JENNIFER LEE CARRELL
SZYFR SZEKSPIRA
Z angielskiego przełoŜył Andrzej Grabowski
Tytuł oryginału
INTERRED WITH THEIR BONES
Dla Johnny’ego, Kristen, Mamy i Taty To Wam naleŜy się tytuł najlepszych
kompanów.
Zło czynione przez ludzi ich przeŜywa,
Dobro częstokroć ginie pogrzebane z ich kośćmi.
William Szekspir
PROLOG
29 czerwca 1613
Od strony rzeki wyglądało to, jakby nad Londynem płonęły dwa słońca.
Jedno zachodziło, ciągnąc za sobą róŜowe, Ŝółte i złote wstęgi blasku. Drugie -
gorejąca naprzeciw uciętej wieŜy katedry Świętego Pawła złowroga pomarańczowa kula,
wbita w zachodni brzeg, jakby nie trafiła w horyzont - wyczarowywało na ciemnych wodach
Tamizy niesforną flotyllę statków, barek, galarów i łodzi. Uwięzie wśród gospód i zamtuzów
Southwarku dźgało noc groźnymi głowniami płomieni.
Nie było, rzecz jasna, drugim słońcem, choć domorośli poeci przekazywali sobie ów
koncept z pokładu na pokład. Dopiero co było budynkiem. Drewniany, wydrąŜony krąg,
siedlisko marzeń tego miasta, najsławniejszy ze sławnych londyńskich teatrów, wspaniały
Globe płonął. Cały Londyn wypłynął na rzekę obejrzeć ten spektakl.
TakŜe hrabia Suffolk.
- Pan spuścił z nieba deszcz ognisty na Sodomę i Gomorę - mruknął, spoglądając na
południe z pokładu swojego pływającego pałacu, prywatnej barki.
Jako angielski lord szambelan, Suffolk zarządzał dworem królewskim. MoŜna by
pomyśleć, Ŝe nieszczęście, jakie spadło na Sługi Jego Królewskiej Mości - występującą na
dworze ulubioną trupę aktorską monarchy, która grała równieŜ w będącym jej własnością
Globe - choć trochę go zasmuci. A przynajmniej odbierze nieco przyjemności z widowiska.
Ale siedzący wraz z nim pod jedwabnym daszkiem dwaj wielmoŜe, sącząc wino, przyglądali
się poŜarowi obojętnie.
- Piękny widok, czyŜ nie? - zagadnął Suffolk, nierad z ich milczenia.
- Jarmarczny - mruknął jego siwy stryj, hrabia Northampton, starzec po
siedemdziesiątce, lecz wciąŜ szczupły i elegancki.
Najmłodszy z trójki, syn i dziedzic Suffolka, Theophilus, lord Howard de Walden,
nachylił się jak młody lew wpatrzony w ofiarę.
- Zemsta nasza zapłonie jeszcze jaśniej jutro rano, kiedy pan Shakespeare wraz z trupą
pozna prawdę.
Northampton utkwił w stryjecznym wnuku spojrzenie spod cięŜkich powiek.
- Pan Shakespeare i jego trupa nie poznają prawdy.
Theo zamarł na moment, zmroŜony spojrzeniem stryjecznego dziada. Potem wstał i
cisnął puchar na dno barki. Plamy od rozchlapanego wina upodobniły szafranowe liberie
słuŜących do lamparcich skór.
- Zakpili z mojej siostry na publicznej scenie! - krzyknął. - Choćby starsi zmawiali się
po stokroć przeciw mnie, pomszczę tę zniewagę!
- Mój bratanku - Northampton zwrócił się przez ramię do Suffolka. - Zdumiewa
uporczywość, z jaką twój potomek okazuje nieszczęsny brak rozwagi. Skąd mu się to wzięło,
nie wiem. Nie jest to cecha Howardów.
Stary hrabia ponownie spojrzał na Theo, nerwowo otwierającego i zaciskającego dłoń
na rękojeści rapiera.
- Napawanie się nieszczęściem wrogów to zemsta prostaka - rzekł. - Zemścić się
potrafi byle kmiot.
Skinął głową na słuŜącego, by podał Theo drugi puchar. Ten wziął go jak z łaski.
- O wiele bardziej frapujące - ciągnął Northampton - to okazać wrogowi współczucie i
zmusić go, by ci za nie podziękował, nawet jeśli podejrzewa cię o niecność, choć nie umie
powiedzieć dlaczego.
Gdy to mówił, do barki podpłynęła łódka. Przez barierkę prześlizgnął się jakiś
człowiek i przemknął do hrabiego, unikając światła jak zbłąkany cień skradający się do swego
właściciela.
- JeŜeli juŜ coś robić, to kunsztownie, co zaraz potwierdzi Seyton - kontynuował
starzec. - Wykonawca się nie liczy. Bez znaczenia jest, czy ktoś zna swojego krzywdziciela. -
PołoŜył dłoń na ramieniu przybysza, który przed nim ukląkł. - Lord Suffolk i mój nadąsany
stryjeczny wnuk z ciekawością równą mojej wysłuchają twojego meldunku.
Seyton odchrząknął cicho. Jego głos, ubranie, a nawet oczy miały nieokreśloną barwę
pomiędzy szarością a czernią.
- Zaczęło się od tego, milordzie, Ŝe puszkarz z teatru niespodzianie dziś rano
zachorzał. A jego zastępnik załadował działo luźną przybitką. Kto wie, moŜe nawet unurzaną
w smole - rzekł z grymasem ust, który mógłby ujść za chytry uśmieszek.
- Mów.
Northampton skinął ręką.
- Po południu grano stosunkowo nową sztukę Wszystko jest prawdą. O królu Henryku
VIII.
- Wielkim Harrym - mruknął Suffolk, zanurzając dłoń w wodzie. - Ojcu nieboszczki
królowej. Niebezpieczny grunt.
- Pod niejednym względem, milordzie - rzekł Seyton. - W sztuce są tańce w maskach i
parada, wraz z salutem armatnim. Działo wystrzeliło punktualnie, lecz publikę tak zajęły
błazeństwa na scenie, Ŝe nikt nie zobaczył iskier, które spadły na dach. Nim ktoś zwietrzył
swąd, strzecha stanęła w ogniu i nie pozostało nic, tylko uciec.
- Są jakieś ofiary?
- Dwóch rannych. - Seyton zerknął na Theophilusa. - Niejaki Shelton. Theo drgnął.
- Ran - ny? - wyjąkał. - CięŜko?
- Poparzony. Niemocno, acz widowiskowo. Ze swojego, wybornego, nie ukrywam,
miejsca widziałem, jak przejmuje rej nad zamętem, jak składnie wywodzi ludzi z budynku.
Gdy zdawało się, Ŝe wszyscy wyszli, w oknie na górze pokazała się dziewczynka. Ładna, o
zmierzwionych ciemnych włosach i szalonych oczach. Istne dziecię czarownicy. Pan Shelton,
nim ktoś go powściągnął, wbiegł do środka. A kiedy z upływem minut tłum uderzył w płacz,
pan Shelton wypadł zza kurtyny ognia z dzieweczką na rękach i z płonącym zadkiem. Za
chwilę zaś znikł, tym razem w oparach, bo jakiś samcołoŜnik z Southwarku ugasił go
antałkiem piwa. Widomie zaŜegły mu się portki, ale cudem jakimś tylko trochę go przypiekło.
- Gdzie jest?! - zawołał Theo. - Czemuś go nie przywiózł?!
- Ledwie go znam, milordzie - odparł Seyton. - Poza tym to bohater dnia. Wyłuskać
go z ciŜby dyskretnie było niepodobna.
Spoglądając z niesmakiem na stryjecznego wnuka, Northampton pochylił się i spytał:
- A co z dziewczynką?
- Nieprzytomna.
- Szkoda. śywotność niektórych dzieci zdumiewa - rzekł stary hrabia, bez zbędnych
słów porozumiewając się ze sługą. - MoŜe przeŜyje.
- MoŜe.
Northampton opadł na oparcie.
- A ten puszkarz?
Seyton raz jeszcze wykrzywił usta w nikłym uśmieszku.
- Przepadł jak kamień w wodę.
Northampton nie zmienił wyrazu twarzy, ale biła z niej mroczna satysfakcja.
- NajwaŜniejszy jest Globe - wtrącił strapiony Suffolk.
Seyton westchnął.
- JuŜ po nim, milordzie. Budynek i magazyn za nim, z kostiumami zespołu,
sztucznymi klejnotami, drewnianymi tarczami i mieczami, płoną... wszystko przepadło. John
Heminges stał na ulicy, opłakując swój uroczy pałac teatralny, rachunki, a nade wszystko
sztuki. Słudzy Jego Królewskiej Mości, wielmoŜni panowie, stracili dach nad głową.
Na brzegu rzeki huknęło pod niebiosa. Resztki budynku zapadły się, tworząc stos
popiołu i migotliwego Ŝaru. Nagły rozpraŜony podmuch poniósł nad wodą wirujące czarne
płatki sadzy.
Theo ryknął triumfalnie. Jego siedzący obok ojciec pedantycznie przygładził włosy i
brodę.
- Pan Shakespeare nigdy więcej nie zaŜartuje z Howardów.
- Z pewnością nie za mojego ani waszego Ŝycia - rzekł Northampton. Na tle poŜaru, z
cięŜkimi powiekami opadającymi na nieodgadnione oczy i z nosem wyostrzonym przez wiek,
wyglądał jak demoniczny bóg wykuty w ciemnym marmurze. - Ale nigdy to nieskończenie
długi czas.
AKT I
29 czerwca 2004
Wszystkich nas coś dręczy. Wcale nie tajemnicze stukoty czy upiorne widma, nie
mówiąc o bezgłowych jeźdźcach i szlochających królowych, lecz najprawdziwsze duchy
przemierzające blanki pamięci i szepczące bez końca: Nie zapomnij mnie. Myśl ta zaczęła we
mnie kiełkować, gdy siedziałam samotnie o zachodzie słońca na wysokim wzgórzu nad
Londynem. Pode mną spływające po wysokiej trawiastej stromiźnie Hampstead Heath
wpadało do srebrnoszarego morza, które było miastem. Na moich kolanach skrzyło się
przewiązane wstąŜką pudełeczko w złotym opakowaniu. W promieniach gasnącego słońca
pod powierzchnią papieru falował wzór z liści i pnączy, a moŜe z księŜyców i gwiazd.
Zamknęłam pakuneczek w dłoniach i uniosłam w górę.
- Co to jest? - Tym pytaniem przecięłam wcześniej cienie na dolnej galerii teatru
Globe, w którym reŜyserowałam Hamleta. - Przeprosiny? Przekupstwo?
- Przygoda. A do tego tajemnica - odparła, nachylając się ku mnie z uwagą, Rosalind
Howard, nadzwyczaj ekscentryczna profesor szekspirologii z Uniwersytetu Harvarda,
połączenie herod - baby, Cyganichy i archetypicznej matki w jednym ciele.
Gdy wsunęłam palce pod wstąŜkę, powstrzymała mnie gestem, zielonymi oczami
patrząc mi badawczo w twarz. Miała około pięćdziesiątki, króciutkie, obcięte na chłopaka
ciemne włosy, w uszach długie błyszczące kolczyki, a w ręku przybrany peoniami z
wykwintnego karmazynowego jedwabiu biały kapelusz z szerokim rondem - ekstrawaganckie
nakrycie głowy, jakby wyjęte z lat świetności Audrey Hepburn i Grace Kelly.
- JeŜeli to odpakujesz, musisz podąŜyć tam, dokąd cię zawiedzie - oznajmiła.
Kiedyś była moją mentorką, idolką, niemalŜe drugą matką. Pełniła rolę głowy rodu, a
ja jej pilnej wyznawczyni - do czasu gdy trzy lata temu zamieniłam karierę naukową na teatr.
Wprawdzie nasze stosunki rozluźniły się i popsuły nieco wcześniej, ale moje odejście z
uczelni zerwało je na dobre. Roz nie pozostawiła wątpliwości, Ŝe moją ucieczkę z
uniwersyteckiej wieŜy z kości słoniowej uwaŜa za zdradę. To, co dla mnie było ucieczką,
nazwała podobno rejteradą. Pozostało to wszakŜe w sferze plotki. Od tego czasu nie
usłyszałam od niej słowa Ŝalu, nie wyciągnęła ręki do zgody - aŜ do dzisiejszego popołudnia,
kiedy bez zapowiedzi zjawiła się w teatrze, domagając się rozmowy. Niechętnie wykroiłam
dla niej kwadrans z przerwy w próbie. Ta baba nie zasługuje nawet na ten kwadrans,
powiedziałam sobie.
- Naczytałaś się za duŜo bajek - odparłam głośno. PołoŜyłam paczuszkę na stole i
odsunęłam ją od siebie. - Nie przyjmę tego, jeśli nie ma bezpośredniego związku z próbami.
- Kasiu Ŝywe srebro. Nie przyjmiesz czy nie chcesz przyjąć? - spytała ze smutnym
uśmiechem.
Uparcie milczałam..
Westchnęła.
- Otworzysz je czy nie, zostanie u ciebie.
- Nie.
Przyjrzała mi się bacznie, przekrzywiając głowę.
- Coś znalazłam, kochanie - powiedziała. - Coś bardzo waŜnego...
- Ja teŜ.
Spojrzeniem obiegła teatr - proste trzypoziomowe dębowe galerie wokół wysuniętej
sceny, osadzonej w rozrzutnym, marmurowo - złotym tle z drugiej strony dziedzińca.
- ReŜyseria Hamleta w Globe to z pewnością nie lada wyczyn. Zwłaszcza dla kogoś z
Ameryki, w dodatku młodej kobiety. Angielscy teatromani to najbardziej snobistyczna
publiczność na świecie. A ty nadajesz się najlepiej, Ŝeby wstrząsnąć ich wyspiarskim
światkiem. - Znów spojrzała na mnie, zerkając na leŜący pomiędzy nami podarek. - Ale to
waŜniejsza sprawa.
Wpatrzyłam się w nią z niedowierzaniem. CzyŜby rzeczywiście wyobraŜała sobie, Ŝe
z powodu tak wątłej zachęty - paru mglistych napomknień i pudełeczka kusząco
opakowanego w złoty papier - zostawię Globe i podąŜę za nią?
- Co to jest? - powtórzyłam. Potrząsnęła głową.
- ”Zamknęłam to w sercu, a ty masz klucz do niego”.
„Ofelia!” - jęknęłam w duchu. Spodziewałabym się po niej słów Hamleta,
pierwszoplanowej postaci sztuki.
- Czy choć przez chwilę moŜesz nie mówić zagadkami?
- Chodź ze mną. Skinęła głową w stronę drzwi.
- Mam próbę.
- Uwierz mi. - Nachyliła się ku mnie. - Nie poŜałujesz tego kroku. Rozzłoszczona,
wstałam tak gwałtownie, Ŝe strąciłam ze stołu kilka ksiąŜek.
- Potrzebuję pomocy, Kate.
Z oczu Roz znikła lekka kokieteria.
- Poproś kogoś innego.
- Twojej pomocy.
Mojej?! Zmarszczyłam brwi. Roz miała w teatrze mnóstwo znajomych. Nie musiała
zwracać się do mnie z pytaniami o inscenizacje Szekspira. Tylko w jednej interesującej ją
dziedzinie przewyŜszałam ją wiedzą. A ta, zawarta w mojej rozprawie naukowej, rozciągała
się między nami niczym pole minowe. Napisałam pracę o Szekspirze hermetycznym.
Hermetycznym, dodawałam od razu, w dawnym znaczeniu tego słowa. Tajemnym nie w
sensie czarnej magii, lecz pełnym ukrytych znaczeń, enigmatycznym, sekretnym,
tajemniczym. Zbadałam przede wszystkim liczne kuriozalne, głównie dziewiętnastowieczne
dociekania poświęcone wiedzy tajemnej zaszyfrowanej w dziełach stratfordzkiego barda. Roz
publicznie uznała ten temat za intrygujący i ekscentryczny. JednakŜe prywatnie, jak doszły
mnie słuchy, storpedowała go jako nie dość naukowy. A teraz szukała mojej pomocy?!
- Dlaczego? - spytałam. - Co znalazłaś?
Pokręciła głową.
- Nie tutaj - odparła z naciskiem, ściszając głos do szeptu. - Kiedy skończysz?
- Około ósmej. Przysunęła się jeszcze bliŜej.
- W takim razie spotkajmy się o dziewiątej, na szczycie Parliament Hill.
O zmroku, w jednym z najbardziej odludnych miejsc w Londynie? W Hamstead
Heath, w porze nie najbezpieczniejszej, ale za to wielce urokliwej. Kiedy się zawahałam,
przez twarz Roz przemknął chyba lęk.
