IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony249 443
  • Obserwuję197
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań145 282

Gibson William-San Francisco 2-Idoru

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Gibson William-San Francisco 2-Idoru.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Gibson William San Francisco (sajens_fikszyn)
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 70 osób, 39 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 78 stron)

WILLIAM GIBSON IDORU (Idoru) Przełożył Zbigniew A.Królicki Dla Claire 1 Sześcian Śmierci K. Po tej historii ze Slitscanem Laney usłyszał o innej robocie od Rydella, nocnego strażnika w Chateau. Rydell był wielkim spokojnym facetem z Tennessee, ze smutnym nieśmiałym uśmiechem, tanimi okularami przeciwsłonecznymi i walkie-talkie na stałe przymocowaną do ucha. - Paragon-Asia Dataflow - rzekł Rydell, około czwartej rano, kiedy obaj siedzieli na ogromnych starych fotelach. Betonowe belki sufitu zostały ręcznie pomalowane na kolor przypominający nieco jasny dąb. Fotele, tak jak pozostałe meble w holu Chateau, były za duże, więc każdy, kto w nich siadał, wydawał się karłem. - Naprawdę? - spytał Laney, podejmując grę, jakby ktoś taki jak Rydell mógł wiedzieć, gdzie on jeszcze może znaleźć pracę. - Tokio, Japonia - powiedział Rydell i pociągnął herbatę z lodem przez plastikową słomkę. - Facet, którego w zeszłym roku spotkałem w San Francisco. Yamazaki. On pracuje dla nich. Mówi, że potrzebują dobrego szperacza sieciowego. Szperacz sieciowy. Laney, który uważał się za researchera, powstrzymał westchnienie. - Na stałe? - Chyba tak. Nie mówił. - Nie sądzę, żebym chciał mieszkać w Tokio. Rydell zamieszał słomką pianę i lód na dnie wysokiego plastikowego kubka, jakby miał nadzieję znaleźć tam jakąś nagrodę od wytwórcy. - Nie mówił, że musiałbyś. - Podniósł głowę. - Byłeś kiedyś w Tokio? - Nie. - Musi być tam ciekawie, po tym trzęsieniu ziemi i w ogóle. Walkie-talkie pisnęła i zaszeptała. - Muszę iść sprawdzić bramę przy domkach. Chcesz się przejść? - Nie - powiedział Laney. - Dzięki. Rydell wstał, machinalnie wygładzając zmarszczki na mundurowych spodniach khaki. Nosił czarny pas z nylonowej plecionki, obwieszony czarnymi kaburami z różnorakim sprzętem, koszulę z krótkimi rękawami oraz dziwnie nieruchomy czarny krawat. - Zostawię numer w twojej skrzynce - rzekł. Laney patrzył, jak strażnik przechodzi po terakocie i dywanach, a potem znika za ciemnymi, wykończonymi na wysoki połysk panelami kontuaru recepcji. Laney przypominał sobie, że kiedyś widział go w kablówce. Miły facet. Pechowiec. Laney siedział tam długo, aż słońce zaczęło sączyć się przez wysokie, łukowate okna, a z mrocznej jaskini jadalni zaczął dochodzić cichy szczęk tajwańskiej stali. I głosy emigrantów, w jakimś stepowym dialekcie, zrozumiałym jedynie dla Wielkich Chanów. Od wykafelkowanej podłogi, od belek sufitu, poszły echa pochodzące z czasów, które niegdyś pewnie widziały początek gatunku Laneya lub jego przodków, ich ekologię osobistości oraz straszliwy i nienaruszalny porządek tego łańcucha pokarmowego. Rydell zostawił w skrzynce Laneya złożoną kartkę firmowego papieru Chateau. Numer w Tokio. Laney znalazł ją następnego dnia po południu, razem z uaktualnionym rachunkiem wystawionym przez prawników. Zabrał oba na górę, do swojego pokoju, na który już nie było go stać. Tydzień później był w Tokio, a jego twarz odbijała się w pociętym złotymi żyłkami lustrze windy, wjeżdżającej na trzecie piętro agresywnie niepozornego budynku. Miał spotkanie w Sześcianie Śmierci K., lokalu w stylu Franza Kafki. Wyszedł z windy do długiej sali. Wytrawione kwasem w metalu litery głosiły, że to Metamorfoza. Tutaj urzędnicy w białych koszulach zdejmowali marynarki i rozluźniali krawaty, po czym zasiadali na stołkach z artystycznie skorodowanej stali, pijąc przy barze. Wysokie oparcia krzeseł odlano z jakiejś brązowej i chitynopodobnej żywicy. Owadzie żuchwy, niczym ostrza kos, wyginały się nad głowami pijących. Wszedł w brązowe światło i cichy pomruk rozmów. Nie znał japońskiego. Ściany, miejscami przezroczyste, pokrywał regularny wzór złożony ze skrzydełek, wydętych odwłoków i kolczastych kończyn. Przyspieszył kroku, zmierzając ku krętym schodom wymodelowanym w kształcie szklistobrązowych skorup grzbietowych. Oczy rosyjskich prostytutek śledziły go zza stolików naprzeciw baru, płaskie i lalkowate w tym mętnym świetle. Natasze były wszędzie, robotnice przysłane z Władywostoku przez Kombinat. Rutynowa chirurgia plastyczna nadawała im mechaniczne piękno rodem z linii montażowej. Słowiańskie Barbie. W trakcie jeszcze mniej skomplikowanej operacji wszczepiano im, na użytek alfonsów, nadajnik radiolokacyjny. Schody prowadziły do Kolonii Karnej - pustej o tej porze dyskoteki, gdzie pulsujące czerwone błyskawice milcząco towarzyszyły krokom Laneya po parkiecie. Pod sufitem podwieszono jakąś maszynę. Każde z jej wydłużonych ramion, przypominających zabytkową wiertarkę dentystyczną, miało ostry stalowy koniec. Pióra, pomyślał, niejasno przypominając sobie opowiadanie Kątki. Sentencja wyroku, wyryta w żywym ciele na plecach skazanego. Skrzywił się na wspomnienie wywróconych, niewidzących oczu. Zepchnął je w niebyt. Poszedł dalej. WILLIAM GIBSON - IDORU 1 / 78

Drugie schody, węższe i bardziej strome, a potem wszedł do Sądu, niskiego i ciemnego. Ściany koloru antracytu. Płomyki drżące za niebieskim szkłem. Zawahał się - kurza ślepota i różnica czasów. - Colin Laney, prawda? Australijczyk. Olbrzymi. Stojący za małym stolikiem, bary jak u niedźwiedzia. Dziwny kształt ogolonej głowy. Obok siedziała druga, o wiele mniejsza postać. Japończyk, w koszuli w kratę, z długimi rękawami i zbyt szerokim kołnierzykiem, zapiętym pod szyją. Mrugający oczami za okrągłymi szkłami okularów. - Niech pan siada, panie Laney - powiedział wielkolud. Laney zauważył, że brakowało mu lewego ucha, odciętego tak, że pozostał tylko skręcony kikut. Kiedy Laney pracował dla Slitscanu, jego zwierzchnikiem była niejaka Kathy Torrance. Najbledsza z bladych blondynek. Prawie przezroczysta skóra, oglądana pod pewnym kątem sugerowała, że płynie pod nią nie krew, lecz jakiś płyn barwy-suchej słomy. Na lewym udzie tatuaż barwy indygo, ukazujący jakiś pokręcony i kolczasty, kosztownie barbarzyński wzór. Widoczny w każdy piątek, kiedy miała zwyczaj przychodzić do pracy w szortach. Zawsze narzekała, jak trudno znaleźć prawdziwą osobistość. Laney uznał, że to poza doprowadzona do perfekcji przez pokolenia jej kolegów po fachu. Oparła nogi o krawędź konsoli. Nosiła buty będące dokładną repliką obuwia montera-telefonisty, z klamrami na podbiciu i mocno sznurowane w kostce. Spojrzał na jej nogi, od brzegów wełnianych skarpet po wytarte papierem ściernym, wystrzępione nogawki uciętych dżinsów. Tatuaż wyglądał jak coś z innej planety, znak lub wiadomość wypalona w otchłani kosmosu, pozostawiona ludzkości do zinterpretowania. Zapytał, co miała na myśli. Odwinęła z opakowania miętową wykałaczkę. Oczami, które zapewne były szare, zmierzyła go zza szkieł kontaktowych koloru mięty. - Nikt już nie jest naprawdę sławny, Laney. Zauważyłeś to? - Nie. - Mam na myśli prawdziwą sławę. Niewiele jej zostało, przynajmniej w dawnym znaczeniu tego słowa. Za mało, żeby wystarczyło. - W dawnym znaczeniu? - Media to my, Laney. My robimy z tych dupków sławy. Stary numer typu ręka rękę myje. Przychodzą do nas, żebyśmy ich wykreowali. Wibramowe podeszwy zdecydowanym ruchem oderwały się od konsoli. Podwinęła nogi, dotykając piętami dżinsowych wypukłości, białymi kolanami zasłaniając usta. Balansowała na piedestale komputerowego fotela. - Cóż - rzekł Laney, znów spoglądając na ekran - zawsze to jakaś sława, no nie? - Tylko czy prawdziwa? Popatrzył na nią. - Nauczyliśmy się robić z tego pieniądze - powiedziała. - Monetę naszego królestwa. Teraz wydrukowaliśmy ich za dużo; nawet publika to wie. Widać to po wskaźnikach popularności. Laney przytaknął, marząc, żeby dała mu spokojnie popracować. - Oprócz przypadków - ciągnęła, rozchylając kolana tak, żeby mógł widzieć jej usta - kiedy postanawiamy kogoś zniszczyć. Za nią, za anodyzowaną siatką Klatki, za ramą tworzoną przez prostokąt szkła odcinającego każdy ślad skażenia, niebo nad Burbank było idealnie gładkie, jak błękitna farbka dostarczona przez wykonawcę wszechświata. Lewe ucho mężczyzny otaczała różowa tkanka, gładka jak wosk. Laney zastanawiał się, dlaczego nie próbowano zrekonstruować małżowiny. - Żebym pamiętał - rzekł mężczyzna, czytając mu z oczu. - Pamiętał o czym? - Nie zapominać. Siadaj pan. Laney usiadł na czymś tylko trochę podobnym do krzesła - skomplikowanej plątaninie prętów z czarnego stopu i laminowanego hekscelu. Stół był okrągły, niewiele większy od kierownicy. Za niebieskim szkłem wotywny płomień liznął powietrze. Japończyk w kraciastej koszuli i okularkach w metalowej oprawie gwałtownie zamrugał. Laney patrzył, jak wielkolud sadowi się na delikatnej, przypominającej krzesło konstrukcji, która niepokojąco zniknęła pod godnym zapaśnika sumo cielskiem, najwidoczniej zbudowanym wyłącznie z mięśni. - Uporaliśmy się z różnicą czasów, co? - Wziąłem pigułki. Wspomnienie ciszy w SST, pozornego bezruchu. - Pigułki - powtórzył tamten. - Hotel odpowiedni? - Tak - rzekł. - Możemy rozmawiać. - No więc - powiedział wielkolud, energicznie masując twarz poznaczonymi bliznami dłońmi. Opuścił ręce i spojrzał na Laneya, jakby dopiero teraz go zobaczył. Laney, unikając spojrzenia tych oczu, ocenił jego strój - nanoporowy dres, który miał być za luźny na mniejszego, choć i tak bardzo dużego mężczyznę. W mroku Sądu nie miał żadnego szczególnego koloru. Rozpięty od szyi do mostka. Rozciągnięty na masie cielska. Odsłonięte ciało poznaczone i poprzecinane siatką blizn, zdumiewających różnorodnością kształtów i tekstur. - No więc? Laney oderwał wzrok od blizn. - Przyszedłem tu na rozmowę o pracy. - Tak? - Pan przeprowadza wywiad? - Wywiad? Zagadkowy grymas ukazujący efekty pracy stomatologa protetyka. Laney zwrócił się do Japończyka w okrągłych okularkach. - Colin Laney. - Shinya Yamazaki - rzekł - tamten, wyciągając rękę. - Rozmawialiśmy przez telefon. - Pan ma przeprowadzić rozmowę? WILLIAM GIBSON - IDORU 2 / 78

Szereg gwałtownych mrugnięć. - Przykro mi, ale nie - odparł mężczyzna i dodał: - Studiuję socjologię egzystencjalną. - Nie rozumiem - powiedział Laney. Ci dwaj naprzeciw niego nie odezwali się. Shinya Yamazaki wyglądał na zmieszanego. Jednouchy przeszywał go wzrokiem. - Jest pan Australijczykiem - rzekł Laney do jednouchego. - Tasmańczykiem - poprawił go tamten. - Sprzymierzyliśmy się z Południem w czasie Niepokojów. - Może zaczniemy od początku - zaproponował Laney. - Paragon-Asia Dataflow. Jest pan od nich? - Uparty facet. - To kwestia fachu - rzekł Laney. - Cecha zawodowa. - W porządku. - Olbrzym uniósł brwi, jedną z nich przecinała skręcona lina różowej blizny. - Zaczniemy od Reza. Co pan o nim myśli? - O tym gwiazdorze rocka? - zapytał Laney, uporawszy się z podstawowym problemem kontekstu. Skinienie głowy. Mężczyzna mierzył go nadzwyczaj ciężkim wzrokiem. - Ten z Lo/Rez? Tego zespołu? Pół Irlandczyk, pół Chińczyk. Złamany nos, nigdy nie nastawiony. Wąskie zielone oczy. - Co ja o nim myślę? W systemie wartości Kathy Torrance śpiewak zasługiwał na głęboką pogardę. Widziała w nim żywą skamielinę, denerwujący przeżytek wcześniejszej, prymitywniejszej epoki. Utrzymywała, że był kiedyś bardzo i bezsensownie sławny, jak również bardzo i bezsensownie bogaty. Kathy myślała o osobistościach jak o subtelnych fluidach, jakimś podstawowym składniku, czymś w rodzaju flogistonu starożytnych, co w chwili powstania wszechświata zostało równomiernie rozdzielone, lecz teraz - w pewnych specyficznych warunkach - gromadziło się wokół niektórych osobników i ich karier. Z punktu widzenia Kathy Rez po prostu przetrwał o wiele za długo. Potwornie długo. Zagrażał spoistości jej teorii. Negował właściwy porządek łańcucha pokarmowego. Może nic - nawet Slitscan - nie było dostatecznie duże, żeby go pożreć. I chociaż zespół Lo/Rez denerwująco regularnie prezentował swe produkty w rozmaitych mediach, ich lider uparcie nie chciał popełnić samobójstwa, nikogo nie zamordował, nie zajmował się polityką, nie przyznawał do nadużywania substancji powodujących uzależnienie ani do dziwnych upodobań seksualnych - a więc nie robił niczego, co byłoby godne uwagi Slitscanu. Świecił, może trochę słabym, lecz nie gasnącym blaskiem, poza zasięgiem Kathy Torrance. Laney zawsze podejrzewał, że właśnie dlatego tak bardzo nienawidziła Reza. - Cóż - rzekł Laney po namyśle, mając dziwną ochotę szczerze odpowiedzieć na pytanie. - Pamiętam, jak kupiłem ich pierwszy album. Kiedy go wypuścili. - Tytuł? - Jednouchy obrzucił go jeszcze cięższym spojrzeniem. - Lo Rez Skyline - odparł Lancy, wdzięczny swoim synapsom za dostarczenie tej informacji. - Jednak nie potrafię powiedzieć, ile ich do tej pory wydali. - Dwadzieścia sześć, nie licząc składanek - podsunął Yamazaki, poprawiając szkła. Laney poczuł, że osłona zażytych przez niego pigułek, mających złagodzić skutki różnicy czasów, rozsypuje się jak zbutwiałe farmakologiczne rusztowanie. Ściany Sądu zdawały się napierać na niego. - Jeśli nie zamierzacie mi powiedzieć, o co tu chodzi - rzekł do jednouchego - to wracam do hotelu. Jestem zmęczony. - Keith Alan Blackwell - rzekł tamten, wyciągając rękę. Laney pozwolił mu uścisnąć i potrząsnąć swoją. Dłoń jednouchego była jak uchwyt sprzętu dla kulturystów. - Keithy. Wypijemy kilka drinków i pogadamy chwilę. - Najpierw powiedzcie mi, czy jesteście z Paragon-Asia czy nie - naciskał Laney. - Firma, o której mowa, to tylko kilka linijek kodu w maszynie stojącej na zapleczu pewnej firmy przy Lygon Street - odparł Blackwell. - Atrapa, ale nie nasza atrapa, jeśli to poprawi ci samopoczucie. - Nie jestem tego pewien - rzekł Laney. - Przylatuję na rozmowę w sprawie pracy, a teraz mówicie mi, że firma, w której miałem pracować, nie istnieje. - Istnieje - poprawił Keith Alan Blackwell. - W maszynie przy Lygon Street. Przyszła kelnerka. Nosiła workowaty, szary, bawełniany fartuch palacza i miała kosmetyczne sińce. - Duże jasne. Kirin. Zimne. Co dla ciebie, Laney? - Mrożona kawa. - Coke Lite proszę - rzucił ten, który przedstawił się jako Yamazaki. - Świetnie - rzekł ponuro jednouchy Blackwell, gdy kelnerka zniknęła w półmroku. - Byłbym rad, gdybyście wyjaśnili mi, co tu robimy - powiedział Laney. Spostrzegł, że Yamazaki gorączkowo skrobie coś po ekranie małego notebooka. Pióro świetlne słabo błyskało w mroku. - Notuje pan to? - zapytał Laney. - Przykro mi, ale nie. Robię notatki na temat kostiumu kelnerki. - Po co? - Przepraszam - rzekł Yamazaki, zapisując notatki i wyłączając notebooka. Starannie umocował pióro w uchwycie z boku. - Studiuję takie rzeczy. Mam zwyczaj notować efemerydy popularnej kultury. Jej kostium nasuwa pytanie: czy jest tylko odbiciem stylu tego klubu, czy też wyraża jakąś głębszą reakcję na szok wywołany trzęsieniem ziemi i późniejszą odbudową? 2 Lo Rez Skyline Spotkali się na polance w dżungli. Kelsey opracowała roślinność: wielkie jaskrawe liście, orchidee z kreskówek upstrzone plamkami tropikalnych (jej zdaniem) barw, które przypominały Chii sieć supermarketów sprzedających "naturalne" kosmetyki w odcieniach nie znanych przyrodzie. Zona, jedyna uczestniczka telekonferencji, która widziała coś w rodzaju prawdziwej dżungli, zajęła się dźwiękiem, tworząc ptasie głosy, niewidzialne, lecz realistycznie dopplerujące owady oraz dziwne szmery poszycia, zręcznie sugerujące nie węże, ale jakieś nieśmiałe futerkowe zwierzątka, miękkołape i ciekawskie. WILLIAM GIBSON - IDORU 3 / 78

