IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony258 628
  • Obserwuję204
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań149 195

Shelly Laurenston - Pride 4 - Uścisk grzywy [The Mane Squeeze] - (Gwen ONeill Lachlan Lo

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :2.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Shelly Laurenston - Pride 4 - Uścisk grzywy [The Mane Squeeze] - (Gwen ONeill Lachlan Lo.pdf

IXENA EBooki ZMIENNOKSZTAŁTNE I WAMPIRY Shelly Laurenston Pride
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 380 stron)

2 Uścisk grzywy Shelly Laurenston „The Mane Squeeze” Tłumaczenie: Mikka

3 Spis treści Prolog..........................................................................................5 Rozdział pierwszy .....................................................................13 Rozdział drugi............................................................................19 Rozdział trzeci ...........................................................................30 Rozdział czwarty .......................................................................42 Rozdział piąty............................................................................52 Rozdział szósty .........................................................................59 Rozdział siódmy........................................................................72 Rozdział ósmy...........................................................................87 Rozdział dziewiąty ..................................................................105 Rozdział dziesiaty....................................................................112 Rozdział jedenasty ..................................................................127 Rozdział dwunasty ..................................................................135 Rozdział trzynasty ...................................................................145 Rozdział czternasty .................................................................160 Rozdział piętnasty ...................................................................174 Rozdział szesnasty..................................................................187 Rozdział siedemnasty .............................................................192 Rozdział osiemnasty ...............................................................205 Rozdział dziewiętnasty ............................................................210 Rozdział dwudziesty ...............................................................225 Rozdział dwudziesty pierwszy ................................................240 Rozdział dwudziesty drugi.......................................................249 Rozdział dwudziesty trzeci ......................................................261 Rozdział dwudziesty czwarty ..................................................271 Rozdział dwudziesty piąty.......................................................285 Rozdział dwudziesty szósty ....................................................323

4 Rozdział dwudziesty siódmy...................................................329 Rozdział dwudziesty ósmy......................................................338 Rozdział dwudziesty dziewiąty................................................355 Rozdział trzydziesty.................................................................364 Epilog ......................................................................................373

5 Prolog Gdy tylko zdjęto kolczyki i buty, wiedział, że to burda. Burda, której częścią nie chciał zostać. Szczególnie, gdy próbował się wymknąć niespostrzeżenie. A dla kogoś takiego jak on, jedną z najtrudniejszych rzeczy było poruszać się niespostrzeżenie. A jednak nie mógł odejść, nie mógł odwrócić pleców. To było wesele jego przyjaciółki i nie pozwoli parze kotów go zrujnować, tylko dlatego, że nie mogły znieść swoich trunków czy też powściągnąć drapieżnego instynktu. Ale może, tylko może, jeśli rozwiąże to wystarczająco szybko, uda mu się wydostać i nie zostać złapanym. Kluczem było uniknięcie widowni. Brak widowni, brak świadków i można kontynuować wymykanie się. Jest. Cel. Lubił cele. I z tym celem solidnym w umyśle, Lachlan „Lock” MacRyrie przeszedł między drzewami otaczającymi nieruchomość, na której odbywało się wesele jego przyjaciółki na Long Island w Nowym Jorku. Nigdy wcześniej nie był na weselu odbywającym się na zamku, ale pasowało to do stylu panny młodej, która wyniosła dziwność na całkiem nowy poziom. Właściwie, to ona była tą, która kazała mu iść. Chwila. To nieprawda. Nie powiedziała mu żeby sobie poszedł. Powiedziała mu: „Rusz po to! Zanim ogary ciemności przyjdą po ciebie i zniszczą nasze plany uwolnienia naszych ludzi przed zniewoleniem. Idź, Lachlanie MacRyrie z Klanu MacRyrie. Idź! I nie oglądaj się, mój przyjacielu!”. To mogłoby się wydawać dziwne, tym, którzy jej nie znali, ale Lock wiedział, że to po prostu sposób Jessiki Ward na powiedzenie: „Czy możesz wyglądać bardziej nieszczęśliwie? Po prostu już idź!”. Nigdy nie był bardziej wdzięczny, chociaż to nie wina Jess, że miał niezbyt szczęśliwy czas. Lepiej sobie radził na przyjęciach pełnych-ludzi, bo ci najczęściej reagowali na niego z szokiem i podziwem. Ale wśród własnego rodzaju, reakcja była zdecydowanie mniej… zapraszająca. Chociaż nie było to całkiem zaskakujące, gdy drapieżniki wiedziały, czym był. Wiedziały, że mógł się zmienić w liczącego dziesięć stóp, ważącego tysiąc pięćset funtów, znaczonego srebrem niedźwiedzia grizzly, gdyby tylko

6 uderzył go odpowiedni nastrój. Skąd wiedziały? Bo od wczesnego dzieciństwa, zmiennokształtni rodzice uczyli swoje szczenięta i kocięta rozpoznawać parę rzeczy: chichot hieny, ryk lwa-samca, wycie wilków w pobliżu i zapach grizzly. Do pierwszych trzech na liście, wskazówki były proste: „Jeśli usłyszysz jedno z tych, a jesteśmy rozdzieleni, zawołaj za mną. Natychmiast”. Ale jeśli chodzi o grizzly, wskazówka była bardziej… specyficzna. „Gdy zwietrzysz ten zapach, rusz w przeciwnym kierunku. Jeśli się na któregoś natkniesz, nie budź go. Jeśli któregoś obudzisz, udawaj martwego albo wespnij się na drzewo. Wysoko. A jeśli dostaniesz się między matkę a jej młode… módl się.” Tragicznie, Lock nawet nie mógł się kłócić, że cokolwiek, co twierdziły inne rasy jest fałszywe, chociaż może miało odrobinę rozdmuchane proporcje. Chociaż na końcu żadne z tego nie miało znaczenia, bo nie lubił przyjęć, nienawidził wesel a bycie uwięzionym w garniturze było irytujące ponad normę. Normalnie żeby ratować swój zdrowy rozsądek, nawet by się na czymś takim nie pokazał, ale nie mógł opuścić wesela Jess Ward. Była najbardziej zadziwiającą kobietą, zmiennokształtną i przyjaciółką, jaką mężczyzna może tylko mieć nadzieję poznać i to, dlatego Lock weźmie na siebie bolesne zadanie wejścia między dwie warczące samice, zanim zaczną się rozdzierać. Niemal do nich dotarł, był tylko kilka stóp od wyjścia spomiędzy drzew między nie, zanim poleje się krew, jeśli będzie miał szczęście, bo nic nie przyciągało uwagi zmiennokształtnych tak jak zapach świeżej krwi… i, oczywiście, dwie walczące, pijane laski. Jednak zanim mógł zrobić te kilka kroków, była tam, odpychając od siebie dwie samice nim mogły wejść w kontakt. W wysuniętymi kłami, niskim i zabójczym warkotem na ustach, wyciągała ręce by nadal były rozdzielone. „Mieszaniec” parsknęła na nią wcześniejszym wieczorem jakaś lwica, gdy minęła ją ta kocica. Bardziej dyplomatycznym terminem było, oczywiście, hybryda. Śmiesznie boska hybryda, to też, którą Lock po raz pierwszy zauważył na ceremonii. W tamtej chwili poczuł, że ktoś na niego patrzy, ale to nie było niezwykłe. Ludzie patrzyli na niego cały czas. A jednak, gdy w końcu spojrzał przez ramię, ledwie z niedźwiedziej ciekawości, żeby zobaczyć, kto to… cóż, spojrzał prosto na nią. I przez resztę wieczora… przez synchroniczny

