IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony249 425
  • Obserwuję197
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań145 280

Star Trek - Rebelia - Dillard J.M

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Star Trek - Rebelia - Dillard J.M.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Cykl Star Trek
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 67 osób, 44 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 222 stron)

J.M.Dillard Z angielskiego przeło yła Paulina Braiter r\ ŚWIAT KSIĄ KI

1 Poranek dnia, nazwanego później Dniem Pioruna, przy- pominał wszystkie inne wiosenne ranki: rześki chłód, stop- niowo ustępujący miejsca przyjemnemu ciepłu. Anij przy- stanęła i uniosła wzrok ku górom, surowym i pięknym, na tle bezchmurnego nieba. Ponadczasowe szczyty, niezmienne jak promienie słońca padające na jej okryte samodziałem ramiona, odwieczne niczym poranek, prastare jak chłodne powietrze krą ące w jej płucach, stałe niczym umysł Ba'ku. Co dzień wędrowała do miasta tą szczególną ście ką; co dzień - od ilu to ranków? Od zawsze, odpowiedziała w duchu; przez całe ycie, nie chciała bowiem wspominać Czasu przed tym czasem. Ba'ku mieszkali tu zawsze lub przynajmniej tak się zdawało; zawsze pławili się w bogactwach yznej doliny. I co dzień, bez względu na porę roku, wszystko wyglądało tak samo: wyruszała w drogę i oglądała te same widoki - soczystą zieloną dolinę, pachnącą ziołami i polnymi kwiatami, czarne, zaorane, wiecznie yzne pola, pokryte zdrową, bujną roślinnością, imponujące zbocza, gór, czasem brązowozielone, czasem ró owe, czasami błękitne bądź fioletowe, w nieustannie zmieniającym się dziennym blasku. Nawet opady

w porze deszczów były łagodne i doskonałe, po prostu doskonałe; nigdy dość obfite, by zatrzymać ją w domu. I ka dego ranka przejmujące piękno świata na nowo ją zdumiewało i wypełniało radością. Nagle rozległo się beczenie. Anij uniosła wzrok. Na niskich zielonych wzgórzach pasły się włochate zwierzęta juczne. Kilka z nich poruszyło się, słysząc krzyki bawiących się na pobliskiej farmie dzieci. Podą yła za wzrokiem ciekawskich zwierząt ku grupce wyraźnie czegoś szukającej dzieciarni. Dwóch chłopców uwa nie badało wyło one słomą zagłębienia pomiędzy wzgórkami delikatnych młodych roślin - oczywiście uwa ając, by nie zdeptać jak e cennych plonów. Kolejna trójka uganiała się ze śmiechem po pobliskim sadzie. Anij uśmiechnęła się do nich z roztargnieniem - oczywiście znała je wszystkie, jak równie ich rodziców - i nadal obserwując dzieci, podjęła swój codzienny spacer. Nagle ze stogu siana wynurzyła się złocista głowa i rozejrzała się wokół w poszukiwaniu pościgu. - Tam jest! - wrzasnęła jedna z dziewczynek i Anij uśmiech- nęła się szerzej, widząc, jak ze stogu wyłaniają się kolejno drobne ramiona, łokcie, kolana i wreszcie całe ciało, oto- czone chmurą fruwającej słomy. To był jej najmłodszy przyjaciel, dwunastoletni Artim, syn nie yjącej ju najdro - szej Barel. Po tragicznej przedwczesnej śmierci przyjaciółki, tu po narodzinach chłopca, Anij stała się jego przybraną ciotką. Artim okazał się wspaniałym kompanem, mądrym ponad wiek, pogodnym i uroczym jak jego matka; Anij ju dawno doszła do wniosku, e z nich dwojga to ona więcej zyskała na tej znajomości. Zanosząc się śmiechem, chłopak popędził naprzód szla- kiem prowadzącym na skaliste wzgórza, wyprzedzając ści- gających go kolegów. Spod jego stóp sypał się deszcz ka- myków. Anij obserwowała roześmiane dzieci, które puściły się w pogoń, wykrzykując artobliwe słowa oburzenia z po- wodu jego ucieczki. Ani na moment nie przerwała wędrówki krętą dró ką wiodącą do wioski. Tam ponownie spotka dzieciarnię zdą ającą bardziej stromą, trudniejszą ście ką. Tam te będzie czekał Sojef, ojciec Artima. Sojef, wysoki i powa ny, w którego oczach stale kryło się pytanie.