Światło, chociaż nikłe, sączyło się przez wysoki baldachim zieleni (nazbyt disneyowski zdaniem Chii) - chociaż wcale nie było potrzebne w miejscu, które powstało wyłącznie ze "światła". Zona, z płonącą trupią czaszką, niebieską jak u Azteków, zamachała bezcielesnymi błękitnymi rękami, migającymi jak stroboskopowe gołębie: - Najwyraźniej ta widmowa kastrowana kurwa zamierza usidlić jego duszę. Nad czaszką pojawiły się celowo emfatyczne, stylizowane zygzaki błyskawic. Chia zastanawiała się, co Zona ma na myśli. Czy "kastrowana kurwa" to produkt tłumaczenia w czasie rzeczywistym, czy też tak mówi się po meksykańsku? - Czekamy na potwierdzenie z Tokio - przypomniała im Kelsey. Jej ojciec był w Houston prawnikiem od podatków i jego córka podczas spotkań sypała czasem takimi specjalistycznymi terminami. Ponadto wykazywała skłonności do zwlekania, szczególnie irytujące Chię u takiej sarniookiej nimfetki ze starej kreskówki. Chia była cholernie pewna, że Kelsey na pewno nie wyglądałaby tak w rzeczywistości, gdyby kiedykolwiek spotkały się w taki sposób. (Sama Chia prezentowała się jako tylko odrobinę podkręcona - jak uważała - wersja tego, co pokazywało jej lustro. Może z trochę mniejszym nosem. I pełniejszymi ustami. Ale to wszystko. Prawie). - Właśnie - powiedziała Zona, a w jej oczodołach wściekle zamigotały miniaturowe kamienne kalendarze. - Czekamy. Podczas gdy on nieubłaganie podąża na spotkanie z losem. Czekamy. Gdybym czekała tak z moimi dziewczynami, Szczurzyce dawno wykopałyby nas z ulic. Zona twierdziła, że jest przywódczynią dziewczęcego gangu uzbrojonych w noże chilanga. Może nie najgroźniejszego w Mexico. City, ale dostatecznie poważnie traktującego sprawy terytorium i haraczu. Chia nie wiedziała, czy jej wierzyć, ale spotkania nabierały przez to interesującego smaczku. - Naprawdę? - Kelsey z gracją elfa wyprostowała swoje ciało nimfy i z niedowierzaniem zamrugała rzęsami sarenki manga. - W takim razie, Zono Roso, dlaczego nie udasz się do Tokio i nie sprawdzisz, co naprawdę się dzieje? To znaczy, czy Rez rzeczywiście mówi, że zamierza ją poślubić, czy nie? A skoro już tam będziesz, to dowiedz się, czy ona w ogóle istnieje, dobrze? Kalendarze zatrzymały się. Niebieskie dłonie zniknęły. Czaszka pozornie oddaliła się na znaczną odległość, lecz pozostała doskonale widoczna, w najdrobniejszym szczególe. Stara sztuczka, pomyślała Chia. Gra na zwłokę. - Wiecie, że nie mogę tego zrobić - powiedziała Zona. - Mam tu obowiązki. Maria Conchita, przywódczyni Szczurzyc, twierdzi... - A co nas to obchodzi? - Kelsey uniosła się. Jej nimfie ciało wyglądało jak blada smuga na tle zielonej gęstwiny, aż sięgnęła głową koron drzew i promyk słońca spłaszczył jej wystającą kość policzkową - Zona Rosa to kupa gówna! - ryknęła, wcale nie jak nimfa. - Nie kłóćcie się - powiedziała Chia. - To ważne. Proszę. Kelsey natychmiast opadła na ziemię. - Zatem ty poleć. - Ja? - Ty - powtórzyła Kelsey. - Nie mogę - protestowała Chia. - Do Tokio? Jak? - Samolotem. - Nie mam tyle forsy co ty, Kelsey. - Masz paszport. Wiemy, że masz. Twoja matka musiała wyrobić ci go, kiedy załatwiała formalności. I wiemy, że masz teraz, delikatnie mówiąc, "przerwę w nauce". - Tak... - No to w czym problem? - Twój ojciec jest ważnym prawnikiem! - Wiem - odparła Kelsey. - I lata tam i z powrotem po całym świecie, robiąc pieniądze. A wiesz, co on jeszcze zbiera, Chia? - Co? - Kupony premiowe dla grubych ryb. Punkty za częste przeloty. Air Magellan. - Ciekawe - powiedziała aztecka czaszka. - Tokio - rzekła groźnie nimfa. O kurwa!, pomyślała Chia. Ścianę naprzeciw łóżka Chii zdobiło czadowe laserowe powiększenie okładki Lo Rez Skyline - ich pierwszego albumu. Nie takie, jakie dostałbyś teraz, ale oryginał, grupowe zdjęcie wykonane do tego pierwszego, przełomowego albumu wydanego przez Dog Soup. Ściągnęła plik z klubu w tym samym tygodniu, kiedy do niego wstąpiła, po czym znalazła w pobliżu Rynku zakład, który mógł wykonać takie duże powiększenie. Nadal było jej ulubionym i wcale nie dlatego - jak aż nazbyt często sugerowała matka - że wszyscy wyglądali na nim tak młodo. Matce nie podobało się, że członkowie Lo/Rez byli prawie tak starzy jak ona. Dlaczego Chia nie interesuje się muzyką tworzoną przez ludzi w jej wieku? - Proszę, mamo, powiedz jaką? - Na przykład Chrome Koran. - Żartujesz, mamo. Chia podejrzewała, że poczucie czasu jej matki jest krańcowo odmienne i zagadkowe. Nie tylko dlatego, że miesiąc był dla matki niezbyt długim okresem, ale ponieważ jej "teraz" miało takie wąskie i dosłowne znaczenie. Chia była przekonana, że to skutek oglądania wiadomości. Kablówki. Teraźniejszość zawężona do ułamka chwili z raportu helikoptera kontroli ruchu. Dla Chii "teraz" było cyfrowym, swobodnym i elastycznym pojęciem, kształtowanym przez globalne systemy informatyczne, których nawet nic usiłowała zrozumieć. Lo Rez Skyline został wypuszczony, jeśli można to tak nazwać, tydzień (dokładnie sześć dni) wcześniej, niż urodziła się Chia. Podejrzewała, że do czasu gdy otrzymała obywatelstwo, album jeszcze nie pojawił się w Seattle, chociaż chciała wierzyć, że już wtedy miał tu słuchaczy - wizjonerów łapiących dźwięki nawet tak toporne, jak tłoczone przez East Taipei WILLIAM GIBSON - IDORU 4 / 78

Dog Soup. Z pewnością pierwsze akordy "Pozytronowego ostrzeżenia" wstrząsały gdzieś molekułami powietrza Seattle, w czyjejś piwnicy, w chwili jej narodzin. Nie wiadomo dlaczego, była tego pewna, tak samo jak tego, że "Nieruchomy piksel", który ledwie można nazwać piosenką, brzdąkany przez Lo na gitarze z lombardu, musiał być gdzieś grany w chwili, gdy matka - niemal nie mówiąca wtedy po angielsku - wybrała jej imię z jakiejś reklamy nadawanej na Shopping Channel. Fonetyczna pieszczota tych sylab wydała się leżącej na porodówce łagodną kombinacją włoskich i angielskich dźwięków, więc jej - już wtedy rude - dziecko zostało nazwane Chia Pet McKenzie (ku pewnemu zaskoczeniu, jak później stwierdziła Chia, jej nieobecnego ojca - Kanadyjczyka). Takie myśli nawiedzały ją w ciemności, nim zadziałał budzik, zanim jego podczerwony migacz milcząco i jękliwie zagadał do włącznika halogenu, każąc mu podświetlić Lo/Rez w całej ich chwale z okładki Dog Soup. Rez w rozpiętej koszuli (przejaw autoironii), a Lo z uśmiechem i prototypem wąsów, które jeszcze mu nie urosły. Cześć, chłopcy. Poszukać pilota. Wyłączyć obraz. Pstryk: ekspres do kawy. Pstryk: ogrzewanie pomieszczenia. Pod poduszką nieznajomy kształt paszportu, jak stara karta do gry, twardy ciemnogranatowy plastik o skóropodobnej teksturze, z wytłoczonym złotym orłem i pieczęcią. Bilety Air Magellan w beżowej wiotkiej okładce z biura podróży w supermarkecie. Jadę. Odetchnęła głęboko. Dom jej matki chyba także, tylko delikatniej, trzeszcząc drewnianymi kośćmi w chłodzie zimowego poranka. Taksówka przyjechała punktualnie, lecz mimo to niespodziewanie, i nie trąbiła, zgodnie z poleceniem. Kelsey wyjaśniła Chii, jak się to robi. Również Kelsey, wypytawszy ją o wszystko, wymyśliła usprawiedliwienie kilkudniowej nieobecności: dziesięć dni w San Juans z Hester Chen, której zwariowana matka tak obawia się promieniowania elektromagnetycznego, że mieszka bez telefonu w krytej słomą chacie z drewna, bez elektryczności. - Powiedz, że chcesz trochę odpocząć od mediów przed rozpoczęciem nauki w nowej szkole - poradziła Kelsey. - To akurat jej się spodoba. Matce, która uważała, że Chia zbyt wiele czasu spędza w rękawicach i goglach, rzeczywiście spodobał się ten pomysł. Chia naprawdę lubiła łagodną Hester, łapała bowiem, o co chodzi Lo/Rez, chociaż nie ruszało jej to tak mocno, jak powinno. Chia zakosztowała już kiedyś przyjemności wyspiarskiej pustelni pani Chen. Matka Hester kazała im obu nosić specjalne czapeczki baseballowe uszyte z jakiegoś materiału odpornego na promieniowanie elektromagnetyczne, żeby ich młode umysły nie pławiły się nieustannie w niewidzialnej zupie szkodliwych fal. Chia poskarżyła się Hester, że w tych czapeczkach obie wyglądają jak topowcy. - Nie bądź rasistką, Chia. - Nie jestem. - No to konserwatystką. - To kwestia estetyki. A teraz w przegrzanej taksówce, trzymając bagaż obok siebie na siedzeniu, miała poczucie winy z powodu oszustwa. Matka spała za tymi przyciemnionymi oknami zmatowiałymi od szronu, pod ciężarem trzydziestu pięciu lat i kwiaciastej kołdry, kupionej przez Chię u Nordstroma. Kiedy Chia była mała, matka nosiła włosy splecione w długi warkocz, spięty na końcu turkusem osadzonym w muszli i kawałkach kości, jak magiczny ogon jakiegoś mitycznego zwierzęcia, rozkołysany i zachęcający do tarmoszenia. Dom też wyglądał smutnie, jakby żałował, że wyjeżdżała, opłakując ją płatami białej farby odsłaniającej szarość dziewięćdziesięcioletnich cedrowych desek. Chia zadrżała. A jeśli nigdy nic wróci? - Dokąd? - zapylał kierowca, czarnoskóry mężczyzna w dmuchanej nylonowej kurtce i kraciastym kaszkiecie. - SeaTac - powiedziała Chia i oparła się wygodnie. Przejechali obok starego lexusa, który sąsiedzi trzymali na betonowych płytach podjazdu. Lotniska to niesamowite miejsca, szczególnie rankiem. Jest w nich pustka, która cię ogarnia, jakiś smutek i nicość. Korytarze i odchodzący nimi podróżni. Stała w kolejce między ludźmi, których nigdy wcześniej nie widziała i już nigdy nie zobaczy. Trzymając torbę na ramieniu, a bilet i paszport w ręce, marzyła o drugim kubku kawy. Czekał na nią w jej pokoju, w ekspresie. Powinna była opróżnić go i wymyć, bo zapleśnieje w czasie jej nieobecności. - Tak? - Mężczyzna za kontuarem miał koszulę w paski, krawat z powtarzającym się w pionie logo Air Magellan, a w dolnej wardze ćwiek z zielonego nefrytu. Chia zastanawiała się, jak wyglądają jego usta, kiedy go wyjmie. Doszła do wniosku, że na jego miejscu nie robiłaby tego. Podała mu bilet. Westchnął i wyjął go z folderu, dając jej do zrozumienia, że powinna sama to zrobić. Patrzyła, jak przesuwa skanerem po bilecie. - Air Magellan jeden zero pięć do Narity, powrotny, klasa ekonomiczna. - Zgadza się - powiedziała Chia, usiłując być pomocna. Nie zwrócił na to uwagi. - Dokumenty. Chia wręczyła mu paszport. Zrobił taką minę, jakby jeszcze nigdy czegoś takiego nie widział, westchnął i wsunął go w szczelinę na blacie biurka. Szczelina miała pogięte aluminiowe wargi, które ktoś oblepił przezroczystą taśmą, obłażącą teraz i brudną. Mężczyzna patrzył w monitor, niewidoczny dla Chii. Może powie jej, że nie może lecieć. Pomyślała o kawie w ekspresie. Powinna być jeszcze ciepła. - Dwadzieścia trzy D - rzeki, gdy z innej szczeliny wysunęła się karta pokładowa. Wyjął paszport i oddał Chii razem z biletem oraz kartą pokładową. - Brama pięćdziesiąt dwa, niebieska linia. Jakieś pytania? - Nie. - Po przejściu odprawy pasażerowie mogą być poddani nieinwazyjnej kontroli DNA - wyrecytował. Słowa zlały się w jedno, ponieważ mówił to tylko dlatego, że tak nakazywały przepisy. Schowała paszport i bilet do specjalnej kieszeni w kurtce. Kartę pokładową trzymała w ręku. Zaczęła szukać niebieskiej linii. Musiała zejść na dół i usiąść w jednym z tych wagoników przypominających jadącą w bok windę. Pół godziny później przeszła już przez kontrolę i patrzyła na plomby na jej podręcznym bagażu. Wyglądały jak pierścienie czerwonej gumy do żucia. Nie spodziewała się tego. W sali odlotów chciała znaleźć płatną budkę, połączyć się i uaktualnić dane klubu. Nigdy nie pieczętowali jej torebki, kiedy latała do wujka do Vancouveru, ale to nie było naprawdę za granicą, nie od czasu Ugody. WILLIAM GIBSON - IDORU 5 / 78

Jechała na gumowym ruchomym chodniku w kierunku bramy 52, kiedy zauważyła migające nad głową niebieskie światło. Żołnierze i niewielka barykada. Żołnierze formowali kolejkę ze schodzących z ruchomego chodnika ludzi. Mieli polowe mundury i nie byli starsi od chłopaków z jej ostatniej szkoły. - Kurwa - powiedziała stojąca przed nią kobieta z ogromną blond grzywą, z wplecionymi w nią treskami. Grube czerwone usta, kilka warstw makijażu, wywatowane ramiona, króciutka spódniczka i kowbojskie buty. Jak ta piosenkarka country, którą lubiła matka Ashleigh Modine Carter. Topowa, ale z forsą. Chia zeszła z końca gumowego ruchomego chodnika i zajęła miejsce za kobietą, która wyglądała jak Ashleigh Modine Carter. Żołnierze pobierali próbki włosów i sprawdzali ludziom paszporty. Miało to dowieść, że jesteś tym, za kogo się podajesz, ponieważ paszport zawierał DNA właściciela, zapisany w postaci kodu paskowego. Detektor był małą srebrną różdżką, która wsysała końcówki kilku włosów i odcinała je. Zbiorą największą na świecie kolekcję rozdwojonych włosów, pomyślała Chia. Teraz nadeszła kolej na blondynę. Na bramce stali dwaj żołnierze, jeden trzymał różdżkę, a drugi wyjaśniał czekającym, że stawiając się tutaj, wyrazili na to zgodę i dlatego prosi o przygotowanie paszportów. Chia patrzyła, jak kobieta podała swój paszport, nieoczekiwanie stając się wyzywająco seksowna, jakby włączyła jakąś wewnętrzną żarówkę. Obdarzyła żołnierza szerokim uśmiechem, aż zamrugał, przełknął ślinę i o mało nie upuścił dokumentu. Z uśmiechem wetknął paszport w szczelinę małej konsoli połączonej z barierką. Drugi żołnierz podniósł różdżkę. Chia zobaczyła, jak kobieta podnosi rękę, chwyta treskę i podsuwa mu ją do kontroli. Wszystko trwało najwyżej osiem sekund, włącznie ze zwrotem paszportu. Pierwszy żołnierz nadal uśmiechał się, gdy przyszła kolej Chii. Kobieta poszła dalej, popełniwszy - czego Chia była prawie pewna - poważne przestępstwo. Może powiedzieć o tym żołnierzowi? Nie zrobiła tego jednak, a kiedy oddali jej paszport i była w drodze do bramy 53, rozejrzała się za kobietą, ale nigdzie jej nie dostrzegła. Oglądała wyświetlane na ścianach reklamy, aż wezwano pasażerów, aby wchodzili na pokład. Miejsce 23E pozostało puste, gdy Chia czekała na start, ssąc miętówkę, którą dała jej stewardesa. Jedyny pusty fotel w samolocie, pomyślała. Jeśli nikt na nim nie siądzie, może będę mogła podnieść boczne oparcie i się położyć. Spróbowała otoczyć się negatywnym polem myślowym, które powstrzymałoby ewentualnego chętnego przed zajęciem tego miejsca w ostatniej chwili. Zona Rosa wierzyła w takie rzeczy, które miały należeć do arsenału sztuk walki jej dziewczęcego gangu. Chia nie rozumiała, jak ktoś może wierzyć, że to działa. Nie działało, gdyż właśnie nadeszła blondynka. Czyżby w jej oczach pojawił się błysk rozpoznania? 3 Prawie cywil Był środek tygodnia, kiedy Laney ostatni raz widział Kathy Torrance, więc jej tatuaż nie był widoczny. Stała w klatce, wrzeszcząc, gdy opróżniał swoją szafkę. Miała na sobie blezerek od Armaniego z metalicznego barchanu i dopasowaną kolorem spódniczkę, zakrywającą znak z kosmosu. Pojedynczy sznur pereł był widoczny w dekolcie jej białej, ręcznie skrojonej bluzki. Urzędowy strój. Została wezwana na dywanik z powodu dezercji podwładnego. Wiedział, że wrzeszczała, ponieważ miała otwarte usta, lecz gniewne słowa nie przechodziły przez miarowy przybój generatora szumów, dostarczonego przez jego prawników. Poradzono mu, żeby podczas ostatniej wizyty w biurach Slitscanu przez cały czas nosił ten generator. Poinstruowano go, żeby nie wygłaszał żadnych oświadczeń. Z pewnością żadnych nie mógł usłyszeć. Później zastanawiał się czasem, w jaki sposób mogła wyrazić swoją wściekłość. Ponownie przypominając teorię osobistości oraz jej cenę, rolę odgrywaną przez Slitscan czy niezdolność Laneya do pełnienia obowiązków? A może skupiłaby się na jego zdradzie? Ale nie słyszał tego. Pakował rzeczy, których właściwie już nie potrzebował, do pudełka z marszczonego plastiku słabo pachnącego meksykańskimi pomarańczami. Notebook z popękanym ekranem, zepsuty, który służył mu przez cały college. Izotermiczny kubek z obłażącym logo Nissan County. Notatki robione na papierze, wbrew zaleceniom firmy. Poplamiony kawą faks od kobiety, z którą spał w Ixtapa. Zapomniał jej imię, a inicjałów nie dało się już odcyfrować. Bezsensowne kawałki jego ja, których przeznaczeniem był śmietnik na parkingu. Jednak nie chciał niczego tu zostawiać, a Kathy wciąż wrzeszczała. Teraz, w Sześcianie Śmierci K., wyobrażał sobie, że krzyczała, iż już nigdy nie będzie pracował w tym mieście, i rzeczywiście mogła mieć rację. Nielojalność względem pracodawcy to bardzo poważna plama w życiorysie, a szczególnie w tym mieście, jeśli motywem postępku było coś, co - jak przypominał sobie Laney - kiedyś nazywano skrupułami. To słowo wydało mu się teraz po prostu zabawne. - Uśmiechnąłeś się. - Blackwell patrzył na niego nad maleńkim stolikiem - Niedobór serotoniny. - Jedz - poradził Blackwell. - Nie jestem głodny. - Trzeba uzupełniać węglowodory - rzekł Blackwell, wstając. Zajmował naprawdę sporo przestrzeni. Laney i Yamazaki podnieśli się i wyszli za Blackwellem z Sześcianu Śmierci K., a potem z niepozornego budynku. Z mętnego światła w chromowo-neonowy parów Roppongi Dori. Smród zepsutych ryb i owoców niósł się nawet w tę chłodną wilgotną noc, chociaż był nieco stłumiony przez piekarnianą słodycz chińskiego benzoholu z warczących na drodze szybkiego ruchu pojazdów. Miarowy szum pojazdów uspokajał i Laney poczuł się lepiej, kiedy zaczął iść. Może idąc, zdoła pojąć rolę Keitha Alana Blackwella i Shinya Yamazakiego. Blackwell prowadził ich estakadą dla pieszych. Laney dotknął dłonią wypukłości na poręczy ze stopu. Zobaczył, że to przypadkowe załamanie lub pęcherz w jaskrawej naklejce: dziewczyna z obnażonym biustem uśmiechała się do niego ze srebrzystego hologramu wielkości dłoni. Kiedy poruszył głową, zmieniając kąt widzenia, gestem wskazała numer telefonu nad głową. Cała poręcz, do samego końca, była oblepiona takimi ogłoszeniami, chociaż w kilku miejscach widniały równe przerwy po zdartych i zabranych jako lektura na później. Cielsko Blackwella przedarło się przez tłum na drugim końcu, jak frachtowiec przez rząd podskakujących żaglówek. - Węglowodory - rzucił przez szerokie ramię. WILLIAM GIBSON - IDORU 6 / 78