- Proszę cię!
W reakcji na moje milczenie wyciągnęła rękę i przez chwilę myślałam, Ŝe weźmie
pudełko, ale zamiast tego dotknęła palcem moich włosów.
- Te same rude włosy i czarne oczy Boleyn - wymruczała. - Wiesz, Ŝe kiedy jesteś zła,
wyglądasz po królewsku?
Stary Ŝart - Ŝe w pewnym nastroju wyglądam jak królowa. Nie współczesna ElŜbieta
Windsor, tylko tamta, pierwsza. Z czasów Szekspira. Skojarzenie to zawdzięczałam nie tylko
rudym włosom i ciemnym oczom, lecz takŜe lekko haczykowatemu nosowi i jasnej cerze, z
której słońce dobywało piegi. Parę razy sama dostrzegłam w lustrze takie podobieństwo, ale
nie podobało mi się owo porównanie ani to, co z niego wynikało. Po śmierci rodziców, kiedy
miałam piętnaście lat, zamieszkałam z cioteczną babką. Od tej pory większość czasu
spędzałam w towarzystwie autokratycznych starszych pań, zarzekając się wciąŜ od nowa, Ŝe
nie stanę się taka jak one. Dlatego lubiłam myśleć, Ŝe niewiele mnie łączy z tą bezwzględną
władczynią z rodu Tudorów, być moŜe z wyjątkiem inteligencji i zachwytu Szekspirem.
- Dobrze - usłyszałam własny głos. - O dziewiątej na Parliament Hill.
Roz opuściła rękę. Odrobinę niezgrabnie, jakby nie całkiem wierzyła, podobnie jak ja,
Ŝe ustąpiłam tak łatwo. Ale mój gniew nie wygasł.
Zatrzeszczał głośnik.
- Panie i panowie, za pięć minut na miejscach - zagrzmiał głos inspicjenta.
Na jasno oświetlony dziedziniec zaczęli ściągać aktorzy. Roz uśmiechnęła się i wstała.
- Musisz wrócić do pracy, a ja wrócić, skąd przyszłam - powiedziała.
W przypływie nostalgii dostrzegłam w tych słowach przebłysk dawnego humoru, iskrę
porozumienia.
- StrzeŜ go, Katie.
Na odchodne raz jeszcze wskazała ruchem głowy pudełko. Tak oto u schyłku dnia
znalazłam się na ławce na Parliament Hill, czekając na Roz, choć przysięgłam sobie nigdy
tego nie robić.
Przeciągnęłam się i przyjrzałam światu w oddali. Wbrew sterczącym jak kły dwóm
wieŜom Canary Wharf na wschodzie, i trzeciej pomiędzy nimi, z wysoka Londyn wyglądał
łagodnie, skupiony wokół kopuły katedry Świętego Pawła jak ogromne puchowe gniazdo z
błyszczącym jajem w środku. W ostatniej godzinie dnia ścieŜką w dole sączył się strumyczek
przechodniów. Ale Ŝaden nie podniósł głowy w moją stronę i tylko butny krok, jakim szli po
trawie, łączył ich z Roz. Gdzie była?
I na co liczyła? Kto przy zdrowych zmysłach mógł oczekiwać, Ŝe zrezygnuję z
wystawienia Hamleta w Globe? W oczach brytyjskich bogów teatru ja, niespełna
trzydziestoletnia, wykształcona przede wszystkim na literaturoznawcę Amerykanka, byłam
najmniej odpowiednim materiałem na reŜysera. Propozycję wyreŜyserowania Hamleta -
najświetniejszej perły w koronie teatru angielskiego - przyjęłam jak niespodziewaną,
cudowną gratkę. Tak wspaniałą, Ŝe zachowałam nagraną w poczcie głosowej propozycję
dyrektora artystycznego teatru, powtarzając ją sobie litera po literze. Dla pewności co rano
odgrywałam od nowa jego gorączkowy, rytmiczny głos. W tym stanie umysłu nie dbałam
więc o to, czy w puzderku na moich kolanach jest mapa Atlantydy, czy klucz do Arki
Przymierza. Nawet Roz w porywie szczytowego egocentryzmu nie mogła oczekiwać, Ŝe
zamienię tytuł reŜysera spektaklu na Bóg wie jak wielką tajemnicę, którą mi powierzy.
Do premiery zostały trzy tygodnie. Po niej czekało mnie to, co najgorsze w Ŝyciu
teatralnym - pozbawienie reŜyserskiej pieczy nad przedstawieniem, rozstanie z obsadą i
załogą, usunięcie się w cień i powierzenie losu sztuki aktorom. Chyba Ŝe pochłonęłoby mnie
inne zajęcie.
Pudełeczko na moim kolanie błyszczało.
Zdecydowałam, co powiem Roz: „Zgoda, lecz to zaczeka. Otworzę twój diabelny
upominek, kiedy skończę z Hamletem”. To znaczy powiem, jeśli w ogóle pofatyguje się po
odpowiedź.
U stóp wzgórza zapłonęły światła, bo do miasta napłynęła mroczna fala nocy. Po
południu było gorąco, ale z wieczornym powietrzem przyszedł chłód, na szczęście wzięłam
ze sobą Ŝakiet. Kiedy go wkładałam, na wzgórzu za mną trzasnęła gałązka i poczułam na
plecach czyjś baczny wzrok. Wstałam i szybko się obróciłam, ale zagajnik porastający
wierzchołek zdąŜyły spowić ciemności. śadnego ruchu, nie licząc zapewne wiatru w
drzewach. Zrobiłam krok przed siebie.
- Roz?
śadnej odpowiedzi.
Odwróciłam się i przeszukałam wzrokiem krajobraz. Nie było tam Ŝywej duszy, ale
powoli zdałam sobie sprawę z ruchu, którego wcześniej nie dostrzegłam. Daleko w dole, za
katedrą Świętego Pawła, wznosił się leniwie w niebo spiralny słup bladoniebieskiego dymu.
Zatkało mnie. Za Świętym Pawłem, na południowym brzegu Tamizy, stał świeŜo
odbudowany teatr Globe, ze ścianami z białego tynku, przeciętymi na krzyŜ dębowymi
belkami, i dachem krytym łatwopalną strzechą. Bardzo łatwopalną - w istocie Globe był
pierwszym krytym strzechą budynkiem w stolicy od blisko trzech i pół wieku, kiedy to w
roku 1666 słynny Wielki PoŜar zamienił Londyn w zgliszcza.
Odległość, z jakiej widziałam dym, była z pewnością zwodnicza. Mógł on się wznosić
pięć mil na południe od Globe albo o milę na wschód od niego.
Słup zgęstniał, kłęby dymu zszarzały, potem zaś sczerniały. Podmuch wiatru poderwał
go w górę i rozwiał wachlarzowato, a w jego rdzeniu zamigotała złowroga czerwień.
Wsunąwszy podarek od Roz do kieszeni Ŝakietu, ruszyłam w dół wzgórza. Gdy doszłam do
ścieŜki, puściłam się biegiem.
Pędząc do pociągu, obdzwoniłam wszystkich, którzy mogli coś wiedzieć. Bez
powodzenia. Odpowiadały mi same automatyczne sekretarki. A potem zbiegłam w czeluść
londyńskiego metra, gdzie komórki nie działają.
Spiesząc po próbie na spotkanie z Roz, skróciłam zwyczajowe czynności.
Zapomniałam zgasić lampę na stole słuŜącym mi za biurko? Przewróciłam ją na swoje
bałaganiarskie notatki, które tląc się i skręcając, po wyjściu wszystkich zajęły się
płomieniem? Ten teatr juŜ raz spłonął wskutek nieostroŜności, pod koniec Ŝycia Szekspira. O
ile dobrze pamiętałam, uratowali się wtedy wszyscy, z wyjątkiem dziecka.
Mój BoŜe! A teraz?
„Tylko nie Globe, tylko nie Globe” - powtarzałam w myślach w rytm stukotu kół. Po
schodach stacji przy Świętym Pawle wbiegłam, biorąc po dwa stopnie naraz. Tymczasem
zapadła noc. Popędziłam alejką i wypadłam na szerokie skrzyŜowanie. Drogę nad rzekę
zagrodziła mi zwalista niczym Sfinks bryła katedry. Skręciłam w lewo i puściłam się biegiem
wzdłuŜ ogradzających dziedziniec katedry Ŝelaznych szpiczastych prętów i drzew drapiących
mury. Następnie w prawo, dookoła głównego wejścia z kolumnami i posągu królowej Anny
zapatrzonej w Ludgate Hill na zachodzie. Po czym jeszcze raz w lewo, szerokim łukiem
wokół południowej fasady, ku nowo przebitemu w plątaninie zaułków średniowiecznego
Londynu przejściu, otwierającemu szeroki widok z katedry na rzekę. Za rogiem przystanęłam.
U stóp zbiegającego w dół pasaŜu leŜał most Milenijny dla pieszych, wiodący łukiem
nad Tamizą do przysadzistej ceglanej twierdzy galerii Tatę Modern na południowym brzegu.
Teatru Globe na lewo od niej nie było stąd widać. Dostrzegłam tylko środkową część
muzeum, wciąŜ bardziej wyglądającego na elektrownię, którą kiedyś było, niŜ współczesną
świątynię sztuki nowoczesnej. Noc przeszywała włócznia starego komina, pod którym jarzyła
się jak akwarium szeroka korona nowego wyŜszego piętra z zielonego szkła i stali. Tłem dla
nich było rozjaśnione pomarańczową łuną niebo.
Po zmierzchu ta część Londynu - City, finansowe serce Wielkiej Brytanii - powinna
być niemal pusta, ale wokół mnie w dół spływały wartkie potoki ludzi. Zabrałam się z nimi,
lawirując w gęstniejącym tłumie. W pędzie minęłam kwietniki i ławki. Dickensowski pub po
prawej, nowoczesne biura po lewej. Victoria Street, która przecinała pasaŜ, zamieniono w
parking. Przemknęłam pomiędzy niezgrabnymi czarnymi taksówkami i piętrowymi
czerwonymi autobusami i pobiegłam dalej.
Kilka kroków przede mną przejście się zwęziło. Zbita, parująca masa ludzka wciskała
się na most Milenijny, by zobaczyć poŜar. Straciłam nadzieję, Ŝe się przepchnę na dragi
brzeg. Obejrzałam się. Utknęłam w tłumie. Nie było jak się stąd wydostać, chyba Ŝe na
skrzydłach.
Po wodzie przetoczył się niski rozedrgany ryk, a po niebie z lewej przesunął dym
ścigany deszczem iskier. Tłum jęknął i potęŜną falą rzucił się w stronę mostu, niosąc mnie ze
sobą. Na prawo rozwarło się przejście i mignęły mi schody z niskimi stopniami. Dopchałam
się do skraju i wreszcie wolna, tocząc się i ślizgając, zjechałam w dół.
Zatrzymałam się na małym podeście pod mostem i z otwartymi ustami wpatrzyłam w
przeciwległy brzeg. Globe płonął. Po jego ścianach spływał niczym czarna krew dym. Jeszcze
więcej dymu buchało w niebo, wyrzucając w noc macki, serpentyny i fontanny czerwonych,
pomarańczowych, Ŝółtych płomieni.
W kieszeni zagrał mi telefon. Dzwonił sir Henry Lee, jeden z siwiejących lwów
brytyjskiej sceny, który zaszczycił moje przedstawienie rolą ducha ojca Hamleta.
- Kate! - zawołał, kiedy otworzyłam komórkę. - Dzięki Bogu! Był na miejscu, bo w
słuchawce rozbrzmiało falujące wycie syren.
- Czy wszyscy wyszli z teatru? - spytałam, dając upust obawom.
- Gdzie...
- Czy wszyscy wyszli?!
- Tak - odparł zniecierpliwiony. - Wszyscy. Tylko o pani nic nie wiemy.
Gdzie pani jest, na Boga?
Dopiero teraz z irytacją zdałam sobie sprawę z łez zgrozy i ulgi na policzkach.
Otarłam je wierzchem dłoni.
- Po drugiej stronie rzeki - odparłam.
- Jasny gwint! Chwileczkę.
Zakrył dłonią słuchawkę i odgłosy w tle ścichły.
Mający tuŜ po sześćdziesiątce sir Henry od ponad trzech dziesięcioleci był sławą
sceny i ekranu. W kwiecie wieku zagrał Achillesa, Aleksandra, króla Artura, Buddę,
Chrystusa, Edypa, Cezara i Hamleta. Jak na estetę ze starej szkoły przystało, ubierał się na
Savile Row, pił Veuve Clicquot („w kwestii szampana, moja droga, tak wielu carów nie
mogło się mylić”) i jeździł bentleyami prowadzonymi przez szoferów. Pochodzenie miał
wszakŜe skromniejsze i niekiedy z rozkoszą dawał mu upust. Był potomkiem przewoźników z
Tamizy. Jego krzepkoręcy antenaci od wieków kursowali po tej rzece, przewoŜąc nią lub z
jednego jej brzegu na drugi ludzi i towary. Ciachnij mnie, lubił powtarzać z akcentem
wyniesionym z młodości, a poleci mi krew ciemnozielona jak woda Tamizy. Gdy się wstawił,
wciąŜ bywał zadziorny jak piłkarz.
Poznaliśmy się pół roku temu, kiedy chwytając okazję, wyreŜyserowałam spektakl w
pośledniejszym zakątku West Endu. W ostatniej chwili z ociąganiem zgodził się przez dwa
tygodnie grać główną rolę, Ŝeby spłacić bliŜej nieokreślony dług wobec autora sztuki.
Niebawem zaczął mnie nazywać „genialną amerykańską dzieciną”, wskutek czego, kiedy
mnie przedstawiał, zaczynałam się jąkać lub czymś oblewać, najczęściej kawą bądź
czerwonym winem. Choć sztuka była kiepska i dokładnie po dwóch tygodniach padła, trzy
dni później zadzwoniono do mnie z Globe. Podejrzewałam, Ŝe maczał w tym palce sir Henry,
ale nigdy się nie przyznał, Ŝe to on pociągnął za sznurki.
- Dyrdymały! - usłyszałam znów w słuchawce jego okrzyk. - Mówiłem, Ŝe tam
będzie... Przepraszam - powiedział do mnie, zmiękczając stalowy ton głosu do jedwabistego. -
Właśnie usłyszałem, Ŝe mosty są beznadziejnie zapchane. MoŜe pani zejść na nabrzeŜe?
- JeŜeli właśnie tam prowadzą schody pod mostem Milenijnym, nie mam wyboru.
- Pod mostem? Genialne! Od schodów idzie pani na wschód, kochana. Pierwsza
przerwa w murze i juŜ jest stara przystań. „Kleopatra” zabierze panią stamtąd za pięć minut.
- ”Kleopatra”?
- Moja nowa łódź.
NabrzeŜe było upiornie puste. KsięŜyc rzucał długie cienie. Dochodzące mnie jakby z
daleka tumult i okrzyki tłumu straciły znaczenie. Potruchtałam na wschód, z lewej mając
płaską nieciekawą szarość, z prawej ocierając się o masywny nadrzeczny mur. Z osadzonych
w nim lamp pęczniało słabe światło. Nieco dalej z betonowego falochronu wyrastał niski
kamienny murek. Przerzucone przez niego schody wiodły do ogródka zarośniętego bladymi
kwiatami. W murze głównym naprzeciwko ziała wyrwa prowadząca donikąd. Walcząc z
nagłym lękiem, podeszłam tam.
Wionęło na mnie wilgotne, przesycone solą powietrze. Wzdrygnęłam się i cofnęłam.
Jeśli jednak dobrze trafiłam, lada moment powinien tu nadpłynąć sir Henry. Zmusiłam się, by
raz jeszcze podejść do rozstępu. W ciemność zbiegały drewniane schody, poczerniałe i śliskie
od wodorostów. Poręczy nie było. Przytrzymując się ścian po bokach, postawiłam nogę na
pierwszym stopniu. Drewno zatrzeszczało, ale utrzymało mój cięŜar. Schody pewnie trzymały
się muru dzięki ćwiekom z czasów rzymskich krzyŜowań. Po przystani nie było śladu. Kilka
metrów niŜej schody po prostu ginęły w wodzie.
WytęŜyłam wzrok, Ŝeby dojrzeć południowy brzeg rzeki. TuŜ poniŜej teatru coś
rozszczepiało jej ciemną powierzchnię. „Kleopatra”? Z pewnością była to łódź. Tak... płynęła
w moją stronę. Niewątpliwie.
