych chipsów i kubków wielkości niemowlęcia, z których z sykiem wyciekały gazowane napoje. Odrywając stopy od podłoża, Edi przyjrzał się Królowej bliżej. W białym futrze i z jeszcze bielszą skórą najbardziej przypominała stertę gniecionych ziemniaków w koronie. Zaczął liczyć jej podbródki, przestał jednak, gdy doszedł do liczb dwucyfrowych. Edi całe życie czekał na taką kobietę i za każdym razem, gdy na nią spoglądał, jego ledwie rozbudzone libido piało niczym kogut. Właśnie w tym momencie - gdy w obecności kobiety stracił zdolność budowania zdań - nieszczęsny Edi stał się mężczyzną. Chyba powinienem trzymać się z dala od jej ust, pomyślał. Zeskoczę z powrotem na... UAAAAAAA! Synapsy biedaka eksplodowały, kogut zaryczał i jedyne, co chłopiec mógł zrobić, to nie ślinić się otwarcie. Królowa dźgnęła go złotym widelcem. - Co z tobą? - Durr... - powiedział Edi. Co miał zrobić? Nagle przyszło olśnienie i zaczął udawać odtwórcę głównej roli męskiej w jednej z telenowel, które ustawicznie oglądała Zuz-ka. — Wyluzuj, mała. Ja jestem mężczyzną, a ty kobietą... - Kobietą? - prychnęła Królowa. — Chyba żartujesz. Edi dokonał obliczeń i gwałtownie cofnął rękę. Królowej coś zaświtało. - Zaraz... powiedziałeś, że jesteś mężczyzną? Edi zaczerwienił się. - No dobra. Mam tylko dziesięć lat. - Pomyślał, że zabrzmiało to okropnie, i dodał: - Prawie jedenaście. I jestem 59 dojrzały jak na swój wiek. — Czy siedem włosów na ciele to dużo czy mało? Postanowił o tym nie napomykać. — Syn Atoma — skrzywiła się Królowa. — Jeszcze nigdy takiego nie spotkałam. Jesteś znacznie większy, niż myślałam... Edi napiął szczupłe mięśnie, starając się wykorzystać sytuację. — ...w sam raz na obiad. Kobieta wyjęła serwetkę, wciśniętą wcześniej wrękaw, iza-wiązała ją sobie na szyi. Potem z ukrytego kredensu wyciągnęła młynek do pieprzu i zakręciła nim nad głową Ediego.
Chyba na mnie leci, pomyślał chłopiec. Starając się nie trząść z oczekiwania na to, co bez wątpienia miało nastąpić, próbował nawiązać rozmowę. — Wie pani, to zabawne, wszedłem tu przez szafę! Szukałem tej smarkuli, swojej siostry. Ma pani jakieś siostry? A złoto w sztabach? Co chce pani zrobić z tym widelcem? Cmokając, zogniemwoczach, Królowa stanęła nad Edim. Uniosła widelec, gotowa go wbić... A potem przyszła jej do głowy myśl: A jeśli w tym zasmakuję? Co będzie, jeśli ludzie są jak chińska kuchnia i pół godziny po zjedzeniu tego chłopca będę desperacko chciała następnego? Przypomniała sobie, jak karzeł poczęstował ją kawałkami wiewiórki w cieście. Teraz cały las był pusty. Te kilka wiewiórek, które przeżyły, nauczyło się udawać ptaki. — Ekhem... Mówiłeś, że masz siostrę? Córkę Steve'a? — Tak - potwierdził Edi, instynktownie wiedząc, że lepiej będzie podjąć temat, jeśli chce zaliczyć tę laskę. - Głupia jest. Tak czy siak... Czy córki Steve'a smakują lepiej niż synowie Atoma? — zastanawiała się Królowa. Nie mogła sobie pozwolić na 60 ?'