Powiódł ich ulicą, wąskim paskiem kolorowych świateł, obok całonocnej kliniki weterynaryjnej, w której dwaj widoczni przez okno lekarze w białych fartuchach przeprowadzali operację - Laney miał nadzieję, że był to kot. Opodal przystanęła grupka przechodniów, obserwując to z chodnika. Blackwell wcisnął się do jasno oświetlonej knajpki, gdzie para unosiła się z podgrzewaczy za ladą z rekonstruowanego granitu. Laney i Yamazaki weszli za nim. Kucharz już nalewał pachnący rosół z kluskami, zamówiony przez Australijczyka. Laney zobaczył, że Blackwell podnosi miseczkę do ust i wciąga kluski, odcinając kilka szybkim kłapnięciem białych plastikowych zębów. Potężne mięśnie na grubym karku zadrgały przy przełykaniu. Laney wytrzeszczył oczy. Blackwell otarł usta grzbietem szerokiej i poznaczonej różowymi bliznami dłoni. Beknął. - Daj nam jedną z tych małych puszek Dry-zamówił. Jednym łykiem wypił całe piwo i machinalnie zgniótł stalową puszkę, jak papierowy kubek. - Jeszcze raz - rzekł, stukając miską na kucharza. Laney nagle zgłodniał, pomimo lub na skutek tego nieapetycznego przedstawienia, więc zajął się swoim talerzem, w którym zabarwione na różowo paski jakiegoś tajemniczego mięsa, cienkie jak papier, osiadły na gronorostach klusek. Jadł w milczeniu, tak samo jak Yamazaki. Blackwell wypił trzy kolejne piwa bez jakiegokolwiek efektu. Kiedy Laney skończył zupę i odstawił miseczkę na ladę, zauważył za kontuarem reklamę czegoś, co nazywano "Apple Shires - prawdziwy sok z naturalnych owoców". Na pierwszy rzut oka wydało mu się, że reklamują Alison Shires, niegdysiejszy powód jego skrupułów. "Posmakuj słodkiego nektaru życia" - radziła reklama. Alison Shires, którą dostrzegł najpierw jako mówiącą głowę, po pięciu miesiącach pracy w Slitscan, była dziewczyną dość przeciętnej urody, mamroczącą kwestie do wyimaginowanych reżyserów, agentów, do kogokolwiek. Kathy Torrance obserwowała jego minę, gdy patrzył na ekran. - Masz już dość, Laney? Reagujesz alergicznie na ślicznotki? Pierwsze objawy to lekka irytacja, niechęć, niejasne, lecz wyraźne wrażenie, że robią cię w konia, wykorzystują... - Ona nie jest nawet taka "śliczna" jak te dwie poprzednie. - Właśnie. Wygląda niemal normalnie. Prawie cywil. Zaznacz ją. Laney podniósł głowę. - Po co? - Zaznacz. On może udawać, że to kelnerka albo ktoś taki. - Myślisz, że to ona? - Bez trudu nazbierałoby się ich ze trzysta, Laney. Trzeba zacząć od najbardziej prawdopodobnych. - Wybieramy losowo? - My nazywamy to "instynktem". Zaznacz. Laney kliknął kursor, bladoniebieska strzałka przypadkiem znalazła się w ocienionej orbicie spuszczonego oka dziewczyny. Oznaczając ją do dokładniejszego zbadania jako ewentualną przyszłą partnerkę ostentacyjnie żonatego aktora, sławnego w sposób, jaki Kathy Torrance rozumiała i aprobowała. Takiego, który musi przestrzegać nakazów łańcucha pokarmowego. Nie za dużego do połknięcia przez Slitscan. On lub jego właściciele byli dotychczas bardzo ostrożni. Albo mieli dużo szczęścia. Już nie. Do Kathy doszła plotka przez jeden z tych "własnych kanałów", na których się opierała, więc teraz zamknie się kolejny cykl łańcucha pokarmowego. - Obudź się - powiedział Blackwell. - Zasypiasz nad talerzem. Czas, żebyś opowiedział nam o poprzedniej pracy, jeżeli mamy zaproponować ci następną. - Kawy - rzekł Laney. Laney nie był, co stanowczo podkreślał, podglądaczem. Miał szczególną umiejętność gromadzenia danych i medycznie udokumentowaną niezdolność skupienia uwagi, którą w pewnych warunkach mógł wykorzystać jako rodzaj patologicznej hiperpercepcji. To czyniło go - mówił przy drinkach w lokalu Amos 'n' Andes przy Roppongi - niezwykle dobrym researcherem. (Nie wspominał o Stanowym Domu Dziecka w Gainesville ani o próbach, jakie podejmowali tam, żeby podnieść jego zdolność koncentracji. O cyklach 5-SB i tym podobnych rzeczach). Dla jego ewentualnych pracodawców istotne było to, że intuicyjnie wyławiał ciągi informacji: rodzaj podpisu mimowolnie pozostawiany w sieci przez danego osobnika prowadzącego codzienne, a zarazem nie kończące się i skomplikowane sprawy związane z życiem w społeczeństwie informatycznym. Niezdolność koncentracji, zbyt ulotna, aby zarejestrowały ją niektóre badania, czyniła go urodzonym surferem, przeskakującym z programu do programu, z bazy danych do bazy, z platformy na platformę - w sposób, powiedzmy... intuicyjny. I w tym właśnie tkwił problem, kiedy szukał pracy: Laney był odpowiednikiem różdżkarza, cybernetycznym psychotronikiem. Nie potrafił wytłumaczyć, jak robi to, co robi. Po prostu nie wiedział. Przeszedł do Slitscanu z DatAmerica, gdzie jako asystent uczestniczył w projekcie o kryptonimie TIDAL. O wewnętrznej polityce firmy DatAmerica najlepiej świadczy fakt, że Laney nigdy nie zdołał odkryć, czy TIDAL jest, czy nie jest, akronimem ani (choćby w przybliżeniu) czego dotyczy. Przez cały czas przeglądał ogromne zasoby niezróżnicowanych danych, szukając "punktów węzłowych", których rozpoznawania nauczył go zespół francuskich uczonych. Wszyscy oni namiętnie grali w tenisa, a żaden nie miał najmniejszej ochoty wyjaśniać Laneyowi, czym są te punkty węzłowe, więc miał wrażenie, że służy im jako ktoś w rodzaju tubylczego przewodnika. Na cokolwiek polowali Francuzi, miał wystawić im to na strzał. Mimo wszystko było mu lepiej niż w Gainesville, bez porównania. Aż TIDAL, czymkolwiek był, został skreślony i Laney nie miał już nic do roboty w DatAmerica. Francuzi wyjechali, a kiedy Laney próbował rozmawiać z innymi naukowcami o tym, co robią, patrzyli na niego jak na wariata. Kiedy poszedł na rozmowę do Slitscanu, wywiad przeprowadzała Kathy Torrance. Nie miał pojęcia, że ona kieruje wydziałem i że wkrótce będzie jego szefem. Powiedział jej prawdę o sobie. No, przynajmniej większość. Była najbledszą kobietą, jaką widział w życiu. Prawie przezroczysta. (Później dowiedział się, że ten efekt w znacznym stopniu był wynikiem stosowania kosmetyków, a szczególnie brytyjskiej serii powodującej szczególne załamanie światła). - Czy pan zawsze nosi malajskie imitacje niebieskich koszul od Braci Brooks, zapinane na guziki? Laney spojrzał na swoją koszulę, a przynajmniej próbował. WILLIAM GIBSON - IDORU 7 / 78

- Malajskie? - Liczba ściegów jest dokładnie taka, jak trzeba, ale wciąż nie nauczyli się należycie naciągać nitek. - Och. - Nie szkodzi. Odrobina takiego szyku żółtodzioba może nawet przysporzyć nam popularności. Ale mógłby pan rozluźnić krawat. Zdecydowanie rozluźnić krawat. I trzymać w kieszeni kilka flamastrów. Nie pogryzionych, proszę. Oraz jeden z tych grubych płaskich mazaków w naprawdę paskudnym, fosforyzującym kolorze. - Żartuje pani? - Zapewne, panie Laney. Mogę mówić ci Colin? - Tak. Nigdy jednak nie mówiła mu po imieniu. - Przekona się pan, że poczucie humoru jest w Slitscanie podstawową cechą, Laney. Właściwością niezbędną do przetrwania. A najbardziej pożądaną tu osobą jest ktoś, kogo trudno zrozumieć. - Co pani ma na myśli, pani Torrance? - Kathy. Mam na myśli kogoś, kogo trudno dokładnie zacytować we wspomnieniach. Albo przed sądem. Yamazaki był dobrym słuchaczem. Mrugał, przełykał ślinę, kiwał głową, bawił się ostatnim guzikiem swej kraciastej koszuli lub czymkolwiek, przez cały czas sprawiając wrażenie, że łapie wszystko, nadąża za opowieścią Laneya. Keith Alan Blackwell to co innego. Siedział tam nieruchomo jak sterta wołowiny, poruszając się tylko wtedy, kiedy podnosił lewą rękę, żeby nacisnąć i pokręcić kikut lewego ucha. Robił to bez wahania i zmieszania, więc Laney doszedł do wniosku, że przynosiło mu to ulgę. W wyniku tych zabiegów blizna lekko poczerwieniała. Laney siedział na obitej dermą ławie, plecami do ściany. Yamazaki i Blackwell patrzyli na niego zza wąskiego stołu. Za nimi, nad jednolicie czarnowłosymi głowami nocnych amatorów kawy, holograficzne rysy Amosa unosiły się na tle pokrytych śniegiem szczytów Andów, oblanych upiornym blaskiem zachodzącego słońca. Wargi tej postaci z kreskówek były wydęte jak parówki z czerwonej gumy - rasistowski humor, za który w rejonie LA wysadziliby taki lokal w powietrze. Trzymał parujący kubek z kawą, biały i ikonicznie gładki, wielką, trójpalczastą, postdisneyowską dłonią w białej rękawiczce. Yamazaki lekko odkaszlnął. - Przepraszam, mówił pan o pracy w Slitscanie? Kathy Torrance zaczęła od tego, że zaproponowała Laneyowi, aby posurfował po sieci, w stylu Slitscanu. Zabrała z Klatki dwa komputery, wygoniła czterech pracowników z SJB, wprowadziła tam Laneya i zamknęła drzwi. Krzesła, okrągły stół, duży wyświetlacz na ścianie. Patrzył, jak podłączyła komputery do portów i wywołała identyczne obrazy długowłosego szatyna po dwudziestce. Kozia bródka i złoty kolczyk w uchu. Twarz nic nie mówiła Laneyowi. Mogła należeć do kogoś, kogo godzinę wcześniej minął na ulicy, twarz drugoplanowego aktora mydlanej opery albo twarz człowieka, w którego lodówce właśnie odkryto kolekcję odciętych palców. - Clinton Hiliman - powiedziała Kathy Torrance. - Fryzjer, kucharz suszi, dziennikarz muzyczny, dodatkowo robi średniobudżetowe pornosy. Ten wizerunek jest oczywiście podkręcony. Poslukała w klawisze, odkręcając go. Na ekranie oczy i broda Clinta Hilimana zmniejszyły się kilkakrotnie. - Pewnie zrobił to sam. Przy profesjonalnej robocie nie byłoby punktu zaczepienia. - Występuje w porno? - Laneyowi było dziwnie żal Hilimana, który z cofniętym podbródkiem wyglądał na zagubionego i bezbronnego. - Ich nie interesuje wielkość jego podbródka - powiedziała Kathy. - W porno robi się głównie ujęcia. Duże zbliżenia. Wszyscy mają dublerów. Dorabiają im tylko ładniejsze twarze. Ktoś jednak musi wejść do okopów i załatwić brzydali, no nie? Laney zerknął na nią kątem oka. - Skoro pani tak mówi. Wręczyła mu standardowy wirtualny hełm Thomsona. - Załatw go. - Załatwić? - Tak. Znaleźć te punkty węzłowe, o których mi pan mówił. To ujęcie to furtka do wszystkiego, co na niego mamy. Całe gigabajty potwornego nudziarstwa. Dane jak morze tapioki, Laney. Nie kończąca się, waniliowa równina. On jest nudny jak dzień długi, a ten dzień jest naprawdę długi. Załatw go. Zrób mi przyjemność. Zrobisz to i masz tę pracę. Laney spojrzał na podkręconego Hilimana na ekranie swojego komputera. - Nie powiedziała mi pani, czego mam szukać. - Wszystkiego, co mogłoby zainteresować Slitscan. A ściśle mówiąc, Laney, co mogłoby zainteresować widownię Slitscanu, którą najlepiej wyobrazić sobie jako złośliwy, leniwy, potwornie głupi, wiecznie głodny organizm łaknący ciepłej krwi pomazańców. Osobiście lubię wyobrażać sobie coś wielkości małego hipopotama, koloru ugotowanego ziemniaka po tygodniu, żyjącego własnym życiem w mroku na przedmieściach Topeki. Ma mnóstwo oczu i nieustannie się poci. Pot zalewa mu te oczy i piecze. To nie ma ust, Lancy, ani genitaliów, a swoją morderczą wściekłość oraz infantylne pożądanie potrafi wyrażać, zmieniając jedynie kanały uniwersalnym pilotem. Albo głosując podczas wyborów prezydenckich. - SJB? Yamazaki wyjął notebooka i przygotował pióro świetlne. Laney stwierdził, że nie ma nic przeciwko temu. Japończyk czuł się z tym znacznie lepiej. - Strategiczna Jednostka Biznesowa - powiedział mu. - Mała sala konferencyjna. Urząd pocztowy Slitscanu. - Urząd pocztowy? - System kalifornijski. Ludzie nie mąją własnych biurek. Kiedy przychodzisz, bierzesz z Klatki komputer i telefon. Jeżeli potrzebujesz urządzeń peryferyjnych, masz do dyspozycji konsolę. SJB służy do konferencji, ale trudno załapać któryś, kiedy go potrzebujesz. Oni tam wierzą w spotkania wirtualne, szczególnie w przypadku kontrowersyjnych tematów. WILLIAM GIBSON - IDORU 8 / 78

Dostaje się szafkę na rzeczy osobiste. Lepiej, żeby nie zobaczyli, jak drukujesz jakieś dane. I nienawidzą poczty elektronicznej. - Dlaczego? - Ponieważ mogłeś zapisać coś z wewnętrznej sieci i wypuścić to w świat. Pańskiego notebooka nigdy nie wypuściliby z klatki. Skoro nie ma papierów, mają zapisy każdej rozmowy, każdego wywoływanego obrazu, każdego uderzenia klawisza. Blackwell kiwnął wygoloną głową, która błysnęła czerwienią wydętych warg Amosa. - Bezpieczeństwo. - I powiodło się panu, panie Laney? - zapytał Yamazaki. - Znalazł pan te... punkty węzłowe? 4 Zdekompresowana Wenecja - Teraz zamknij się - powiedziała kobieta z fotela 23E i Chia nie odezwała się słowem. - Siostra opowie ci pewną historię. Chia oderwała wzrok od ekranu w oparciu fotela, na którym pokonywała jedenasty poziom zlobotomizowanej przez linię lotniczą wersji "Wojen czaszek". Blondyna patrzyła wprost przed siebie, nie na nią. Opuściła swój ekran tak, że wykorzystywała tylną ściankę jako tacę i właśnie skończyła drugą szklankę zimnego soku pomidorowego, za który zapłaciła stewardesie. Z jakiegoś powodu podawano je z pływającymi w szklance kostkami selera, lecz blondynka najwyraźniej nie miała na nie ochoty. Pięć takich kostek ułożyła na tacy, jak dziecko budujące ściany domku lub zagrodę dla zwierząt-zabawek. Chia spojrzała na jej kciuki na jednorazowym touchpadzie Air Magellan. I znów na mocno wymalowane oczy, które patrzyły teraz na nią. - Jest takie miejsce, gdzie zawsze jest światło - powiedziała kobieta. - Wszędzie jasno. Nie ma ciemności. Jasno jak we mgle, jakby coś spadało, zawsze, w każdej sekundzie. I te wszystkie kolory. Gmachy, których szczytów nie widzisz, i spadające z nich światło. A w dole piętrzą się bary. Bary, dyskoteki i lokale ze striptizem. Poustawiane jak pudełka od butów, jedne na drugich. I obojętnie, do ilu się wkręcisz, obojętnie, na ile wejdziesz schodów, iloma pojedziesz windami, obojętnie, jak mały znajdziesz sobie pokoik, to światło i tak cię znajdzie. Przeniknie szparą pod drzwiami jak kurz. Drobne, takie maciupkie. Wejdzie ci pod powieki, jeśli jakoś uda ci się zasnąć. Tyle że ty nie chcesz tam spać. Nie w Shinjuku. Chcesz? Chia nagle zdała sobie sprawę, jak ogromny ciężar ma samolot, jak niewiarygodny jest jego lot w powietrzu, jak jego kadłub wibruje wśród mroźnej nocy gdzieś nad oceanem, z daleka od brzegów Alaski. Niewiarygodne, lecz prawdziwe. - Nie - usłyszała swój głos, a "Wojny czaszek", zauważając jej nieuwagę, strąciły ją na niższy poziom. - Nie - potwierdziła kobieta - nie chcesz. Wiem. Ale zmuszą cię do tego. Zmuszą. W centrum tego świata, Potem odchyliła głowę do tyłu, zamknęła oczy i zaczęła chrapać. Chia wyszła z gry i wepchnęła touchpad w uchwyt na oparciu fotela. Miała ochotę wrzeszczeć. O co chodziło tej babie? Przyszedł steward, zgarnął selerową zagrodę do serwetki, zabrał pustą szklankę, wytarł tacę i zatrzasnął ją w oparciu. - Mój bagaż - powiedziała Chia. - W schowku. - Wskazała ręką. Otworzył skrytkę nad nią, wyjął jej torebkę i położył jej na kolanach. - Jak to zdjąć? - Dotknęła pętli z mocnej Czerwonej plasteliny, przytrzymującej zatrzask. Z czarnej kabury u pasa wyjął małe czarne narzędzie. Wyglądało jak coś, czym kiedyś weterynarz przycinał psu pazury. Podstawił drugą dłoń i chwycił w nią kuleczki, w które zmieniła się plomba, kiedy ją przeciął. - Mogę tego użyć? - Otworzyła zamek błyskawiczny i pokazała mu Sandbendera, wepchniętego między cztery pary zrolowanych rajstop. - Tutaj nie ma łącza - odparł. - Tylko w pierwszej klasie i w specjalnej. Można jednak korzystać z własnych zasobów. Może pani podłączyć się do monitora w oparciu fotela. - Dzięki - odparła. - Mam gogle. Odszedł. Chrapanie blondyny urwało się w pół taktu, gdy wpadli w turbulencje. Chia wygrzebała okulary i słuchawki z kokonu czystej bielizny, położyła je obok siebie, między biodrem a poręczą. Wyjęła Sandbendera. zamknęła torebkę, po czym wolną ręką i nogą wepchnęła ją pod fotel przed nią. Tak bardzo chciała się stąd wyrwać. Z Sandbenderem na kolanach sprawdziła kciukiem stan baterii. Osiem godzin w trybie oszczędnościowym, jeśli dopisze jej szczęście. W tym momencie nie przejmowała się tym. Odwinęła przewód omotany wokół okularów i podłączyła go. Nakładane na czubki palców końcówki były poplątane, jak zawsze. Spokojnie, powiedziała sobie. Zerwiesz taśmę sensora i spędzisz całą noc z klonem Ashleigh Modine Carter. Małe srebrne naparstki, giętki szkielet dłoni, powoli... Wkładaj jeden po drugim. Raz, dwa... Blondynka powiedziała coś przez sen. Jeżeli można to nazwać snem. Chia podniosła okulary, założyła je i wpadła w czerwień. - ...mnie stąd, do cholery! Tak też się stało. Siedzi na skraju łóżka, spoglądając na plakat Lo Rez Skyline. W końcu Lo zauważa ją. Przygładza rzadki wąsik i uśmiecha się do niej. - Hej, Chia. - Hej. Doświadczenie nauczyło ją odpowiadać bezgłośnie, żeby nie słyszeli inni. - Co się dzieje, dziewczyno? - Jestem w samolocie. Lecę do Japonii. - Japonia? Bombowo. Podoba ci się nasz dysk z Budokanem? - Nie mam ochoty na rozmowy, Lo. A przynajmniej nie z agentem od oprogramowania, choćby nie wiem jak słodkim. WILLIAM GIBSON - IDORU 9 / 78