Bardzo powoli, śliski stopień po śliskim stopniu, zeszłam metr nad wodę, gładką jak
ciemne szkło. Jej powierzchnię raz po raz przecinały z lewa na prawo jakieś obrzydlistwa,
świadczące, Ŝe jest przypływ. Walcząc z zawrotami głowy, zastygłam w bezruchu i
wpatrzyłam się w drugi brzeg. W wodzie pośrodku rzeki odbijały się rozmyte światła miasta i
ogień. Znów dostrzegłam ruch. Po Tamizie sunęła łódź sir Henry ego. Ale w chwili gdy zalała
mnie fala ulgi, motorówka zatoczyła szeroki łuk, odsłaniając czarno - białą policyjną
szachownicę na kadłubie. A więc nie była to „Kleopatra”. Łódź szybko znikła pod mostem
Milenijnym.
Gdy pozostawiony przez nią kilwater z leniwym pluskiem sięgnął najniŜszego stopnia,
ze szczytu schodów dobiegł mnie cichy dźwięk. Szurnięcie, które mogło być odgłosem kroku.
W plecy ponownie zakłuły mnie gorące igły czyichś oczu. MoŜe sir Henry przycumował w
jakiejś porządnej przystani i szuka mnie na nabrzeŜu, pomyślałam. Obróciłam się, Ŝeby
spojrzeć.
Przez wyrwę w murze widać było tylko oświetlający schody migotliwy księŜyc.
- Halo?! - zawołałam.
Nikt nie odpowiedział, lecz po chwili usłyszałam dźwięk znany mi ze sceny: zimny,
przeszywający syk ostrza wyciągniętego z pochwy.
Cofnęłam się o stopień. Jeszcze jeden... Następny był pod wodą.
Obejrzałam się. Powierzchni rzeki nie przecinała Ŝadna łódź. Gdzie, do diabła, był sir
Henry? I dlaczego, na miły Bóg, przyszłam w to zakazane miejsce sama? W Nowym Jorku
czy Bostonie coś podobnego nie wpadłoby mi do głowy. Co mnie opętało?
Spojrzałam w górę i wpiłam oczy w mrok. Ale jeśli ktokolwiek tam się krył, to zamarł
w bezruchu i ciszy. MoŜe nerwy płatały mi figle. MoŜe.
Kątem oka spory kawałek dalej wyłowiłam nad wodą ruch. O mur z obu stron
schodów zadzwoniły cicho łańcuchy. Na wschód ode mnie podskakiwała w prądzie mała łódź
wiosłowa. Gdybym do niej dotarła, mogłabym bezpiecznie odpłynąć.
I wtedy zobaczyłam, Ŝe nie jest przywiązana. Niezabezpieczona cumą, odsuwała się
wolno od ściany w moją stronę.
Obróciłam się, Ŝeby przyjrzeć się drugiemu brzegowi. Dostałam się w imadło.
Ratunkiem była Tamiza. Patrząc na zmarszczoną rzekę pod stopami, zastanawiałam się, jaki
jest prąd. Czy dam radę przepłynąć? A moŜe lepiej ześlizgnąć się do wody i pozwolić jej, by
zaniosła mnie wzdłuŜ nabrzeŜa do następnych schodów?
Ponownie zerknęłam przez ramię na mur. Ledwo widziałam zarys łódki, ale to
wystarczyło. ZbliŜała się. Rozejrzałam się wokół i obmacałam kieszenie, ale nie znalazłam
nic, co od biedy mogłoby posłuŜyć za broń. śadnego kija ani kamienia. W kieszeniach
miałam tylko kilka monet i złote pudełeczko Roz. Jej tajemnicę.
„StrzeŜ go” - powiedziała. Czy to znaczy, Ŝe nie było bezpieczne? I ja teŜ, dopóki je
miałam?
Niech je szlag!
Usłyszałam ryk... i spod mostu Milenijnego wypadła piękna biała strzała prywatnej
łodzi spacerowej. „Kleopatra”! UwaŜając, by nie stracić rozchwianej równowagi, skinęłam
ręką tak sztywno, jakbym salutowała. Przez dłuŜszą chwilę nie było reakcji. Wreszcie
pośrodku łodzi stanął sir Henry i odsalutował.
Nie tyle zobaczyłam, ile usłyszałam, Ŝe łódka za moimi plecami, z lewej,
znieruchomiała, a odgłos wody uderzającej o jej burtę jakoś się zmienił. Wszystko zagłuszył
ryk nadpływającej „Kleopatry”. Dopiero kiedy sternik sir Henry’ego zgasił silnik, złowiłam
uchem skrzypnięcie stopnia na wierzchołku schodów. Obejrzałam się i dostrzegłam błysk
stali.
Skoczyłam i zwaliłam się na pokład „Kleopatry” u stóp sir Henry’ego.
- Nic się pani nie stało?! - zawołał. Podźwignęłam się na nogi i machnęłam ręką.
- Ruszajcie!
Sir Henry skinął głową i sternik włączył wsteczny bieg.
- Gdzie pan był? - wysapałam, gdy zawróciliśmy. - Myślałam, Ŝe przy teatrze.
- A niby dlaczego tak pani myślała? Pociągnął mnie na siedzenie u swego boku.
- Słyszałam syreny. Przez telefon. Pokręcił głową.
- Przez minioną godzinę, dziecino, wyły wszystkie syreny w Londynie. Byłem na
piekielnie nudnym wieczorku w górze rzeki. Ale w sumie poŜytecznym - odparł, przyglądając
się tłumowi na moście. - Ludzie zapomnieli, Ŝe ta rzeka to najszybsza droga przez miasto.
Gdy po drugiej wojnie światowej handel rzeczny podupadł, ojciec sir Henry’ego
rozpił się, miotając pomiędzy gniewem a Ŝalem, aŜ którejś nocy Tamiza skróciła jego
mordęgę i połknęła biedaka w całości. Młody Harry, jak nazywano wtedy sir Henry’ego, zajął
się czym innym: uprzyjemnianiem ludziom Ŝycia pięknym głosem i ciałem. Zaczął od
Ŝeglarzy, zaskarbił sobie względy majętnych miłośników plebejstwa, wkręcił się - dzięki
szantaŜowi, jak lubił dawać do zrozumienia - do Królewskiej Marynarki, a skończył jako
świetny aktor. Nikt z Ŝyjących nie znał lepiej od niego galerii szekspirowskich postaci, od
ladacznic po królów, i światłocieni ich natury - gdzie jeden krok dzielił chwałę od
nikczemności, tę zaś krok od chwały Być moŜe dlatego wcielał się w ich role zręczniej i z
większym zrozumieniem niŜ reszta znanych mi aktorów.
Przed mniej więcej dziesięciu laty zszedł ze sceny. Wypalił się, mówili niektórzy.
Zakisił, mówili inni. Jednak niezaleŜnie od przyczyn rozbratu z teatrem zatęsknił za nim i
powrócił. Odrzucił większe role, Klaudiusza łajdaka i Poloniusza głupca, na rzecz mniejszej -
ukochanego i utraconego ojca Hamleta. Niebawem miał zagrać Prospera i Leara w reŜyserii
artystów równie renomowanych jak on. Najpierw jednak postanowił pojawić się jako duch w
moim przedstawieniu, przetrzeć w roli starszego męŜa stanu. Ten wybór mnie zaskoczył.
„Kleopatra” obrała kurs i pomknęła po wodzie. Jeszcze raz spojrzałam na schody. Nie
było tam nikogo, a łódka znów cumowała przy murze. CzyŜby mi się przywidziało, Ŝe się
poruszała?
W wyrwie w ścianie na szczycie schodów pojawiła się męska sylwetka. Ścisnęło mnie
w dołku. Ktoś tam był! Ale kto? I dlaczego?
Noc za mną przeszył niski pomruk. Obróciłam się i ujrzałam, Ŝe teatr na drugim
brzegu Tamizy znika w chmurze pary. Gdy zerknęłam ponownie na oddalające się nabrzeŜe,
tajemniczy męŜczyzna juŜ wtopił się w mrok.
Moja dłoń niemal samowolnie zawędrowała do kieszeni Ŝakietu. Podarek Roz wciąŜ
tam był. ZadrŜałam, mimo Ŝe południowy brzeg rzeki szybko się zbliŜał i wiatr był coraz
gorętszy. Nad wodą unosiła się gęsta mgła z dymu i pary. W mojej wyobraźni Globe jaśniał
tak jak zawsze - mały biały dom kryty strzechą, zwinięty w sobie niczym śpiący łabędź.
Niedorzeczna myśl, bez względu na poŜar. Teatr był na tyle duŜy, by pomieścić tysiąc
sześciuset widzów. JednakŜe niektórym jego podrabiana archaiczność wydawała się nie tyle
urokliwa, ile kiczowata. Roz nazwała go „Starą Herbaciarnią pod Szekspirem” i do
dzisiejszego popołudnia nie zniŜyła się do postawienia w nim nogi.
Wprawdzie w kwestiach szekspirowskich myliła się rzadko, ale w tym przypadku nie
miała racji. Podobało się to komu czy nie, Globe był miejscem dziwnie magicznym. Słowa
nabierały w nim mocy niezwykłej.
Wolno podpłynęliśmy do przystani. Z zawiesistych kłębów mgły wyłonił się Cyril
Manningham, dyrektor artystyczny, przemierzający nabrzeŜe jak długonogi, gniewny ptak.
- Przepadło - oznajmił chrapliwie, kiedy wdrapaliśmy się na brzeg. - Wszystko
przepadło.
Idący przodem sir Henry zamarł, a ja poczułam, jak w mym sercu pęka i kruszy się
nadzieja. Mgła znowu zawirowała i zobaczyłam dowódcę straŜy, w czerwonym hełmie i
grubej granatowej bluzie z paskami odblaskowymi.
- Nie jest aŜ tak źle - burknął. - Choć nie mam dobrych wieści. Niech państwo sami
zobaczą.
Pośpieszyliśmy za nim. W mroku pomyślałam o wznoszącym się nade mną budynku.
Trzymając się jak najwierniej szekspirowskiego oryginału, projektanci nowego Globe
zbudowali go w dosłownym sensie wokół sceny - wielkiego podium na końcu ośmiokątnego
dziedzińca pod gołym niebem. Otaczające podwórzec trzypoziomowe galerie przypominały
wąski, z jednej strony otwarty dom dla lalek. KaŜde piętro wypełniały rzędy gładkich
dębowych ław z widokiem na dziedziniec.
Wszystko to wykonano z prostotą, która zadowoliłaby kwakrów - nie licząc sceny.
KaŜdy jej cal z drewna i gipsu pomalowano, by udawał marmur, jaspis i porfir. Kariatydy i
postaci herosów błyszczały złotem. Nad tym pawim przepychem zaś wisiał niczym baldachim
dach, który chronił aktorów od słońca i deszczu. W staroskandynawskiej legendzie niebo
podpierał jesion. Nie wiem dlaczego, ale czerpałam przyjemność z tego, Ŝe szekspirowskie
niebo spoczywa na pniach dwóch potęŜnych angielskich dębów, mimo Ŝe w niczym nie
przypominały juŜ drzew. Ochrzczone Słupami Herkulesa, wyrzeźbione i pomalowane tak, by
udawać czerwony marmur, wyglądały jak kolumny z Persepolis, nim zniszczył je Aleksander
Wielki.
Co pozostało z tego teatru?
Pokonawszy labirynt z policyjnych barierek i namiotów, dotarliśmy wreszcie do
dwuskrzydłych drzwi. Wyglądały na wejście do teatru. Zmarszczyłam brwi.
- Resztę musieliśmy poświęcić - oznajmił dowódca straŜy, przesuwając dłonią po
drewnie jak budowniczy pieszczący własne dzieło. - Budynek administracyjny, kasy,
restaurację. - Spojrzał na nas z dumą na znuŜonej twarzy. - Ale uratowaliśmy Globe.
Uratowali?!
StraŜak rozwarł drzwi na tyle szeroko, by przepuścić nas gęsiego, i skinął mi głową.
- Odwagi - rzekł sir Henry, ściskając moje ramię.
Wsunęłam się do holu, doszłam do dziedzińca... i stanęłam, jakbym wdepnęła w szkło.
Byłam przygotowana na zgliszcza, a tymczasem ujrzałam nieziemsko piękny widok.
Po scenie smuŜyły się serpentyny dymu. Przyczernione sadzą Słupy Herkulesa na jej
froncie połyskiwały. Ziemię przede mną pokrywała cienka tafla wody. Z góry spadały,
niczym siąpiący kapuśniak ognistych płatków, lśniące iskry. Globe wcale nie obrócił się w
perzynę, lecz przemienił w dziwnie piękną, mroczną, dostojną świątynię. Miejsce w sam raz
dla druidów, krwawych rytuałów i duchów.
Pochwyciłam Ŝeglujący w powietrzu kawałek płonącego papieru, strzęp kartki z mego
scenopisu. Zły znak. Wbiegłam po schodach na dolną galerię. Wokół przewróconego na bok
stołu poniewierała się kupa notatników i ksiąŜek, na które musiała spaść jakaś iskra, gdyŜ
były nadpalone. Mój kołonotatnik z roboczym scenopisem leŜał na ziemi, a jego kółka
puściły. Gnane wiatrem stronice trzepotały, lądując w wodzie. Uklękłam, zbierając, co się
dało. Reszta papierów walała się za stołem. Obeszłam go i stanęłam jak wryta, wstrzymując
oddech.
Na podłodze leŜał biały kapelusz z szerokim rondem, przybrany peoniami
szkarłatnymi jak plamy krwi. Kawałeczek dalej, na ziemi pod ławką, dostrzegłam skuloną
postać. Gdyby nie otwarte oczy, moŜna byłoby pomyśleć, Ŝe śpi. Oczy posągu, puste i
zarazem srogie, tyle Ŝe nie z białego marmuru. Zielone, a nad nimi ciemna chłopięca
grzywka.
- Roz - wykrztusiłam.
Przy moim łokciu wyrósł sir Henry. A za nim Cyril. Sir Henry przecisnął się obok
mnie i przyłoŜył dwa palce do szyi Roz. Po chwili usiadł i, po raz pierwszy oniemiały,
pokręcił głową.
Nie Ŝyła.
Z ust wydobył mi się ni to szloch, ni to śmiech. Dziś po południu ze zdziwieniem
zdałam sobie sprawę, Ŝe jestem od niej wyŜsza. Całe lata wydawała mi się ogromna. Lecz w
tej chwili - jakby pomniejszona przez śmierć - przypominała dziecko. Jak to moŜliwe, Ŝe
umarła?! Odciągnięto mnie od niej łagodnie, lecz stanowczo.
- Kate - usłyszałam i dotarło do mnie, Ŝe sir Henry trzeci raz powtarza moje imię.
Ocknęłam się na schodkach z dziedzińca na scenę. Siedziałam z głową w dłoniach i
trzęsłam się, choć miałam na sobie Ŝakiet. Otulono mnie marynarką.
- Golnij sobie, dziecko - powiedział sir Henry, wciskając mi w dłonie srebrną
piersiówkę.
W gardle zapiekła mnie whisky i powoli odzyskałam ostrość widzenia. Ciało po
drugiej stronie dziedzińca przykryto białą płachtą. Na dolnej galerii kręcili się sanitariusze,
straŜacy i policjanci. Od ich roju odłączyły i ruszyły ku nam, rozchlapując wciąŜ pokrywającą
ziemię warstewkę wody, dwie osoby: spanikowany, nawiasem mówiąc, Cyril oraz gibki,
skupiony męŜczyzna z cynamonową skórą Jamajczyka, gładko wygoloną głową i brwiami
wzniesionymi jak fale nagryzmolone czarnym atramentem. Właśnie odfajkowywał coś w
notesie na sztywnej podkładce.
- Katharine J. Stanley - przemówił, kiedy obaj zatrzymali się przy schodach. Nie było
to pytanie, lecz stwierdzenie.
Skinęłam głową.
- Starszy inspektor Francis Sinclair - przedstawił się łagodnym, chłodnym barytonem.
W jego kulturalnej angielskiej wymowie kołysał się karaibski puls i hardość rodem z Brkton.
Powrócił do notatek na podkładce. - W tej chwili reŜyseruje pani w Globe Hamleta. Około
dwudziestu minut temu, zbierając swoje dokumenty, znalazła pani zwłoki.
- Tak, znalazłam Roz. Sinclair przekartkował notatki.
- Zmarła odwiedziła panią dziś po południu.
- Rozmawiałyśmy - potwierdziłam. - Myślałam, Ŝe przyjechała do sir Henry’ego. Nie
wiedziałam, Ŝe została w teatrze.