I Anij, odpowiadająca mu bez słów: Jeszcze nie teraz, jeszcze nie... Zawsze sądziła, e jej odpowiedź opiera się na czysto logicznych podstawach: wcią jeszcze jest młoda, podobnie jak Sojef; nadal ma czas na zawarcie związku, na dzieci. To prawda, dobry był z niego człowiek - przywódca całej spo- łeczności Ba'ku, liczącej sześćset osób i znów powoli ros- nącej, mimo utraty taić wielu podczas Czasu Smutków. Wiedziała te od nieboszczki Barel, e Sojef był dla niej wspaniałym mę em, najczulszym kochankiem. Rok po śmierci Barel, w pierwsze urodziny syna, Sojef wyznał Anij swą miłość i poprosił, by zawarła z nim trwały związek. Na zawsze, rzekł. Anij wiedziała, e zawsze to bardzo, bardzo długo. Nie odmówiła jednak ani się nie zgodziła. Nie wiem. Daj mi czas, Sojef. Daj mi czas... Czas, by pogodzić się z myślą, e nie wyjdzie za mą z miłości, lecz z przyjaźni. Rzecz jasna, Sojef się zgodził; był przecie Ba'ku, zbyt dojrzałym i inteligentnym, by pozwolić dać się ponieść czemuś tak niemądremu jak uczucia. I tak, wraz z Artimem pozostali jej przyjaciółmi i odwiedzali ją co dzień. W wiosce powszechnie sądzono, e któregoś dnia ogłoszą formalne zaręczyny. Anij odetchnęła głęboko chłodnym porannym powiet- rzem, pokonując ostry zakręt; przesłaniająca dotychczas widok góra pozostała z boku i ukazała się wioska otoczona wiosennymi kwiatami, setkami plam ółci, purpury, błękitu i fioletu. Niewa ne, ile razy oglądała ten widok, zawsze cieszył jej oczy. Ile wiosen ju prze yła? Wiele, tak wiele. Choć zawsze bujna uroda tej pory roku poruszała jej zmysł estetyczny, Anij nieodmiennie reagowała z rozsądkiem i opanowaniem. Tylko najmłodsze, najbardziej rozpieszczone dzieci swobodnie okazywały emocje. Ta wiosna jednak była inna; a mo e to ona, Anij, zmieniła się, zmęczyła odrzucaniem uczuć w imię odpowiedzialności. Zeszłej nocy przyśnił jej się niemądry sen: była wolna od wszelkich zobowiązań, umknęła z wioski niczym ptak