- W porządku. Posłał jej ten koci uśmiech, marszcząc kąciki oczu, i znieruchomiał. Chia rozejrzała się wokół, rozczarowana. Wszystko wydawało się trochę nie takie, a może powinna była użyć pakietów fraktalowych. które robiły trochę bałaganu, sypały kurz po kątach i zostawiały brudne smugi na kontaktach. Zona Rosa uwielbiała je. Kiedy była w domu, Chii podobało się to, że taka konstrukcja była czyściejsza niż jej pokój. Teraz poczuła tęsknotę. Brakowało jej prawdziwego domu. Gestem przeszła do stołowego, śmigając obok drzwi do sypialni matki. Ledwie naszkicowała to pomieszczenie, więc nie miało wnętrza. Stołowy również był jeszcze nie wykończony, stały w nim meble importowane z systemu Playmobil, który poprzedzał Sandbendera. Niedbale zbitmapowane rybki monotonnie pływały w kółko w szklanym stoliku do kawy, który stworzyła, kiedy miała dziewięć lat. Drzewa za frontowym oknem były jeszcze starsze: idealnie cylindryczne pnie o kredkowobrązowej barwie, a każdy podtrzymywał jadowicie zieloną koronę jednolitego listowia. Gdyby popatrzyła na nie dłużej, wyszedłby z nich Mumphalumphagus i chciał się z nią bawić, więc tego nie zrobiła. Usadowiła się na kanapie z Playmobilu i spojrzała na programy porozrzucane na blacie stolika do kawy. Oprogramowanie Sandbendera wyglądało jak staromodny brezentowy worek na wodę, rodzaj manierki (musiała skonsultować się z "Co to jest", podręcznym słownikiem, żeby się tego dowiedzieć). Był wytarty i spektakularnie naturalny, z drobnymi kropelkami wody przesiąkającymi przez gęsty splot tkaniny. Jeśli podeszło się bardzo blisko, można było dostrzec rzeczy odbite w poszczególnych kroplach: obwody podobne do paciorków lub skóry na podgardlu jaszczurki, długą pustą plażę pod szarym niebem, góry w deszczu, strumień płynący po różnobarwnych kamieniach. Kochała Sandbendery - były najlepsze. SANDBENDERS, OREGON - głosił zatarty napis na spoconym brezencie, jakby spłowiałym w pustynnym słońcu. SYSTEM 5.9. (Miała wszystkie uaktualnienia, aż do 6.3. Ludzie mówili, że wersja 6.4 ma błędy). Obok worka z wodą leżał jej zeszyt, w postaci kołonotatnika noszącego ślady sztucznego zużycia, z okładką pokreśloną cyfrowymi gryzmołami. Będę musiała go przeformatować, zanim pójdę do nowej szkoły, przypomniała sobie. Ten jest zbyt dziecinny. Jej kolekcja albumów, składanek i specjalnych wydań Lo/Rez ukazała się w postaci oryginalnie opakowanych płytek. Były poukładane - tak niedbale, jak tylko się dało - obok materiałów archiwalnych, które zdołała zebrać, od kiedy przyjęto ją do grupy dyskusyjnej. Dzięki ożywionej wymianie plików z członkinią ze Szwecji, miały one postać blaszanej puszki śniadaniowej z litografią Rez i Lo, spoglądających mętnym i oszołomionym wzrokiem z płaskiego, prostokątnego wieczka. Szwedzka fanka zeskanowała obrazek z pięciu wydrukowanych kawałków oryginału, a potem nałożyła je na pudełko. Oryginał był zapewne nepalski, zdecydowanie piracki i Chia cieszyła się z certyfikatu autentyczności na odwrocie. Zona Rosa chciała mieć kopię, ale na razie mogła zaproponować tylko kilka rzadkich zdjęć telewizyjnych z piątego koncertu w Mexico Dome. Nie były dostatecznie rzadkie, więc Chia nie chciała się zamienić. Podobno w powszechnie dostępnych zasobach Globo można było znaleźć nieoficjalną kronikę brazylijskiej trasy koncertowej. Chia bardzo chciała ją mieć, a Meksyk leży w tym samym kierunku, co Brazylia. Przesunęła palcem po stosie płytek, wirtualną dłonią, palcem zakończonym drżącą rtęcią. Pomyślała o Plotce. Plotki były, są i będą. Krążyły o Lo i tej duńskiej modelce, że mają się pobrać. Zapewne były prawdziwe, chociaż nigdy do tego nie doszło. I wciąż plotkowano o Rezie i różnych ludziach. Jednak chodziło o ludzi. Ta duńska modelka też była człowiekiem, chociaż Chia uważała ją za snobkę. Ta Plotka to coś zupełnie innego. Właśnie dlatego Chia leciała do Tokio - żeby to sprawdzić. Wybrała Lo Rez Skyline. Wirtualna Wenecja, którą ojciec przysłał jej na trzynaste urodziny, wyglądała jak stara zakurzona księga w skórzanych okładkach - gładka brązowa skóra miejscami starta na zamsz, cyfrowy odpowiednik prania dżinsu w pralce pełnej piłeczek golfowych. Leżała obok bezbarwnej szarej teczki zawierającej odpis rozwodu i zgody na sprawowanie opieki. Przyciągnęła do siebie Wenecję, otworzyła ją. Rybka zamigotała nierytmicznic, uruchamiając podprogram. Dekompresja Wenecji. Piazza w zimowej czerni-bieli, tekstury jej fasad dokładnie ukazane w marmurze, porfirze, polerowanym granicie, jaspisie, alabastrze (wszystkie nazwy minerałów przewijające się w razie potrzeby w menu widzianym kątem oka). Miasto skrzydlatych lwów i złotych koni. Umowna godzina szarego i wiecznego świtu. Mogła być tu sama albo odwiedzić Mistrza Muzyki. Ojciec, dzwoniąc z Singapuru i składając jej życzenia urodzinowe, powiedział, że Hitler podczas swojej pierwszej i jedynej wizyty, wymknął się, by samotnie krążyć po ulicach o poranku. Zachowywał się jak wściekły pies. Chia, która niezbyt dobrze wiedziała, kim był ten cały Hitler, a jeśli nawet, to głównie z refrenów piosenek, rozumiała to doskonale. Kamienie Piazza przepłynęły pod nią jak jedwab, gdy uniosła srebrzysty palec i pomknęła przez labirynt mostków, wody, łuków, ścian. Nie miała pojęcia, czym było to miejsce, jak i dlaczego powstało, ale pasowało tak dobrze do siebie i zajmowanej przestrzeni... Woda i kamień tworzyły tu idealną, tajemniczą całość. Najbardziej pokręcony software, jaki kiedykolwiek stworzono, i właśnie tu powstały pierwsze takty "Pozytronowego przeczucia". 5 Punkty węzłowe Clinton Emory Hiliman, lat dwadzieścia pięć, fryzjer, kucharz suszi, dziennikarz muzyczny, aktor porno, zaufany dostawca zakazanych kultur tkanek płodowych dla trzech z bardziej endomorficznych członków zdecydowanie topowego zespołu Dukes of Nuke'Em, których Dziecko Wojny w Zatoce było osiemnaste z wykrzyknikiem na listach przebojów i nadal szło w górę, będąc przedmiotem dyplomatycznych protestów kilku islamskich państw. Kathy Torrance wyglądała na zadowoloną. - Te tkanki płodowe, Laney? - Cóż - powiedział Laney, kładąc słuchawki obok komputera. - Myślę, że to może być dobre. WILLIAM GIBSON - IDORU 10 / 78

- Dlaczego? - Muszą być irackie. Bardzo na to nalegali. Nie chcą żadnych innych. - Jesteś przyjęty. - Tak? - Na pewno połączyłeś rozmowy z Ventura z biletami parkingowymi z garażu w Beverly Center. Chociaż ten numer z "dzieckiem wojny w Zatoce" trudno było przegapić. - Chwileczkę - powiedział Laney. - Wiedzieliście o tym. - To najważniejszy punkt środowego spektaklu. - Zamknęła komputer, nie wyłączając odkręconego podbródka Clinta Hilimana. - Miałam okazję zobaczyć, jak pracujesz, Laney. Masz wrodzony talent. Nie mogłam uwierzyć, że w tych bzdurach o punktach węzłowych coś jest. Niektóre z twoich posunięć wydają się bezsensowne, ale widziałam, jak błyskawicznie natrafiłeś na to, czego trzej doświadczeni researcherzy szukali przez trzy miesiące. Tobie zajęło to niecałe pół godziny. - Część z tego była nielegalna - zauważył Laney. - Korzystacie z niektórych baz danych DatAmerica, do których nie powinniście mieć dostępu. - Wiesz, na czym polega cicha umowa, Laney? Yamazaki podniósł głowę znad notebooka. - Bardzo dobrze - rzekł, chyba do Blackwella. - To jest bardzo dobre. Blackwell poruszył się na krześle, aż poliwęglanowe nóżki zaprotestowały cichym jękiem. - Nie popracował tam długo, prawda? - Trochę ponad sześć miesięcy - wyjaśnił Laney. Sześć miesięcy może być długie w Slitscanie. Większość pensji za pierwszy miesiąc wykorzystał na wynajęcie mikroskopijnej kawalerki w przebudowanym w stylu retro, piętrowym parkingu przy Broadway Avenue, Santa Monica. Kupił koszule, które bardziej pasowały do Slitscanu, a w tej malajskiej sypiał teraz. Zakupił parę drogich okularów przeciwsłonecznych i starał się nigdy nie mieć w kieszeni na piersi więcej niż jeden flamaster. Życie w Slitscanie miało pewien specyficzny styl. Koledzy Laneya ograniczali się do wąskiego pasma emocji. Pewien rodzaj poczucia humoru, jak mówiła Kathy, był wysoko ceniony, lecz rzadko kwitowany śmiechem. Oczekiwaną reakcją był kontakt wzrokowy, kiwnięcie głową, cień uśmiechu. Tutaj niszczono, a czasem kreowano ludzi, łamano lub tworzono kariery, w surrealistycznych i nieoczekiwanych objawieniach, ponieważ Slitscan zajmował się rytualnym upuszczaniem krwi, a ta miała alchemiczne właściwości tylko wtedy, jeśli należała do osobistości. Umiejętność wyszukiwania kluczowych danych w zalewie pozornie przypadkowych informacji wzbudziła zazdrość i niechętny podziw bardziej doświadczonych researcherów. Laney stał się ulubieńcem Kathy i był prawie zadowolony, gdy rozeszły się plotki o ich rzekomym romansie. Nic ich nie łączyło - oprócz tego jednego spotkania w jej mieszkaniu w Sherman Oaks, a i to nie był dobry pomysł. Oboje nie mieli ochoty tego powtarzać. Laney wciąż poprawiał, rozwijał i wzmacniał to coś, co objawiało się jako jego talent, jego styl. Kathy to się podobało. W hełmie na głowie, podłączony do specjalizowanej linii Slitscanu, udostępniającej mu nieprzebrane zasoby DatAmerica, czuł się jak w domu. Podążał tam, gdzie kazała mu Kathy. Odnajdował punkty węzłowe. Czasem, zasypiając w Santa Monica, leniwie zastanawiał się, czy mógł istnieć większy system, obejmujący szerszą perspektywę. Może cały DatAmerica posiadał własne punkty węzłowe, informacyjne usterki mogące doprowadzić do jakiejś większej prawdy, wiedzy, ukrytych w głębi szarych warstw informacji. Tylko wtedy, jeśli znajdzie się ktoś, kto zada właściwe pytanie. Nie miał pojęcia, jak ono brzmi, jeśli w ogóle istniało, jednak z jakiegoś powodu wątpił, aby kiedykolwiek padło w SBJ Slitscanu. Slitscan wywodził się z "programowania rzeczywistości" i sieciowych tabloidów dwudziestego wieku, ale przypominał je nie bardziej niż wielki, szybki, dwunogi drapieżca przypominał swych mięczakowatych, zamieszkujących płytkie wody przodków. Slitscan był dojrzałym tworem tej ewolucji, dostarczającym swe produkty całemu światu. Z dochodami wystarczającymi na wystrzelenie kilku satelitów i wybudowanie gmachu, w którym Laney pracował w Burbank. Slitscan był tak popularnym programem, że zmienił się w coś podobnego do dawnej sieci telewizyjnej. Oflankowany i otoczony innymi programikami i reklamami, mającymi popchnąć widza w kierunku najważniejszego, znajomego i przyjemnie krwawego ołtarza, który jeden ze współpracowników Laneya nazywał Dymiącym Lustrem. Nie dało się pracować w Slitscanie, nie mając wrażenia uczestnictwa w historii, czy też w tym, co Kathy Torrance nazywała przekształconą historią. Laney podejrzewał, że sam Slitscan mógł być jednym z tych większych punktów węzłowych, jakie czasem usiłował sobie wyobrazić, informacyjnym dziwolągiem prowadzącym do jakiejś niewiarygodnie skomplikowanej struktury. W poszukiwaniu pomniejszych punktów węzłowych, jakie Kathy kazała mu wyszukiwać w zasobach DatAmerica, Laney wpływał na przebieg kampanii wyborczych, rynek gwarantowanych pul genowych, prawo aborcyjne stanu New Jersey oraz rozwój ruchu zagorzałych zwolenników eutanazji (albo, zdaniem innych, samobójczego kultu) zwanego "Koniec o Północy", nie wspominając o życiorysach i karierach kilku tuzinów różnego rodzaju osobistości. Nie zawsze zmieniał je na gorsze z punktu widzenia osobników będących tematem programu. Program Kathy o Dukes of Nuke'Em, ujawniający niezwykłe upodobanie zespołu do irackich tkanek płodowych, ogromnie wpłynął na sprzedaż ich najnowszej płyty (oraz spowodował kilka pokazowych procesów i publicznych egzekucji w Bagdadzie, ale Laney przypuszczał, że życie tam i tak było ciężkie). Sam Laney nigdy nie należał do widzów Slitscanu i podejrzewał, że wyszło mu to na dobre, kiedy ubiegał się o posadę researchera. Nie miał ugruntowanej opinii o tym programie. Akceptował jego istnienie jako życiowy fakt, w takim stopniu, że wcale o nim nie myślał. Slitscan był przykładem tego, w jaki sposób opracowuje się pewne wiadomości. Miejscem, w którym Laney pracował. Slitscan pozwalał mu robić jedyną rzecz, do jakiej miał prawdziwy talent, więc jakoś udawało mu się unikać myślenia w kategoriach przyczyny i skutku. Nawet teraz, próbując wytłumaczyć się przed uważnie słuchającym WILLIAM GIBSON - IDORU 11 / 78

Yamazakim, z trudem przychodziło mu wzbudzić w sobie poczucie odpowiedzialności. Bogaci i sławni, jak kiedyś powiedziała Kathy, rzadko stawali się takimi przypadkowo. Owszem, dzięki przypadkowi można było, ale rzadko, stać się tylko jednym lub drugim. Zupełnie inaczej było z osobistościami nie należącymi do żadnej z tych dwóch kategorii i Kathy uważała ich za krzyż, który musiała dźwigać: seryjni mordercy, na przykład, lub rodzice ich ostatnich ofiar. Nie mieli w sobie nic z gwiazd (chociaż zawsze liczyła na to w przypadku morderców, uważając, że tkwią w nich potencjalne możliwości). Kathy nie interesowała się nimi, kierując uwagę Laneya i co najmniej trzydziestu innych researcherów na prywatne sprawy z życia tych, którzy byli ostentacyjnie i co najmniej umiarkowanie sławni. Alison Shires wcale nie była sławą, lecz mężczyzna, z którym miała romans - co potwierdził Laney - był dostatecznie znany. A potem Laney powoli coś sobie uświadomił. Alison Shires w jakiś sposób dowiedziała się, że on tam jest i obserwuje ją. Jakby widziała, jak spoglądał na ten zbiór danych odzwierciedlających jej życie, złożony z kawałków będących codziennym zapisem jej egzystencji, rejestrowanym przez cyfrową materię świata. Laney patrzył, jak na tym odbiciu Alison Shires zaczyna się tworzyć punkt węzłowy. Zamierzała się zabić. 6 DISH Chia zaprogramowała Mistrza Muzyki tak, by reagował na mosty. Pojawiał się w jej wirtualnej Wenecji, ilekroć przekraczała któryś z umiarkowaną prędkością: szczupły młodzieniec o bladoniebieskich oczach i skłonności do noszenia długich, powiewnych płaszczy. Wersja beta tego programu stała się przedmiotem sporu, kiedy prawnicy reprezentujący pewnego szacownego brytyjskiego śpiewaka oskarżyli projektantów Mistrza Muzyki, że zeskanowali zdjęcia ich klienta jako znacznie młodszego człowieka. Sprawę załatwiono polubownie i wszystkie późniejsze wersje, włącznie z tą Chii, były generowane znacznie ostrożniej. (Kelsey powiedziała jej, że wystarczy zmienić kolor oka, ale dlaczego tylko jednego?) Wprowadziła go do Wenecji podczas drugiej wizyty, aby jej towarzyszył i dostarczał muzycznych wrażeń. Ograniczenie jego obecności do chwil, kiedy przechodziła przez mosty, wydawało się dobrym pomysłem. W Wenecji było mnóstwo mostów, niektóre z nich nie większe od krótkiego łuku kamiennych schodków nad najwęższymi kanałami. Był tam Most Westchnień, którego Chia unikała, bo uważała, że jest smutny i niesamowity, Most Pięści, który lubiła głównie z powodu nazwy, oraz wiele innych. A także Rialto, wielki, przygarbiony i fantastycznie stary, na którym - według jej ojca - ludzie wynaleźli bankowość, a raczej szczególny jej rodzaj. (Jej ojciec pracował dla banku, dlatego musiał mieszkać w Singapurze). Teraz zwolniła bieg przez miasto i w spacerowym tempie wchodziła na stromiznę Rialto. Mistrz Muzyki elegancko kroczył obok niej, w rozwianym na wietrze płaszczu koloru gliny. - DISH - powiedział, czując na sobie jej wzrok. - Diatoniczna Ilustracja Statycznej Harmonii. Znany także jako akord z opadającą linią basów. Aria na strunie G Bacha, 1730. Bielszy odcień bieli Procol Harum, 1967. Gdyby teraz nawiązała z nim kontakt wzrokowy, usłyszałaby sample, bez wskazówek i w odpowiedniej głośności. Potem więcej o DISH i kolejne sample. Chciała jednak jego towarzystwa, nie wykładu. Raczej nie mogła po nim oczekiwać niczego prócz wykładów, nie licząc obrazu, który był jasnowłosy, drobnokościsty i nosił się piękniej niż jakikolwiek człowiek. Wiedział wszystko o muzyce i nic poza tym. Nie miała pojęcia, jak długo była tym razem w Wenecji. Cały czas pozostawała w tej minucie przed świtem, którą najbardziej lubiła, ponieważ wszystko wyglądało właśnie tak. - Czy wiesz coś o japońskiej muzyce? - zapytała. - Dokładnie jakiej? - Słuchanej przez ludzi. - Popularnej? - Chyba tak. Przystanął, obrócił się i wepchnął ręce do kieszeni, a rozchylony płaszcz ukazał podszewkę. - Moglibyśmy zacząć od muzyki zwanej enka - powiedział - chociaż wątpię, czyby ci się spodobała. Firmy software'owe zawsze sprawdzały, co ludzie lubią. - Korzeni współczesnej japońskiej muzyki pop należy szukać w czasach powstania czegoś zwanego "grupami". Zwykła kalka, czysto komercyjna. Mocno rozwodnione wpływy zachodniej muzyki pop. Surowe i monotonne. - A czy mają pieśniarzy, którzy nie istnieją? - Piosenkarzy-idoli - powiedział, wchodząc na stromiznę mostu. - Nazywają ich idoru. Niektórzy z nich są bardzo popularni. - Czy ludzie zabijają się z ich powodu? - Nie wiem. Podejrzewam, że to możliwe. - A poślubiają ich? - Nic o tym nie wiem. - A co z Rei Toei? Miała wątpliwości, czy tak wymawia się to nazwisko. - Obawiam się, że nie znam jej - odparł z lekkim grymasem, jak zawsze, gdy pytano go o muzykę powstałą od czasu wypuszczenia jego wersji. Chia zawsze wtedy współczuła mu, dobrze wiedząc, że to śmieszne. - Nic nie szkodzi - powiedziała i zamknęła oczy. Zdjęła okulary. Po Wenecji samolot wydawał się jeszcze niższy i węższy - klaustrofobiczna rura zapchana fotelami i ludźmi. Blondyna nie spała i obserwowała ją. Teraz, kiedy usunęła większość makijażu, o wiele mniej przypominała Ashleigh Modine Carter. Jej twarz oddalona tylko o kilka cali. Uśmiechnęła się. Był to powolny uśmiech, modulowany, jakby składał się z kilku faz, powodowanych nieśmiałością lub wahaniem. - Podoba mi się twój komputer - powiedziała. - Wygląda jak zrobiony przez Indian albo co. WILLIAM GIBSON - IDORU 12 / 78