Detektyw podniósł głowę i oczy mu się na chwilę powiększyły, bo rozpoznał
towarzyszącego mi sir Henry’ego.
- Dobrze ją pani znała? - spytał, patrząc na mnie.
- Tak. Nie. Nie wiem. - Przełknęłam ślinę. - To znaczy... znałam dawniej. Ale nie
widziałam jej trzy lata, aŜ do dzisiaj. Co jej się stało?
- Wykluczone, by przyczyną śmierci był poŜar. Prawdopodobnie atak serca, moŜe
zawał. Zmarła nagle, z całą pewnością przed wybuchem poŜaru. To niezwykły zbieg
okoliczności, który oczywiście zbadamy. Niemniej sprawa wygląda dość prosto.
Sinclair powrócił do zapisków.
Zacisnęłam palce na piersiówce.
- To nie był zbieg okoliczności - oświadczyłam.
Sir Henry i Cyril przerwali spór na stronie i utkwili we mnie wzrok. Pióro Sinclaira
znieruchomiało na kartce, lecz nie podniósł głowy.
- Na jakiej podstawie tak pani twierdzi?
- Przyjechała podzielić się ze mną pewnym odkryciem. I poprosić o pomoc.
Sinclair znów spojrzał mi w oczy.
- Jakim odkryciem?
Pudełko w mojej kieszeni jakby się ocknęło. „Przygoda - nazwała je Roz. - A do tego
tajemnica”. „Nie dam mu go!” - poprzysięgłam sobie znienacka.
- Jakim odkryciem, pani Stanley? - spytał z naciskiem Sinclair, nachylając się w moją
stronę.
- Nie wiem - skłamałam jak z nut z nadzieją, Ŝe nie wyglądam na tak spłoszoną, jak
się czuję.
„Chcę tylko rozpakować w spokoju podarek Roz - rzekłam sobie - znaleźć się z nią na
chwilę raz jeszcze sam na sam. Uszanować jej tajemnicę. A jeśli będzie waŜna, przekazać ją
policji. Bezwzględnie. Ale jeszcze nie teraz”. Otulając ramiona ciaśniej Ŝakietem i marynarką
sir Henry’ego, zawinęłam kłamstewko w cieniutki papierek prawdy.
- Obiecała mi to zdradzić dziś wieczorem. Umówiła się za mną na Parliament Hill, ale
nie przyszła... Zobaczyłam stamtąd dym i pognałam z powrotem.
Oczy Sinclaira spochmurniały.
- Profesor Howard zwierzyła się pani, Ŝe coś odkryła. Nie wie pani co, ale sądzi, Ŝe
odkrycie to moŜe mieć coś wspólnego z jej śmiercią.
- Nonsens! - wybuchnął Cyril Manningham.
- MilczŜe - warknął sir Henry.
- MoŜe - potwierdziłam, patrząc na Sinclaira. Zajrzał do notatek.
- Była profesorem literatury, tak? Nie biotechnologii, nie fizyki nuklearnej.
- Tak. Pokręcił głową.
- Trudno więc, niestety, uwierzyć, Ŝe zginęła z powodu tego, co odkryła.
- Ludzie codziennie tracą Ŝycie z powodu garści drobniaków i dekli samochodowych -
odparłam.
- W Stanach, pani Stanley. Nie w Southwarku.
- I nie w Globe - wtrącił z prychnięciem Cyril.
- Globe juŜ raz spłonął - przypomniałam.
- Dawno temu - odrzekł inspektor.
- W roku tysiąc sześćset trzynastym. RównieŜ dwudziestego dziewiątego czerwca.
Sinclair spojrzał na mnie bacznie.
- Dwudziestego dziewiątego czerwca, we wtorek - uściśliłam.
Zapadło milczenie.
- Dziś jest wtorek, dwudziesty dziewiąty czerwca - skonstatował ściśniętym głosem sir
Henry.
W oczach Sinclaira dostrzegłam błysk.
- Ta data - rzekł, szybko go gasząc - jest bardzo ciekawa. JeŜeli śledztwo potwierdzi,
Ŝe było to podpalenie.
- MoŜe nie tylko podpalenie - zaznaczyłam. - W tamtym poŜarze teŜ była jedna ofiara.
Sinclair opuścił notatki, patrząc na mnie z politowaniem i konsternacją.
- PrzeŜyła pani duŜy wstrząs, pani Stanley. Niech pani jedzie do domu i się wyśpi.
Skinął głową sir Henry’emu i ruszył szparko do ponurego białego namiotu. Cyril
podąŜył za nim.
Wstałam, oswabadzając się z Ŝyczliwych objęć sir Henry’ego. Nie zamierzałam oddać
Sinclairowi daru Roz, lecz nie mogłam pozwolić, by policja zbyła jej śmierć banałami o
zuŜytych częściach organizmu, ograniczając się do ustalenia „gdzie” i „kiedy”, a nie
interesując się „dlaczego”.
- Macie zwłoki! - wychrypiałam.
Sinclair zatrzymał się w połowie dziedzińca. Zmarszczone odbicia w wodzie u jego
stóp zadrgały.
- Co nie znaczy, Ŝe doszło do morderstwa - odparł. - JeŜeli cokolwiek się za tym kryje,
zapewniam panią, Ŝe to odkryjemy.
Sir Henry pomógł mi zejść po schodkach na dziedziniec. Sinclair juŜ z nami skończył,
lecz wielu innych teŜ chciało nam coś powiedzieć. Ściągali w stronę sceny niczym kruki,
kłębiąc się i robiąc harmider jak huragan. Najszybszy był dowódca straŜaków, Ŝądny
wtajemniczenia nas w szczegóły. PoŜar wybuchł w budynku administracyjnym, wyjaśnił.
Jego ekipa uratowała sam Globe dzięki implozji dachów nad resztą zabudowań i zalaniu
strzechy wodą.
Przestałam go słuchać. Roz nie Ŝyła, skłamałam policji i pragnęłam jedynie wynieść
się stąd jak najprędzej, zwinąć się samotnie w kłębek i otworzyć to przeklęte pudełko. Widząc
rosnącą histerię na mojej twarzy, sir Henry wyłuskał mnie prędko z tłumu. Gdy zbliŜaliśmy
się do wyjścia, harmider ścichł i usłyszałam swoje nazwisko. Ignorując wezwanie,
przyśpieszyłam kroku, ale przy dwuskrzydłych drzwiach drogę zastąpili mi dwaj policjanci w
Ŝółtych kurtkach odblaskowych, więc, chcąc nie chcąc, musiałam się odwrócić.
Na drugim końcu korytarza stał inspektor Sinclair.
- Pozwoli pani, Ŝe nim pani odjedzie, zadam kilka pytań.
Wypowiedziana beznamiętnym, miłym tonem prośba zabrzmiała jak nakaz.
Niechętnie wróciłam z sir Henrym do teatru i weszliśmy do parterowej galerii blisko
sceny. Młody podwładny Sinclaira uraczył nas herbatą w styropianowych kubkach. Zmusiłam
się do przełknięcia kilku łyków letniej, mętnej lury o smaku bardziej kredy niŜ herbaty.
- Proszę powiedzieć nam coś więcej o pani popołudniowym spotkaniu z profesor
Howard - zachęcił Sinclair.
W czarnych spodniach, luźnej czarnej marynarce i szafirowej koszuli bez kołnierzyka,
w Bostonie wyróŜniałby się na milę wyszukaną elegancją. Natomiast w Londynie mógł w
tym supermodnym stroju co najwyŜej wtopić się w tłum. Był jak jaskrawe światło
przytłumione kloszem. Podejrzewałam, Ŝe trudno go wywieść w pole i Ŝe nie byłoby to
bezpieczne.
Zachowałam się jak kretynka, która sama prosi się o więcej pytań. Tak czy siak
stanęłam przed nim z obawą.
- Od czego zaczniemy? - spytałam.
- Najlepiej od początku.
Wcześniej tego popołudnia przecięłam śmiechem podcienia galerii na parterze.
- Ludzie, myślcie jak Stephen King, nie jak Steve McQueen! - skarciłam aktorów. -
Gracie w historii o duchu, na miły Bóg!
Na scenie wszyscy zamarli. Jason Pierce, australijski gwiazdor filmów akcji, który
postanowił się sprawdzić w roli Hamleta, otarł pot z czoła.
- W tym cholernym słońcu? - spytał.
Miał słuszność. W blasku letniego południa, pasującego bardziej do Afryki niŜ Anglii,
scena mieniła się szkarłatem i złotem bezwstydnie jak wiktoriański lupanar.
- Jakim słońcu? - odparłam pytaniem z półmroku galerii, ku której zwróciły się głowy.
- Znajdujemy się na chłostanych wiatrami blankach Elsynoru, panie Pierce. Patrząc ponad
ośnieŜonymi polami i wąskim, lodowatym morzem w stronę wrogiej Szwecji. Jest północ. -
Wysunęłam się zza stołu i po trzech krótkich stopniach zeszłam z tupotem na dziedziniec. - O
tej porze, juŜ trzecią noc z rzędu, ukazuje się zjawa, a zaprawieni w bojach wojacy na jej
widok robią w pludry. I cokolwiek, do kroćset, widzieli: ducha czy demona, pański najlepszy
druh właśnie panu wyznał, iŜ ta mara wygląda jak pański zmarły ojciec! - Zatrzymałam się
przy schodach i podparta pod boki spojrzałam na Jasona. - NiechŜe pan zatem się postara,
bym w to uwierzyła.
Z prawej strony sceny drzemiący sir Henry poruszył się na tronie.
- Oho! - mruknął. - Wyzwanie.
Jason obrzucił go wzrokiem, potem mnie i wykrzywił twarz w szczwanym uśmiechu.
- Niech pani sama spróbuje - odparł, oburącz wbijając czubek rapiera w deski sceny.
- Riposta! - zakrzyknął z nieskrywaną radością sir Henry.
Wcielanie się w rolę aktora było jednym z reŜyserskich grzechów kardynalnych.
Byłam na tyle dorosła, aby wiedzieć, Ŝe powinnam go zignorować, lecz zarazem na tyle
młoda, by pomyśleć: „Nie przepuszczę tej frajdy”.
Dobrze znałam tę scenę. Odegrałabym ją z detalami, nawet wyrwana z głębokiego
snu. Uzbrojone jak ojciec Hamleta widmo odrywa księcia od jego przyjaciela Horatia i
zmusza do zaciekłej gonitwy po lodowatych murach obronnych na sam skraj piekła.
UłoŜyłam choreografię tej efektownej pogoni przez cały teatr: scenę, balkon nad nią, pusty
dziedziniec, trzy piętra galerii wokół niego, po szpiczasty dach.
W kaŜdym razie wypadłoby to efektownie, gdyby Jason potraktował rolę powaŜnie.
Obsadziłam go w niej nie tylko dlatego, Ŝe samo jego nazwisko gwarantowało wyprzedanie
biletów na spektakl w kilka minut, ale równieŜ ze względu na niezwykły dar łączenia
wybuchowości z uroczą zadumą. Niestety, w minionych tygodniach ślizgał się po tekście,
podkpiwając z roli, sztuki i w ogóle Szekspira. Wiedziałam, Ŝe jeŜeli szybko nie wykrzeszę z
niego przynajmniej pozorów prawdziwych uczuć, przedstawieniu grozi stoczenie się w
parodię.
Energicznym krokiem przebyłam dziedziniec i wiąŜąc włosy w koński ogon, po
krótkich schodach wbiegłam na scenę. Pośrodku niej wciąŜ kołysał się wbity rapier. Gdy
chwyciłam jego rękojeść, zadrŜał mi w dłoniach jak kamerton.
- Szekspir powinien wzbudzać dreszcz - oznajmiłam ze spokojem, gładko wyciągając
klingę z podłogi.
- Niech pani mnie przestraszy - odparł z uśmieszkiem Jason.
- Ja będę Hamletem, pan Horatiem.
Reszta obsady wokół nas powitała to gwizdami i okrzykami. Poczerwieniał, ale
schwycił rzucony przez kogoś rapier i skinął głową. Przyjęłam jego wyzwanie, więc nie mógł
się wycofać.
Zerknęłam na inspicjenta, a ten zawołał:
- Jesteśmy do pana dyspozycji, sir Henry!
Sir Henry wstał i zniknął za kulisami. Dzwon zaczął wybijać północ. W słabym
podmuchu powietrza rozwarły się szerokie drzwi wgłębi sceny. Odwróciłam się wolno. W
progu stanął odziany w płaszcz z kapturem sir Henry jako duch króla.
- Aniołowie Pana Zastępów, miejcie nas w opiece” - wyszeptałam i Ŝegnając się
znakiem krzyŜa, ruszyłam w stronę zjawy.
Jason za mną.
Gdy dotarliśmy do progu, duch przepadł, a drzwi się zamknęły. Okręciłam się,
rozglądając jak szalona po teatrze. Dla wzmocnienia efektu tej sceny odcieleśniłam ducha,
zastępując go światłem, oślepiającym jak odblask słońca w lustrze. Mogło się pojawić
gdziekolwiek.
I pojawiło, zatańczyło po ławach galerii na parterze. Zrobiłam krok.
- ”Panie mój, nie pójdziesz” - powstrzymał mnie Jason.
Uścisk jego dłoni na moim ramieniu świadczył, Ŝe potraktował rolę Horatia powaŜnie
i Ŝe pragnie zapobiec mej pogoni za duchem.
Wreszcie wziął coś na serio. Dobre i to na początek. Wykręciłam się szybko z
uchwytu Jasona, zanurkowałam mu pod pachą, zbiegłam po schodkach ze sceny, przebyłam
dziedziniec i pokonałam trzy płytkie stopnie na najniŜszą galerię. Śladu ducha. „Piekło i
szatani!” Obróciłam się na okrzyk z dziedzińca. PodąŜając wzrokiem za rękoma
wskazującymi środkową galerię, dostrzegłam przebłyskujący przez daszek piętro wyŜej cekin
światła.
Jason juŜ ku mnie pędził. Minęłam go, robiąc fintę w prawo, dopadłam schodów i
wbiegłam piętro wyŜej. Światło migotało na prawym końcu w loŜach, które Cyril kazał
wszystkim nazywać LoŜami DŜentelmenów. Pomknęłam korytarzem wokół galerii i
wsunęłam się do loŜy.
Pierwsza była pusta. Druga takŜe.
Po drugiej stronie budynku rozbłysło światło. Potem następne, następne, jeszcze
jedno, aŜ wnętrze wypełniło tysiąc światełek, jakby cały teatr znalazł się w mocy duchów.
Migoczące jak robaczki świętojańskie ogniki raptem zgasły, a spod sceny wzbił się w górę
potępieńczy jęk.
Scena zbliŜała się do końca. Kiedy się odwróciłam, chcąc wyjść z loŜy, w drzwiach
stanął Jason z rapierem. A bodaj to! Pochłonięta poszukiwaniem ducha, całkiem o nim
zapomniałam.
- ”Wstrzymaj się, panie. Pozostań” - mruknął.
Postąpił krok i opuścił klingę swojego rapiera na moją. Stal szczęknęła o stal.
Wyrwana z mojej dłoni nagłym ruchem nadgarstka, broń zawirowała w powietrzu, błyszcząc
w słońcu. Aktorzy na dole rozpierzchli się niczym stado spłoszonych ptaków, a rapier upadł z
brzękiem pośrodku dziedzińca.
- Radzę błagać o miłosierdzie - rzekł Jason, rozłupując szlacheckość Horatia
szerokimi australijskimi samogłoskami, i rozchylił usta w zaczepnym uśmiechu. - Na
kolanach, jeśli łaska.
Cofając się, pod udami poczułam balustradę i usiadłam raptownie. Kręciło mi się w
głowie. Choć znajdowałam się ledwie piętro nad ziemią, miałam wraŜenie, Ŝe jestem bardzo
wysoko.
- Zna pan kwestię o miłosierdziu z Kupca weneckiego? - spytałam.
- ”Dla miłosierdzia nikt przymusu nie ma” - odpalił. - A ja tak.
- Lubię następny wers. - Najbardziej beztrosko, jak potrafiłam, przerzuciłam nogi
przez balustradę. - „Ono jak kropla niebieskiego deszczu spływa”.
Skoczył i ja teŜ.
Opadłam z trzech metrów na ziemię i dopadłam broni pośrodku dziedzińca. Jason
zeskoczył za mną. Chwyciłam rapier i szybko się obróciłam.
Zdyszany Jason zatrzymał się jak wryty o kilka cali od ostrza mierzącego w brzuch.
- W górnej zagrodzie ma pani stado kopniętych kangurów? - spytał.
- A cóŜ to znaczy?