i znalazła wymarzoną przystań u boku pozaświatowca, nieznajomego, którego twarzy nie dostrzegała, lecz czuła tulące ją mocno silne ramiona. Jego szept pobudzał w niej przemo ne pragnienia i emocje, których nigdy dotąd nie doświadczyła. Ocknęła się z okrzykiem zawodu, odkrywając, e le y samotnie w łó ku; nawet teraz, patrząc na wioskę przycup- niętą pomiędzy górami, niebem a srebrzystą rzeką, poczuła ukłucie tęsknoty. Tęsknota towarzyszyła jej w wędrówce przez pełną kwia- tów łąkę obok stawu, na centralny plac wioski, a Anij spierała się z nią w duchu: To niemądre myśleć o takich rzeczach. Wiesz, jacy nikczemni i niemoralni są pozaświa-towcy; jak mogłaś śnić o tym, e kochasz jednego z nich? Miałabyś zrezygnować z tego wszystkiego? Uroda i spokój doliny ukoiły ją, jak zawsze. Kiedy po chwili powitała pierwszego przyjaciela z wioski, znów uśmie- chała się szczerze. To było jej miejsce - od zawsze - a radość z pobytu tutaj znacznie przerastała dziecinne pragnienie prze ycia prawdziwej namiętności. Ludzie zaczęli wypełniać rynek. Pierwsi kupcy rozstawiali ju swoje kramy w cieniu skalnej ściany, w miejscu, gdzie góra stykała się z wioską. Układali na nich towary: samo- działowe ubrania, miód, zioła lecznicze. - Dzień dobry, Gen'a! - zawołała Anij do kobiety dźwi- gającej przeznaczone na sprzeda skopki świe ego mleka. Zwracając się do jej ciemnowłosego mę a, najstarszego z Pierwszej Grupy, dodała: - Jafko, jak się miewasz? I nagle ujrzała Sojefa. Stał obok kramu, ubrany w prosty samodział. Anij przyglądała mu się z podziwem, odegnaw-szy chwilowo wszelkie myśli o gorącokrwistym pozaświa-towcu; choć strojem nie wyró niał się spośród innych, obcy przybysz z łatwością rozpoznałby w nim przywódcę. Nie ze względu na afektowaną mowę czy wyniosłe maniery - Sojef był zawsze spokojny i łagodny, lecz za jego spokojem kryła się siła, którą Anij oglądała w działaniu wielokrotnie, zwłaszcza podczas Czasu Smutków, gdy wziął na swoje barki odpowiedzialność za podjęcie najtrudniejszej decyzji.

Powitała go jak co dzień przez ostatnich jedenaście lat od chwili oświadczyn: lekkim porozumiewawczym uśmieszkiem, jakby ich umowa, e kiedyś się zaręczą, wcią pozostawała sekretem. On zaś odpowiedział jak zwykle tym samym znaczącym uśmiechem i niepewnym pytaniem w oczach: Czy kochasz mnie tak, jak ja ciebie? Odpowiedziała bez słów: Daj mi czas... Skinął głową, kończąc rytuał, i skupił uwagę na kolejnych wędrowcach zmierzających na targ; uwa ał za swój obo- wiązek znać kłopoty, nadzieje, potrzeby... oraz sny ka dego mieszkańca wioski. Zwłaszcza sny. Anij odwróciła się na pięcie i ruszyła ku kramowi z wa- rzywami. Kupiec układał właśnie na honorowym miejscu pierwsze tej wiosny owoce maj'ra. Gdy się zbli yła, przerwał pracę, wyjął nó i zaczął odkrawać kawałek grubej białej skóry podłu nego owocu, ukazując ukryty wewnątrz soczysty, fiołkowy mią sz. Odkroił ociekający sokiem kawałek i podał go Anij, która z wdzięcznością ugryzła kęs. Czując cierpki smak, skrzywiła się z rozkoszą. Przeszedł ją nagły dreszcz, a wraz z nim powróciło nieproszone, niepokojące wspomnienie Czasu Smutków, chwili, gdy wieczność niemal się skończyła. Siedzący w głębi skały, skryty za osłonami zapewniają- cymi mu niewidzialność, Gallatin patrzył, jak kobieta Ba'ku wzdryga się, po czym unosi głowę i patrzy wprost na niego. Jego serce odruchowo zabiło szybciej. Niemo liwe! Czy by go wyczuła, mo e rozpoznała... Nie, uspokajał się w duchu, jest po prostu rozkojarzona i patrzy gdzieś w przestrzeń... To twoje własne niemądre poczucie winy odnalazło cię, GaFna, nie ta kobieta. Mimo wszystko jednak zerknął na monitor, by upewnić się, e osłony wcią działają. I oczywiście działały; nie mogła widzieć ani jego, ani kobiety w mundurze Gwiezdnej Floty siedzącej obok niego przy konsoli, pozostałych ba- daczy dzielących z nim kryjówkę czy te zamaskowanych zwiadowców krą ących po rynku. Otaczające ich pole si- łowe, które Gallatin postrzegał jako jaskrawoczerwoną