Chia spojrzała na Sandbendera. Wyłączyła go, przesuwając czerwony suwak. - Koral - wyjaśniła. - To są turkusy. A te, które wyglądają jak kość słoniowa, to wyściółka jakiegoś orzecha. Wymienialne. - Reszta ze srebra? - Aluminium - odparła Chia. - Przetapiając stare puszki wygrzebywane na brzegu morza, odlewają je w formach z piasku. Te panele to mikarta. Len nasączony żywicą. - Nie wiedziałam, że Indianie potrafią robić komputery - powiedziała kobieta, wyciągając rękę i dotykając Sandbendera. Mówiła z wahaniem, cicho, jak dziecko. Paznokieć palca, który oparła na komputerze, był jaskrawo czerwony, lakier popękany i starty. Dłoń zadrżała i cofnęła się. - Za dużo wypiłam. W dodatku z tequilą. Eddie mówi na to "witamina T". Nie byłam niedobra, co? Chia potrząsnęła głową. - Nie zawsze pamiętam, kiedy jestem niedobra. - Wiesz, jak długo będziemy jeszcze lecieć do Tokio? - zapytała Chia, bo nic innego nie przyszło jej do głowy. - Dziewięć godzin jak nic - odparł blondynka i westchnęła. - Poddźwiękowe to koszmar, prawda? Eddie zamówił mi miejsce w superszybkim, komfortowe, ale potem powiedział, że coś się pokręciło z biletem. Dostaje wszystkie bilety z tej firmy w Osace. Kiedyś lecieliśmy Air France, pierwszą klasą, gdzie z fotela robi się łóżko i przykrywają cię kołderką. Mają tam otwarty bar, w którym wystawiają butelki szampana i najlepsze żarcie. To wspomnienie wcale nie poprawiło jej humoru. - I dają ci perfumy oraz kosmetyki w osobnej walizeczce od Hermesa. Z prawdziwej skóry. Po co lecisz do Tokio? - Och - powiedziała Chia. - Och. No tak. Przyjaciółka. Zobaczyć się z przyjaciółką. - Tam jest tak dziwnie, wiesz? Po tym trzęsieniu. - Przecież odbudowali je, prawda? - Pewnie, ale zrobili to tak szybko, głównie z pomocą nanotechu, więc po prostu odrosło. Eddie był tam, zanim opadł kurz. Mówił mi, że można było zobaczyć, jak te wieżowce rosły w nocy. Pokoje na górze jak plastry miodu, a ściany zamykające się wokół nich, piętro po piętrze. Powiedział, że wyglądało to jak topniejąca świeca, tylko na odwrót. Przerażające. W absolutnej ciszy. Maszyny zbyt małe, żeby je dostrzec. Mogą wniknąć do twojego ciała, wiesz? W jej głosie Chia wyczuła strach. - Eddie? - spytała, mając nadzieję, że zmieni temat. - Eddie jest kimś w rodzaju biznesmena. Po trzęsieniu ziemi pojechał do Japonii robić pieniądze. Mówił, że infa... info... że struktura była wtedy otwarta na oścież. Twierdził, że katastrofa pozbawiła ją kręgosłupa, tak jakby, więc można było przyjść i zapuścić korzenie, szybko, zanim się zagoiła i stwardniała. A wygoiła się wokół niego, jakby był implantem albo czymś w tym rodzaju, więc teraz jest częścią tej infa... info... - Infrastruktury. - Struktury. Tak. Więc teraz przypiął się do koryta. Jest ziemianinem i właścicielem kilku klubów, zajmuje się muzyką, wideo oraz innymi rzeczami. Chia nachyliła się, wyciągnęła torbę spod przedniego fotela i schowała Sandbendera. - Mieszkasz tam, w Tokio? - Czasami. - Podoba ci się? - Jest... no... cóż... Niesamowite, wiesz? Niepodobne do żadnego innego miejsca. Stała się tam ta okropna rzecz, a oni naprawili ją czymś jeszcze większym. Taka ogromna zmiana, a wszyscy udają, że nigdy nic się nie stało. Ale wiesz co? - Co? - Spojrzyj na mapę. Taką wcześniejszą. Większość tego jest nie tam, gdzie była. Nawet w pobliżu. No, kilka rzeczy pozostało - pałac, autostrada czy ten wielki ratusz w Shinjuku, ale cała reszta wygląda, jakby dopiero co ją zrobili. Zepchnęli cały gruz po trzęsieniu ziemi do wody, jak kruszywo, a teraz budują i na nim. Nowe wyspy. - Wiesz co - powiedziała Chia - jestem śpiąca. Chyba spróbuję zasnąć. - Mam na imię Maryalice. Jedno słowo. - A ja Chia. Chia zamknęła oczy i próbowała jeszcze bardziej odchylić oparcie fotela, ale się nie dało. - Śliczne imię - powiedziała Maryalice. Chii wydawało się, że w szumie silników, słyszy DISH Mistrza Muzyki, nie jako dźwięk, lecz część jej samej. Bielszy odcień czegoś tam, ale nie zdołała tego uchwycić. 7 Słodki nektar życia Alison Shires - Ona spróbuje się zabić - rzekł Laney. - Dlaczego? - Kathy Torrance sączyła kawę z ekspresu. Poniedziałkowe popołudnie w Klatce. - Ponieważ wie. Czuje, że ją obserwuję. - To niemożliwe, Laney. - Ona wie. - Przecież nie obserwujesz jej. Badasz dane, które ona generuje, tak jak my wszyscy. Nie może o tym wiedzieć. - Wie. Biała filiżanka szczęknęła o spodek. - A skąd możesz mieć pewność? Zaglądasz do rejestru jej rozmów telefonicznych, wybieranych przez nią kanałów, wykazu zamawianej muzyki. Skąd możesz wiedzieć, że zdaje sobie sprawę z twojej obecności? Punkt węzłowy, miał ochotę powiedzieć, ale nie zrobił tego. - Myślę, że zbyt ciężko pracujesz, Laney. Pięć dni wolnego. - Nie, wolałbym... - Nie mogę pozwolić, żebyś się wypalił. Znam te objawy, Laney. Urlop wypoczynkowy, płatny, pięć dni. WILLIAM GIBSON - IDORU 13 / 78

Dodała zwrot kosztów podróży. Posłano go do biura podróży mieszczącego się w tym samym budynku co Slitscan i zamówiono pokój w wydrążonym wzgórzu nad Ixtapa. Hotel z ogromnymi kamiennymi kulami ustawionymi na polerowanym betonie przeszklonego holu. Za szkłem iguany z odwiecznym spokojem obserwowały personel recepcji, ich zielone łuski kontrastowały z zakurzonym brązem gałęzi. Laney spotkał kobietę, która twierdziła, że opracowuje lampy dla firmy wzorniczej z San Francisco. We wtorek wieczorem. Był w Meksyku trzy godziny. Drinki w hotelowym barze. Zapytał ją, na czym polega to opracowywanie lamp. Ostatnio zauważył, że ci ludzie, których tytuły jasno precyzowały ich zawody, wykonują pracę, jakiej on by nie chciał. Jeśli ktoś pytał go, co robi, mówił, że jest analitykiem. Nie próbował wyjaśniać punktów węzłowych ani teorii Kathy Torrance dotyczących osobistości. Kobieta odpowiedziała, że jej firma produkuje krótkie serie mebli i akcesoriów, szczególnie lampy. Wytwarzano je w wielu różnych miejscach, głównie w północnej Kalifornii. Manufaktury. Jeden wytwórca podpisywał kontrakt na dwieście granitowych podstawek, inny na wygięcie i pomalowanie dwustu stalowych rurek na specyficzny odcień błękitu. Wyjęła notebooka i pokazała mu animowane szkice. Wszystkie lampy były cienkie i kolczaste, co przywodziło mu na myśl afrykańskie owady, które oglądał na Nature Channel. Czy ona je projektowała? Nie. Były projektowane w Rosji, w Moskwie. Ona była redaktorką. Wybierała dostawców komponentów. Nadzorowała wytwarzanie, transport do San Francisco i montaż w dawnej wytwórni konserw. Jeśli dokumentacja wymagała czegoś, czego nie dało się zdobyć, znajdowała innego dostawcę lub negocjowała kompromis w kwestiach materiału lub wykonawstwa. Laney zapytał, komu je sprzedawali. Ludzie chcą tego, czego nie mają inni, powiedziała. Czy raczej tego, czego inni nie lubią? To też, odparła. Czy to ją bawi? Tak. Ponieważ w ogóle lubiła rzeczy zaprojektowane przez Rosjan, a także ludzi wytwarzających komponenty. Jednak najbardziej, powiedziała mu, lubiła świadomość, że daje światu coś nowego, sprawiało jej przyjemność obserwowanie, jak moskiewskie szkice zmieniają się w przedmioty stojące na podłodze dawnej przetwórni. - Pewnego dnia są tam - powiedziała - i możesz na nie popatrzeć, dotknąć, zdecydować, czy to dobre czy nie. Laney zastanowił się nad tym. Wyglądała na bardzo opanowaną. Cienie z niemal dostrzegalną szybkością wydłużały się na podłodze ze szklistego betonu. Położył rękę na jej dłoni. Dotknąć i zdecydować, czy to dobre czy nie. Tuż przed świtem, gdy kobieta od lamp spała jeszcze w jego łóżku, z balkonu apartamentu spoglądał na łuk zatoki i mleczny, przezroczysty, niemal niewidoczny księżyc. Tej nocy, na obszarze Federacji, gdzieś na wschodzie, przeprowadzono ataki rakietowe i rozeszły się pogłoski o broni chemicznej. Ostatni akt ponurych i nieustannych zmagań będących tłem tego świata. W koronach pobliskich drzew budziły się ptaki, dźwięk znany mu z Gainesville, z sierocińca i tamtych poranków. Kathy Torrance oznajmiła, że jest zadowolona z rekonwalescencji Laneya. Powiedziała, że wygląda na wypoczętego. Bez komentarzy wypłynął na morza DatAmerica, podejrzewając, że kolejny urlop byłby ostatnim. Obserwowała go tak, jak doświadczony ślusarz patrzy na cenne narzędzie, które wykazało pierwsze oznaki zmęczenia metalu. Punkt węzłowy wyglądał teraz inaczej, chociaż Laney nie potrafił wyrazić tej zmiany słowami. Przesiał niezliczone fragmenty danych, które spiętrzyły się wokół Alison Shires podczas jego nieobecności, szukając źródła wcześniejszego przeczucia. Sprawdził muzykę, jakiej słuchała, kiedy był w Meksyku, puszczając każdy utwór w wybranej przez nią kolejności. Stwierdził, że jej wybór świadczy o rosnącej afirmacji życia: korzystała z nowego dostawcy, Upful Groupvine, którego niestrudzenie pozytywne produkty były muzycznym odpowiednikiem Kanału Dobrych Wiadomości. Zestawiając jej wydatki z rejestrami kredytodawcy i napływającymi do niego czekami, opracował spis wszystkiego, co kupiła przez miniony tydzień. Sześć ostrzy do otwieracza do kartonów Tokkai. Czy ona posiada otwieracz Tokkai? Zaraz jednak przypomniał sobie przestrogę Kathy, że ta część badań rodzi największe ryzyko, gdyż researcher poznaje badany obiekt w stopniu mogącym szybko prowadzić do utraty perspektywy. - Często najłatwiej identyfikujemy się na poziomie zakupów, Laney. Jesteśmy z natury kupcami. Kiedy stwierdzisz, że kupiłeś mrożony groszek innej firmy niż zwykle, ponieważ woli go twój obiekt - pilnuj się! Podłoga apartamentu Laneya była tarasem opartym o szkielet dawnego budynku parkingu. Spał pod ścianą, na nadmuchiwanym łóżku, nabytym przez Shopping Channel. Pomieszczenie nie miało okien. Przepisy wymagały pompy świetlnej, więc zrekonstruowane światło wpadało czasem przez panel w suficie, ale rzadko bywał tam za dnia. Siedział na śliskim brzegu materaca, wyobrażając sobie Alison Shires w jej apartamencie przy Fountain Avenue. Większym niż jego mieszkanie, ale niewiele. Czynsz opłacał, co w końcu ustalił Slitscan, jej żonaty aktor. Korzystał z szeregu pośredników, ale płacił. Kathy nazywała to "gadzim funduszem". Mógł zachować w pamięci historię Alison Shires jako osobny obiekt, jako dokładny model czegoś zwyczajnego, lecz wspaniałego, uwidocznionego przez jego zdolności. Nigdy jej nie spotkał ani nie rozmawiał z nią, ale poznał - jak sądził - lepiej niż ktokolwiek. Mężowie nie znali tak swoich żon ani one mężów. Psychopaci mogli twierdzić, że znają tak obiekty swej obsesji, lecz nie mieli racji. Aż pewnej nocy obudził się z głową pękającą z bólu. Za gorąco, znów szwankowała klimatyzacja. Floryda. Niebieska koszula, w której spał, lepiła mu się do pleców i ramion. Co ona mogła teraz robić? Czy patrzyła, bezsennie, na słabe smugi odbitego światła na suficie, słuchając Upful Groupvine? Kathy podejrzewała, że jest bliski załamania. Spojrzał na swoje ręce. Mogły należeć do kogokolwiek. Patrzył na nie, jakby nigdy przedtem ich nie widział. Przypomniał sobie 5-SB w sierocińcu. Czuł jego smak, zanim jeszcze skończyli robić mu zastrzyk. Rdzewiejący metal. Placebo nie miało żadnego smaku. WILLIAM GIBSON - IDORU 14 / 78

Wstał. Kuchnia, wyczuwając go, obudziła się. Drzwi lodówki się rozsunęły. Samotny, stary liść sałaty oklapł, czerniejąc, na plastikowych prętach białej półki. Na drugiej leżała w połowie pusta butelka Evian. Położył dłonie na sałacie, usiłując poczuć jakieś promieniowanie, jakąś subtelną siłę życiową, miazmaty, cząsteczki nieznane nauce. Alison Shires zamierzała się zabić. Wiedział, że to widział. W jakiś sposób dostrzegł to w przypadkowych danych, generowanych przez nią podczas spokojnych wędrówek przez świat rzeczy. - Hej tam - powiedziała lodówka. - Zostawiłeś otwarte drzwi. Laney nie odpowiedział. - Chcesz, żeby zostały otwarte, kolego? Wiesz, że to utrudnia automatyczne rozmrażanie... - Cicho. Jego dłonie były już w lepszym stanie. Zimniejsze. Stał tam, aż zrobiły się całkiem zimne, a potem cofnął je i ucisnął czubkami palców skronie, a lodówka skorzystała z okazji i bez dalszych komentarzy zamknęła drzwi. Dwadzieścia minut później jechał metrem do Hollywood, narzuciwszy kurtkę na pomiętą malajską koszulę, w której spał. Samotne figurki na peronach stacji, wykrzywione przez perspektywę w podmuchu przejeżdżającego składu. - Nie mówimy o świadomej decyzji, prawda? - Blackwell miętosił to, co zostało z jego prawego ucha. - Nie - rzekł Laney. - Sam nie wiem, co zamierzałem zrobić. - Próbowałeś ją uratować. Tę dziewczynę. - Miałem wrażenie, że coś pękło. Jak gumowa opaska. To było jak grawitacja. - Tak właśnie się czujesz - powiedział Blackwell - kiedy podejmiesz decyzję. Gdzieś między wyjściem z metra a podnóżem pagórka minął człowieka podlewającego trawnik - prostokąt może dwukrotnie większy od stołu bilardowego, oświetlony chirurgicznym blaskiem pobliskiej latarni. Laney zauważył krople wody na idealnie równych źdźbłach jaskrawozielonego plastiku. Ten plastikowy trawnik oddzielał od ulicy stalowy płot, którego pionowe więzienne pręty podtrzymywały jasne, niepordzewiałe zwoje drutu kolczastego. Dom mężczyzny był niewiele większy od tego błyszczącego trawnika; relikt z czasów, gdy stok tego pagórka był usiany domkami i altankami. Stały tu inne, podobne do tego, wciśnięte między starannie zindywidualizowane fasady kompleksów mieszkalnych, maleńkie prywatne posiadłości pamiętające czasy, gdy miasto jeszcze nie wchłonęło tego obszaru. W powietrzu unosił się słaby zapach pomarańczy, ale Laney nie dostrzegł żadnego drzewa. Ogrodnik podniósł głowę i Laney zobaczył, że jest niewidomy, oczy ma zasłonięte czarnymi rombami kamer wideo, podłączonymi bezpośrednio do nerwu wzrokowego. Nigdy nie wiedziało się, na co patrzą. Laney poszedł dalej, pozwalając temu czemuś, co nim kierowało, prowadzić się przez te uśpione ulice i woń kwitnących drzew. W odległej Santa Monica zapiszczały hamulce. Po piętnastu minutach stał przed jej budynkiem na Fountain Avenue. Patrzył w górę. Piąte piętro. 502. Punkt węzłowy. - Nie chcesz o tym mówić? Laney oderwał wzrok od pustego kubka, napotykając spojrzenie Blackwella. - Nigdy nikomu o tym nie opowiadałem - powiedział i była to prawda. - Przejdźmy się - rzekł Blackwell i wstał. Jego ciało unosiło się pozornie bez wysiłku, jak napełniony helem balon. Laney zastanawiał się, która jest godzina, tutaj i w LA. Yamazaki zapłacił rachunek. Wyszedł z nimi z Amos 'n' Andes w opadającą mgłę, która nie całkiem była mżawką, w płynący chodnikiem, falujący potok czarnych parasoli. Yamazaki wyjął jakiś czarny przedmiot, nie większy od karty kredytowej i nieco cieńszy, po czym mocno wygiął go między palcami. Rozkwitł czarny parasol. Yamazaki podał go Laneyowi. Wygięta czarna rączka była sucha, lekka i troszeczkę ciepła. - Jak się go składa? - Nie składa się - odparł Yamazaki - tylko wyrzuca. Drugi otworzył dla siebie. Łysy Blackwell w mikroporowym wdzianku był najwidoczniej nieprzemakalny. - Proszę mówić dalej, panie Laney. W luce między dwoma odległymi wieżowcami Laney dostrzegł inny, wysoki budynek. Ujrzał na nim ogromne twarze, jakby znajome, wykrzywione dziwnym grymasem. Cicha umowa, którą Laney podpisał ze Slitscanem, miała zwalniać Slitscan z wszelkiej odpowiedzialności za wykorzystywanie dostępu do DatAmerica w sposób, jaki mógł zostać uznany za pogwałcenie prawa. Takie przypadki zdarzały się bardzo często, właściwie stale, przynajmniej w pewnych zaawansowanych fazach poszukiwań. Ponieważ DatAmerica była poprzednim pracodawcą Laneya, specjalnie go to nie dziwiło. DatAmerica była nie tyle potęgą, ile terytorium. Pod wieloma względami sama stanowiła dla siebie prawa. W toku intensywnych badań nad Alison Shires, Laney już popełnił mnóstwo przestępstw, a w wyniku jednego z nich poznał kody otwierające drzwi do foyer jej budynku, uruchamiające windę, otwierające drzwi jej mieszkania na piątym piętrze oraz wyłączające system alarmowy, który automatycznie wzywał uzbrojoną ochronę, jeśli ktoś zrobił to, nie wystukując dwóch dodatkowych cytr. To ostatnie zabezpieczenie było wymierzone przeciw endemicznemu wtargnięciu - przestępstwu, w trakcie którego lokator zostawał napadnięty na parkingu i zmuszony do wyjawienia kodów. W przypadku Alison Shires kod składał się z miesiąca, dnia i roku urodzenia, co stanowczo odradzała każda agencja ochrony. Dodatkowe cyfry tworzyły liczbę 23, czyli jej wiek rok wcześniej, kiedy się tu wprowadziła. Laney cicho recytował te cyfry, stojąc przed budynkiem, którego ośmiopiętrowa fasada krzywiła się zgodnie z czyimś wyobrażeniem architektury Tudorów. Pierwsze promienie świtu wyraźnie ukazywały nawet najdrobniejsze szczegóły. - A więc - podsunął Blackwell - po prostu wszedłeś tam. Wystukałeś kody i bach, byłeś w środku. Stali we trzech na skrzyżowaniu, czekając na zmianę świateł. Bach... WILLIAM GIBSON - IDORU 15 / 78