\~ --. ryzyko, przyjęła więc nową strategię. Odłożyła solniczkę i widelec. — Chcesz drinka? - spytała słodkim tonem. — Może mar-tini? Edi oglądał wystarczająco wiele filmów z Jamesem Bon-dem, by wiedzieć, że to dobry znak. Tylko panienki z klasą proponują martini. — Tak, poproszę — powiedział. A potem, by nie wydać się nadgorliwym, spojrzał na zegarek. - Oczywiście, o tej porze pijam je codziennie. — O wpół do jedenastej rano? Proszę, proszę. Synowie Atoma kiepsko kłamią, pomyślała z satysfakcją Królowa, wyciągając ze skrytki w saniach srebrny shaker. — Ładny — ocenił Edi ze szczerym zachwytem. — Dzięki niemu łatwiej znieść długie opóźnienia - powiedziała, patrząc spod oka na karła*. — Gin czy wódka? — Jedno i drugie — odparł Edi chłodnym tonem, próbując pokazać, jaki z niego łajdak z piekła rodem. — No... dobra — powiedziała Królowa, potrząsając shake-rem, a następnie podając chłopcu lśniący, metalowy kubek. — Dzięki — rzucił Edi, po czym powąchał. Pachniało to jak płyn do czyszczenia. - Do dna — powiedział, próbując zachować na ustach uśmiech do chwili, gdy kubek zasłonił je przed oczami Królowej. Wypił odrobinę — smakowało paskudnie. Ciecz paliła, czuł, jak kurczą mu się od niej wszystkie tkanki w ustach. Język zdrętwiał niemal natychmiast, być może z powodu * Jeden z reniferów miał atak serca i karzeł właśnie robił mu sztuczne oddychanie metodą usta-usta. 61 szoku. Przynajmniej oliwka okazała się jadalna. Odstawił kubek i Królowa ujrzała jego twarz, która już oblała się rumieńcem. Królowa zapaliła papierosa, by stłumić apetyt. — Widzę, że jesteś głodny — stwierdziła, dmuchając dymem tytoniowym w twarz chłopca. - Obawiam się, że niewiele tu zostało - dodała, szperając w najróżniejszych schowkach i wyrzucając sterty pustych opakowań. — Właśnie wracaliśmy do domu na obiad. Oczywiście, ten - wskazała na karła, który wyjął defibrylator i przyciskał właśnie elektrody do leżącego bez życia renifera - zjada wszystko w zasięgu wzroku. Chyba ma jakieś zaburzenia pokarmowe. — Na to wygląda. — Edi porozumiewawczo kiwnął głową. Wystarczy zgadzać się ze wszystkim, co mówi, śmiać się z jej dowcipów i... następny przystanek — u niej! Zastanawiał się, czy ma tam coś cennego, za czym by nie tęskniła. Królowa grzebała teraz między siedzeniami. — A, ostatni kąsek — oznajmiła, wyciągając paczuszkę z celofanu. — Chcesz trochę tureckiej rozkoszy? -Tak, poproszę! - powiedział. Doskonale. Ta nazwa brzmiała sprośnie. Niestety, jego gorycz jeszcze się wzmogła, gdy zorientował się, że turecka rozkosz to nie tylko nie jakaś egzotyczna praktyka seksualna, ale także mylące określenie na „syf". Żując mdłą, kleistą kostkę, poczuł wielki przypływ