aurę, sprawiało, e byli niewidzialni. Jeden stał tu obok niej - tak blisko, e gdyby nagle zaczęła wymachiwać rękami, dotknęłaby go. Ona jednak, rzec jasna, nie zrobi tego; to dobrze wy- chowana Ba'ku i, podobnie jak wszyscy jej pobratymcy, piękna. Wyjątkowo piękna. Ze swymi pojaśniałymi od słońca krótko przystrzy onymi lokami okalającymi twarz o de- likatnych rysach... ...i tych przeklętych, pozbawionych wieku oczach. Wszyscy Ba'ku je mieli, nawet dzieci, i Gallatin kolejny raz z trudem opanował atak zazdrości i nienawiści. Spójrzcie tylko na nią, niedbałym gestem ścierającą z pod- bródka sok owocu mąfra, plamiący miękką, gładką skórę... Gallatin wstrzymał oddech na widok podobnej doskonałości. Jak e była przejrzysta, gładka i jędrna, podczas gdy on i jego bracia, Son'a, zwiędli i zestarzeli się, zbli ając ku śmierci. Ich geny zostały uszkodzone do tego stopnia, i nie mogli liczyć na spłodzenie potomstwa - synów i córek -które przypominałoby rodzicom o pięknie młodości. Wielu Son'a ju umarło. Pozbawieni następców byli tylko starą umierającą rasą, w ciągu najbli szych dziesięciu, mo e dwu- dziestu lat skazaną na zagładę. Sam widok Ba'ku dra nił go, a jednocześnie budził w nim tęsknotę. Siedząca obok przy konsoli porucznik Gwiezdnej Floty przemówiła do komunikatora: - Baza do porucznika McCauleya. Proszę zameldować się w obszarze siódmym i pomóc zespołowi edafologicz-nemu. - Przyjąłem. - Stojący za osłoną obok kobiety Ba'ku lśniącoczerwony obserwator odwrócił się i odszedł. Gallatin zerknął na siedzącą obok kobietę, Terrankę w średnim wieku, na której czole i w kącikach oczu za- czynały pojawiać się ju pierwsze drobne zmarszczki. Ka dy szanujący się Son'a natychmiast by je usunął, jednak e ludzie, i większość innych ras zrzeszonych w Federacji, godnie nosili swe zmarszczki, jakby stanowiły one coś na- turalnego, nie obrzydliwy efekt uboczny śmiertelności. I o dziwo, u nich wyglądały mniej paskudnie - lecz na obliczu Son'a nawet najl ejsze obrzmienie, nawet najmniej-