W lustrzanym foyer żadnego dźwięku. Poczucie próżni. Tuzin Laneyów odbitych na ścianach, gdy przechodził po bezmiarze nowego dywanu. Zbliżył się do roztaczającej jakiś kwiatowy zapach windy, gdzie wprowadził kolejną część kodu. Zawiozła go prosto na piąte. Drzwi otworzyły się. Znów nowy dywan. Pod świeżą warstwą kremowej emalii ściany korytarza ukazywały lekkie nieregularności staromodnego tynku. 502. - Co ty wyprawiasz? - zapytał głośno Laney, chociaż nie wiedział i nigdy się nie dowiedział, czy mówił do siebie czy do Alison Shires. Mosiężny pierścień wokół rybiego oka antycznego wizjera spojrzał na niego z drzwi, częściowo przysłonięty kataraktą wyblakłej farby. Zamek szyfrowy był osadzony w stalowej framudze, trochę poniżej judasza. Laney patrzył na swoje palce, jak wybierają cyfry. 23. Alison Shires, naga, otworzyła drzwi, zanim zadziałał kod. Za jej plecami wesoło przygrywał Upful Groupvine, gdy Laney chwycił śliskie od krwi przeguby dziewczyny. I w jej oczach zobaczył coś, co wtedy i na zawsze uznał za błysk rozpoznania, nawet nie oskarżenia. - Nie udało się - powiedziała, jakby narzekała na jakieś urządzenie, i Laney usłyszał swój szloch, dźwięk, jakiego nie wydawał od dzieciństwa. Chciał obejrzeć te nadgarstki, ale trzymając ją, nie mógł tego zrobić. Popychał ją przed sobą w kierunku wiklinowego fotela, którego nawet nie widział. - Siadaj - powiedział jak do niegrzecznego dziecka, a ona usłuchała. Puścił jej przeguby. Pobiegł tam, gdzie spodziewał się znaleźć łazienkę. Ręczniki i jakiś plaster. I odkrył, że klęczy obok niej, tam gdzie siedziała z czerwonymi palcami podkurczonymi ku czerwonym dłoniom, jakby medytowała. Owinął ciemnozielony ręcznik do rąk wokół jej lewego przegubu, a potem owiązał plastrem - podgumowaną taśmą przeznaczoną do zasłaniania wybranych obszarów ciała podczas stosowania kosmetyków w aerozolu. Wiedział o tych z wykazu zakupionych przez nią produktów. Czyżby jej palce siniały pod tą warstwą czerwieni? Podniósł głowę. Ten sam błysk rozpoznania. Smuga krwi na jednej kości policzkowej. - Nie rób tego - powiedział. - Przestaje płynąć. Laney owinął jej prawy przegub, trzymając w zębach rolkę taśmy. - Nie trafiłam w arterię. - Nie ruszaj się - rzekł Laney i zerwał się na równe nogi, potykając się i upadając na coś, w czym rozpoznał - na moment, zanim złamało mu nos - dzieło kobiety od lamp. Chodnik podskoczył i niespodziewanie uderzył go w twarz. - Alison... Kostka jej nogi przechodzącej obok, w kierunku kuchni. - Alison, siadaj! Chyba usłyszał, jak powiedziała "przepraszam" - a potem strzał. Ramiona Blackwella poruszyły się, gdy westchnął, zagłuszając uliczny ruch. W szkłach Yamazakiego odbijały się pastelowe barwy, bo każdą ścianę tutaj zdobił neon. Ich blask przyćmiewał Vegas, każda powierzchnia tutaj była oświetlona i pulsująca. Blackwell patrzył na Laneya. - Tędy - powiedział w końcu i wszedł za róg, we względny mrok i słabą woń uryny. Laney poszedł w jego ślady, a Yamazaki za nim. Dotarłszy do odległego końca wąskiego przejścia, znaleźli się w krainie baśni. Żadnych neonów. Nikły blask wieżowców. Surowe prostokąty białego matowego szkła pokryte były czarnymi ideogramami, a każdy z nich oznaczał maleńką strukturę, niczym jakąś antyczną kabinę na zapomnianej plaży. Stłoczone obok siebie wzdłuż jednej strony brukowanego zaułka, ich miniaturowe fasady nasuwały myśl o kurtynie, zapadającej po spektaklu wystawianym podczas jakiegoś tajnego miejskiego karnawału. Wysrebrzony wiekiem cedr, zmatowiały pergamin: nic, co pozwalałoby osadzić to miejsce w czasie, jedynie fakt, że znaki drogowe były elektryczne. Laney wytrzeszczył oczy. Ulica zbudowana przez koboldy. - Golden Street - oznajmił Keith Alan Blackwell. 8 Narita Chia wysiadła za Maryalice, która wypiła kilka tych witaminizowanych drinków, a potem przez dwadzieścia minut okupowała jedną z toalet, przyczesując treski, nakładając szminkę i tusz. Chię nie zachwycił rezultat. Maryalice wyglądała nie tyle jak Ashleigh Modine Carter, ile jak coś, na czym Ashleigh Modine Carter przespała noc. Kiedy Chia wstała, czuła się tak, jakby musiała mówić swemu ciału o każdej czynności, jaką zamierzała wykonać. Nogi: ruszajcie się. W trakcie lotu złapała jeszcze kilka godzin snu. Schowała Sandbendera z powrotem do torby, a teraz stawiała krok za krokiem, podczas gdy idąca przed nią Maryalice kołysała biodrami w wąskim przejściu. Wydawało się, że minęły wieki, zanim wyszły z samolotu, ale w końcu stanęły w korytarzu lotniska, pod wielkimi japońskimi znakami firmowymi, które Chia znała przez całe życie. Wszyscy tłoczyli się i przesuwali w tym samym kierunku. - Deklarujesz coś? - zapytała stojąca obok Maryalice. - Nie - odparła Chia. Maryalice przepuściła ją przodem przez kontrolę paszportową, gdzie Chia podała japońskiemu policjantowi paszport oraz kartę Cashflow, którą Zona Rosa wymusiła na Kelsey, ponieważ to wszystko i tak było pomysłem Kelsey. Teoretycznie na podstawie tej karty mogła podjąć sumę równą całemu funduszowi klubu w Seattle, ale Chia podejrzewała, że w końcu za wszystko zapłaci Kelsey i nawet nie będzie miała nic przeciwko temu. Policjant wyjął jej paszport ze szczeliny w kontuarze i oddał go Chii. Nie fatygował się sprawdzaniem karty. - Dwa tygodnie pobytu - powiedział i przepuścił ją skinieniem głowy. Drzwi z matowego szkła rozsunęły się przed nią. Było tu tłoczno, o wiele bardziej niż na SeaTac. Widocznie kilka samolotów przyleciało jednocześnie, skoro tylu ludzi czekało na swoje bagaże. Odsunęła się na bok, przepuszczając WILLIAM GIBSON - IDORU 16 / 78

małego robota obładowanego walizkami. Miał brudne różowe opony i wielkie oczy stworzenia z kreskówek, smętnie spoglądające na cisnący się wokół tłum. - No, to było łatwe - powiedziała za nią Maryalice. Chia odwróciła się w samą porę, by zobaczyć, jak bierze głęboki oddech, przytrzymuje i wypuszcza powietrze. Maryalice mrużyła oczy, jakby bolała ją głowa. - Czy wiesz, którędy powinnam iść na stację? - spytała Chia. W Sandbenderze miała mapy, ale nie chciała go teraz wyciągać. - Tędy - odparła Maryalice. Przeciskała się przez tłum, a Chia szła za nią, z torbą pod pachą. Wyszły wprost na karuzelę, na którą z taśmy ześlizgiwały się bagaże, podskakując, wirując, odjeżdżając w dal. - O, jest jedna - powiedziała Maryalice, chwytając czarną walizkę i mówiąc to z tak wymuszonym zadowoleniem, że Chia popatrzyła na nią. - I druga. Druga była podobna do pierwszej, tyle że na boku miała nalepkę z Nissan County, trzeciego pod względem wielkości parku rozrywek w Kalifornii. - Mogłabyś ponieść ją chwilę, kochanie? Zawsze po długiej podróży samolotem boli mnie krzyż. Podała Chii walizkę z naklejką. Nie była zbyt ciężka, jakby tylko do połowy napełniono ją ubraniami. Jednak była dla niej o wiele za duża; Chia musiała odchylić się w przeciwną stronę, aby nie wlec jej po ziemi. - Dzięki - powiedziała Maryalice. - Masz. Podała Chii pomięty prostokąt naklejki z kodem paskowym. - To kwit. Teraz musimy tylko przejść tędy... Z wielkim bagażem jeszcze trudniej było przecisnąć się przez tłum. Chia musiała uważać, żeby nie deptać ludziom po nogach i nie obijać ich za mocno walizką, więc nawet nie zauważyła, kiedy zgubiła Maryalice. Rozejrzała się wokół, spodziewając się, że zobaczy treskę nad głowami podróżnych, raczej niższych od Maryalice, ale nigdzie jej nie dostrzegła. WSZYSCY PRZYLATUJĄCY PASAŻEROWIE MUSZĄ PRZEJŚĆ KONTROLĘ CELNĄ. Chia patrzyła, jak napis przekształca się w japońskie ideogramy, a potem znów zmienia w angielskie litery. No cóż, musi tam iść. Stanęła w kolejce za mężczyzną w czerwonej skórzanej kurtce. Na jego plecach skośny napis szarymi literami głosił "Kolizja koncepcji". Chia gapiła się nań, wyobrażając sobie zderzające się koncepcje, co zapewne samo w sobie było koncepcją, ale potem doszła do wniosku, że to chyba nazwa firmy naprawiającej samochody lub jedno z tych haseł, które Japończycy układają po angielsku - one prawie coś oznaczają, ale niezupełnie. Skutki różnicy czasów po przelocie przez Pacyfik. - Następny. Wpychali walizkę Kolizji Koncepcji w maszynę wielkości podwójnego łóżka, tylko wyższą. Jakiś funkcjonariusz w wideohełmie odczytywał wskazania skanerów, a drugi policjant odbierał paszporty, wsuwał je w szczelinę i odbierał bagaże. Chia pozwoliła mu wziąć walizkę Maryalice i rzucić ją na taśmę podajnika. - Mam tu komputer. Skaner mu nie zaszkodzi? Jakby jej nie słyszał. Patrzyła, jak jej bagaż podręczny wjeżdża do maszyny w ślad za walizką Maryalice. Mężczyzna w hełmie poruszał głową z boku na bok, aktywując spojrzeniem menu. - Kwit bagażowy - powiedział policjant i Chia przypomniała sobie, że trzyma go w ręce. Kiedy go podawała, uderzyła ją myśl, że Maryalice wręczyła jej ten kwit. Policjant przesunął po nim skanerem. - Sama pani pakowała te bagaże? - zapytał człowiek w hełmie. Nie patrzył na nią, ale zapewne widział zdjęcia w paszporcie, jak również jej obraz przesyłany przez kamerę wideo. Na lotniskach było mnóstwo kamer. - Tak - powiedziała Chia, uznawszy, że to łatwiejsze od wyjaśniania, że to bagaż Maryalice. Próbowała odczytać grymas warg mężczyzny w hełmie, ale trudno było powiedzieć, czy w ogóle miał jakieś usta. - Pani to pakowała? - Tak... - odparła Chia, tym razem nieco mniej pewnym tonem. Hełm poruszył się. - Następny. Chia podeszła na koniec maszyny i odebrała swoją torbę oraz czarną walizkę. Przeszła przez kolejną rozsuwaną ścianę z matowego szkła. Znalazła się w większej sali, o wyższym sklepieniu, z większymi reklamami na górze, ale nie mniej zatłoczoną. Może nie był to wcale tłum, lecz tokijska rzeczywistość: mnóstwo ludzi, upchanych na niewielkiej przestrzeni. Znów roboty bagażowe. Zastanawiała się, ile kosztuje wynajęcie jednego. Może mogłaby położyć się na bagażu, powiedzieć, dokąd ma jechać, i zasnąć. Tyle że właściwie nie była pewna, czy chce jej się spać. Przełożyła walizkę Maryalice z lewej ręki do prawej, rozmyślając, co z nią zrobić, jeśli właścicielka nie zjawi się za - powiedzmy - pięć minut. Miała już dość lotnisk i przestrzeni pomiędzy nimi, a ponadto nie wiedziała, gdzie będzie spać tej nocy. Ani tego, czy jeszcze jest noc. Podniosła głowę, usiłując znaleźć jakiś zegar, kiedy ktoś chwycił ją za prawy przegub. Spojrzała na rękę, zobaczyła złote pierścienie i zegarek, grube ogniwa złotej bransolety, pierścionki połączone z zegarkiem cienkimi łańcuszkami. - To moja walizka. Spojrzenie Chii przesunęło się z przegubu na biały mankiet koszuli, a potem po rękawie czarnej marynarki. Wyblakłe oczy w podłużnej twarzy, pionowe bruzdy na obu policzkach, jakby wykute jakimś narzędziem rzeźbiarskim. Przez moment wzięła go za Mistrza Muzyki, zagubionego na lotnisku. Tylko że jej Mistrz Muzyki nigdy nie nosiłby takiego zegarka, a ponadto włosy tego mężczyzny były ciemniejsze, długie i wilgotne, zaczesane do góry. Wyglądał na niezadowolonego. - To walizka Maryalice - powiedziała Chia. - Dała ci ją? W Seattle? - Poprosiła, żebym ją poniosła. - W Seattle? - Nie. Tutaj. Siedziała obok mnie w samolocie. - Gdzie ona jest? - Nie wiem - odparła Chia. WILLIAM GIBSON - IDORU 17 / 78

Nosił czarny, dwurzędowy garnitur, zapięty na wszystkie guziki. Jak ze starego filmu, ale nowy i zapewne kosztowny. Nagle zauważył, że trzyma jej przegub, i puścił go. - Teraz ja ją poniosę - powiedział. Znajdziemy Maryalice. Chia nie wiedziała, co robić. - Maryalice chciała, żebym ja ją niosła. - Zrobiłaś to. Teraz ja ją wezmę. Tak też zrobił. - Jesteś chłopakiem Maryalice? Eddie? Uśmiechnął się kącikiem ust. - Można tak powiedzieć - odparł. Eddie jeździł daihatsu gracelandem z kierownicą po niewłaściwej stronie. Chia zauważyła to, ponieważ Rez jechał kiedyś takim na wideoklipie, tyle że tamten miał z tyłu wannę z czarnego marmuru z wielkimi złotymi kurkami w kształcie tropikalnych ryb. Ludzie pisali, że to kpina z pieniędzy i różnych paskudnych rzeczy, jakie można z nimi zrobić, jeśli ma się ich za dużo. Chia opowiedziała o tym matce. Usłyszała, że nie trzeba się przejmować tym, co mogłaby zrobić, mając za dużo, gdyż większość ludzi nie ma nawet dość. I że lepiej zastanowić się nad tym, co naprawdę oznacza "dość". Tymczasem Eddie miał gracelanda, całego w czerni i chromie. Wyglądał jak skrzyżowanie furgonetki z jedną z tych niskich, klinowatych limuzyn hummera. Chia nie wyobrażała sobie, że może tu być na nie popyt: wszystkie samochody wyglądały jak małe, cukierkowate pudełka. Graceland był po prostu wozem na topie, przeznaczonym dla tych Amerykanów, którzy nie chcieli kupować importowanych produktów. Kiedy przyszło do zakupu samochodu, zdecydowanie zawężało to wybór, (Matka Hester Chen miała jedną z tych naprawdę brzydkich kanadyjskich furgonetek, która kosztowała majątek, ale miała gwarancję na osiemdziesiąt pięć lat, co podobno było ekologiczne). W środku graceland był wyłożony wiśniowym aksamitem, nabijanym diamentami, z małymi chromowymi guzikami w miejscach, gdzie krzyżowały się ich rzędy. Była to najszykowniejsza rzecz, jaką Chia widziała w życiu, i domyśliła się, że Maryalice też tak uważała, ponieważ siedząc obok niej w samolocie, wyjaśniała, że chodzi o "image". Eddie miał ten topowy, bardzo modny klub muzyki country pod nazwą "Whiskey Clone", więc musiał jeździć gracelandem i ubierać się tak, jak ci z Nashville. Maryalice powiedziała, że to do niego pasuje. Chia kiwnęła głową. Eddie prowadził, mówiąc coś po japońsku do zestawu głośno mówiącego. Znaleźli Maryalice w maleńkim barze niedaleko lotniska. Był to już trzeci, do którego zajrzeli. Chia odniosła wrażenie, że Eddie niezbyt cieszył się z tego spotkania, ale Maryalice najwyraźniej nie zwracała na to uwagi. To Maryalice wpadła na pomysł, że podwiozą Chię do Tokio. Oznajmiła, że pociąg jest zbyt zatłoczony, a ponadto drogi. Powiedziała, że chce oddać Chii przysługę, zrewanżować się za przeniesienie walizki. (Chia zauważyła, że Eddie wstawił jedną walizkę do bagażnika gracelanda, ale tę z nalepką Nissan Count postawił obok siebie na przednim siedzeniu). Teraz Chia właściwie nie słuchała Maryalice. Była późna noc, odczuwała skutki różnicy czasów i jechali po tym wielkim moście, który wyglądał jak zrobiony z neonów. Wokół biegła niezliczona ilość pasów ruchu z samochodzikami. Wyglądało to jak sznury paciorków, błyszczących i nowych. Za oknami rozmazywały się tablice reklamowe, wysokie i wąskie, na jednych wyskakiwały napisy po japońsku, a na innych ludzie, uśmiechnięci, jakby coś sprzedawali. A potem twarz tej kobiety: Rei Toei, idoru, którą zamierzał poślubić Rez. Znikła. 9 Brak kontroli - Rice Daniels, panie Lancy. Z "Braku kontroli". Przyciskając jakąś wizytówkę z drugiej strony podrapanej plastikowej ściany, oddzielającej pokój zwany "gościnnym" od tych, którzy tak go nazwali, Laney próbował przeczytać wizytówkę, ale próba zogniskowania wzroku wywołała przeszywający ból pod czaszką. Zamiast tego przez łzy spojrzał na Rice'a Danielsa. Krótko ostrzyżone ciemne włosy, dopasowane okulary przeciwsłoneczne z małymi owalnymi szkłami, czarne oprawki obejmujące głowę jak uchwyt chirurgiczny. Rice Daniels wcale nie wyglądał na kogoś, kto stracił kontrolę. - To serial - wyjaśnił. - "Brak kontroli". To z tego tytułu: "Skutki braku kontroli nad mediami - czyli przeciw agresywnemu dziennikarstwu". Laney ostrożnie dotknął plastra na nosie. Błąd. - Agresywnemu? - Jest pan kwantem, panie Laney. Kwalifikowanym analitykiem. Właściwie nie był nim, ale formalnie tak nazywał się wykonywany przez niego zawód. - Pracuje pan dla Slitscanu. Laney nie odpowiedział. - Dziewczyna była obiektem intensywnego dochodzenia. Slitscan interesował się nią. Wie pan dlaczego. Sądzimy, że Slitscan zostanie oskarżony o spowodowanie śmierci Alison Shires. Laney spojrzał na swoje sportowe buty, z których strażnicy wyjęli mu sznurówki. - Zabiła się - powiedział. - Wiemy dlaczego. - Nie - odparł Laney, znów patrząc, na te czarne owale. - Ja nie wiem. Wcale. Punkt węzłowy. Protokoły z jakiegoś zupełnie innego świata. - Będzie pan potrzebował pomocy, Laney. Może pan zostać oskarżony o zabójstwo. Nakłanianie do samobójstwa. Zechcą wiedzieć, dlaczego pan tam był. - Powiem im dlaczego. - Nasi producenci zdołali przysłać mnie tu przed innymi. Laney. Nie było to łatwe. Jest tu już komisja ze Slitscanu, która czeka na rozmowę z panem. Jeśli im pan pozwoli, wszystko przeinaczą. Wyciągną pana, ponieważ muszą, dla dobra WILLIAM GIBSON - IDORU 18 / 78

programu. Mogą to zrobić - mają dość pieniędzy i dobrych prawników. Tylko proszę zadać sobie pytanie: czy pan chce im na to pozwolić? Daniels wciąż przyciskał swoją wizytówkę do plastiku. Laney ponownie skupił na niej wzrok i dostrzegł, że ktoś napisał coś po drugiej stronie, małymi, nierównymi literami, odwróconymi jak w lustrze, tak że mógł przeczytać je od lewej do prawej: TO NIE JA, TO TY. - Nigdy nie słyszałem o "Braku kontroli". - Właśnie kończymy kręcić godzinny odcinek pilotażowy, panie Laney. Wszyscy jesteśmy bardzo podekscytowani - dodał po starannie odmierzonej przerwie. - Dlaczego? - "Brak kontroli" to nie tylko serial. Uważamy go za całkiem nową jakość. Nowe podejście do telewizji. Pańska historia - historia Alison Shires - jest dokładnie tym, czym chcemy się zająć. Nasi producenci to ludzie, którzy chcą coś dać widowni. Powiodło im się, mają nazwiska i wyrobioną pozycję, a teraz chcą dać coś widzom - wskrzesić poczucie uczciwości, spojrzeć na sprawy z nowej perspektywy. Czarne owale przysunęły się nieco do podrapanego plastiku. - Nasi producenci stworzyli także "Gliniarzy w opałach" oraz "Moda - na zimno i z premedytacją". - Co takiego? - Program dokumentalny o przemocy wśród potentatów światowej mody. - Agresywne dziennikarstwo? - Pióro Yamazakiego zawisło nad notebookiem. - Program o takich programach jak Slitscan - wyjaśnił Laney. - Podejrzanych o przestępcze działania. W barze, który miał najwyżej dziesięć stóp długości, nie było stołków. Trzeba było stać. Poza ubranym w kostium z teatru kabuki barmanem, w lokalu nie było nikogo prócz nich. Chociaż i tak było tłoczno. Bar był chyba najmniejszym wolno stojącym lokalem, jaki Laney widział w życiu. Wydawało się, że stał tu zawsze, jako relikt starożytnego Edo, miasta cieni i ciasnych mrocznych zaułków. Ściany były oblepione wyblakłymi pocztówkami, które przybrały barwę sepii, nasączone nikotyną i dymem z kuchenki. - Ach - rzekł w końcu Yamazaki. - Meta-tabloid. Barman nałożył dwie sardynki na mikroskopijny podgrzewacz. Posiekał je dwoma stalowymi tasakami, przeniósł na maleńki talerz, przybrał jakąś bezbarwną, przezroczystą marynatą i pokazał Laneyowi. - Dzięki - powiedział Laney. Kucharz uniósł podgolone brwi. Mimo skromnego wystroju za barem stały tuziny butelek drogiej whisky, każda z ręcznie opisaną nalepką, podającą nazwisko właściciela. Yamazaki wyjaśniał, że goście sami kupują trunki, które są tu dla nich przechowywane. Blackwell kończył drugi kieliszek miejscowej wódki z lodem. Yamazaki poprzestał na Coke Lite. Na wprost Laneya wisiała reklama surrealistycznie drogiego burbona z Kentucky i przez chwilę zastanawiał się, jak jeden kieliszek wpłynąłby na jego samopoczucie po podróży. - A więc - rzekł Blackwell, osuszając kieliszek tak dokładnie, że lód zadzwonił mu o protezę - wydostali cię, żeby dopaść tamtych drani. - W zasadzie tak - potwierdził Laney. - Mieli w pogotowiu swój zespół prawników, który tym się zajął, oraz drugi, pracujący nad cichą umową, którą zawarłem ze Slitscanem. - Ten drugi zespół miał więcej roboty - stwierdził Blackwell, podsuwając pusty kieliszek barmanowi, który wprawnie zgarnął go z lady i równie zręcznym ruchem postawił przed nim pełny. - To prawda - przyznał Laney. Nie miał pojęcia, w co się pakuje, kiedy przystał na ogólnie nakreślony plan Rice'a Danielsa. W głębi duszy pragnął, aby Slitscan spokojnie zapomniał o huku tego jednego wystrzału w kuchni Alison Shires. (Oddanego, jak stwierdziła policja, z rosyjskiego urządzenia złożonego z naboju, rurki i najprostszego z mechanizmów spustowych. Niewątpliwie wyprodukowano je wyłącznie z myślą o samobójcach - nie dało się wycelować nim w coś położonego dalej jak dwa cale. Laney słyszał o nich, ale jeszcze nigdy żadnego nie widział. Z jakiegoś powodu nazywano je specjałami środowej nocy). A wiedział, że Slitscan wywinie się: jeśli uznają to za konieczne, zostawią w spokoju aktora Alison i cała sprawa utonie w morzu niepamięci, niemal natychmiast przysypana stale napływającymi ze świata wiadomościami. I życie Alison Shires, to, które poznał w całej tej straszliwej, banalnej intymności, spocznie tam na zawsze, zapomniane i ostatecznie zagubione. Gdyby jednak skorzystał z propozycji "Braku kontroli", jej życie nabrałoby zupełnie nowego znaczenia. Siedząc tam, na twardym krześle w sali widzeń, sam nie był pewny jakiego. Pomyślał o koralowcach, o rafach porastających zatopione lotniskowce. Może ona stanie się czymś takim, tajemnicą pogrzebaną pod pokrywającą ją nadbudową domysłów, a nawet mitu. Wydało mu się wtedy, że w ten sposób byłaby mniej martwa. A tego jej życzył. - Zabierz mnie stąd - powiedział do Danielsa, który uśmiechnął się pod chirurgicznym uchwytem, triumfalnie odrywając wizytówkę od plastiku. - Spokojnie - powiedział Blackwell, kładąc na ręce Laneya ogromną łapę ze srebrzystoróżową siateczką blizn. - Jeszcze nie dopiłeś swego drinka. Laney poznał Rydella, kiedy ekipa "Poza kontrolą" zainstalowała go w Chateau, tej starej reprodukcji jeszcze starszego oryginału, ekscentrycznej betonowej budowli brutalnie ściśniętej między dwoma wyjątkowo brzydkimi biurowcami z końca minionego stulecia. Odzwierciedlały one schyłkowy niepokój czasu ich powstania, jednocześnie nasycając go jeszcze tajemniczą, upiornie cichą histerią, która wydawała się bardziej osobista i jeszcze mniej atrakcyjna. Mieszkanie Laneya, znacznie większe niż jego kawalerka w Santa Monica, przypominało odnowiony apartament z lat dwudziestych. Miało długi i wąski betonowy balkon wychodzący na Sunset, zawieszony nad szerszym balkonem piętro niżej i maleńkim okrągłym trawniczkiem, który był jedyną pozostałością po dawnym ogrodzie. Laney uznał, że to nietypowy wybór, zważywszy na jego sytuację. Nie zdziwiłby się, gdyby wybrali jakieś bardziej odosobnione, ufortyfikowane i odrutowane miejsce, ale Rice Daniels wyjaśnił, że Chateau ma swoje zalety. Było dobrym wyborem ze względu na image, ponieważ czyniło Laneya ludzkim. Wyglądało jak zwyczajne mieszkanie, mające ściany, WILLIAM GIBSON - IDORU 19 / 78