Wilgotna koszula lepiła mi się do łopatek, spodnie miałam rozdarte na kolanie, a twarz
pewnie brudną.
- Tak mówimy w Australii o tych, co mają nierówno pod sufitem! Czubach walniętych
bardziej niŜ kretyńscy kapelusznicy z zafajdanej fabryki filcaków! Lubi pani wyskakiwać z
budynków, proszę bardzo, ale niech pani wybije sobie z głowy, Ŝe po takim komiksowym
kaskaderskim wyczynie wygłoszę „Być albo nie być”!
Uniosłam rapier.
- Nareszcie jest pan Hamletem - odparłam z uśmiechem.
Rozwarł i zacisnął dłonie. Przez ułamek sekundy myślałam, Ŝe na mnie natrze. Ale
spojrzał nad moim ramieniem i zmienił wyraz twarzy.
Obróciłam się, podąŜając za jego wzrokiem. W dalekim kącie balkonu stał sir Henry.
JENNIFER LEE CARRELL SZYFR SZEKSPIRA Z angielskiego przełoŜył Andrzej Grabowski Tytuł oryginału INTERRED WITH THEIR BONES
Dla Johnny’ego, Kristen, Mamy i Taty To Wam naleŜy się tytuł najlepszych kompanów. Zło czynione przez ludzi ich przeŜywa, Dobro częstokroć ginie pogrzebane z ich kośćmi. William Szekspir
PROLOG 29 czerwca 1613 Od strony rzeki wyglądało to, jakby nad Londynem płonęły dwa słońca. Jedno zachodziło, ciągnąc za sobą róŜowe, Ŝółte i złote wstęgi blasku. Drugie - gorejąca naprzeciw uciętej wieŜy katedry Świętego Pawła złowroga pomarańczowa kula, wbita w zachodni brzeg, jakby nie trafiła w horyzont - wyczarowywało na ciemnych wodach Tamizy niesforną flotyllę statków, barek, galarów i łodzi. Uwięzie wśród gospód i zamtuzów Southwarku dźgało noc groźnymi głowniami płomieni. Nie było, rzecz jasna, drugim słońcem, choć domorośli poeci przekazywali sobie ów koncept z pokładu na pokład. Dopiero co było budynkiem. Drewniany, wydrąŜony krąg, siedlisko marzeń tego miasta, najsławniejszy ze sławnych londyńskich teatrów, wspaniały Globe płonął. Cały Londyn wypłynął na rzekę obejrzeć ten spektakl. TakŜe hrabia Suffolk. - Pan spuścił z nieba deszcz ognisty na Sodomę i Gomorę - mruknął, spoglądając na południe z pokładu swojego pływającego pałacu, prywatnej barki. Jako angielski lord szambelan, Suffolk zarządzał dworem królewskim. MoŜna by pomyśleć, Ŝe nieszczęście, jakie spadło na Sługi Jego Królewskiej Mości - występującą na dworze ulubioną trupę aktorską monarchy, która grała równieŜ w będącym jej własnością Globe - choć trochę go zasmuci. A przynajmniej odbierze nieco przyjemności z widowiska. Ale siedzący wraz z nim pod jedwabnym daszkiem dwaj wielmoŜe, sącząc wino, przyglądali się poŜarowi obojętnie. - Piękny widok, czyŜ nie? - zagadnął Suffolk, nierad z ich milczenia. - Jarmarczny - mruknął jego siwy stryj, hrabia Northampton, starzec po siedemdziesiątce, lecz wciąŜ szczupły i elegancki. Najmłodszy z trójki, syn i dziedzic Suffolka, Theophilus, lord Howard de Walden, nachylił się jak młody lew wpatrzony w ofiarę. - Zemsta nasza zapłonie jeszcze jaśniej jutro rano, kiedy pan Shakespeare wraz z trupą pozna prawdę. Northampton utkwił w stryjecznym wnuku spojrzenie spod cięŜkich powiek. - Pan Shakespeare i jego trupa nie poznają prawdy. Theo zamarł na moment, zmroŜony spojrzeniem stryjecznego dziada. Potem wstał i cisnął puchar na dno barki. Plamy od rozchlapanego wina upodobniły szafranowe liberie
słuŜących do lamparcich skór. - Zakpili z mojej siostry na publicznej scenie! - krzyknął. - Choćby starsi zmawiali się po stokroć przeciw mnie, pomszczę tę zniewagę! - Mój bratanku - Northampton zwrócił się przez ramię do Suffolka. - Zdumiewa uporczywość, z jaką twój potomek okazuje nieszczęsny brak rozwagi. Skąd mu się to wzięło, nie wiem. Nie jest to cecha Howardów. Stary hrabia ponownie spojrzał na Theo, nerwowo otwierającego i zaciskającego dłoń na rękojeści rapiera. - Napawanie się nieszczęściem wrogów to zemsta prostaka - rzekł. - Zemścić się potrafi byle kmiot. Skinął głową na słuŜącego, by podał Theo drugi puchar. Ten wziął go jak z łaski. - O wiele bardziej frapujące - ciągnął Northampton - to okazać wrogowi współczucie i zmusić go, by ci za nie podziękował, nawet jeśli podejrzewa cię o niecność, choć nie umie powiedzieć dlaczego. Gdy to mówił, do barki podpłynęła łódka. Przez barierkę prześlizgnął się jakiś człowiek i przemknął do hrabiego, unikając światła jak zbłąkany cień skradający się do swego właściciela. - JeŜeli juŜ coś robić, to kunsztownie, co zaraz potwierdzi Seyton - kontynuował starzec. - Wykonawca się nie liczy. Bez znaczenia jest, czy ktoś zna swojego krzywdziciela. - PołoŜył dłoń na ramieniu przybysza, który przed nim ukląkł. - Lord Suffolk i mój nadąsany stryjeczny wnuk z ciekawością równą mojej wysłuchają twojego meldunku. Seyton odchrząknął cicho. Jego głos, ubranie, a nawet oczy miały nieokreśloną barwę pomiędzy szarością a czernią. - Zaczęło się od tego, milordzie, Ŝe puszkarz z teatru niespodzianie dziś rano zachorzał. A jego zastępnik załadował działo luźną przybitką. Kto wie, moŜe nawet unurzaną w smole - rzekł z grymasem ust, który mógłby ujść za chytry uśmieszek. - Mów. Northampton skinął ręką. - Po południu grano stosunkowo nową sztukę Wszystko jest prawdą. O królu Henryku VIII. - Wielkim Harrym - mruknął Suffolk, zanurzając dłoń w wodzie. - Ojcu nieboszczki królowej. Niebezpieczny grunt. - Pod niejednym względem, milordzie - rzekł Seyton. - W sztuce są tańce w maskach i parada, wraz z salutem armatnim. Działo wystrzeliło punktualnie, lecz publikę tak zajęły
błazeństwa na scenie, Ŝe nikt nie zobaczył iskier, które spadły na dach. Nim ktoś zwietrzył swąd, strzecha stanęła w ogniu i nie pozostało nic, tylko uciec. - Są jakieś ofiary? - Dwóch rannych. - Seyton zerknął na Theophilusa. - Niejaki Shelton. Theo drgnął. - Ran - ny? - wyjąkał. - CięŜko? - Poparzony. Niemocno, acz widowiskowo. Ze swojego, wybornego, nie ukrywam, miejsca widziałem, jak przejmuje rej nad zamętem, jak składnie wywodzi ludzi z budynku. Gdy zdawało się, Ŝe wszyscy wyszli, w oknie na górze pokazała się dziewczynka. Ładna, o zmierzwionych ciemnych włosach i szalonych oczach. Istne dziecię czarownicy. Pan Shelton, nim ktoś go powściągnął, wbiegł do środka. A kiedy z upływem minut tłum uderzył w płacz, pan Shelton wypadł zza kurtyny ognia z dzieweczką na rękach i z płonącym zadkiem. Za chwilę zaś znikł, tym razem w oparach, bo jakiś samcołoŜnik z Southwarku ugasił go antałkiem piwa. Widomie zaŜegły mu się portki, ale cudem jakimś tylko trochę go przypiekło. - Gdzie jest?! - zawołał Theo. - Czemuś go nie przywiózł?! - Ledwie go znam, milordzie - odparł Seyton. - Poza tym to bohater dnia. Wyłuskać go z ciŜby dyskretnie było niepodobna. Spoglądając z niesmakiem na stryjecznego wnuka, Northampton pochylił się i spytał: - A co z dziewczynką? - Nieprzytomna. - Szkoda. śywotność niektórych dzieci zdumiewa - rzekł stary hrabia, bez zbędnych słów porozumiewając się ze sługą. - MoŜe przeŜyje. - MoŜe. Northampton opadł na oparcie. - A ten puszkarz? Seyton raz jeszcze wykrzywił usta w nikłym uśmieszku. - Przepadł jak kamień w wodę. Northampton nie zmienił wyrazu twarzy, ale biła z niej mroczna satysfakcja. - NajwaŜniejszy jest Globe - wtrącił strapiony Suffolk. Seyton westchnął. - JuŜ po nim, milordzie. Budynek i magazyn za nim, z kostiumami zespołu, sztucznymi klejnotami, drewnianymi tarczami i mieczami, płoną... wszystko przepadło. John Heminges stał na ulicy, opłakując swój uroczy pałac teatralny, rachunki, a nade wszystko sztuki. Słudzy Jego Królewskiej Mości, wielmoŜni panowie, stracili dach nad głową. Na brzegu rzeki huknęło pod niebiosa. Resztki budynku zapadły się, tworząc stos
popiołu i migotliwego Ŝaru. Nagły rozpraŜony podmuch poniósł nad wodą wirujące czarne płatki sadzy. Theo ryknął triumfalnie. Jego siedzący obok ojciec pedantycznie przygładził włosy i brodę. - Pan Shakespeare nigdy więcej nie zaŜartuje z Howardów. - Z pewnością nie za mojego ani waszego Ŝycia - rzekł Northampton. Na tle poŜaru, z cięŜkimi powiekami opadającymi na nieodgadnione oczy i z nosem wyostrzonym przez wiek, wyglądał jak demoniczny bóg wykuty w ciemnym marmurze. - Ale nigdy to nieskończenie długi czas.
AKT I 29 czerwca 2004 Wszystkich nas coś dręczy. Wcale nie tajemnicze stukoty czy upiorne widma, nie mówiąc o bezgłowych jeźdźcach i szlochających królowych, lecz najprawdziwsze duchy przemierzające blanki pamięci i szepczące bez końca: Nie zapomnij mnie. Myśl ta zaczęła we mnie kiełkować, gdy siedziałam samotnie o zachodzie słońca na wysokim wzgórzu nad Londynem. Pode mną spływające po wysokiej trawiastej stromiźnie Hampstead Heath wpadało do srebrnoszarego morza, które było miastem. Na moich kolanach skrzyło się przewiązane wstąŜką pudełeczko w złotym opakowaniu. W promieniach gasnącego słońca pod powierzchnią papieru falował wzór z liści i pnączy, a moŜe z księŜyców i gwiazd. Zamknęłam pakuneczek w dłoniach i uniosłam w górę. - Co to jest? - Tym pytaniem przecięłam wcześniej cienie na dolnej galerii teatru Globe, w którym reŜyserowałam Hamleta. - Przeprosiny? Przekupstwo? - Przygoda. A do tego tajemnica - odparła, nachylając się ku mnie z uwagą, Rosalind Howard, nadzwyczaj ekscentryczna profesor szekspirologii z Uniwersytetu Harvarda, połączenie herod - baby, Cyganichy i archetypicznej matki w jednym ciele. Gdy wsunęłam palce pod wstąŜkę, powstrzymała mnie gestem, zielonymi oczami patrząc mi badawczo w twarz. Miała około pięćdziesiątki, króciutkie, obcięte na chłopaka ciemne włosy, w uszach długie błyszczące kolczyki, a w ręku przybrany peoniami z wykwintnego karmazynowego jedwabiu biały kapelusz z szerokim rondem - ekstrawaganckie nakrycie głowy, jakby wyjęte z lat świetności Audrey Hepburn i Grace Kelly. - JeŜeli to odpakujesz, musisz podąŜyć tam, dokąd cię zawiedzie - oznajmiła. Kiedyś była moją mentorką, idolką, niemalŜe drugą matką. Pełniła rolę głowy rodu, a ja jej pilnej wyznawczyni - do czasu gdy trzy lata temu zamieniłam karierę naukową na teatr. Wprawdzie nasze stosunki rozluźniły się i popsuły nieco wcześniej, ale moje odejście z uczelni zerwało je na dobre. Roz nie pozostawiła wątpliwości, Ŝe moją ucieczkę z uniwersyteckiej wieŜy z kości słoniowej uwaŜa za zdradę. To, co dla mnie było ucieczką, nazwała podobno rejteradą. Pozostało to wszakŜe w sferze plotki. Od tego czasu nie usłyszałam od niej słowa Ŝalu, nie wyciągnęła ręki do zgody - aŜ do dzisiejszego popołudnia, kiedy bez zapowiedzi zjawiła się w teatrze, domagając się rozmowy. Niechętnie wykroiłam dla niej kwadrans z przerwy w próbie. Ta baba nie zasługuje nawet na ten kwadrans, powiedziałam sobie.
- Naczytałaś się za duŜo bajek - odparłam głośno. PołoŜyłam paczuszkę na stole i odsunęłam ją od siebie. - Nie przyjmę tego, jeśli nie ma bezpośredniego związku z próbami. - Kasiu Ŝywe srebro. Nie przyjmiesz czy nie chcesz przyjąć? - spytała ze smutnym uśmiechem. Uparcie milczałam.. Westchnęła. - Otworzysz je czy nie, zostanie u ciebie. - Nie. Przyjrzała mi się bacznie, przekrzywiając głowę. - Coś znalazłam, kochanie - powiedziała. - Coś bardzo waŜnego... - Ja teŜ. Spojrzeniem obiegła teatr - proste trzypoziomowe dębowe galerie wokół wysuniętej sceny, osadzonej w rozrzutnym, marmurowo - złotym tle z drugiej strony dziedzińca. - ReŜyseria Hamleta w Globe to z pewnością nie lada wyczyn. Zwłaszcza dla kogoś z Ameryki, w dodatku młodej kobiety. Angielscy teatromani to najbardziej snobistyczna publiczność na świecie. A ty nadajesz się najlepiej, Ŝeby wstrząsnąć ich wyspiarskim światkiem. - Znów spojrzała na mnie, zerkając na leŜący pomiędzy nami podarek. - Ale to waŜniejsza sprawa. Wpatrzyłam się w nią z niedowierzaniem. CzyŜby rzeczywiście wyobraŜała sobie, Ŝe z powodu tak wątłej zachęty - paru mglistych napomknień i pudełeczka kusząco opakowanego w złoty papier - zostawię Globe i podąŜę za nią? - Co to jest? - powtórzyłam. Potrząsnęła głową. - ”Zamknęłam to w sercu, a ty masz klucz do niego”. „Ofelia!” - jęknęłam w duchu. Spodziewałabym się po niej słów Hamleta, pierwszoplanowej postaci sztuki. - Czy choć przez chwilę moŜesz nie mówić zagadkami? - Chodź ze mną. Skinęła głową w stronę drzwi. - Mam próbę. - Uwierz mi. - Nachyliła się ku mnie. - Nie poŜałujesz tego kroku. Rozzłoszczona, wstałam tak gwałtownie, Ŝe strąciłam ze stołu kilka ksiąŜek. - Potrzebuję pomocy, Kate. Z oczu Roz znikła lekka kokieteria. - Poproś kogoś innego. - Twojej pomocy.