współczucia wobec całego narodu tureckiego. Nagle wydało mu się, że na całym świecie nie ma wystarczająco dużo śliny. — Ma pani trochę wody? - wychrypiał. — Dalej, do cholery! Trzymaj się, Błyskawico! — krzyknął karzeł i znowu przytknął elektrody. — Odsunąć się! 62 Renifer drgnął konwulsyjnie. — Weź sobie śniegu — poradziła Królowa. Potrafiła rozpoznać żądzę i uznała, że Edi należy do mężczyzn, których można zmusić do wszystkiego. Edi zeskoczył z sań, a Królowa zapaliła następnego papierosa. — Chcesz jechać do mnie? — spytała. Edi miał usta wypełnione powoli topniejącym śniegiem, więc w odpowiedzi szybko pokiwał głową. — Ale nie możesz. Nie jestem taka. Nie zabieram obcych do siebie. Muszę ich najpierw poznać. Widzisz, mieszkam sama, a ostrożności nigdy za wiele. Dopiero się poznaliśmy, nawet nie wiem, jak się nazywasz... — Edi - powiedział Edi, próbując wspiąć się z powrotem na sanie. - Nie, proszę, Edi, zostań na dole. Nie zepsuj wszystkiego zbytnim pośpiechem. Lubię cię, Edi, bardzo cię lubię... Edi zaczerwienił się z powodu nagłej wypukłości w swoich spodniach. - ...ale potrzebuję więcej czasu. Chciałabym na przykład poznać twoją rodzinę. Wypukłość się zmniejszyła. - Jeśli mowa o moich rodzicach — powiedział Edi - to niemożliwe. Sprzedali nas. - Jaka szkoda — stwierdziła Królowa, choć wcale nie odczuwała żalu. - A zatem słusznie przypuszczam, że nie byłoby ci strasznie przykro, gdyby... coś im się stało? - Skąd - odparł chłopiec. — Pod warunkiem, że wcześniej udałoby się wyjaśnić kwestię testamentu. - A twoje rodzeństwo? 63 -Jeszcze bardziej do niczego. Właściwie Zuzka jest w porządku. Nudna, ale nie tak otwarcie psychotyczna, jak pozostała dwójka - powiedział. - Mój brat Picia szczerze wierzy, że chodzi do szkoły prywatnej o nazwie „Odmra-żalnia". A tak naprawdę siedzi w piwnicy. - Ile was jest? - Czworo - odparł Edi. - To niezbyt wiele! - stwierdziła Królowa z nagłym gniewem w głosie. — Nawet nie przekąska! Ile córek Steve'a i synów Atoma jest w sumie po drugiej stronie tego lustra? - Szafy - poprawił chłopiec. O co chodziło z tymi autorami fantasy i wyposażeniem wnętrz? Edi zastanawiał się nad tym przez chwilę, próbując sobie przypomnieć dane, które poznał w szkole, ale równie szybko zapomniał. - Około czterech miliardów - powiedział — ale głowy nie dam. Nie wypadłem najlepiej na tym egzaminie. Oczy Królowej rozbłysły. - Cztery miliardy! Tylko pomyśleć! Gdyby udało się namówić część z nich do spędzania tu wakacji, mogłabym zjeść tylu, ilu zapragnę, a i tak mielibyśmy większe wpływy z turystyki niż to przeklęte Śródziemie... - Niemała Czarownica pałała gniewem, od kiedy Śródziemie przeprowadziło nadzwyczaj popularną kampanię turystyczną pod hasłem „Śródziemie: tu się rodzą hobbici!" - Ale potrzebny nam chwytliwy slogan - stwierdziła. - Na początku był slogan. - Może „Blarnia: tu nie jest kiepsko"? - zaproponował karzeł i wypisał receptę na leki przeciwzakrzepowe, którą następnie wsunął reniferowi pod chomąto. Czarownica zastanowiła się. 64 - Hmm. Bezczelne kłamstwo. Podoba mi się. Śmiały wybór, ale mamy trudne czasy. - Przerwała, szukając w pamięci imienia Ediego. - Edi - podsunął Edi. - Racja, ale jestem głupia — powiedziała. - Nie zapomina się kogoś takiego, jak ty, Edi.