sza bruzda stanowiły śmiertelny afront. Skóra na twarzy Gallatina była mocno naciągnięta -jak na zgniłym melonie, który rozpęknie się lada moment, pomyślał z obrzydzeniem. Połączenie codziennych operacji plastycznych i genetycz- nych skaz sprawiło, e wystąpiły ju u niego objawy chro- nicznego rozrostu glonów, postrachu wszystkich Son'a, powodującego wystąpienie brzydkich ciemnozielonych plam pod skórą. Z czasem glony niszczyły od wewnątrz warstwy delikatnych tkanek. Obecność jeszcze jednego ciepłego ciała stojącego tu obok przywołała go do rzeczywistości. Obrócił się i ujrzał kolejnego oficera Gwiezdnej Floty, tym razem podporucz- nika, podającego mu padd, mały przenośny komputer. Gal-latin wziął go i pobie nie sprawdził odczyty, następnie przeniósł wzrok na podporucznika, młodego człowieka rasy białej o zdumiewająco świe ej, ró owej skórze. Jak w jego oczach wyglądali Son'a? Zapewne uwa ał ich za grotes- kowych i dekadenckich, połączenie napiętej bezkrwistej skóry i pysznych ozdobnych szat, przystrojonych dodat- kowo klejnotami. Nie eby Gallatin uwa ał swój własny strój za zbyt krzykliwy - to nie wina Son'a, e całej reszcie galaktyki brakowało wyczucia stylu, a projektanci Gwiezdnej Floty uwielbiali nudę i przeciętność. Odrobina latinum, złota i onyksu na ramionach, mo e du y rubin na pasie, kilka drobnych zmian tu i ówdzie... Dekadenccy, uznał Gallatin. Za takich właśnie nas uwa- ają, dekadenckich, zgrzybiałych i umierających. I, patrząc na podporucznika, na piękną, ywą, pozbawioną ozdób kobietę Ba'ku, wiedział, e mają rację. Oddał padd młodzieńcowi i warknął: - Admirał Dougherty czeka na te dane. Proszę je przesłać na statek. Zanim jeszcze wypowiedział ostatnie słowo, komunikator ustawiony na przekaz dźwiękowy zatrzeszczał głośno i pod- niecony głos Son'a wykrzyknął: - Alarm, obszar dwunasty! Odgłos strzałów. Gallatin patrzył, jak Bak'u i ich niewi- dzialni obserwatorzy ze zdumieniem obracają się ku wzgó- rzom. Słyszał odgłosy bójki, plaśnięcia ciała uderzającego

o ciało. Jęk. Głos znów się odezwał, lecz sygnał zaczął słabnąć. Gallatin dosłyszał tylko kilka zniekształconych słów: - ...android... on... Głośny szum. Świadomość tego, co mogło się stać, spra- wiła, e Gallatin rzucił się gwałtownie do najbli szego ko- munikatora. Pięścią uderzył w przełącznik. - Meldować! Znów szumy, głośny oddech i wreszcie słowa: - ...nie mogę go uspokoić... Stojący obok Gallatina ró owoskóry podporucznik, po- dą ając za wzrokiem zdumionych Ba'ku, wskazał pobliskie wzgórza. - Tam! Niewidzialna dla mieszkańców wioski postać w błysz- czącym kombinezonie izolacyjnym biegła z niewiarygodną szybkością i zręcznością po zasypanym kamieniami zboczu. Gallatin podszedł do głównego ekranu. - Powiększyć! Obraz przybli ył się gwałtownie, ukazując wzgórza tak dokładnie, e Gallatin równie dobrze mógłby biec u boku umykającej postaci, która pędziła po stromym zboczu w stronę wioski, poprzedzana i ścigana przez niewielką lawinę kamyków, pyłu i piasku. Dwie inne świecące postaci - sądząc z ich postury i ruchów, Son'a - uzbrojone w broń plazmową, rzuciły się w pościg. Obok nich biegła grupa dzieci Ba'ku, przera onych strzałami i całkowicie nieświadomych faktu, i między nimi do wioski pędzą nie- widoczni przybysze. Gallatin pojął, e zdarzyło się coś strasznego i świado- mość ta zacią yła mu na sercu. Cała misja została zagro- ona. Co gorsza, mogło te dojść do ujawnienia wspólnikom z Gwiezdnej Floty ich prawdziwych motywów. W przeci- wieństwie do otaczających go federacyjnych naukowców Gallatin wiedział, e pierwszy biegacz to członek Gwiezdnej Floty, a ścigającymi są Son'a. Wcią jednak mieli trochę czasu; Ba'ku usłyszeli strzał, ale prawdopodobnie tylko dzieci widziały, co się stało. Jeśli nic nie podsyci ich cieka- wości...