7 taniec dzikich psów, tańczące w linii wilki i nieustanne linie conga prowadzone przez jakiegoś irytującego lwa… Lock obserwował ją za każdym razem, gdy znalazła się w jego polu widzenia. Ciężko było na nią nie patrzeć, gdy nosiła tę pysznie cienką sukienkę bez rękawów, podtrzymywaną przez dwa cienkie sznureczki zawiązane na karku, eksponując ramiona olimpijskiej pływaczki, gdy rozcięcie sięgające uda odsłaniało nogi olimpijskiej gimnastyczki. A może fascynowała go jej uderzająca twarz z tymi jasnozłotymi oczyma w kształcie migdałów; mały nosek, który przywodził na myśl koci pyszczek; pełne wargi, które znosiły jego myśli na gorący, ociekający potem seks, albo może te ostre jak brzytwa kości policzkowe, które wskazywały, że nie jest niczym tylko kłopotem. Czy to naprawdę było zaskakujące, ze nie mógł oderwać spojrzenia… albo, że spędził większość wieczora myśląc o zapytaniu jej czy chce drinka? Taak, myślał o tym. Był niedźwiedziem, a niedźwiedzie były notorycznymi myślicielami. Studiowały, myślały, potem wykonywały ruch. Niestety nie znalazł szansy by wykonać ruch. Nie z jej ciągłym flirtowaniem przez całe przyjęcie. Chociaż nie żeby była socjalna. Nie była. Patrzył jak rozmawia z kilkom ludźmi, ale przez większość czasu wydawała się polować na coś lub kogoś, jej złote oczy ciągle uważne, ciągle szukające celu. Był zaskoczony, że Marines jej nie zrekrutowali. Wyciągnęli Locka prosto po college’u i umieścili go w Jednostce – zrzeszającej tylko zmiennokształtnych. Łatwo mógł ją sobie wyobrazić, jako członkinię jego zespołu. Ale znów, pewnie to niezbyt dobry pomysł. Nie zrobiłby wiele, gdyby cały dzień był zajęty patrzeniem na nią. - Skończcie z tym gównem w tej chwili – warknęła na obie samice. Jej głos był niski, odrobinę szorstki. Podobał mu się. - Odwal się – powiedziała jedna lwica. – Ta dziwka jest moja. - Dziwka? - Dość! – Hybryda odetchnęła, opuściła ręce do boków. – Dość. Cokolwiek powiedziała wam Roxy O’Neill, to stek bzdur. - Skąd wiesz? - Bo wiem. A gdybyś nie była po piątym martini a ty po siódmej mrożonej herbacie Long Island, też byście o tym wiedziały, głupie suki. - Uważaj jak do mnie mówisz.

8 - Robiłabym, gdybym sądziła, że macie odrobinę mózgu w tych waszych wielkich, lwich głowach – Ona naprawdę sądzi, że to pomaga? – Ale nie macie. Więc skończcie z tym gównem teraz albo… - Albo co? – zażądała jedna z lwic. – Co masz zamiar zrobić, ratunkowy kiciusiu? Pierwsza lwica się roześmiała i nagle dwoje wrogów skupiło się na wspólnym celu. Hybryda też to wiedziała. Mógł to powiedzieć po sposobie, w jaki jej ciało pozostało zrelaksowane, ale spojrzenie złotych oczu się wyostrzyło. To nie była jej pierwsza walka i nie będzie się czuła związana etykietą zmiennokształtnych, i nie będzie walczyć tylko kłami i pazurami. Założyłby się o grubą kasę, że jest uzbrojona. Nie z pistoletem – zbyt hałaśliwe – ale z czymś ostrym, co można użyć szybko i wyrzucić nim przybędą gliny. Dwie lwice stawały przeciw czemuś, czego nie mogły udźwignąć. Czegoś bardziej zabójczego niż kocica czy hybryda. Chciały stawać naprzeciw dziewczynie z Fila1. Albo, jak lubił je nazywać Lock, Pennsylwański Wrzód na Tyłku. Jako chłopak z Jersey, który spędził wiele letnich miesięcy nad Wybrzeżem Jersey z rodzicami, a potem wykidajło podczas wakacji, gdy był wystarczająco duży, żeby przejść, jako „legalny”, Lock miał do czynienia z wystarczająco wieloma odwiedzającymi dziewczynami z Fila, żeby mieć dość na całe życie. Nigdy nie znał nikogo… bez znaczenia na rasę… kto lubiłby się kłócić tak bardzo jak kobiety z Fila. Mogły… i robiły to… kłócić się nad wszystkim. I Boże pomóż, jeśli wyniesiesz to poza kłótnie, w coś bardziej fizycznego. Skąd wiedział, że ta właśnie hybryda jest dziewczyną z Fila? Bo miała to wyraźnie wygrawerowane na naszyjniku wiszącym na szyi. Wiedząc, że ma sekundy by to zakończyć zanim zostanie zmuszony zadzwonić po gliny albo pozbyć się ciał… a obu wolałby uniknąć, jeśli to możliwe… Lock obszedł trzy kobiety dopóki nie stanął na zawietrznej od nich. Powiała łagodna, letnia bryza i obie lwice uniosły głowy, węsząc, gdy ich ciała zesztywniały i zdawało się, że natychmiast wytrzeźwiały. Patrzył jak powoli się ku niemu obróciły, ich ciemnozłote oczy były rozszerzone, gdy patrzyły na 1 Filadelfia.