drzwi i okna, za którymi mieszkaniec zapewne prowadzi coś w rodzaju normalnego życia - nie tak, jak w tych geometrycznych bryłach renomowanych hoteli. Ponadto miało głęboko zakorzenione związki z hollywoodzkim systemem gwiazd i ludzką tragedią. W latach świetności dawnego Hollywood zamieszkiwały tu gwiazdy, a niektóre z nich tutaj umarły. "Brak kontroli" chciał przedstawić tragedię Alison Shires jako dramat utrzymany w tradycji starego Hollywood, lecz wywołany przez Slitscan - twór jak najbardziej współczesny. Ponadto, wyjaśnił Daniels, w Chateau było znacznie bezpieczniej, niż można by sądzić. Właśnie wtedy Laney poznał Berry'ego Rydella, nocnego strażnika. Odniósł wrażenie, że Daniels i Rydell znali się, jeszcze zanim Rydell zaczął pracować w Chateau. Rydell nadzwyczaj dobrze orientował się w pracy przemysłu inforozrywkowego i w pewnej chwili, kiedy został sam na sam z Laneyem, zapytał, kto go reprezentuje. - Co masz na myśli? - zdziwił się Laney. - Masz agenta, prawda? Laney odrzekł, że nie. - To lepiej się postaraj o jakiegoś - poradził Rydell. - Niekoniecznie wszystko musi skończyć się po twojej myśli, ale to show-biznes, no nie? Rzeczywiście, to był show-biznes w takim stopniu, że Laney wkrótce zaczął zastanawiać się, czy podjął słuszną decyzję. Szesnaście osób przez cztery godziny tłoczyło się w jego mieszkaniu, chociaż zaledwie przed sześcioma godzinami opuścił areszt. Kiedy w końcu sobie poszli, Laney chwiejnie powlókł się do sypialni, po drodze o mało nie wchodząc do szafy. Znalazłszy łóżko, zwalił się na nie i zasnął w ubraniu, po które wysłali Rydella do Beverly Center. Pomyślał, że równie dobrze mógłby to zrobić teraz, w tym barze przy Golden Street, w ten sposób odpowiadając na pytanie, jak burbon wpływa na chorobę podróżną, wywołaną różnicą czasów. Nagle, dokończywszy drinka, poczuł się lepiej, może nie tyle na skutek wypitego drinka, ile mieszaniny zmęczenia i dezorientacji. - Czy Rydell był szczęśliwy? - zapytał Yamazaki. To pytanie wydało się Laneyowi dość dziwne, ale zaraz przypomniał sobie, że Rydell wspominał o jakimś Japończyku, którego poznał w San Francisco. Oczywiście, to był Yamazaki. - No - odparł - nie wydał mi się głęboko nieszczęśliwy, ale był trochę smutny. To się dało wyczuć. Chociaż nie znam go zbyt dobrze. - Szkoda - powiedział Yamazaki. - Rydell to odważny człowiek. - A co z tobą, Laney? - zapytał Blackwell. - Uważasz się za odważnego człowieka? Podobna do dżdżownicy blizna przecinająca jego brew poruszyła się, wskazując na głęboki namysł. - Nie - odparł Laney. - Wcale. - Jednak zwróciłeś się przeciw Slitscanowi, prawda, za to, co zrobili dziewczynie? Miałeś pracę, miałeś co jeść i gdzie spać. Wszystko dzięki Slitscanowi, ale załatwili dziewczynę, więc postanowiłeś im odpłacić. Zgadza się? - To nie jest takie proste - odparł Laney. Kiedy wielkolud odezwał się, Laney niespodziewanie wyczuł w nim żywą, skrzętnie skrywaną inteligencję. - Nie - powiedział prawie delikatnie Blackwell - to cholerna prawda, że nie jest. Jedna wielka, poznaczona różowymi plamkami dłoń, jak jakieś niezdarne zwierzątko obdarzone własnym życiem, zaczęła gmerać w kieszonce mikroporowego dresu. Wyjęła mały, szary, metalowy przedmiot i położyła go na stole. - To jest gwóźdź - rzekł Blackwell - ocynkowany, półtoracalowy papiak. Takimi gwoździami przybijałem ludziom dłonie do barów takich jak ten. Niektórzy z nich byli prawdziwymi skurwielami. W jego glosie nie było cienia groźby. - I niektórzy z nich, jeśli przybijesz im jedną rękę, drugą chwytają za brzytwę albo ostre szczypce. Wskazującym palcem w zadumie dotknął paskudnie wyglądającej szramy pod prawym okiem, jakby ślad po czymś, co wbiło się tam i ześlizgnęło po kości policzkowej. - Nie popuszczą, wiesz? - Szczypcami? - Skurwiele - rzekł Blackwell. - Wtedy trzeba ich zabić. To jeden rodzaj odwagi, Laney. Chodzi mi o to, czym on się różni od tego, co próbowałeś zrobić Slitscanowi? - Ja tylko nie chciałem, żeby zamknęli sprawę. Pozwolili jej... opaść na dno. W zapomnienie. Nie obchodziło mnie, jak bardzo ucierpi Slitscan, czy to ich załatwi czy nie. Nie myślałem o tym jak o zemście, ale raczej sposobie... utrzymania jej przy życiu. - Są też inni ludzie. Przybijesz im dłoń do stołu, a oni siedzą i patrzą na ciebie. Tacy są naprawdę twardzi, Laney. Myślisz, że jesteś jednym z nich? Laney powiódł spojrzeniem od Blackwella do pustej szklaneczki po burbonie i z powrotem. Barman przysunął się, żeby ją napełnić, ale Laney zakrył ją dłonią. - Jeśli przybijesz mi dłoń do baru, Blackwell - rzekł, kładąc drugą dłoń płasko na ciemnym drewnie, poznaczonym kółkami plam - będę wrzeszczał, rozumiesz? Nie wiem, o co tu chodzi. Może jesteś wariatem. Jednakja na pewno nie jestem żadnym bohaterem. Nie jestem nim teraz i nie byłem wtedy, w LA. Blackwell i Yamazaki wymienili spojrzenia. Olbrzym wydął usta i nieznacznie skinął głową. - To i dobrze - mruknął. - Myślę, że możesz nadawać się do tej roboty. - Żadnej roboty - powiedział Laney i teraz pozwolił, żeby barman nalał mu drugiego drinka. - Nic nie chcę słyszeć o żadnej robocie, dopóki nie wiem, kto mnie wynajmuje. - Jestem szefem ochrony Lo/Rez - odparł Blackwell - i zawdzięczam temu głupiemu draniowi życie. Gdyby nie on, ostatnie pięć lat spędziłbym w zakładach karnych pieprzonego stanu Victoria. Chociaż wykończyłbym się wcześniej, jak nic. - To ten zespół? Ochraniacie ich? - Rydell dobrze o panu mówił, panie Laney. Krtań Yamazakiego nerwowo podskoczyła nad kołnierzykiem kraciastej koszuli. - Nie znam Rydella - powiedział Laney. - Był nocnym strażnikiem w hotelu, na który nie było mnie stać. - Myślę, że Rydell zna się na ludziach - rzekł Yamazaki, a do Blackwella: - Lo/Rez? Mają kłopoty? WILLIAM GIBSON - IDORU 20 / 78

- Rez - wyjaśnił Blackwell. - Mówi, że ożeni się z tą japońską panienką, która nawet nie istnieje, cholera! On wie, że tak jest, ale powiada, że nie mamy ani odrobiny wyobraźni! Słuchajcie - ciągnął Blackwel] i wyjął z zakamarków swego ubrania lśniący jak lustro prostokąt z okrągłą dziurą w jednym rogu. W jego ręku wydawał się nie większy od karty kredytowej. - Coś naszło naszego chłopca, słyszycie? Naszło go. Nie wiem jak, nie wiem kto. Chociaż osobiście stawiałbym na ten pieprzony Kombinat. Tych ruskich drani. Ty, przyjacielu, poszukasz dla nas tych swoich węzłów, sprawdzisz Reza i dowiesz się - do jasnej cholery - kto. Prostokąt opadł z cichym stuknięciem i utkwił w blacie, w poprzek słojów. Dopiero wtedy Laney zauważył, że to mały tasak z okrągłymi stalowymi nitami przytrzymującymi rączkę z różanego drewna. - A kiedy to zrobisz - dodał Blackwell - załatwimy ich raz na zawsze. 10 "Whiskey Clone" Klub Eddiego mieścił się na jednym z górnych pięter czegoś, co wyglądało na biurowiec. Chii wydawało się, że w Seattle nie ma klubów muzycznych na piętrach, ale nie była tego pewna. Zasnęła w gracelandzie i obudziła się dopiero wtedy, gdy Eddie wjeżdżał w bramę garażu, a potem na coś trochę przypominającego karuzelę, a trochę bębenek staromodnego rewolweru, tylko z samochodami zamiast kul. Patrzyła przez okno, kiedy uniesiono ich do góry i w bok, a potem zatrzymali się i Eddie wyjechał na parking, który mógłby znajdować się wszędzie. Wszystkie wozy były duże i czarne, chociaż nie tak wielkie jak graceland. - Chodź z nami na górę i odśwież się, kochanie - zaproponowała Maryalice. - Wyglądasz na wykończoną. - Muszę się połączyć - powiedziała Chia. - Znaleźć przyjaciółkę, u której mam się zatrzymać... - Nie ma problemu - odparła Maryalice, przesuwając się po welurowym siedzeniu i otwierając drzwi. Eddie wysiadł po stronie kierowcy, zabierając ze sobą walizkę z nalepką Nissan County. Nadal wyglądał na niezadowolonego. Chia wzięła torbę i poszła za Maryalice. Wszyscy weszli do windy. Eddie nacisnął dłonią zarys ręki na ścianie i mruknął po japońsku. Winda coś mu odpowiedziała, a potem zamknęła drzwi i pojechali w górę. Szybko, ale jechali dość długo. Podróż windą wcale nie poprawiła humoru Eddiemu. Musiał stanąć tuż przy Maryalice i Chia zauważyła, że kiedy na nią patrzył, drgał mu mięsień na policzku. Maryalice odpowiedziała mu spokojnym spojrzeniem. - Rozchmurz się - powiedziała. - Już po wszystkim. Mięsień przyspieszył. - Nie tak miało być - rzekł w końcu Eddie. - Nie taka była umowa. Maryalice uniosła brew. - Kiedyś lubiłeś małe innowacje. Eddie zerknął na Chię, a potem, szybko, znów na nią. - Nazywasz to innowacją? - I miałeś poczucie humoru - dodała Maryalice, gdy winda stanęła i otworzyły się drzwi. Eddie zmierzył blondynę gniewnym spojrzeniem i wysiadł, a Chia i Maryalice za nim. - Nie przejmuj się nim - powiedziała Maryalice. - Czasem jest nieznośny. Chia sama nie wiedziała, czego oczekiwała, ale zdecydowanie nie tego. Zagracony pokój zapchany kartonami i rząd monitorów wewnętrznej telewizji. Niski sufit z prasowanych płytek zawieszonych na metalowym rusztowaniu. Prawie połowy brakowało, a z zakurzonego wnętrza zwisały druty i kable. Z dwóch małych biurowych lamp jedna była włączona i oświetlała stertę zużytych opakowań po zupach błyskawicznych oraz czarny kubek pełen białych plastikowych łyżeczek. Japończyk w czarnym topowym wdzianku z napisem "Whiskey Clone" z przodu, siedział na obrotowym fotelu przed monitorami, nalewając sobie gorącą kawę z wielkiego termosu w różowe kwiatki. - Cześć, Calvin - powiedziała Maryalice, a przynajmniej tak to zabrzmiało. - Cześć - mruknął mężczyzna. - Calvin jest z Tacomy - wyjaśniła Maryalice, a Chia patrzyła, jak Eddie, nadal niosąc walizkę, maszeruje przez pokój i znika za drzwiami. - Szef wygląda na szczęśliwego - rzekł mężczyzna z równie japońskim akcentem, co Maryalice. Upił łyk z nakrętki termosu. - Taak - przyznała Maryalice. - Tak się ucieszył na mój widok, że po prostu wychodzi z siebie. - Przejdzie mu. - Kolejny łyk. Spojrzał na Chię spod daszka czapki. Napis "Whiskey Clone" wypisany był czcionką, jakiej używają w sklepach, kiedy chcą, żebyś myślał, że to miejsce z tradycjami. - To jest Chia - przedstawiła ją Maryalice. - Spotkałam ją na SeaTac. Tak naprawdę spotkały się w samolocie. Chia przypomniała sobie tę historię z próbką DNA i treską. - Dobrze wiedzieć, że ono wciąż tam jest - rzekł mężczyzna. - To oznacza, że jest dokąd wrócić z tego szamba. - No, Calvin - powiedziała Maryalice - przecież wiesz, że uwielbiasz Tokio. - Jasne. W Redmond miałem łazienkę wielkości mieszkania, jakie zajmuję tutaj, a to nawet nie była duża łazienka. Z prysznicem. Bez wanny i bajerów. Chia spojrzała na ekrany za jego plecami. Mnóstwo ludzi, ale nie potrafiła stwierdzić, co robili. - Wygląda na dobrą noc - orzekła Maryalice, patrząc na monitory. - Niezła - odparł. - Dobra na mydło. - Nie gadaj tak - skarciła go - bo sama wezmę się do roboty. Calvin uśmiechnął się. - Przecież jesteś grzeczną dużą dziewczynką, prawda, Maryalice? - Przepraszam - wtrąciła Chia - czy mogę skorzystać z łącza? - Jest w pokoju Eddiego - powiedziała Maryalice - ale on pewnie teraz z niego korzysta. Może pójdziesz do łazienki - wskazała jej inne zamknięte drzwi - i umyjesz się. Wyglądasz na rozkojarzoną. Eddie zaraz skończy i będziesz mogła porozmawiać z przyjaciółką. W łazience był stary stalowy zlew i bardzo nowa, bardzo skomplikowana toaleta z co najmniej tuzinem guzików na pokrywie zbiornika. Były opisane pojapońsku. Polimerowy sedes lekko poruszył się pod jej ciężarem i Chia aż podskoczyła. W porządku, uspokajała się, to tylko zagraniczna technologia. Kiedy skończyła, wybrała na chybił trafił jeden z przycisków, wytwarzając chmurę superdrobnych kropelek perfumowanej wody. Zakrztusiła się i odskoczyła. Otarła oczy WILLIAM GIBSON - IDORU 21 / 78

wierzchem dłoni, a potem stanęła z boku i spróbowała nacisnąć inny guzik. Ten okazał się właściwy - toaleta spłukała się z szumem, który przypominał jej ryk odrzutowych silników. Kiedy umyła ręce, a potem twarz, nad uspokajająco zwyczajną umywalką, wyciskając bladoniebieskie mydło w płynie z dozownika w kształcie jednookiego dinozaura, usłyszała inny dźwięk, który zastąpił szum spuszczanej wody. Obejrzała się i zobaczyła oscylujący pierścień purpurowego światła, gdzieś poniżej sedesu. Ultrafiolet, pomyślała, sterylizuje toaletę. Na ścianie przyklejono plakat Dukes of Nuke'Em, tej obrzydliwej droidogłowej grupy metalowej. Byli spoceni, mieli podkrążone oczy i obleśne uśmiechy - perkusiście brakowało przedniego zęba. Napis był pojapońsku. Zastanawiała się, dlaczego ktoś w Japonii ich lubi, ponieważ takie zespoły jak Dukes nienawidziły wszystkiego, co nie zgadzało się z ich pojęciem amerykańskości. Ale Kelsey, która wiele razy była w Japonii z ojcem, mówiła, że trudno zrozumieć, co sobie myślą Japończycy. Nie znalazła niczego, czym można by osuszyć ręce. Wyjęła z torby podkoszulek i użyła go w tym celu, chociaż z kiepskim skutkiem. Kiedy przyklęknęła, wpychając koszulkę do torby, zauważyła róg jakiegoś przedmiotu, którego nie rozpoznała, ale w tym momencie w drzwiach pojawił się Calvin. - Przepraszam. - W porządku - powiedziała Chia, zapinając torbę. - Wcale nie - rzekł, oglądając się przez ramię, a potem znów patrząc na nią. - Naprawdę poznałaś Maryalice na SeaTac? - W samolocie. - Nie bierzesz w tym udziału? Chia wstała i lekko zakręciło się jej w głowie. - W czym? Spojrzał na nią spod daszka czarnej czapki. - A więc naprawdę powinnaś stąd zniknąć. Natychmiast. - Dlaczego? - spytała Chia, chociaż ten pomysł wydał jej się całkiem niezły. - Lepiej, żebyś nie wiedziała. - Gdzieś zza jego pleców dobiegł głośny trzask. Skrzywił się. - To nic. Ona tylko rzuca różnymi rzeczami. Jeszcze nie zaczęli na serio. Chodź. Chwycił jej torbę za pasek i podniósł. Ruszył szybkim krokiem i musiała truchtać, żeby za nim nadążyć. Minęli zamknięte drzwi pokoju Eddiego i rząd monitorów (na których chyba dostrzegła tańczących ludzi w kowbojskich kapeluszach, ale nie była pewna). Calvin klepnął dłonią w płytkę sensora na drzwiach windy. - Zwiezie cię do garażu - powiedział, gdy z pokoju Eddiego doleciał odgłos tłuczonego szkła. - Idź w lewo, mniej więcej dwadzieścia stóp dalej znajdziesz następną windę. Omiń hol - mamy tam kamery. Ostatni guzik na dole: zjedziesz na stację metra i wsiądziesz. Podał jej torbę. - W którą stronę? - zapytała. Maryalice wrzasnęła. Jakby coś ją bardzo zabolało. - Nieważne - odparł Calvin i szybko powiedział windzie coś po japońsku. Odpowiedziała mu, ale już go nie było. Drzwi zamknęły się i zaczęła zjeżdżać, bo torba w rękach Chii stała się jakby lżejsza. Kiedy drzwi rozsunęły się, graceland Eddiego wciąż tam stał - masywny czarny klin wśród innych czarnych aut. Znalazła następną windę, którą kazał jej zjechać Calvin. Miała podrapane i pogięte drzwi, normalne przyciski i nie mówiła. Zwiozła Chię do pasażu, gdzie było jasno jak w dzień, do przelewających się tam tłumów, do ruchomych schodów, peronów oraz nieodłącznych znaków firmowych zawieszonych w powietrzu. Wreszcie była w Tokio. 11 Nowe budynki Pokój Laneya znajdował się wysoko w wąskim wieżowcu o elewacji z białych ceramicznych płytek. Miał trapezoidalny kształt i powstał w czasie boomu lat osiemdziesiątych, w latach prosperity. Fakt, że przetrwał wielkie trzęsienie ziemi, najlepiej świadczył o umiejętnościach jego budowniczych, a to, że wyszedł cało z późniejszej rekonstrukcji, zawdzięczał niezwykle skomplikowanym stosunkom własnościowym i nieustannej walce między dwoma najstarszymi organizacjami przestępczymi w mieście. Yamazaki wyjaśnił to w taksówce, którą odjechali z New Golden Street. - Nie wiedzieliśmy, co sądzisz o nowych budynkach - powiedział. - Mówisz o nanotechowych? - Lancy walczył z sennością. Kierowca nosił nieskazitelnie białe rękawiczki. - Tak. Niektórzy ludzie ich nie lubią. - Nie wiem. Musiałbym taki zobaczyć. - Myślę, że zobaczysz je z okna hotelu. Tak też się stało. Z sieci znał niesamowity ogrom ich skali, ale wirtualna rzeczywistość nie oddawała szczególnej tekstury, wysmukłej organiczności. - Są jak Nowy Jork z obrazów Gigera - powiedział Yamazaki, lecz Laneyowi to nazwisko nic nie mówiło. Teraz siedział na skraju łóżka, patrząc pustym wzrokiem na te cuda nowej technologii, banalne i paskudne. To typowe dla takich wytworów. Budziły tylko złość: największe budowle mieszkalne na świecie. (Kompleks budynków Czernobyla był większy, ale tam już nigdy nie zamieszka żaden człowiek). Parasol od Yamazakiego oklapł i skurczył się. Znikł. Zadzwonił telefon. Laney nie mógł go znaleźć. - Telefon - mruknął. - Gdzie on jest? Płaski prostokąt białego cedru, umieszczony na czarnej kwadratowej tacy u wezgłowia łóżka, zaczął rytmicznie pulsować rubinowym światełkiem. Podniósł go. Nacisnął kciukiem maleńki kwadracik z macicy perłowej. WILLIAM GIBSON - IDORU 22 / 78