Mojej?! Zmarszczyłam brwi. Roz miała w teatrze mnóstwo znajomych. Nie musiała zwracać się do mnie z pytaniami o inscenizacje Szekspira. Tylko w jednej interesującej ją dziedzinie przewyŜszałam ją wiedzą. A ta, zawarta w mojej rozprawie naukowej, rozciągała się między nami niczym pole minowe. Napisałam pracę o Szekspirze hermetycznym. Hermetycznym, dodawałam od razu, w dawnym znaczeniu tego słowa. Tajemnym nie w sensie czarnej magii, lecz pełnym ukrytych znaczeń, enigmatycznym, sekretnym, tajemniczym. Zbadałam przede wszystkim liczne kuriozalne, głównie dziewiętnastowieczne dociekania poświęcone wiedzy tajemnej zaszyfrowanej w dziełach stratfordzkiego barda. Roz publicznie uznała ten temat za intrygujący i ekscentryczny. JednakŜe prywatnie, jak doszły mnie słuchy, storpedowała go jako nie dość naukowy. A teraz szukała mojej pomocy?! - Dlaczego? - spytałam. - Co znalazłaś? Pokręciła głową. - Nie tutaj - odparła z naciskiem, ściszając głos do szeptu. - Kiedy skończysz? - Około ósmej. Przysunęła się jeszcze bliŜej. - W takim razie spotkajmy się o dziewiątej, na szczycie Parliament Hill. O zmroku, w jednym z najbardziej odludnych miejsc w Londynie? W Hamstead Heath, w porze nie najbezpieczniejszej, ale za to wielce urokliwej. Kiedy się zawahałam, przez twarz Roz przemknął chyba lęk. - Proszę cię! W reakcji na moje milczenie wyciągnęła rękę i przez chwilę myślałam, Ŝe weźmie pudełko, ale zamiast tego dotknęła palcem moich włosów. - Te same rude włosy i czarne oczy Boleyn - wymruczała. - Wiesz, Ŝe kiedy jesteś zła, wyglądasz po królewsku? Stary Ŝart - Ŝe w pewnym nastroju wyglądam jak królowa. Nie współczesna ElŜbieta Windsor, tylko tamta, pierwsza. Z czasów Szekspira. Skojarzenie to zawdzięczałam nie tylko rudym włosom i ciemnym oczom, lecz takŜe lekko haczykowatemu nosowi i jasnej cerze, z której słońce dobywało piegi. Parę razy sama dostrzegłam w lustrze takie podobieństwo, ale nie podobało mi się owo porównanie ani to, co z niego wynikało. Po śmierci rodziców, kiedy miałam piętnaście lat, zamieszkałam z cioteczną babką. Od tej pory większość czasu spędzałam w towarzystwie autokratycznych starszych pań, zarzekając się wciąŜ od nowa, Ŝe nie stanę się taka jak one. Dlatego lubiłam myśleć, Ŝe niewiele mnie łączy z tą bezwzględną władczynią z rodu Tudorów, być moŜe z wyjątkiem inteligencji i zachwytu Szekspirem. - Dobrze - usłyszałam własny głos. - O dziewiątej na Parliament Hill. Roz opuściła rękę. Odrobinę niezgrabnie, jakby nie całkiem wierzyła, podobnie jak ja,
Ŝe ustąpiłam tak łatwo. Ale mój gniew nie wygasł. Zatrzeszczał głośnik. - Panie i panowie, za pięć minut na miejscach - zagrzmiał głos inspicjenta. Na jasno oświetlony dziedziniec zaczęli ściągać aktorzy. Roz uśmiechnęła się i wstała. - Musisz wrócić do pracy, a ja wrócić, skąd przyszłam - powiedziała. W przypływie nostalgii dostrzegłam w tych słowach przebłysk dawnego humoru, iskrę porozumienia. - StrzeŜ go, Katie. Na odchodne raz jeszcze wskazała ruchem głowy pudełko. Tak oto u schyłku dnia znalazłam się na ławce na Parliament Hill, czekając na Roz, choć przysięgłam sobie nigdy tego nie robić. Przeciągnęłam się i przyjrzałam światu w oddali. Wbrew sterczącym jak kły dwóm wieŜom Canary Wharf na wschodzie, i trzeciej pomiędzy nimi, z wysoka Londyn wyglądał łagodnie, skupiony wokół kopuły katedry Świętego Pawła jak ogromne puchowe gniazdo z błyszczącym jajem w środku. W ostatniej godzinie dnia ścieŜką w dole sączył się strumyczek przechodniów. Ale Ŝaden nie podniósł głowy w moją stronę i tylko butny krok, jakim szli po trawie, łączył ich z Roz. Gdzie była? I na co liczyła? Kto przy zdrowych zmysłach mógł oczekiwać, Ŝe zrezygnuję z wystawienia Hamleta w Globe? W oczach brytyjskich bogów teatru ja, niespełna trzydziestoletnia, wykształcona przede wszystkim na literaturoznawcę Amerykanka, byłam najmniej odpowiednim materiałem na reŜysera. Propozycję wyreŜyserowania Hamleta - najświetniejszej perły w koronie teatru angielskiego - przyjęłam jak niespodziewaną, cudowną gratkę. Tak wspaniałą, Ŝe zachowałam nagraną w poczcie głosowej propozycję dyrektora artystycznego teatru, powtarzając ją sobie litera po literze. Dla pewności co rano odgrywałam od nowa jego gorączkowy, rytmiczny głos. W tym stanie umysłu nie dbałam więc o to, czy w puzderku na moich kolanach jest mapa Atlantydy, czy klucz do Arki Przymierza. Nawet Roz w porywie szczytowego egocentryzmu nie mogła oczekiwać, Ŝe zamienię tytuł reŜysera spektaklu na Bóg wie jak wielką tajemnicę, którą mi powierzy. Do premiery zostały trzy tygodnie. Po niej czekało mnie to, co najgorsze w Ŝyciu teatralnym - pozbawienie reŜyserskiej pieczy nad przedstawieniem, rozstanie z obsadą i załogą, usunięcie się w cień i powierzenie losu sztuki aktorom. Chyba Ŝe pochłonęłoby mnie inne zajęcie. Pudełeczko na moim kolanie błyszczało. Zdecydowałam, co powiem Roz: „Zgoda, lecz to zaczeka. Otworzę twój diabelny
upominek, kiedy skończę z Hamletem”. To znaczy powiem, jeśli w ogóle pofatyguje się po odpowiedź. U stóp wzgórza zapłonęły światła, bo do miasta napłynęła mroczna fala nocy. Po południu było gorąco, ale z wieczornym powietrzem przyszedł chłód, na szczęście wzięłam ze sobą Ŝakiet. Kiedy go wkładałam, na wzgórzu za mną trzasnęła gałązka i poczułam na plecach czyjś baczny wzrok. Wstałam i szybko się obróciłam, ale zagajnik porastający wierzchołek zdąŜyły spowić ciemności. śadnego ruchu, nie licząc zapewne wiatru w drzewach. Zrobiłam krok przed siebie. - Roz? śadnej odpowiedzi. Odwróciłam się i przeszukałam wzrokiem krajobraz. Nie było tam Ŝywej duszy, ale powoli zdałam sobie sprawę z ruchu, którego wcześniej nie dostrzegłam. Daleko w dole, za katedrą Świętego Pawła, wznosił się leniwie w niebo spiralny słup bladoniebieskiego dymu. Zatkało mnie. Za Świętym Pawłem, na południowym brzegu Tamizy, stał świeŜo odbudowany teatr Globe, ze ścianami z białego tynku, przeciętymi na krzyŜ dębowymi belkami, i dachem krytym łatwopalną strzechą. Bardzo łatwopalną - w istocie Globe był pierwszym krytym strzechą budynkiem w stolicy od blisko trzech i pół wieku, kiedy to w roku 1666 słynny Wielki PoŜar zamienił Londyn w zgliszcza. Odległość, z jakiej widziałam dym, była z pewnością zwodnicza. Mógł on się wznosić pięć mil na południe od Globe albo o milę na wschód od niego. Słup zgęstniał, kłęby dymu zszarzały, potem zaś sczerniały. Podmuch wiatru poderwał go w górę i rozwiał wachlarzowato, a w jego rdzeniu zamigotała złowroga czerwień. Wsunąwszy podarek od Roz do kieszeni Ŝakietu, ruszyłam w dół wzgórza. Gdy doszłam do ścieŜki, puściłam się biegiem. Pędząc do pociągu, obdzwoniłam wszystkich, którzy mogli coś wiedzieć. Bez powodzenia. Odpowiadały mi same automatyczne sekretarki. A potem zbiegłam w czeluść londyńskiego metra, gdzie komórki nie działają. Spiesząc po próbie na spotkanie z Roz, skróciłam zwyczajowe czynności. Zapomniałam zgasić lampę na stole słuŜącym mi za biurko? Przewróciłam ją na swoje bałaganiarskie notatki, które tląc się i skręcając, po wyjściu wszystkich zajęły się płomieniem? Ten teatr juŜ raz spłonął wskutek nieostroŜności, pod koniec Ŝycia Szekspira. O ile dobrze pamiętałam, uratowali się wtedy wszyscy, z wyjątkiem dziecka. Mój BoŜe! A teraz? „Tylko nie Globe, tylko nie Globe” - powtarzałam w myślach w rytm stukotu kół. Po
schodach stacji przy Świętym Pawle wbiegłam, biorąc po dwa stopnie naraz. Tymczasem zapadła noc. Popędziłam alejką i wypadłam na szerokie skrzyŜowanie. Drogę nad rzekę zagrodziła mi zwalista niczym Sfinks bryła katedry. Skręciłam w lewo i puściłam się biegiem wzdłuŜ ogradzających dziedziniec katedry Ŝelaznych szpiczastych prętów i drzew drapiących mury. Następnie w prawo, dookoła głównego wejścia z kolumnami i posągu królowej Anny zapatrzonej w Ludgate Hill na zachodzie. Po czym jeszcze raz w lewo, szerokim łukiem wokół południowej fasady, ku nowo przebitemu w plątaninie zaułków średniowiecznego Londynu przejściu, otwierającemu szeroki widok z katedry na rzekę. Za rogiem przystanęłam. U stóp zbiegającego w dół pasaŜu leŜał most Milenijny dla pieszych, wiodący łukiem nad Tamizą do przysadzistej ceglanej twierdzy galerii Tatę Modern na południowym brzegu. Teatru Globe na lewo od niej nie było stąd widać. Dostrzegłam tylko środkową część muzeum, wciąŜ bardziej wyglądającego na elektrownię, którą kiedyś było, niŜ współczesną świątynię sztuki nowoczesnej. Noc przeszywała włócznia starego komina, pod którym jarzyła się jak akwarium szeroka korona nowego wyŜszego piętra z zielonego szkła i stali. Tłem dla nich było rozjaśnione pomarańczową łuną niebo. Po zmierzchu ta część Londynu - City, finansowe serce Wielkiej Brytanii - powinna być niemal pusta, ale wokół mnie w dół spływały wartkie potoki ludzi. Zabrałam się z nimi, lawirując w gęstniejącym tłumie. W pędzie minęłam kwietniki i ławki. Dickensowski pub po prawej, nowoczesne biura po lewej. Victoria Street, która przecinała pasaŜ, zamieniono w parking. Przemknęłam pomiędzy niezgrabnymi czarnymi taksówkami i piętrowymi czerwonymi autobusami i pobiegłam dalej. Kilka kroków przede mną przejście się zwęziło. Zbita, parująca masa ludzka wciskała się na most Milenijny, by zobaczyć poŜar. Straciłam nadzieję, Ŝe się przepchnę na dragi brzeg. Obejrzałam się. Utknęłam w tłumie. Nie było jak się stąd wydostać, chyba Ŝe na skrzydłach. Po wodzie przetoczył się niski rozedrgany ryk, a po niebie z lewej przesunął dym ścigany deszczem iskier. Tłum jęknął i potęŜną falą rzucił się w stronę mostu, niosąc mnie ze sobą. Na prawo rozwarło się przejście i mignęły mi schody z niskimi stopniami. Dopchałam się do skraju i wreszcie wolna, tocząc się i ślizgając, zjechałam w dół. Zatrzymałam się na małym podeście pod mostem i z otwartymi ustami wpatrzyłam w przeciwległy brzeg. Globe płonął. Po jego ścianach spływał niczym czarna krew dym. Jeszcze więcej dymu buchało w niebo, wyrzucając w noc macki, serpentyny i fontanny czerwonych, pomarańczowych, Ŝółtych płomieni. W kieszeni zagrał mi telefon. Dzwonił sir Henry Lee, jeden z siwiejących lwów
brytyjskiej sceny, który zaszczycił moje przedstawienie rolą ducha ojca Hamleta. - Kate! - zawołał, kiedy otworzyłam komórkę. - Dzięki Bogu! Był na miejscu, bo w słuchawce rozbrzmiało falujące wycie syren. - Czy wszyscy wyszli z teatru? - spytałam, dając upust obawom. - Gdzie... - Czy wszyscy wyszli?! - Tak - odparł zniecierpliwiony. - Wszyscy. Tylko o pani nic nie wiemy. Gdzie pani jest, na Boga? Dopiero teraz z irytacją zdałam sobie sprawę z łez zgrozy i ulgi na policzkach. Otarłam je wierzchem dłoni. - Po drugiej stronie rzeki - odparłam. - Jasny gwint! Chwileczkę. Zakrył dłonią słuchawkę i odgłosy w tle ścichły. Mający tuŜ po sześćdziesiątce sir Henry od ponad trzech dziesięcioleci był sławą sceny i ekranu. W kwiecie wieku zagrał Achillesa, Aleksandra, króla Artura, Buddę, Chrystusa, Edypa, Cezara i Hamleta. Jak na estetę ze starej szkoły przystało, ubierał się na Savile Row, pił Veuve Clicquot („w kwestii szampana, moja droga, tak wielu carów nie mogło się mylić”) i jeździł bentleyami prowadzonymi przez szoferów. Pochodzenie miał wszakŜe skromniejsze i niekiedy z rozkoszą dawał mu upust. Był potomkiem przewoźników z Tamizy. Jego krzepkoręcy antenaci od wieków kursowali po tej rzece, przewoŜąc nią lub z jednego jej brzegu na drugi ludzi i towary. Ciachnij mnie, lubił powtarzać z akcentem wyniesionym z młodości, a poleci mi krew ciemnozielona jak woda Tamizy. Gdy się wstawił, wciąŜ bywał zadziorny jak piłkarz. Poznaliśmy się pół roku temu, kiedy chwytając okazję, wyreŜyserowałam spektakl w pośledniejszym zakątku West Endu. W ostatniej chwili z ociąganiem zgodził się przez dwa tygodnie grać główną rolę, Ŝeby spłacić bliŜej nieokreślony dług wobec autora sztuki. Niebawem zaczął mnie nazywać „genialną amerykańską dzieciną”, wskutek czego, kiedy mnie przedstawiał, zaczynałam się jąkać lub czymś oblewać, najczęściej kawą bądź czerwonym winem. Choć sztuka była kiepska i dokładnie po dwóch tygodniach padła, trzy dni później zadzwoniono do mnie z Globe. Podejrzewałam, Ŝe maczał w tym palce sir Henry, ale nigdy się nie przyznał, Ŝe to on pociągnął za sznurki. - Dyrdymały! - usłyszałam znów w słuchawce jego okrzyk. - Mówiłem, Ŝe tam będzie... Przepraszam - powiedział do mnie, zmiękczając stalowy ton głosu do jedwabistego. - Właśnie usłyszałem, Ŝe mosty są beznadziejnie zapchane. MoŜe pani zejść na nabrzeŜe?