9 niego z niemym przerażeniem. Mógł w tej chwili zrobić wiele rzeczy, ale nie musiał. Miał hardkorowe blefowanie własnego gatunku. Zamiast tego wszystko, co zrobił to leciutko uniósł górną wargę i wydał najmiększy, najsłabszy pomruk. Niemal czkawka. Chociaż to też podziałało jak urok, dwa koty cofnęły się, wpadając na siebie, gdy pobiegły po mokrej trawie w stronę wesela. To zostawiło jego i hybrydę. Nie poruszyła się, gdy koty ją minęły, uciekając. Ale teraz, gdy zniknęły, obróciła się ku niemu. Jej jasnozłote spojrzenie przesunęło się od czubka jego głowy do stóp i z powrotem. Wiedział, że mogła uciec, że w każdej chwili mogła dziko ruszyć ku drzewom. Nie trudne skoro miała te nogi. Nie zrobiła żadnej z tych rzeczy. Zamiast tego powolny uśmiech rozciągnął te wargi i powiedziała: - Niedźwiedź z Jersey na ratunek – Lekko opuściła głowę i spojrzała na niego przez te smoliście czarne rzęsy. – Bo oboje wiemy, co bym zrobiła, gdyby ruszyły w moim kierunku, prawda, niedźwiedziu z Jersey? Uch… taa, taa. Pewnie. Mniejsza z tym. Niedźwiedź w nim nie mógł dbać o to wszystko mniej… wiedział tylko, że chce ślicznego koteczka. Chciał ją podnieść i zanieść do najbliższej rzeki, gdzie mógłby jej zaoferować świeżego łososia, plaster miodu z ciągle uczepionymi go desperacko pszczołami i niekończący się seks. Taa. Seks. Mnóstwo seksu. Grizzly-Lock był tak skupiony na stojącej przed nim kotce, wyglądającej seksowniej niż cokolwiek, co kiedykolwiek widział… albo nawet śnił… że nie był w pełni świadomy czegokolwiek innego. Przynajmniej nie dopóki ręka szorstko wylądowała na jego ramieniu i lew nie warknął za nim: - Co sobie wyobrażasz, do diabła, że robisz z moją siostrą? Zaskoczony, Lock zareagował w jedyny sposób, jaki znał niedźwiedź w nim. Z kompletną i całkowitą przemocą. Obracając się, Lock chwycił kota za kark, unosząc go. Oczy mężczyzny się rozszerzyły, dłonie zmieniły w pazury, ale Lock cisnął imbecyla o pięćdziesiąt stóp w otaczające ich drzewa zanim mógł zrobić cokolwiek.

10 Trzaskając szczęką, z gotującymi się w nim wściekłością i strachem, Lock zaczął iść za wielkowłosym skurwielem, żeby zneutralizować groźbę, aż nie będzie stanowić żadnej, ale kocica wskoczyła przed niego. - Nie, nie, nie, nie, nie, nie! Położyła dłonie na jego piersi i poczuł, że ten dotyk go przenika. Lock natychmiast się zatrzymał, jego kły i pazury się cofnęły. Nigdy nie spotkał nikogo, kto nie był rodziną czy bliskim przyjacielem, wystarczająco odważnego, by dotknął go w takiej chwili. Wystarczająco odważnego, żeby nie uciec, zostawiając przyjaciół, kochanków i krewnych by radzili sobie sami. A to zdumiało go tak, że znów zaczął myśleć racjonalnie. - Proszę, nie – błagała. – Obwinią mnie i O’Neillowie będą odpowiedzialni za kolejną weselną burdę. Lock obserwował ją uważnie, ledwie świadomy kolejnej lwicy – Właściwie ile Jess ich znała i zaprosiła na swoje cholerne wesele? – która wyszła z przyjęcia i zobaczyła jak lew poleciał. - Brendon! – usłyszał jak lwica sapnęła i pobiegła za kotem. – Och, mój Boże! Wszystko w porządku? – Jej głos był wysoki i brzmiał słabo ze strachu o lwa, sprawiając, że drapieżnik w Locku chciał podążyć i dokończyć robotę. Wykończyć oba koty i zanieść tą kotkę na świeży posiłek z łososia. Ale gdy podążył wzrokiem za dźwiękiem dochodzącym spomiędzy drzew, kotka mocniej nacisnęła na jego pierś, zwracając na siebie jego uwagę. - Tak jest – kontynuowała, jej świetna, ale szorstka powierzchowność Filadelfijki zniknęła w mieszance paniki i strachu. – Przez głupotę innych ludzi, zostaliśmy wygnani z trzech katolickich kościołów, dwóch protestanckich i jednego luterańskiego. I jest kilka holów recepcyjnych gdzie jesteśmy na listach tych, których się nie wpuszcza. Lock zamknął oczy, bardziej zły na siebie niż na kogokolwiek innego. - Zaskoczył mnie – Wzdrygnął się na warkot w swoim głosie, brzmiący bardzie jak wkurwionego grizzly niż racjonalnego człowieka. - Wszyscy wiedzą, żeby nie chwytać niedźwiedzia od tyłu. Nie, jeśli lubisz swoją twarz przyczepioną do głowy – Potarła dłońmi o jego pierś i Lock niemal zrobił zeza. Miała pomalowane paznokcie, chociaż nie absurdalnie długie, były dłuższe niż kiedykolwiek widział na drapieżnej kobiecie, z