- Hej - powiedział ktoś. - Laney? - Kto mówi? - Rydell. Z Chateau. Hans pozwolił mi skorzystać z telefonu. - Hans był kierownikiem nocnej zmiany. - Dobrze obliczyłem czas? Jesz śniadanie? Laney potarł oczy i ponownie spojrzał na nowe budynki. - Zadzwoniłem do Yamazakiego - wyjaśnił Rydell. - Dał mi twój numer. - Dzięki - ziewnął Laney - ale... - Yamazaki powiedział, że dostałeś tę robotę. - Tak myślę - rzekł Laney. - Dzięki. Chyba jestem ci winien... - Slitscan - powiedział Rydell - kręci się po Chateau. - Nie - zdziwił się Laney - przecież to zamknięta sprawa. - Znasz niejaką Katherine Torrance, Laney? Mieszka w Sherman Oaks. Siedzi w mieszkaniu, które zajmowałeś, i ma ze sobą dwie furgonetki czujników. Hans podejrzewa, że chcą wykryć, co tam robiłeś, czy byłeś zamieszany w narkotyki. Laney popatrzył na jeden z wieżowców. Część jego fasady jakby poruszyła się, ale to na pewno przywidzenie. - Jednak Hans mówi, że w tych pokojach i tak nie da się posortować pozostałości molekularnych. Ten budynek jest zbyt stary. - Kathy Torrance? Ze Slitscanu? - Nie powiedzieli, że są stamtąd, ale ściągnęli tylu techników, a ci zawsze za dużo mówią, a ponadto Czyngis w garażu widział napisy na kilku skrzyniach, kiedy je rozładowywali. Jest ich prawie dwudziestu, nie licząc dwóch chłopców na posyłki. Wzięli dwa apartamenty i cztery jedynki. Nie dają napiwków. - I co tam robią? - Bawią się sensorami. Próbują ustalić, co robiłeś w tym mieszkaniu. Jeden z boyów widział, jak ustawiali kamerę. Cała fasada jednego z nowych budynków zdawała się rozsuwać i rozchodzić na boki. Laney zamknął oczy i ucisnął nasadę nosa, czując słaby ból po wcześniejszym złamaniu. - Przecież ja nic tam nie robiłem. - Nieważne. - Rydell był lekko urażony. - Ja tylko pomyślałem, że powinieneś o tym wiedzieć, to wszystko. Z tą fasadą zdecydowanie coś się działo. - Wiem. Dzięki. Przepraszam. - Dam ci znać, jeśli czegoś się dowiem - obiecał Rydell. - A przy okazji, jak tam jest? Laney patrzył, jak punkcik odbitego światła przesuwa się po odległej budowli ruchem przypominającym osmozę lub miarowe skurcze macek jakiegoś morskiego stworzenia. - Dziwnie. - Założę się, że ciekawie - powiedział Rydell. - No, jedz śniadanie. Będziemy w kontakcie. - Dzięki - powiedział Laney i Rydell się rozłączył. Laney odłożył telefon na lakierowaną tacę i w ubraniu wyciągnął się na łóżku. Zamknął oczy, nie chcąc patrzeć na te nowe budynki. One jednak wciąż tam były, w ciemności i świetle za zamkniętymi powiekami. I kiedy tak leżał, osunęły się, rozpłynęły i rozmyły strużkami w labiryncie starego miasta. Osunął się wraz z nimi. 12 Mitsuko Chia użyła publicznego łącza na najniższym poziomie stacji. Sandbender wybrał numer Mitsuko Mimury, sekretarza tokijskiego oddziału (w tokijskim oddziale chyba każdy miał jakiś oficjalny tytuł). W głośnikach komputera odezwał się zaspany głos. Tłumacz natychmiast przetłumaczył z japońskiego: - Halo? Słucham? W czym mogę pomóc? - Mówi Chia McKenzie z Seattle. - Jesteś jeszcze w Seattle? - Tutaj. W Tokio. - Powiększyła mapę na ekranie Sandbendera. - Na stacji metra Shinjuku. - Bardzo dobrze. Przyjdziesz tu teraz? - Bardzo chętnie. Jestem naprawdę zmęczona. Głos zaczął wyjaśniać, jak ma dotrzeć na miejsce. - W porządku - przerwała Chia - mój komputer poradzi sobie z tym. Podaj mi tylko nazwę stacji, na której muszę wysiąść. - Znalazła ją na mapie i oznaczyła. - Jak długo się tam jedzie? - Dwadzieścia do trzydziestu minut, zależnie od tego, jak zatłoczone jest metro. Wyjdę ci na spotkanie. - Nie musisz tego robić - powiedziała Chia. - Wystarczy, że podasz mi adres. - Japońskie adresy są trudne do znalezienia. - W porządku - powiedziała Chia. - Mam system geopozycyjny. Sandbender, korzystając z tokijskiej centrali telco, już pokazywał długość i szerokość geograficzną mieszkania Mitsuko Mimury. W Seattle udawało się to tylko z numerami firm. - Nie - odparła Mitsuko. - Muszę cię powitać. Jestem sekretarzem oddziału. - Dzięki. Już jadę. Z torbą na ramieniu, częściowo rozpiętą, aby słyszeć głosowe polecenia Sandbendera, Chia wjechała ruchomymi schodami dwa poziomy wyżej, kupiła bilet, płacąc kartą kredytową i znalazła właściwy peron. Był mocno zatłoczony, prawie tak jak lotnisko, ale kiedy nadjechał skład, Chia pozwoliła, by tłum uniósł ją i wepchnął do wagonu - trudniej byłoby nie wsiąść. Kiedy ruszyli, usłyszała, jak Sandbender oznajmia, że opuszczają stację Shinjuku. Niebo było jak macica perłowa, kiedy Chia opuściła stację. Szare budynki, pastelowy neon, przejście usiane jakimiś nieznanymi przedmiotami. Wszędzie stały tuziny rowerów, tych z filigranowymi ramami z papieru i włókna węglowego. Chia cofnęła się, gdy tuż przed nią przemknęła ogromna turkusowa śmieciarka. Dostrzegła białe rękawiczki na WILLIAM GIBSON - IDORU 23 / 78

trzymających wielką kierownicę dłoniach kierowcy. Kiedy pojazd przejechał, zobaczyła Japonkę w krótkiej spódniczce w kratę i czarnej rowerowej kurtce. Dziewczyna uśmiechnęła się. Chia pomachała ręką. Mieszkanie Mitsuko znajdowało się na pierwszym piętrze na tyłach restauracji jej ojca. Chia słyszała dochodzący stamtąd głuchy stukot, a Mitsuko wyjaśniła, że to robot kuchenny kroi i sieka różne rzeczy. Pokój był mniejszy niż sypialnia Chii w Seattle, ale znacznie czyściejszy, bardziej uporządkowany i zorganizowany. Tak samo jak Mitsuko, która miała idealnie równe rude pasemko w czarnej grzywce i nosiła trampki na podwójnych podeszwach. Miała trzynaście lat - o rok mniej niż Chia. Mitsuko przedstawiła Chię ojcu, który nosił białą koszulę z krótkimi rękawami, krawat i pilnował trzech mężczyzn w niebieskich kombinezonach oraz białych rękawiczkach, którzy z ogromną energią i poświęceniem sprzątali restaurację. Ojciec Mitsuko skłonił się, uśmiechnął, powiedział coś po japońsku i wrócił do swojej roboty. Wchodząc po schodach, Mitsuko, która słabo mówiła po angielsku, powiedziała Chii, że przedstawiła ją ojcu jako uczestniczkę szkolnego programu wymiany kulturalnej, mającą na kilka dni zamieszkać w japońskim domu. Mitsuko miała na ścianie ten sam plakat - oryginalną okładkę z albumu Dog Soup. Zeszła na dół i wróciła z dzbankiem herbaty oraz zafoliowanym, segmentowanym pudełkiem zawierającym kalifornijską roladę oraz kilka mniej znanych rzeczy. Zadowolona ze swojskiego widoku rolady, Chia zjadła wszystko oprócz galaretki z pomarańczowym jeżowcem na wierzchu. Mitsuko pogratulowała jej zręczności w posługiwaniu się pałeczkami. Chia wyjaśniła, że jest ze Seattle, a tam ludzie często jedzą pałeczkami. Teraz obie nosiły słuchawki na podczerwień. Komputer przekładał bez poślizgów, zacinając się tylko wtedy, gdy Mitsuko używała mało znanych wyrażeń slangowych lub wtrącała angielskie słowa, których nie umiała wymówić. Chia chciała zapytać ją o Reza i idoru, ale wciąż rozmawiały o czymś innym. Potem Chia zasnęła, siedząc ze skrzyżowanymi nogami na podłodze, i Mitsuko najwidoczniej jakoś zdołała przetoczyć ją na twardy, wyciągnięty skądś materac, ponieważ Chia obudziła się na nim trzy godziny później. Za oknem pokoju widziała deszcz srebrnego światła. Mitsuko pojawiła się z kolejnym dzbankiem herbaty i powiedziała coś po japońsku. Chia znalazła słuchawkę i włożyła ją do ucha. - Musiałaś być wyczerpana - przełożył tłumacz. Potem Mitsuko oznajmiła, że na jeden dzień zwolniła się ze szkoły, żeby być z Chią. Piły prawie bezbarwną herbatę z ceramicznych filiżaneczek. Mitsuko wyjaśniła, że mieszka tu z ojcem, matką i bratem Masahiko. Matka wyjechała do Kioto odwiedzić krewnych. Mitsuko powiedziała, że Kioto jest bardzo piękne i Chia powinna tam pojechać. - Przysłał mnie tu mój oddział - przypomniała Chia. - Nie przyjechałam jako turystka. Muszę się czegoś dowiedzieć. - Rozumiem. - A więc to prawda? Rez naprawdę chce poślubić software? Mitsuko miała nieszczęśliwą minę. - Ja jestem sekretarzem - powiedziała. - Musisz omówić to z Hiromi Ogawą. - Kim ona jest? - Hiromi jest prezesem naszego oddziału. - Świetnie. Kiedy z nią porozmawiam? - Tworzymy lokal do tej dyskusji. Wkrótce będzie gotowy. Mitsuko nadal miała niewyraźną minę. Chia postanowiła zmienić temat. - Jaki jest twój brat? Ile ma lat? - Masahiko ma siedemnaście lat - odparła Mitsuko. - Jest "patologicznym fetyszystą nieprzystosowanym społecznie". Ostatnie słowa program tłumaczący wymówił jak jedno, co wskazywało na przekroczenie jego zdolności pojmowania. Chia przelotnie zastanowiła się, czy nie powinna podłączyć słuchawek do Sandbendera, którego funkcje tłumaczące uaktualniały się automatycznie przy każdym korzystaniu z łącza. - Kim? - Otaku - powiedziała Mitsuko, starannie wymawiając japońskie słowo. Tłumacz ponownie wypalił ten sam ciąg słów. - Och - powiedziała Chia - my też ich mamy. Nawet używamy podobnego określenia. - Myślę, że w Ameryce oni są inni - powiedziała Mitsuko. - No, chłopcy już tacy są, no nie? Na przykład otaku z mojej ostatniej szkoły wciąż zajmowali się animowanymi lalami, militarnymi symulacjami komputerowymi i innymi głupstwami. Najczęściej głupstwami. Patrzyła, jak Mitsuko słucha przekładu. - Tak - powiedziała Japonka - ale mówisz, że chodzą do szkoły. Nasi nie chodzą. Uczą się przez sieć i to jest niedobre, bo łatwo mogą oszukiwać. Później przychodzą egzaminy, które oblewają, i wszystko się wydaje, ale oni się nie przejmują. To poważny problem społeczny. - Twój brat jest jednym z nich? - Tak. Żyje w Warownym Mieście. - Gdzie? - W domenie wielu użytkowników. To jego obsesja. Jak narkotyk. Ma tu pokój. Rzadko z niego wychodzi. Na jawie przez cały czas przebywa w Warownym Mieście. Myślę, że we śnie też. Przed nadchodzącym spotkaniem Chia próbowała dowiedzieć się więcej o Hiromi Ogawie, ale z różnym skutkiem. Prezeska była starsza, miała siedemnaście lat (tyle samo co Zona Rosa) i co najmniej od pięciu lat należała do klubu. Mogła mieć nadwagę (choć nie była to bezpośrednia informacja, a raczej sugestia) i lubiła skomplikowane ikony. Chia nie zdołała uzyskać żadnych dokładniejszych wiadomości. Uniemożliwiło jej to poczucie lojalności Mitsuko wobec miejscowego oddziału oraz świadomość różnicy między pozycją sekretarza a prezesa. Chia nienawidziła klubowej polityki i zaczęła podejrzewać, że będzie tu z nią miała poważny problem. Mitsuko wyjęła swój komputer. Była to jedna z tych miękkich, przezroczystych koreańskich jednostek, wyglądająca jak płaska torebka białej galaretki z zawieszonymi w niej owocami jojoby. Chia rozpięła torbę i wyjęła Sandbendera. WILLIAM GIBSON - IDORU 24 / 78

- Co to? - zapytała Mitsuko. - Mój komputer. Mitsuko była pod wrażeniem. - Zrobiony przez Harleya-Davidsona? - Nie, przez Sandbenderów - odparła Chia, wyławiając z torby gogle i rękawice. - To komuna na wybrzeżu Oregonu. Produkują sprzęt i oprogramowanie. - Amerykańskie? - Jasne. - Nie wiedziałam, że Amerykanie produkują komputery - powiedziała Mitsuko. Chia wsunęła czubki palców w srebrne naparstki i zapięta paski na przegubach. - Jestem gotowa do spotkania - oznajmiła. Mitsuko nerwowo zachichotała. 13 Szum informacyjny Yamazaki zadzwonił tuż przed południem. Dzień był ponury i pochmurny. Laney zaciągnął zasłony, żeby nie patrzeć w tym świetle na nanotechowe budynki. Oglądał program NHK o mistrzyniach w kręceniu bąków. Gwiazdą programu była najwidoczniej dziewczynka z kucykami, w niebieskiej sukience ze staromodnym marynarskim kołnierzykiem. Lekko zezowała, może ze skupienia. Bąki były zrobione z drewna. Niektóre miały spore rozmiary i sprawiały wrażenie ciężkich. - Halo, panie Laney - powiedział Yamazaki. - Czy już lepiej się pan czuje? Laney patrzył, jak purpurowo-żółty bąk ożył, gdy dziewczynka wprawnie pociągnęła za starannie nawinięty sznur. Komentator przysunął ręczny mikrofon do górnej krawędzi wirującego bąka, żeby widzowie usłyszeli szum, a potem powiedział coś po japońsku. - Lepiej niż zeszłej nocy - odparł Laney. - Załatwiamy panu dostęp do danych dotyczących... naszego przyjaciela. To skomplikowany proces, gdyż informacje zabezpieczano rozmaitymi metodami. Nie korzystano z jednego systemu. Sposoby, jakimi chroniono jego prywatność, są kompleksowo inkrementalne. - Czy "nasz przyjaciel" o tym wie? Cisza. Laney patrzył na wirującego bąka. Wyobraził sobie, jak Yamazaki mruga oczami. - Nie, nie wie. - Nadal nie rozumiem, dla kogo naprawdę będę pracował. Dla niego? Dla Blackwella? - Pańskim pracodawcą jest Paragon-Asia Dataflow z Melbourne. Moim także. - A co z Blackwellem? - Blackwella zatrudnia prywatna korporacja, przez którą przechodzi znaczna część przychodów naszego przyjaciela. W trakcie jego kariery zawodowej stworzono strukturę mającą zoptymalizować ten przepływ i zminimalizować straty. Ta struktura ma obecnie postać korporacji broniącej swoich praw. - Zarząd - powiedział Laney. - Jego agenci przestraszyli się, ponieważ wygląda na to, że może popełnić jakieś szaleństwo. Tak? Purpurowo-żółty bąk zaczął lekko drgać, co po chwili nieuchronnie miało spowodować jego zatrzymanie. - Wciąż słabo orientuję się w świecie biznesu, panie Laney. Trudno mi oceniać takie sprawy. - Co miał na myśli Blackwell, mówiąc zeszłej nocy, że Rez chce poślubić japońską dziewczynę, która nie istnieje? - Idoru - powiedział Yamazaki. - Co? - Piosenkarka-idol. To Rei Toei. Ona jest sztuczną osobowością, zlepkiem różnych cech, wytworem projektantów oprogramowania. Czymś podobnym do tego, co w Hollywood nazywają "syntetykiem". Laney zamknął oczy i po chwili otworzył. - To jak może się z nią ożenić? - Nie wiem - odrzekł Yamazaki - ale bardzo stanowczo stwierdził, że zamierza to zrobić. - A może mi pan powiedzieć, po co wynajęto pana? - Początkowo chyba mieli nadzieję, że zdołam wyjaśnić im naturę idoru: co czyni ją tak atrakcyjną dla widowni, a więc i dla niego. Myślę także, że - podobnie jak Blackwell - nie są do końca przekonani, że nie jest to jakiś spisek. Teraz chcą, żebym zapoznał pana z kulturowym tłem sytuacji. - Kim oni są? - Nie mogę powiedzieć nic więcej. Bąk zaczął się chwiać. Laney dostrzegł cień lęku w oczach dziewczynki. - Pan nie uważa, że to spisek? - Spróbuję odpowiedzieć na pańskie pytania dziś wieczorem. Tymczasem, zanim załatwimy dostęp do danych, proszę przejrzeć to... - Hej! - zaprotestował Laney, gdy dziewczynkę zastąpiło nieznajome logo: rysunek szczerzącego kły buldoga w kolczatce, siedzącego po muskularną szyję w wielkiej misce z zupą. - Dwa programy dokumentalne o Lo/Rez - wyjaśnił Yamazaki. - O Dog Soup, niegdyś małej niezależnej wytwórni znajdującej się we wschodnim Taipei. Oni wypuścili pierwsze nagrania zespołu. Lo/Rez wykupili potem Dog Soup i wykorzystywali ją do produkcji mniej komercyjnych prac innych artystów. Laney patrzył ponuro na szczerzącego kły buldoga, tęskniąc za dziewczynką z kucykami. - Robili programy dokumentalne o sobie? - Ten materiał nie jest autoryzowany przez zespół. Nie został przygotowany przez agentów Lo/Rez. - No cóż, chyba należy się z tego cieszyć. - Bardzo proszę - rzekł Yamazaki i rozłączył się. WILLIAM GIBSON - IDORU 25 / 78