- JeŜeli właśnie tam prowadzą schody pod mostem Milenijnym, nie mam wyboru. - Pod mostem? Genialne! Od schodów idzie pani na wschód, kochana. Pierwsza przerwa w murze i juŜ jest stara przystań. „Kleopatra” zabierze panią stamtąd za pięć minut. - ”Kleopatra”? - Moja nowa łódź. NabrzeŜe było upiornie puste. KsięŜyc rzucał długie cienie. Dochodzące mnie jakby z daleka tumult i okrzyki tłumu straciły znaczenie. Potruchtałam na wschód, z lewej mając płaską nieciekawą szarość, z prawej ocierając się o masywny nadrzeczny mur. Z osadzonych w nim lamp pęczniało słabe światło. Nieco dalej z betonowego falochronu wyrastał niski kamienny murek. Przerzucone przez niego schody wiodły do ogródka zarośniętego bladymi kwiatami. W murze głównym naprzeciwko ziała wyrwa prowadząca donikąd. Walcząc z nagłym lękiem, podeszłam tam. Wionęło na mnie wilgotne, przesycone solą powietrze. Wzdrygnęłam się i cofnęłam. Jeśli jednak dobrze trafiłam, lada moment powinien tu nadpłynąć sir Henry. Zmusiłam się, by raz jeszcze podejść do rozstępu. W ciemność zbiegały drewniane schody, poczerniałe i śliskie od wodorostów. Poręczy nie było. Przytrzymując się ścian po bokach, postawiłam nogę na pierwszym stopniu. Drewno zatrzeszczało, ale utrzymało mój cięŜar. Schody pewnie trzymały się muru dzięki ćwiekom z czasów rzymskich krzyŜowań. Po przystani nie było śladu. Kilka metrów niŜej schody po prostu ginęły w wodzie. WytęŜyłam wzrok, Ŝeby dojrzeć południowy brzeg rzeki. TuŜ poniŜej teatru coś rozszczepiało jej ciemną powierzchnię. „Kleopatra”? Z pewnością była to łódź. Tak... płynęła w moją stronę. Niewątpliwie. Bardzo powoli, śliski stopień po śliskim stopniu, zeszłam metr nad wodę, gładką jak ciemne szkło. Jej powierzchnię raz po raz przecinały z lewa na prawo jakieś obrzydlistwa, świadczące, Ŝe jest przypływ. Walcząc z zawrotami głowy, zastygłam w bezruchu i wpatrzyłam się w drugi brzeg. W wodzie pośrodku rzeki odbijały się rozmyte światła miasta i ogień. Znów dostrzegłam ruch. Po Tamizie sunęła łódź sir Henry ego. Ale w chwili gdy zalała mnie fala ulgi, motorówka zatoczyła szeroki łuk, odsłaniając czarno - białą policyjną szachownicę na kadłubie. A więc nie była to „Kleopatra”. Łódź szybko znikła pod mostem Milenijnym. Gdy pozostawiony przez nią kilwater z leniwym pluskiem sięgnął najniŜszego stopnia, ze szczytu schodów dobiegł mnie cichy dźwięk. Szurnięcie, które mogło być odgłosem kroku. W plecy ponownie zakłuły mnie gorące igły czyichś oczu. MoŜe sir Henry przycumował w jakiejś porządnej przystani i szuka mnie na nabrzeŜu, pomyślałam. Obróciłam się, Ŝeby
spojrzeć. Przez wyrwę w murze widać było tylko oświetlający schody migotliwy księŜyc. - Halo?! - zawołałam. Nikt nie odpowiedział, lecz po chwili usłyszałam dźwięk znany mi ze sceny: zimny, przeszywający syk ostrza wyciągniętego z pochwy. Cofnęłam się o stopień. Jeszcze jeden... Następny był pod wodą. Obejrzałam się. Powierzchni rzeki nie przecinała Ŝadna łódź. Gdzie, do diabła, był sir Henry? I dlaczego, na miły Bóg, przyszłam w to zakazane miejsce sama? W Nowym Jorku czy Bostonie coś podobnego nie wpadłoby mi do głowy. Co mnie opętało? Spojrzałam w górę i wpiłam oczy w mrok. Ale jeśli ktokolwiek tam się krył, to zamarł w bezruchu i ciszy. MoŜe nerwy płatały mi figle. MoŜe. Kątem oka spory kawałek dalej wyłowiłam nad wodą ruch. O mur z obu stron schodów zadzwoniły cicho łańcuchy. Na wschód ode mnie podskakiwała w prądzie mała łódź wiosłowa. Gdybym do niej dotarła, mogłabym bezpiecznie odpłynąć. I wtedy zobaczyłam, Ŝe nie jest przywiązana. Niezabezpieczona cumą, odsuwała się wolno od ściany w moją stronę. Obróciłam się, Ŝeby przyjrzeć się drugiemu brzegowi. Dostałam się w imadło. Ratunkiem była Tamiza. Patrząc na zmarszczoną rzekę pod stopami, zastanawiałam się, jaki jest prąd. Czy dam radę przepłynąć? A moŜe lepiej ześlizgnąć się do wody i pozwolić jej, by zaniosła mnie wzdłuŜ nabrzeŜa do następnych schodów? Ponownie zerknęłam przez ramię na mur. Ledwo widziałam zarys łódki, ale to wystarczyło. ZbliŜała się. Rozejrzałam się wokół i obmacałam kieszenie, ale nie znalazłam nic, co od biedy mogłoby posłuŜyć za broń. śadnego kija ani kamienia. W kieszeniach miałam tylko kilka monet i złote pudełeczko Roz. Jej tajemnicę. „StrzeŜ go” - powiedziała. Czy to znaczy, Ŝe nie było bezpieczne? I ja teŜ, dopóki je miałam? Niech je szlag! Usłyszałam ryk... i spod mostu Milenijnego wypadła piękna biała strzała prywatnej łodzi spacerowej. „Kleopatra”! UwaŜając, by nie stracić rozchwianej równowagi, skinęłam ręką tak sztywno, jakbym salutowała. Przez dłuŜszą chwilę nie było reakcji. Wreszcie pośrodku łodzi stanął sir Henry i odsalutował. Nie tyle zobaczyłam, ile usłyszałam, Ŝe łódka za moimi plecami, z lewej, znieruchomiała, a odgłos wody uderzającej o jej burtę jakoś się zmienił. Wszystko zagłuszył ryk nadpływającej „Kleopatry”. Dopiero kiedy sternik sir Henry’ego zgasił silnik, złowiłam
uchem skrzypnięcie stopnia na wierzchołku schodów. Obejrzałam się i dostrzegłam błysk stali. Skoczyłam i zwaliłam się na pokład „Kleopatry” u stóp sir Henry’ego. - Nic się pani nie stało?! - zawołał. Podźwignęłam się na nogi i machnęłam ręką. - Ruszajcie! Sir Henry skinął głową i sternik włączył wsteczny bieg. - Gdzie pan był? - wysapałam, gdy zawróciliśmy. - Myślałam, Ŝe przy teatrze. - A niby dlaczego tak pani myślała? Pociągnął mnie na siedzenie u swego boku. - Słyszałam syreny. Przez telefon. Pokręcił głową. - Przez minioną godzinę, dziecino, wyły wszystkie syreny w Londynie. Byłem na piekielnie nudnym wieczorku w górze rzeki. Ale w sumie poŜytecznym - odparł, przyglądając się tłumowi na moście. - Ludzie zapomnieli, Ŝe ta rzeka to najszybsza droga przez miasto. Gdy po drugiej wojnie światowej handel rzeczny podupadł, ojciec sir Henry’ego rozpił się, miotając pomiędzy gniewem a Ŝalem, aŜ którejś nocy Tamiza skróciła jego mordęgę i połknęła biedaka w całości. Młody Harry, jak nazywano wtedy sir Henry’ego, zajął się czym innym: uprzyjemnianiem ludziom Ŝycia pięknym głosem i ciałem. Zaczął od Ŝeglarzy, zaskarbił sobie względy majętnych miłośników plebejstwa, wkręcił się - dzięki szantaŜowi, jak lubił dawać do zrozumienia - do Królewskiej Marynarki, a skończył jako świetny aktor. Nikt z Ŝyjących nie znał lepiej od niego galerii szekspirowskich postaci, od ladacznic po królów, i światłocieni ich natury - gdzie jeden krok dzielił chwałę od nikczemności, tę zaś krok od chwały Być moŜe dlatego wcielał się w ich role zręczniej i z większym zrozumieniem niŜ reszta znanych mi aktorów. Przed mniej więcej dziesięciu laty zszedł ze sceny. Wypalił się, mówili niektórzy. Zakisił, mówili inni. Jednak niezaleŜnie od przyczyn rozbratu z teatrem zatęsknił za nim i powrócił. Odrzucił większe role, Klaudiusza łajdaka i Poloniusza głupca, na rzecz mniejszej - ukochanego i utraconego ojca Hamleta. Niebawem miał zagrać Prospera i Leara w reŜyserii artystów równie renomowanych jak on. Najpierw jednak postanowił pojawić się jako duch w moim przedstawieniu, przetrzeć w roli starszego męŜa stanu. Ten wybór mnie zaskoczył. „Kleopatra” obrała kurs i pomknęła po wodzie. Jeszcze raz spojrzałam na schody. Nie było tam nikogo, a łódka znów cumowała przy murze. CzyŜby mi się przywidziało, Ŝe się poruszała? W wyrwie w ścianie na szczycie schodów pojawiła się męska sylwetka. Ścisnęło mnie w dołku. Ktoś tam był! Ale kto? I dlaczego? Noc za mną przeszył niski pomruk. Obróciłam się i ujrzałam, Ŝe teatr na drugim
brzegu Tamizy znika w chmurze pary. Gdy zerknęłam ponownie na oddalające się nabrzeŜe, tajemniczy męŜczyzna juŜ wtopił się w mrok. Moja dłoń niemal samowolnie zawędrowała do kieszeni Ŝakietu. Podarek Roz wciąŜ tam był. ZadrŜałam, mimo Ŝe południowy brzeg rzeki szybko się zbliŜał i wiatr był coraz gorętszy. Nad wodą unosiła się gęsta mgła z dymu i pary. W mojej wyobraźni Globe jaśniał tak jak zawsze - mały biały dom kryty strzechą, zwinięty w sobie niczym śpiący łabędź. Niedorzeczna myśl, bez względu na poŜar. Teatr był na tyle duŜy, by pomieścić tysiąc sześciuset widzów. JednakŜe niektórym jego podrabiana archaiczność wydawała się nie tyle urokliwa, ile kiczowata. Roz nazwała go „Starą Herbaciarnią pod Szekspirem” i do dzisiejszego popołudnia nie zniŜyła się do postawienia w nim nogi. Wprawdzie w kwestiach szekspirowskich myliła się rzadko, ale w tym przypadku nie miała racji. Podobało się to komu czy nie, Globe był miejscem dziwnie magicznym. Słowa nabierały w nim mocy niezwykłej. Wolno podpłynęliśmy do przystani. Z zawiesistych kłębów mgły wyłonił się Cyril Manningham, dyrektor artystyczny, przemierzający nabrzeŜe jak długonogi, gniewny ptak. - Przepadło - oznajmił chrapliwie, kiedy wdrapaliśmy się na brzeg. - Wszystko przepadło. Idący przodem sir Henry zamarł, a ja poczułam, jak w mym sercu pęka i kruszy się nadzieja. Mgła znowu zawirowała i zobaczyłam dowódcę straŜy, w czerwonym hełmie i grubej granatowej bluzie z paskami odblaskowymi. - Nie jest aŜ tak źle - burknął. - Choć nie mam dobrych wieści. Niech państwo sami zobaczą. Pośpieszyliśmy za nim. W mroku pomyślałam o wznoszącym się nade mną budynku. Trzymając się jak najwierniej szekspirowskiego oryginału, projektanci nowego Globe zbudowali go w dosłownym sensie wokół sceny - wielkiego podium na końcu ośmiokątnego dziedzińca pod gołym niebem. Otaczające podwórzec trzypoziomowe galerie przypominały wąski, z jednej strony otwarty dom dla lalek. KaŜde piętro wypełniały rzędy gładkich dębowych ław z widokiem na dziedziniec. Wszystko to wykonano z prostotą, która zadowoliłaby kwakrów - nie licząc sceny. KaŜdy jej cal z drewna i gipsu pomalowano, by udawał marmur, jaspis i porfir. Kariatydy i postaci herosów błyszczały złotem. Nad tym pawim przepychem zaś wisiał niczym baldachim dach, który chronił aktorów od słońca i deszczu. W staroskandynawskiej legendzie niebo podpierał jesion. Nie wiem dlaczego, ale czerpałam przyjemność z tego, Ŝe szekspirowskie niebo spoczywa na pniach dwóch potęŜnych angielskich dębów, mimo Ŝe w niczym nie
przypominały juŜ drzew. Ochrzczone Słupami Herkulesa, wyrzeźbione i pomalowane tak, by udawać czerwony marmur, wyglądały jak kolumny z Persepolis, nim zniszczył je Aleksander Wielki. Co pozostało z tego teatru? Pokonawszy labirynt z policyjnych barierek i namiotów, dotarliśmy wreszcie do dwuskrzydłych drzwi. Wyglądały na wejście do teatru. Zmarszczyłam brwi. - Resztę musieliśmy poświęcić - oznajmił dowódca straŜy, przesuwając dłonią po drewnie jak budowniczy pieszczący własne dzieło. - Budynek administracyjny, kasy, restaurację. - Spojrzał na nas z dumą na znuŜonej twarzy. - Ale uratowaliśmy Globe. Uratowali?! StraŜak rozwarł drzwi na tyle szeroko, by przepuścić nas gęsiego, i skinął mi głową. - Odwagi - rzekł sir Henry, ściskając moje ramię. Wsunęłam się do holu, doszłam do dziedzińca... i stanęłam, jakbym wdepnęła w szkło. Byłam przygotowana na zgliszcza, a tymczasem ujrzałam nieziemsko piękny widok. Po scenie smuŜyły się serpentyny dymu. Przyczernione sadzą Słupy Herkulesa na jej froncie połyskiwały. Ziemię przede mną pokrywała cienka tafla wody. Z góry spadały, niczym siąpiący kapuśniak ognistych płatków, lśniące iskry. Globe wcale nie obrócił się w perzynę, lecz przemienił w dziwnie piękną, mroczną, dostojną świątynię. Miejsce w sam raz dla druidów, krwawych rytuałów i duchów. Pochwyciłam Ŝeglujący w powietrzu kawałek płonącego papieru, strzęp kartki z mego scenopisu. Zły znak. Wbiegłam po schodach na dolną galerię. Wokół przewróconego na bok stołu poniewierała się kupa notatników i ksiąŜek, na które musiała spaść jakaś iskra, gdyŜ były nadpalone. Mój kołonotatnik z roboczym scenopisem leŜał na ziemi, a jego kółka puściły. Gnane wiatrem stronice trzepotały, lądując w wodzie. Uklękłam, zbierając, co się dało. Reszta papierów walała się za stołem. Obeszłam go i stanęłam jak wryta, wstrzymując oddech. Na podłodze leŜał biały kapelusz z szerokim rondem, przybrany peoniami szkarłatnymi jak plamy krwi. Kawałeczek dalej, na ziemi pod ławką, dostrzegłam skuloną postać. Gdyby nie otwarte oczy, moŜna byłoby pomyśleć, Ŝe śpi. Oczy posągu, puste i zarazem srogie, tyle Ŝe nie z białego marmuru. Zielone, a nad nimi ciemna chłopięca grzywka. - Roz - wykrztusiłam. Przy moim łokciu wyrósł sir Henry. A za nim Cyril. Sir Henry przecisnął się obok mnie i przyłoŜył dwa palce do szyi Roz. Po chwili usiadł i, po raz pierwszy oniemiały,
pokręcił głową. Nie Ŝyła. Z ust wydobył mi się ni to szloch, ni to śmiech. Dziś po południu ze zdziwieniem zdałam sobie sprawę, Ŝe jestem od niej wyŜsza. Całe lata wydawała mi się ogromna. Lecz w tej chwili - jakby pomniejszona przez śmierć - przypominała dziecko. Jak to moŜliwe, Ŝe umarła?! Odciągnięto mnie od niej łagodnie, lecz stanowczo. - Kate - usłyszałam i dotarło do mnie, Ŝe sir Henry trzeci raz powtarza moje imię. Ocknęłam się na schodkach z dziedzińca na scenę. Siedziałam z głową w dłoniach i trzęsłam się, choć miałam na sobie Ŝakiet. Otulono mnie marynarką. - Golnij sobie, dziecko - powiedział sir Henry, wciskając mi w dłonie srebrną piersiówkę. W gardle zapiekła mnie whisky i powoli odzyskałam ostrość widzenia. Ciało po drugiej stronie dziedzińca przykryto białą płachtą. Na dolnej galerii kręcili się sanitariusze, straŜacy i policjanci. Od ich roju odłączyły i ruszyły ku nam, rozchlapując wciąŜ pokrywającą ziemię warstewkę wody, dwie osoby: spanikowany, nawiasem mówiąc, Cyril oraz gibki, skupiony męŜczyzna z cynamonową skórą Jamajczyka, gładko wygoloną głową i brwiami wzniesionymi jak fale nagryzmolone czarnym atramentem. Właśnie odfajkowywał coś w notesie na sztywnej podkładce. - Katharine J. Stanley - przemówił, kiedy obaj zatrzymali się przy schodach. Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie. Skinęłam głową. - Starszy inspektor Francis Sinclair - przedstawił się łagodnym, chłodnym barytonem. W jego kulturalnej angielskiej wymowie kołysał się karaibski puls i hardość rodem z Brkton. Powrócił do notatek na podkładce. - W tej chwili reŜyseruje pani w Globe Hamleta. Około dwudziestu minut temu, zbierając swoje dokumenty, znalazła pani zwłoki. - Tak, znalazłam Roz. Sinclair przekartkował notatki. - Zmarła odwiedziła panią dziś po południu. - Rozmawiałyśmy - potwierdziłam. - Myślałam, Ŝe przyjechała do sir Henry’ego. Nie wiedziałam, Ŝe została w teatrze. Detektyw podniósł głowę i oczy mu się na chwilę powiększyły, bo rozpoznał towarzyszącego mi sir Henry’ego. - Dobrze ją pani znała? - spytał, patrząc na mnie. - Tak. Nie. Nie wiem. - Przełknęłam ślinę. - To znaczy... znałam dawniej. Ale nie widziałam jej trzy lata, aŜ do dzisiaj. Co jej się stało?