11 każdym pomalowanym ciemną czerwienią i udekorowanym kwiatami i innymi deseniami w czerni. Takie ich ozdobienie musiało jej zająć godziny, a czucie ich przez ubranie doprowadzało go do szału. Powinien nienawidzić tych paznokci. Przeważenie uważał coś takiego za zaczepne i krzykliwe, ale jej to pasowało. A ponieważ jej to pasowało… naprawdę na niego działało. - To wszystko moja wina – ciągnęła, nieświadoma, jaki miała na niego wpływ. – To efekt domino, który tylko moja matka potrafi zapoczątkować, i przepraszam. Próbuję mieć na nią oko, ale mi zwiała – Matka? Co jej matka miała z tym wspólnego? Żadna z lwic, które zabierały się do walki nie wyglądała na to, żeby mieć dość lat by być jej matką. Przełykając, próbując utrzymać pod kontrolą pragnienie masakrowania, Lock wskazał ku drzewom. - To twój brat. - On? – Roześmiała się. – Nie. Po prostu chciałby nim być. Jest przyrodnim bratem mojego przyrodniego brata. A kobieta, która za nim pobiegła to jego bliźniaczka, której naprawdę nienawidzę, ale to inna historia. Co czyni ją przyrodnią siostrą mojego przyrodniego brata, ale żadne z nich nie jest ze mną spokrewnione – Lock był zajęty próbą przypasowania tego do pozoru drzewa genealogicznego w myślach, kiedy rzuciła: - Życie w Stadzie. Nie dla każdego. - Mam jedną parę rodziców i jedną siostrę – przyznał. – I nigdy nie byłem za to bardziej wdzięczny. - Przepraszam za to wszystko – Cofnęła ręce i niemal je złapał, żeby położyć je tam gdzie je trzymała. – Dlaczego nie pójdziesz zanim pojawi się tu ktoś, zastanawiając się, o co poszedł kolejny dramat? Zajmę się tym. Część niego wrzasnęła na niego by został, by spędził więcej czasu z tą kotką z Fila, ale jego bardziej racjonalna strona kazała mu się stamtąd wynosić, póki mógł. Bo naprawdę, co miałby zrobić z taką kobietą jak ona? Jak większość niedźwiedzi, lubił jak wszystko było spokojne i ciche, a coś mu mówiło, że nawet chwila z tą kobietą nigdy taka nie będzie. - Dzięki – powiedział, robiąc pierwszy krok z dala od niej. - Nie ma problemu.

12 Powiedział sobie, że nie widział żalu w jej oczach, gdy odwrócił się by odejść. Powiedział sobie, gdy czekał na swojego SUV-a przy portierni, że gorąca, ale najwyraźniej wysoko ustawiona kotka taka jak ona nigdy nie będzie zainteresowana zwykłym grizzly takim jak on. Powiedział sobie, wsiadając do SUV-a i odjeżdżając, że tolerowałaby jego kapryśną naturę tak długo jak długo dawałby jej rzeczy, kupował je albo płacił za nią długi. I zanim dojechał do Southern State Parkway na Long Island, niemal przekonał samego siebie, że to prawda.

13 Rozdział pierwszy Teraz to jest życie. Ciepłe śniadanie, które w końcu przestało się ruszać, cudowne pływanie w wielkim, pustym jeziorze a teraz szansa na relaks w wysokiej trawie pod letnim słońcem. Taa. Gwen O’Neill łatwo mogła do tego przywyknąć. Jak większość zmiennokształtnych z Filadelfii i Jersey, to nie był pierwszy raz Gwen w parku Macon River Falls, gdzie łosi było pełno, a teren był wolny od w pełni-ludzi, ale był to na pewno jej pierwszy raz w „bogatej części”. Część Macon River Falls, która byłą własnością najbogatszych Stad, Watah i Klanów w obszarze Tri-State2. Gdy ona i jej najlepsza przyjaciółka, Blayne, wjechały w roboczej ciężarówce Gwen dwa dni wcześniej, strażnicy przy bramie prowadzącej do prywatnych majątków nie chcieli ich wpuścić dopóki nie porozmawiali z Brendonem Shawem we własnej osobie, który za nie poświadczył. Potem straże zachowywały się jakby Gwen i Blayne były prostytutkami zatrudnionymi na weekend. Mniejsza z tym. Gwen nie pozwalała żeby bzdury obcych weszły jej w drogę. Rodzina, jakkolwiek, to inna historia. W niektóre dni była pewna, że jej rodzina upewniała się, żeby ich bzdury wchodziły jej w drogę. Tak bardzo w to wierzyła, że niemal odrzuciła ofertę Brendona. Był przyrodnim bratem jej przyrodniego brata, Mitcha, ale z Mitchem w Japonii do świąt, jej matką, ciotkami i kuzynkami w drogim spa na weekend Święta Pracy, Gwen wiedziała, że nie będzie nikogo, kto wchodziłby między nią i jej radzenie sobie z Brenem, i jego ciągłą potrzebą udowadniania, że wszyscy są „rodziną”. Potem jakoś w zeszłym tygodniu, to ją uderzyło – jeśli przyjedzie w ten weekend do Macon River, to będzie znaczyło: bez Mitcha, bez mamy, bez bliźniaczki Brendona, Marissy „wkurwiającej” Shaw. 2 Południowy Nowy Jork, północno-centralne New Jersey i południowo-zachodnie Connecticut

14 A to znaczyło, ze Gwen nareszcie nie będzie miała bzdur, z którymi musiałaby sobie radzić… przynajmniej raz. Gwen była zdolna jechać gdzieś i się odprężyć. Po prostu odprężyć. Wspomniała o tym Blayne i otrzymała totalny zachwyt: „Och, mój Boże! Absolutnie musimy! Polowanie na wolnym terenie! Jaj!” Oczywiście, Blayne miała tego typu odpowiedzi, gdy Gwen wspominała zatrzymanie się na śniadanie przed pracą. „Och, mój Boże! Absolutnie musimy! Naleśniki! Jaj!” Uśmiechając się szeroko, z długim, kocim językiem zwisającym z ust, Gwen przewróciła się na plecy i spojrzała w niebieskie niebo. Nie. To było życie „bez bzdur”, w porządku, i Brendon w końcu był tolerowalny. Oczywiście, był też cudownie zajęty. On nie zaprosił po prostu Gwen z „przyjaciółką”. Zaprosił Nowojorską Watahę wilków Smith, i Gromadę dzikich psów Kuznetsov. Normalnie tak ilość „psów” zmieniłaby Gwen w syczącego, parskającego domowego kota. Ale miała sekretną broń. Miała Blayne, a wszyscy kochali Blayne. Była radosna, słodka, zabawna i, co ważniejsze, była gotowa zmienić się w ludzką tarczę dla Gwen. Blokowała każdego, kogo Gwen nie chciała widzieć w pobliżu, jakoś wiedząc, kto to, choć ta nie powiedziała słowa. Blayne miała dar, a Gwen wykorzystywała jego pełną wartość. Uch… co to? Przewracając się na brzuch, Gwen słuchała uważnie, pewna, że coś słyszała. Jej uszy zadrżały i obróciły się, próbując zlokalizować źródło… i zrobiły to. To Blayne, która wybrała się własną ścieżką ponad dwie godziny temu. Gwen rozpoznała skowyt bólu przyjaciółki, dźwięk mieszający się z nieznajomymi psimi warkotami. Gwen pobiegła, używając zapachu Blayne jako przewodnika. Gdy zobaczyła puchate ogony nad wysoką trawą, obniżyła się i podczołgała bliżej. Otoczyli Blayne. Na pierwszy warkot myślała, ze to którzyś ze Smithów, którzy może zdecydowali, że jednak nie lubią kołującego sposobu bycia wilkopsa. Ale nie, to nie był nikt od Smithów. Ich zapach nie pasował, a ich futra były sporo rzadsze niż tych ze Smithów, i o cholerę bardziej poszarpane. Pamiętajcie, ludzie, odżywka… jest waszym przyjacielem.