Termometr Ediego znów osiągnął czerwone pole. - Przepraszam - powiedział karzeł, wpychając się obok Ediego na sanie. Renifer o słabym sercu znowu stał w zaprzęgu. — Wio! — krzyknął karzeł, strzelając z bata wysoko nad głowami zwierząt. O dziwo, sanie zaczęły jechać. No, właściwie pełznąć. Paczki i opakowania, które Królowa wyrzuciła w trakcie poszukiwań jedzenia, wystarczająco zmniejszyły masę sań. - Edi, wróć przez tę szafę i sprowadź swoje rodzeństwo — powiedziała. Sanie posuwały się tak powoli, że Edi prawie nie musiał iść. - Ale po co? — spytał. — To dupki. - Czarujący z ciebie, ee, mężczyzna — powiedziała Królowa. - Zrobisz to dla mnie? Sprowadzisz ich? - Dobra - obiecał Edi, ani trochę nie zadowolony. - Świetnie — stwierdziła. — Potem, kiedy już ich poznam, ty i ja możemy zostać sami. - Coś sobie przypomniała i sięgnęła między opakowania. — Masz, każ im się przedtem w tym wykąpać - powiedziała, podając coś Ediemu, który stał zaledwie o metr dalej. — To marynata. - Dobra. - A zatem au revoir, mon petit entree du futur — powiedziała Królowa, posłała mu całusa i odwróciła się. Francuski! Język miłości! 65 — Do widzenia! — Edi machał jeszcze długo. Potrzebowali godziny, by zniknąć mu z pola widzenia. Sanie miały mniej więcej wielkość pięciopensówki, wybrzuszenie w spodniach Ediego jeszcze nie całkowicie znik-nęło. Usłyszał głos Wygódki, dobiegający z lasu. — Oo uuuuu... — Wygódka szła chwiejnym krokiem przez śnieg, potykając się od czasu do czasu o kawałki powietrza. Patrzyła na swoją rękę. - Nigdy tak naprawdę nie patrzyłam na swoją rękę — powiedziała. - Czy nie jest cudowna? — Gdzieś ty się wałęsała? — warknął Edi. Frustracja seksualna czasem tak działa na chłopców. — Z panem Tumanem... słuchałam rocka progresywnego z lat siedemdziesiątych — odparła Wygódka. — To ten twój koźli przyjaciel? - spytał Edi. — To faun, tylko nie taki normalny faun. Jest podzielony pionowo — wyjaśniła dziewczynka. — Przód na tył. Urodził się z takim efektem. — Defektem, chciałaś powiedzieć. Jego siostra Wygódka zadawała się z nieznajomymi? Słuchała rocka progresywnego? Ewidentnie ta szafa zmieniła nie tylko jego. Wygódka, jakby chciała potwierdzić jego przemyślenia, zaintonowała piosenkę. — Gile ciekną mu z nosa! — śpiewała. - Tłustymi paluchami brudzi nędzne ubranie! Hej, Aqualung! Milionowy raz Ediemu przyszło do głowy, że towarzystwo ludzi obłąkanych jest nudne. Zupełnie jak z pijanymi: bawisz się tylko wtedy, gdy sam też jesteś pijany. — Opowiadaliśmy nieprzyzwoite kawały. Chcesz posłuchać? - Wygódka zachichotała. - O Niemałej Czarownicy. 66 Nazywa się „Królową", ale tak naprawdę nią nie jest. Jest taka podła i gruba, że... - Poznałaś ją? - przerwał jej obrażony Edi. Istnieje typ chłopców, którzy odmienną opinię na temat atrakcyjności fizycznej odbierają jako osobistą zniewagę. — Może ma problemy z gruczołami. - O, nie, tylko nie ona - odparła Wygódka, ledwo panując nad sobą. - Jest po prostu ohydna... - Akto tak powiedział? Widziałaś jąkiedyś? No, widziałaś? - Nie - przyznała dziewczynka. - Co ci tak odwala, gościu? Gościu? - Może niektórzy uważają, że jest niezła. — Edi pociągnął nosem. - Chodź, wrócimy i ściągniemy tu pozostałych... Zadawać się z cholernymi kozłami — rzucił półgębkiem. - Picia mnie spierze, że ci na to pozwoliłem. Przyznaj się, zjadłaś