- Wykluczone, by przyczyną śmierci był poŜar. Prawdopodobnie atak serca, moŜe zawał. Zmarła nagle, z całą pewnością przed wybuchem poŜaru. To niezwykły zbieg okoliczności, który oczywiście zbadamy. Niemniej sprawa wygląda dość prosto. Sinclair powrócił do zapisków. Zacisnęłam palce na piersiówce. - To nie był zbieg okoliczności - oświadczyłam. Sir Henry i Cyril przerwali spór na stronie i utkwili we mnie wzrok. Pióro Sinclaira znieruchomiało na kartce, lecz nie podniósł głowy. - Na jakiej podstawie tak pani twierdzi? - Przyjechała podzielić się ze mną pewnym odkryciem. I poprosić o pomoc. Sinclair znów spojrzał mi w oczy. - Jakim odkryciem? Pudełko w mojej kieszeni jakby się ocknęło. „Przygoda - nazwała je Roz. - A do tego tajemnica”. „Nie dam mu go!” - poprzysięgłam sobie znienacka. - Jakim odkryciem, pani Stanley? - spytał z naciskiem Sinclair, nachylając się w moją stronę. - Nie wiem - skłamałam jak z nut z nadzieją, Ŝe nie wyglądam na tak spłoszoną, jak się czuję. „Chcę tylko rozpakować w spokoju podarek Roz - rzekłam sobie - znaleźć się z nią na chwilę raz jeszcze sam na sam. Uszanować jej tajemnicę. A jeśli będzie waŜna, przekazać ją policji. Bezwzględnie. Ale jeszcze nie teraz”. Otulając ramiona ciaśniej Ŝakietem i marynarką sir Henry’ego, zawinęłam kłamstewko w cieniutki papierek prawdy. - Obiecała mi to zdradzić dziś wieczorem. Umówiła się za mną na Parliament Hill, ale nie przyszła... Zobaczyłam stamtąd dym i pognałam z powrotem. Oczy Sinclaira spochmurniały. - Profesor Howard zwierzyła się pani, Ŝe coś odkryła. Nie wie pani co, ale sądzi, Ŝe odkrycie to moŜe mieć coś wspólnego z jej śmiercią. - Nonsens! - wybuchnął Cyril Manningham. - MilczŜe - warknął sir Henry. - MoŜe - potwierdziłam, patrząc na Sinclaira. Zajrzał do notatek. - Była profesorem literatury, tak? Nie biotechnologii, nie fizyki nuklearnej. - Tak. Pokręcił głową. - Trudno więc, niestety, uwierzyć, Ŝe zginęła z powodu tego, co odkryła. - Ludzie codziennie tracą Ŝycie z powodu garści drobniaków i dekli samochodowych -
odparłam. - W Stanach, pani Stanley. Nie w Southwarku. - I nie w Globe - wtrącił z prychnięciem Cyril. - Globe juŜ raz spłonął - przypomniałam. - Dawno temu - odrzekł inspektor. - W roku tysiąc sześćset trzynastym. RównieŜ dwudziestego dziewiątego czerwca. Sinclair spojrzał na mnie bacznie. - Dwudziestego dziewiątego czerwca, we wtorek - uściśliłam. Zapadło milczenie. - Dziś jest wtorek, dwudziesty dziewiąty czerwca - skonstatował ściśniętym głosem sir Henry. W oczach Sinclaira dostrzegłam błysk. - Ta data - rzekł, szybko go gasząc - jest bardzo ciekawa. JeŜeli śledztwo potwierdzi, Ŝe było to podpalenie. - MoŜe nie tylko podpalenie - zaznaczyłam. - W tamtym poŜarze teŜ była jedna ofiara. Sinclair opuścił notatki, patrząc na mnie z politowaniem i konsternacją. - PrzeŜyła pani duŜy wstrząs, pani Stanley. Niech pani jedzie do domu i się wyśpi. Skinął głową sir Henry’emu i ruszył szparko do ponurego białego namiotu. Cyril podąŜył za nim. Wstałam, oswabadzając się z Ŝyczliwych objęć sir Henry’ego. Nie zamierzałam oddać Sinclairowi daru Roz, lecz nie mogłam pozwolić, by policja zbyła jej śmierć banałami o zuŜytych częściach organizmu, ograniczając się do ustalenia „gdzie” i „kiedy”, a nie interesując się „dlaczego”. - Macie zwłoki! - wychrypiałam. Sinclair zatrzymał się w połowie dziedzińca. Zmarszczone odbicia w wodzie u jego stóp zadrgały. - Co nie znaczy, Ŝe doszło do morderstwa - odparł. - JeŜeli cokolwiek się za tym kryje, zapewniam panią, Ŝe to odkryjemy. Sir Henry pomógł mi zejść po schodkach na dziedziniec. Sinclair juŜ z nami skończył, lecz wielu innych teŜ chciało nam coś powiedzieć. Ściągali w stronę sceny niczym kruki, kłębiąc się i robiąc harmider jak huragan. Najszybszy był dowódca straŜaków, Ŝądny wtajemniczenia nas w szczegóły. PoŜar wybuchł w budynku administracyjnym, wyjaśnił. Jego ekipa uratowała sam Globe dzięki implozji dachów nad resztą zabudowań i zalaniu strzechy wodą.
Przestałam go słuchać. Roz nie Ŝyła, skłamałam policji i pragnęłam jedynie wynieść się stąd jak najprędzej, zwinąć się samotnie w kłębek i otworzyć to przeklęte pudełko. Widząc rosnącą histerię na mojej twarzy, sir Henry wyłuskał mnie prędko z tłumu. Gdy zbliŜaliśmy się do wyjścia, harmider ścichł i usłyszałam swoje nazwisko. Ignorując wezwanie, przyśpieszyłam kroku, ale przy dwuskrzydłych drzwiach drogę zastąpili mi dwaj policjanci w Ŝółtych kurtkach odblaskowych, więc, chcąc nie chcąc, musiałam się odwrócić. Na drugim końcu korytarza stał inspektor Sinclair. - Pozwoli pani, Ŝe nim pani odjedzie, zadam kilka pytań. Wypowiedziana beznamiętnym, miłym tonem prośba zabrzmiała jak nakaz. Niechętnie wróciłam z sir Henrym do teatru i weszliśmy do parterowej galerii blisko sceny. Młody podwładny Sinclaira uraczył nas herbatą w styropianowych kubkach. Zmusiłam się do przełknięcia kilku łyków letniej, mętnej lury o smaku bardziej kredy niŜ herbaty. - Proszę powiedzieć nam coś więcej o pani popołudniowym spotkaniu z profesor Howard - zachęcił Sinclair. W czarnych spodniach, luźnej czarnej marynarce i szafirowej koszuli bez kołnierzyka, w Bostonie wyróŜniałby się na milę wyszukaną elegancją. Natomiast w Londynie mógł w tym supermodnym stroju co najwyŜej wtopić się w tłum. Był jak jaskrawe światło przytłumione kloszem. Podejrzewałam, Ŝe trudno go wywieść w pole i Ŝe nie byłoby to bezpieczne. Zachowałam się jak kretynka, która sama prosi się o więcej pytań. Tak czy siak stanęłam przed nim z obawą. - Od czego zaczniemy? - spytałam. - Najlepiej od początku. Wcześniej tego popołudnia przecięłam śmiechem podcienia galerii na parterze. - Ludzie, myślcie jak Stephen King, nie jak Steve McQueen! - skarciłam aktorów. - Gracie w historii o duchu, na miły Bóg! Na scenie wszyscy zamarli. Jason Pierce, australijski gwiazdor filmów akcji, który postanowił się sprawdzić w roli Hamleta, otarł pot z czoła. - W tym cholernym słońcu? - spytał. Miał słuszność. W blasku letniego południa, pasującego bardziej do Afryki niŜ Anglii, scena mieniła się szkarłatem i złotem bezwstydnie jak wiktoriański lupanar. - Jakim słońcu? - odparłam pytaniem z półmroku galerii, ku której zwróciły się głowy. - Znajdujemy się na chłostanych wiatrami blankach Elsynoru, panie Pierce. Patrząc ponad ośnieŜonymi polami i wąskim, lodowatym morzem w stronę wrogiej Szwecji. Jest północ. -
Wysunęłam się zza stołu i po trzech krótkich stopniach zeszłam z tupotem na dziedziniec. - O tej porze, juŜ trzecią noc z rzędu, ukazuje się zjawa, a zaprawieni w bojach wojacy na jej widok robią w pludry. I cokolwiek, do kroćset, widzieli: ducha czy demona, pański najlepszy druh właśnie panu wyznał, iŜ ta mara wygląda jak pański zmarły ojciec! - Zatrzymałam się przy schodach i podparta pod boki spojrzałam na Jasona. - NiechŜe pan zatem się postara, bym w to uwierzyła. Z prawej strony sceny drzemiący sir Henry poruszył się na tronie. - Oho! - mruknął. - Wyzwanie. Jason obrzucił go wzrokiem, potem mnie i wykrzywił twarz w szczwanym uśmiechu. - Niech pani sama spróbuje - odparł, oburącz wbijając czubek rapiera w deski sceny. - Riposta! - zakrzyknął z nieskrywaną radością sir Henry. Wcielanie się w rolę aktora było jednym z reŜyserskich grzechów kardynalnych. Byłam na tyle dorosła, aby wiedzieć, Ŝe powinnam go zignorować, lecz zarazem na tyle młoda, by pomyśleć: „Nie przepuszczę tej frajdy”. Dobrze znałam tę scenę. Odegrałabym ją z detalami, nawet wyrwana z głębokiego snu. Uzbrojone jak ojciec Hamleta widmo odrywa księcia od jego przyjaciela Horatia i zmusza do zaciekłej gonitwy po lodowatych murach obronnych na sam skraj piekła. UłoŜyłam choreografię tej efektownej pogoni przez cały teatr: scenę, balkon nad nią, pusty dziedziniec, trzy piętra galerii wokół niego, po szpiczasty dach. W kaŜdym razie wypadłoby to efektownie, gdyby Jason potraktował rolę powaŜnie. Obsadziłam go w niej nie tylko dlatego, Ŝe samo jego nazwisko gwarantowało wyprzedanie biletów na spektakl w kilka minut, ale równieŜ ze względu na niezwykły dar łączenia wybuchowości z uroczą zadumą. Niestety, w minionych tygodniach ślizgał się po tekście, podkpiwając z roli, sztuki i w ogóle Szekspira. Wiedziałam, Ŝe jeŜeli szybko nie wykrzeszę z niego przynajmniej pozorów prawdziwych uczuć, przedstawieniu grozi stoczenie się w parodię. Energicznym krokiem przebyłam dziedziniec i wiąŜąc włosy w koński ogon, po krótkich schodach wbiegłam na scenę. Pośrodku niej wciąŜ kołysał się wbity rapier. Gdy chwyciłam jego rękojeść, zadrŜał mi w dłoniach jak kamerton. - Szekspir powinien wzbudzać dreszcz - oznajmiłam ze spokojem, gładko wyciągając klingę z podłogi. - Niech pani mnie przestraszy - odparł z uśmieszkiem Jason. - Ja będę Hamletem, pan Horatiem. Reszta obsady wokół nas powitała to gwizdami i okrzykami. Poczerwieniał, ale
schwycił rzucony przez kogoś rapier i skinął głową. Przyjęłam jego wyzwanie, więc nie mógł się wycofać. Zerknęłam na inspicjenta, a ten zawołał: - Jesteśmy do pana dyspozycji, sir Henry! Sir Henry wstał i zniknął za kulisami. Dzwon zaczął wybijać północ. W słabym podmuchu powietrza rozwarły się szerokie drzwi wgłębi sceny. Odwróciłam się wolno. W progu stanął odziany w płaszcz z kapturem sir Henry jako duch króla. - Aniołowie Pana Zastępów, miejcie nas w opiece” - wyszeptałam i Ŝegnając się znakiem krzyŜa, ruszyłam w stronę zjawy. Jason za mną. Gdy dotarliśmy do progu, duch przepadł, a drzwi się zamknęły. Okręciłam się, rozglądając jak szalona po teatrze. Dla wzmocnienia efektu tej sceny odcieleśniłam ducha, zastępując go światłem, oślepiającym jak odblask słońca w lustrze. Mogło się pojawić gdziekolwiek. I pojawiło, zatańczyło po ławach galerii na parterze. Zrobiłam krok. - ”Panie mój, nie pójdziesz” - powstrzymał mnie Jason. Uścisk jego dłoni na moim ramieniu świadczył, Ŝe potraktował rolę Horatia powaŜnie i Ŝe pragnie zapobiec mej pogoni za duchem. Wreszcie wziął coś na serio. Dobre i to na początek. Wykręciłam się szybko z uchwytu Jasona, zanurkowałam mu pod pachą, zbiegłam po schodkach ze sceny, przebyłam dziedziniec i pokonałam trzy płytkie stopnie na najniŜszą galerię. Śladu ducha. „Piekło i szatani!” Obróciłam się na okrzyk z dziedzińca. PodąŜając wzrokiem za rękoma wskazującymi środkową galerię, dostrzegłam przebłyskujący przez daszek piętro wyŜej cekin światła. Jason juŜ ku mnie pędził. Minęłam go, robiąc fintę w prawo, dopadłam schodów i wbiegłam piętro wyŜej. Światło migotało na prawym końcu w loŜach, które Cyril kazał wszystkim nazywać LoŜami DŜentelmenów. Pomknęłam korytarzem wokół galerii i wsunęłam się do loŜy. Pierwsza była pusta. Druga takŜe. Po drugiej stronie budynku rozbłysło światło. Potem następne, następne, jeszcze jedno, aŜ wnętrze wypełniło tysiąc światełek, jakby cały teatr znalazł się w mocy duchów. Migoczące jak robaczki świętojańskie ogniki raptem zgasły, a spod sceny wzbił się w górę potępieńczy jęk. Scena zbliŜała się do końca. Kiedy się odwróciłam, chcąc wyjść z loŜy, w drzwiach
stanął Jason z rapierem. A bodaj to! Pochłonięta poszukiwaniem ducha, całkiem o nim zapomniałam. - ”Wstrzymaj się, panie. Pozostań” - mruknął. Postąpił krok i opuścił klingę swojego rapiera na moją. Stal szczęknęła o stal. Wyrwana z mojej dłoni nagłym ruchem nadgarstka, broń zawirowała w powietrzu, błyszcząc w słońcu. Aktorzy na dole rozpierzchli się niczym stado spłoszonych ptaków, a rapier upadł z brzękiem pośrodku dziedzińca. - Radzę błagać o miłosierdzie - rzekł Jason, rozłupując szlacheckość Horatia szerokimi australijskimi samogłoskami, i rozchylił usta w zaczepnym uśmiechu. - Na kolanach, jeśli łaska. Cofając się, pod udami poczułam balustradę i usiadłam raptownie. Kręciło mi się w głowie. Choć znajdowałam się ledwie piętro nad ziemią, miałam wraŜenie, Ŝe jestem bardzo wysoko. - Zna pan kwestię o miłosierdziu z Kupca weneckiego? - spytałam. - ”Dla miłosierdzia nikt przymusu nie ma” - odpalił. - A ja tak. - Lubię następny wers. - Najbardziej beztrosko, jak potrafiłam, przerzuciłam nogi przez balustradę. - „Ono jak kropla niebieskiego deszczu spływa”. Skoczył i ja teŜ. Opadłam z trzech metrów na ziemię i dopadłam broni pośrodku dziedzińca. Jason zeskoczył za mną. Chwyciłam rapier i szybko się obróciłam. Zdyszany Jason zatrzymał się jak wryty o kilka cali od ostrza mierzącego w brzuch. - W górnej zagrodzie ma pani stado kopniętych kangurów? - spytał. - A cóŜ to znaczy? Wilgotna koszula lepiła mi się do łopatek, spodnie miałam rozdarte na kolanie, a twarz pewnie brudną. - Tak mówimy w Australii o tych, co mają nierówno pod sufitem! Czubach walniętych bardziej niŜ kretyńscy kapelusznicy z zafajdanej fabryki filcaków! Lubi pani wyskakiwać z budynków, proszę bardzo, ale niech pani wybije sobie z głowy, Ŝe po takim komiksowym kaskaderskim wyczynie wygłoszę „Być albo nie być”! Uniosłam rapier. - Nareszcie jest pan Hamletem - odparłam z uśmiechem. Rozwarł i zacisnął dłonie. Przez ułamek sekundy myślałam, Ŝe na mnie natrze. Ale spojrzał nad moim ramieniem i zmienił wyraz twarzy. Obróciłam się, podąŜając za jego wzrokiem. W dalekim kącie balkonu stał sir Henry.