15 Gwen trzasnęła zębami, gdy zobaczyła jak parskają na Blayne. Tragicznie, to nie był pierwszy raz, kiedy Gwen czy Blayne były narażone na ataki ze strony Watah, Stad i Klanów. Jako hybrydy, były często same, tworząc łatwe cele dla tych, którym nie podobała się idea mieszanych ras brudzących ich idealne pola genetyczne. Blayne zmierzała łeb w łeb z wilczycą, dużą, z dwunastoma innymi wilkami atakującymi ją od tyłu. Z tak wieloma nie miała szansy bronić się właściwie. Nawet gorzej, Blayne nie była ani Alfą ani Omegą. Była Blayne. I miała wysoką tolerancję bzdur do czasu… a wtedy słodka, śliczna Blayne zmieniała się w coś, co ją zabije, albo sprawi, ze reszta weekendu zleci Gwen na chowaniu części ciał. Na żadne nie była w nastroju. Stając na czterech łapach, pobiegła sprintem do przodu, przeszywając wysoką trawę i wpadając prosto w środek Watahy zanik któreś zrozumiało, że tam była. Chwyciła samicę, która walczyła z Blayne, we dwie przeturlały się w warczącej, parskającej masie futra i pazurów. Gdy Gwen zajmowała się samicą, Blayne mogła zająć się wilkami. Gwen odkopała od siebie wilczycę prosto na drzewo, chwilowo ją zdumiewając, co dało Gwen czas sprawdzić Blayne. Jak zawsze, dobrze się trzymała, nawet z jej mniejszym, wilczym ciałem i krótkimi, psimi łapami, ale Gwen mogła dojrzeć białka oczu przyjaciółki. Pewny znak, że mogła w każdej chwili trzasnąć. Gwen musiał rozbić koncentrację Blayne teraz, albo później posprzątać zniszczenia. Pobiegła ku niej i chwyciła wilkopsa za kark, pociągając ją za sobą. Blayne zaskowytała, bardziej z zaskoczenia niż bólu, ale to dało Gwen reakcję, jakiej potrzebowała, zmuszając Blayne do skupienia się, na czym innym. Puściła ją i dwie przyjaciółki pobiegły, z Watahą deptając im po piętach. Chociaż Gwen nie mogła biec długo. Była naturalną sprinterką, ale nie sprawdzała się w maratonach. Więc musiała pozbyć się wilków, bo to, że za nimi podążały znaczyło, ze nie było to już proste – choć bolesne – „drażnienie” mieszańca. Obracając głowę, szukając drogi ucieczki, Gwen pochwyciła zapach, który rozpoznawać była uczona zanim się jeszcze zmieniła. Była też uczona uciekać

16 od tego zapachu. Daleko, jak szybko mogła. Ale tak teraz nie będzie. Teraz użyje tego na swoją korzyść. Gwen obróciła się, kierując Blayne swoim ciałem, Wataha została tuż za nimi. Gdy zbliżyli się tam, gdzie chciała być, Gwen przyśpieszyła. Blayne również, by zostać przy jej boku, ale gdy były około pięć stóp od miejsca przeznaczenia, można powiedzieć, że Blayne uderzyła w hamulce. Jej za małe wilczopsie łapy wbijały się w miękki grunt, próbując ją zatrzymać i w rezultacie rzucając ją do przodu, Wataha przebiegła tuż nad nią. Doskonale. Tak jak chciała Gwen. Zbliżając się do celu, Gwen skoczyła, gdy wilcza łapa uderzyła w jej tylną łapę w tej samej chwili. Ból przeszył jej kończynę, ale zignorowała to, zamiast tego skupiając się na tym, gdzie lądowała. A to gdzie wylądowała to prosto na jego plecach, wgryzając się w bryłę mięśni między jego łopatkami, gdy jej ciało się po nim prześliznęło. Biorąc pod uwagę jego rozmiar, poruszał się szybciej niż cokolwiek, co kiedykolwiek widziała. W jednym płynnym ruchu silnych, wściekłych, zaskoczonych mięśni, niedźwiedź grizzly wstał, uwalniając pełną wściekłość na wszystkich, którzy byli w pobliżu niego. Co było prawdopodobnie siedmioma stopami, jako człowiek, teraz było dziesięcioma na tylnych łapach. Co było pewnie trzystoma pięćdziesięcioma funtami ludzkich mięśni, teraz było teraz było tysiącem pięćset mięśni grizzly. I co spało, zostało obudzone. I wkurwione. Wilki próbowały zatrzymać się na czas, ale nie mogły, i wbiegły prosto na ogromne pazury dziko tnące i rozrywające. Niedźwiedzi ryk poderwał spokojne ptaki, które skrzecząc uciekały z drzew, a Gwen wstała za niedźwiedziem, patrząc jak posyłał ważące ponad dwieście funtów wilki w drzewa, lub odrzucał je na dziesięć metrów bez wysiłku. Cieszyła się każdą sekundą tego, dopóki cholerna wilczyca nie ruszyła na jej bok, jej kły nie poszarpały już zranionej tylnej łapy. Gwen ryknęła i syknęła w tej samej chwili, znów ruszając na samicę. Chociaż zanim mogła do niej dotrzeć, zanim mogła ją rozedrzeć, nagle tuż przed nią pojawił się wielki tyłek niedźwiedzia.

17 Wataha trzynastu okazała się Watahą dwudziestu trzech. Wychodzili spomiędzy drzew, otaczając niedźwiedzia, znów go zaskakując i popychając do tyłu. I do tyłu się ruszył. Normalnie nie problem, dopóki Gwen nie zrozumiała, ze była na szczycie tego, co broszury nazywały „scenicznymi” klifami Macon River. Po drugiej stronie przepaści był jeden z wodospadów, poniżej rycząca rzeka. Gwen próbowała usunąć się z drogi niedźwiedzia, ale musiał ją poczuć i obrócił się, z już uniesiona łapą. Jednak kiedy ją zobaczył jego małe, brązowe oczy rozszerzyły się i chociaż zdołał nie użyć tych czterocalowych pazurów do rozerwania jej twarzy, jego przedramię i tak ją trafiło, posyłając do tyłu. Wylądowała płasko na brzuchu, jej tylne łapy machały za krawędzią klifu, podczas gdy przednimi schwyciła się brzegu półki. Ale ziemia była bardziej miękka w tym miejscu i jej trzystu funtowa waga to było po prostu za dużo. Ześliznęła się, jej pazury zostawiły bruzdy w ziemi, więc szybko zmieniła się w człowieka, mając nadzieję, że mniejsza waga jej pomoże. Zdołała chwycić ręką gałęź, ale ta niemal natychmiast zaczęła się łamać. - Cholera – wyrwało jej się. – Choleracholeracholeracholera! Wtedy największe ludzkie ramię, jakie kiedykolwiek widziała sięgnęło w dół, duże i długie palce chwyciły jej rękę. - Trzymaj się! Mam cię! – zawołał. Spojrzała w górę w tę twarz i natychmiast go rozpoznała. Niedźwiedź z wesela Smith-Ward, który rzucił Brendonem Shawem w drzewa jak pięciofuntowym workiem ziemniaków. Rozpoznała te ciemno brązowe oczy, przystojną, choć boleśnie słodką twarz i wspaniałe brązowe włosy o srebrnych końcówkach, na które patrzyła przez całą weselną ceremonię. I on też ją rozpoznał. Para złączyła spojrzenia w szokowanej chwili jasności. Czując siłę trzymającej ją tak ciasno ręki, z ulgą, że znała niedźwiedzia, Gwen zaczęła się uśmiechać… Dopóki pierwsza gruda ziemi nie uderzyła jej w twarz i po zatrzymującym serce momencie poczucia, że ziemia pod nim zaczyna się walić pod jego wagą, niedźwiedź natychmiast zaczął ją wciągać na górę. Ale niewystarczająco szybko. Ziemia poddała się pod nim, spadając na Gwen, zmuszając ją do

18 odwrócenia spojrzenia. Jednak ciągle zdołała zobaczyć to duże, ludzkie ciało przewracające się naprzód… prosto na nią. Krzyknęła, gdy zaczęli spadać. Instynktownie wróciła do kociej formy, wiedząc, że ta zniesie więcej szkód niż słabsza ludzka. Ale wciąż… przy tej wysokości, nie miała wiele nadziei. I wszystko, o czym mogła myśleć to: Nie mogę uwierzyć, że umrę w pieprzonym New Jersey! Ale zanim życie mogło jej przebiec przed oczyma czy zobaczyłaby białe tunele z martwymi krewnymi czekającymi na drugim końcu, Gwen poczuła długą, niewiarygodnie silną, pokrytą futrem łapę owijającą się wokół niej, przyciskającą ją blisko do twardych mięśni. Schowała głowę w pokrytym futrem ciele niedźwiedzia, wstrzymała oddech i razem wpadli w płynącą pod nimi rzekę.

19 Rozdział drugi Łososie były wszędzie, wyskakując z wody prosto w otwarte paszcze niedźwiedzi. Ale on rządził tym kawałkiem terytorium i te łososie były jego i tylko jego. Otworzył usta i wskoczył w nie jeden dziesięciofuntowy. Zamykając szczękę westchnął z rozkoszy. Pokryty miodem. Kochał pokryte miodem łososie! To był idealny świat. Zimna rzeka, szczęśliwe by umrzeć dla jego przetrwania łososie i miód. Mnóstwo miodu… Co mogło być lepsze? Co mogło to kiedykolwiek przebić? Nic. Absolutnie nic. Łosoś podpłynął do niego. Nie był zainteresowany, ciągle zajmował się tym pokrytym miodem. Jednak łosoś nalegał patrząc na niego uważnie… niemal się gapiąc. - Hej! – Zawołał. – Hej! Słyszysz mnie? Dlaczego ta ryba psuje jego posiłek? Powinien zabić ją i zachować na później. Albo rzucić którejś samicy z młodymi. Cokolwiek byle ten najwyraźniej filadelfijski łosoś zamknął się w cholerę! - Odpowiedz mi! – Rozkazał głośno łosoś. – Otwórz oczy i odpowiedz! Teraz! Jego oczy były otwarte, prawda? Najwidoczniej nie, bo ktoś rozsunął jego powieki i patrzył mu prosto w twarz. I wow, czy nie była boska? - Słyszysz mnie? – Nie odpowiedział , był zbyt zajęty patrzeniem na nią. Jaka ładna! - Daj spokój, Paddington. Odezwij się. Instynktownie warknął na przezwisko i uśmiechnęła się z ulgą. - O co chodzi? – Droczyła się. – Nie podoba ci się Paddington? Taki śliczny, przytulny i miły miś.

20 - Nie ma nic złego w ślicznych imionach zwierząt… panie Mittens. Wyprostowała się, z dłońmi na biodrach i tymi długimi, profesjonalnie wypielęgnowanymi paznokciami bębniącymi niespokojnie na tych wąskich biodrach. - Panie? – parsknęła. - Paddington? – zareplikował. Lekko prychnęła. - Okej. Sprawiedliwe. Ale nazywaj mnie Gwen. Nie miałam okazji powiedzieć ci jak mam na imię na weselu. Och! Teraz ją pamiętał. Kotka, na której temat śnił na jawie dwa miesiące, które minęły od ślubu Jess. I… wow. Była naga. Wyglądała naprawdę dobrze nago… Zamrugał, wiedząc, ze gapi się na to piękne, silne ciało. Skup się na czym innym! Czymkolwiek innym! Wystraszysz ją! - Masz tatuaże – wyrwało mu się. Bransoletki z tatuaży otaczały oba jej bicepsy. Kombinacja czarnych koniczyn i ciemnozielonych chińskich znaków, których znaczenia nie znał. A na prawym biodrze miała czarnego chińskiego smoka trzymającego w ustach celtycki krzyż. To była piękna robota. Zawiła. – Są nowe? - Nie. Po prostu zakryłam te na ramionach makijażem na ślub. Z moją matką i tak byłam wystarczająco zauważalna. Nie chciałam dodawać tego – Wskazała na niego rękę. – Teraz wiemy, że mam na imię Gwen i mam tatuaże… wiec jak masz na imię? - Tak, pewnie. Jestem… - Odwrócił spojrzenie, przeszukując pamięć. - Nie pamiętasz jak masz na imię? – zapytała z rozszerzonymi oczyma. - Wiem, że ma to coś wspólnego z ochroną – patrzył na nią w zamyśleniu, po czym pstryknął palcami. – Lock3!. - Lock? Masz na imię Lock? - Tak sądzę. Lock. Lock… Lachlan! MacRyrie! – Znów odwrócił spojrzenie. – Tak sądzę. - Chryste. 3 Ang. Zamek, zatrzask.

21 - Nie ma potrzeby być opryskliwą. To mojego imienia nie pamiętam – Skinął głową. – Jestem całkiem pewien że to Lock… coś tam. - MacRyrie. - Okej. Wydała lekki, sfrustrowany warkot i zasłoniła dłońmi oczy. Patrzył na jej pomalowane paznokcie. - Czy to kolory drużyny Philadelphia Flyers? - Nie zaczynaj – parsknęła. - Znów opryskliwa? Tylko pytam. Lock powoli się uniósł, zauważając po raz pierwszy, że znaleźli się w dużo płytszej części rzeki. Woda ledwie sięgała mu do pasa. Zaczęła coś mówić, ale potrząsnęła głową i odwróciła spojrzenie. Nie miał nic przeciwko. Nie potrzebował w tej chwili rozmowy, musiał domyślić się gdzie jest. Rzeka, tu był. Niestety nie jego wyśniona rzeka. Nie ta z pokrytymi miodem łososiami chętnie wskakującymi u do ust. Rozczarowujące zrozumienie… to zawsze wydawało się takie realne zanim się obudził… ale był naprawdę szczęśliwy, że przetrwał upadek. Lock użył ramiona, żeby się podnieść do pozycji siedzącej. - Ostrożnie – w końcu powiedziała. – Spadliśmy stamtąd. Spojrzał tam gdzie wskazywała, ignorując ile bólu wywołała prosta czynność i wzdrygnął się gdy zobaczył jak daleko w dole byli. - Chociaż byliśmy dalej w górę rzeki, tak sądzę. - Cholera – wymamrotał, pocierając kark. - Jak źle to wygląda? - Wszystko będzie ze mną w porządku – Zamykając oczy, Lock przechylił głowę na jeden bok, potem na drugi. Dźwięk chrupiących kości odbijał się echem, a kiedy otworzył oczy, zobaczył że jej śliczna twarz się skrzywiła. - Widzisz? – powiedział. – Już lepiej. - Jeśli tak mówisz. Zrobiła kilka niezgrabnych kroków w tył, żeby mogła usiąść na dużym głazie. - Jesteś ranna – poinformował ją.

22 - Taa, jestem – Wyciągnęła nogę, opierając ją na mniejszym głazie przed sobą i odetchnęła, zamykając oczy. – Wiem, że to się goi, ale, kurwa, boli. - Pozwól mi zobaczyć – Lock wstał, ignorując ból, który czuł w całym ciele. Zanim dotarł nad nią, mrugając otworzyła oczy i odchyliła się. - Hej, hej! Zabierz tę rzecz z mojej twarzy! Jego członek był dokładnie tam, nieprawdaż? Przyklęknął przed nią na jednym kolanie. - To najlepsze co mogę zrobić w tej chwili – powiedział. – Właściwie nie mam czasu, żeby pobiec i zabić zwierzę dla jego skóry. - Dobra – wymamrotała. – Po prostu uważaj gdzie huśtasz tą rzeczą. Jesteś zdolny złamać mi nos. Skupiając się na jej nodze, żeby powstrzymać się prze wyglądaniem na zbyt dumnego z jej oświadczenia, chwycił jej stopę i uniósł, starając się, żeby jego ruchy były powolne a palce delikatne. Nie pozwolił sobie się wzdrygnąć, gdy zobaczył uszkodzenia. Było źle i traciła krew. Prawdopodobniej więcej niż zdawała sobie sprawę. - Nie zrobiłem tego, prawda? - Nie. Dostałam to od tej wilczo-suki – Pochyliła się, próbując otrzymać lepszy widok. – Zostały mi jakieś mięśnie w łydce? Nie miał zamiaru na to odpowiedzieć. Przynajmniej nie szczerze. Zamiast tego przybrał swój najbardziej „zapewniający” wyraz twarzy i spokojnie powiedział: - Zaprowadźmy cię do szpitala. Jej ciało gwałtownie się wyprostowało, a śliczne oczy szybko zamrugały. - Nie. Nie takiej odpowiedzi oczekiwał. Może paniki. Albo: „Och, mój Boże. Jest tak źle?” Ale zamiast tego powiedziała „nie”. I to z jakąś poważną ostatecznością. Wyobrażał sobie, że w ten sam sposób odpowiedziałaby na sugestię, że trzeba jej uciąć nogę nożem do steków. - To nie jest groźne. Ale nie chcesz chyba infekcji? Zaniosę cię na nadbrzeże, znajdę nam jakieś ubrania… - Jeśli najpierw dziewczyna nie zemdleje z utraty krwi. - … A potem zaniosę cię do Centrum Zdrowia Macon River. Jest zaopatrzone dla nas.

23 - Nie. - Musiałem tam iść parę razy. Jest tam naprawdę czysto, personel jest świetny, a lekarze zawsze najlepsi. - Nie. Nie była trudna po prostu dla bycia trudną, prawda? Opierając łokieć na kolanie, Lock spojrzał na nią. - Nie żartujesz, prawda? - Nie. - Jest jakiś powód dla którego nie chcesz iść do szpitala? – I naprawdę miał nadzieję, że to nie jest coś śmiesznego, jak że umawiała się z jednym z lekarzy i nie chciała go zobaczyć, albo cos równie słabego. - Oczywiście że jest. Ludzie idą tam umierać. Och, rany. Śmieszne, ale nie słabe. - Albo… ludzie idą tam, żeby poczuć się lepiej. - Nie. - Posłuchaj, panie Mittens… - Nie nazywaj mnie tak. - …próbuję ci tu pomóc. Wiec możemy zrobić to prostą albo twardą drogą. Twój wybór. Wzruszyła ramionami i uniosła zdrową stopę dokładnie na jego krocze. ● ● ● Gwen zwiała, zmieniając się w środku skoku, co przyśpieszyło jej poranioną prędkość o kolejne dwadzieścia mil na godzinę albo coś koło tego. Widziała ścieżkę prowadzącą od koryta rzeki i planowała się tam dostać, a potem pomiędzy drzewa. Grizzly nie mogły wspinać się na drzewa, a Macon miało parę naprawdę wysokich. A jednak, nie zdawała sobie sprawy jak szybko może poruszać się grizzly dopóki wielki, zmieniony skurwiel nie złapał jej od tyłu. Owinął te futrzaste ramiona wokół jej pasa, te czterocalowe pazury były za blisko jej delikatnego podbrzusza, i uniósł ją. Z intencją, jak się zdawało, zaniesienia jej kociej dupy do strasznej piekielnej dziury, gdzie ludzie szli umierać, żeby ich organy mogły zostać zabrane. Cóż, Gwen O’Neill nie miała zamiaru tak skończyć.

24 Zaczęła się wyrywać i rzucań na niego z pazurami. Czuła, ze zrywa ciało pokryte futrem i chociaż jej nie oddał, również jej nie puścił, ani… dopóki nie wpadł na niego z pełną siłą sześćsetfuntowy lew. Gwen przewróciła się z nimi, ale niedźwiedź musiał przenieść uwagę na lwa próbującego go zabić i usunął łapy otaczające jej pas. Z ulgą, Gwen odczołgała się od dwóch walczących bestii. To było brutalne, krwawe i okropne… i cieszyła się każdą tego sekundą, dopóki nie podbiegł do niej wielokolorowy wilkopies o długim futrze, szczekając i szczekając, dopóki nie zmienił się w czarną kobietę, która miała tendencję do obwiniania Gwen za wszystko. Więc w pewien sposób ciągle szczekała, gdy powiedziała: - Co ty, do diabła, robisz? Powstrzymaj ich! - Nie powinnam interweniować – odparła Gwen słodko, gdy dwa wielkie drapieżniki walczyły za nią na śmierć i życie. - Gwen – parsknęła Blayne, jej troskliwa psia strona była na wierzchu. – Uratował ci życie. Widziałam to. Teraz ich powstrzymaj! Obie poznały się w czymś co Gwen ciągle nazywała więzieniem, a co inni nazywali szkołą katolicką. Dokładnie w dziewiątej klasie. Po chwiejnym poznaniu były najlepszymi i nierozdzielnymi przyjaciółkami, mając więcej wspólnego niż ktokolwiek zdawał sobie sprawę i więź silniejszą niż ktokolwiek ośmieliłby się wejść pomiędzy… jak dowiedziało się kilku mężczyzn przez lata. A jednak, żadne z tego nie powstrzymało Gwen przed torturowanie Blayne gdy nadarzyła się okazja… jak teraz. Bezradnie wzruszając ramionami, Gwen powiedziała: - To naprawdę nie moja sprawa. - Gwendolyn O’Neill! Zamrugała. - Mamo? To ty? Blayne pchnęła ją w ramię, wiec oddała. Przyjaciółce opadła szczęka. - Nie popychaj mnie! - Ty pchnęłaś pierwsza. Więc Blayne znów pchnęła, a ona znów oddała.

25 - Nie sprawdzaj mnie, Gwen – ostrzegła Blayne. Więc ta znów ją pchnęła, tym razem używając obu rąk i wkładając w to odrobinę więcej siły niż wcześniej. - Co zrobisz? Co? – Radośnie drażniła Gwen, ignorując brutalny ból w łydce i krew zbierającą się wokół jej stopy. – Co zrobisz? I jak te wszystkie lata temu gdy się spotkały, Blayne Thorpe chwyciła włosy Gwen i szarpnęła jakby wyrywała chwasty w ogródku. ● ● ● Lew zdołał przewrócić go na plecy, uniósł łapę nad jego głowę, gdy Lock był chwilę od zrzucenia go i sklepania, aż nie zostanie nic ponad złotą, futrzastą kulę mięsa. Niestety, obu rozproszyły krzyczące, nagie kobiety walczące, podczas gdy wilczyca milcząco patrzyła na nie z dystansu, drapiąc się za uchem tylną łapą. Normalnie Lock byłby tuż obok tej wilczycy, oglądając dwie walczące, naprawdę atrakcyjne, nagie kobiety, drapiąc części ciała, których nie mógł dosięgnąć jako człowiek, ale ciągle martwił się o łydkę pana Mittensa i tak, jeśli o niego chodzi, będzie ją nazywał „pan Mittens” do końca świata. Spychając lwa, Lock wstał i zmienił się. Podszedł gdy kotka uniosła ręce, uwalniając pazury a druga kobieta… sądząc po zapachu psowata… zakryła twarz, krzycząc: - Nie domowokotowanie, Gwen! Nie domowokotowanie! Nie chcąc nawet ryzykować zgadywania co, do diabła, miała na myśli psowata, chwycił obie kobiety wokół pasa i rozdzielił je. - Przestańcie! Obie! - Ona zaczęła… - Ty zaczęłaś… - Nie chcę tego słyszeć! – ryknął, uciszając obie natychmiast. – Znów walczysz? – Powiedział do Gwen. – Co, do diabła, sobie myślisz? Twoja noga jest zraniona, albo może dogodnie o tym zapomniałaś? - Jesteś ranna? – zażądała odpowiedzi druga, wyglądało na to, że naprawdę czuła się winna choć nie powinna. – Gwen, dlaczego mi nie powiedziałaś? - Nie jest tak źle.