Za późno. Jeden ze stra ników Son'a ujął broń plazmową i wycelował w uciekającą postać. Smuga oślepiającej jasności o włos minęła cel. Dzieci wrzasnęły, słysząc towarzyszący wszystkiemu grzmot. Na jednym z komunikatorów, wcią ukazujących rynek w wiosce, kobieta Ba'ku o kręconych włosach pytała ostro: - O co chodzi? Co się dzieje? W jej oczach i głosie pobrzmiewało oburzenie, nie strach. Anij, przypomniał sobie nagle Gallatin. Nazywasz się Anij i z nich wszystkich ty jesteś najodwa niejsza. Przez moment poczuł przemo ny wstyd i obrzydzenie do samego siebie. Wokół niego naukowcy z Federacji zerwali się z miejsc, patrząc z rozpaczą na pościg zbli ający się ku wiosce. Kolejny oślepiający strzał sprawił, e miejscowi się rozbiegli. Spełniły się najgorsze sny Gallatina. Intruz z Gwiezdnej Floty dokonał niepo ądanego odkrycia. Logicznie rzec bio- rąc, Son'a powinni go zlikwidować, jeśli jednak pozwoli swoim zabić tu oficera Gwiezdnej Floty, na oczach wszyst- kich tych naukowców... - Wstrzymać ogień! - huknął do komunikatora, zwracając się do stra ników Son'a. Potem posłał długie znaczące spojrzenie siedzącej obok porucznik Gwiezdnej Floty. Natychmiast pojęła, o co chodzi; była bystra i inteligentna, podobnie jak cały personel Gwiezdnej Floty, z którym zdarzyło mu się pracować. I to właśnie, pomyślał ponuro, stanowi źródło naszych problemów. Dotknęła przełącznika. - Baza do komandora Daty. Głos, który im odpowiedział, załamywał się i jąkał - lecz nie znać w nim było nawet cienia zmęczenia po szaleńczym biegu. - Reguluję... mikrohydrauliczne... przekaźniki mocy... przecią enie... cieplne...- Na ekranie android, potykając się, biegł w stronę rynku. Zdezorientowany i uszkodzony, zrozumiał nagle Gallatin. Mo e jednak pozostało im jakieś wyjście. Trzeba go szybko zniszczyć, nie ura ając przy tym Gwiezdnej Floty. - Data, natychmiast zamelduj się w bazie - rozkazała porucznik.

Jeśli nawet android zrozumiał, nie dał tego po sobie znać; jego mamrotanie zdawało się przeznaczone wyłącznie dla uszu Daty. - Przekazuje... funkcje... matrycy... pozy tronowej... uru- chamiam... protokoły wtórne.... - Nie ustając w biegu, uniósł obie okryte rękawicami ręce ku szyi kombinezonu. - On próbuje zdjąć hełm! - krzyknął ze zgrozą podpo- rucznik Gwiezdnej Floty, który podał Gallatinowi padd. Gallatin uruchomił własny komunikator. - Wszystkie jednostki polowe. Przechwycić robota. Artim biegł zdyszany przez wioskę, poszukując ojca i wyjaśnień. Ojciec wszystko mu wytłumaczy, ukoi jego dziecinne lęki. Sojef był stary, mądry i znał się na wszystkim. Musiało istnieć proste wytłumaczenie; ono zawsze istnieje. Lecz Artim w tej chwili w aden sposób nie umiał wyjaśnić dziwnego grzmotu, który wraz z przyj aciółmi - Jusą, Nalem i dziewczętami - usłyszeli nad jeziorem. To pioruny, uznali, lecz na niebie nie dostrzegli ani jednej chmurki. - Czarodziejski piorun - podsunął Nal. Reszta roześmiała się, słysząc tę naiwną teorię. Ostatecznie, byli ju niemal dorośli, wkrótce wkroczą w czas przemian, gdy dziewczęta, miast dra nić, zaczną ich niezwykle interesować. (Tak przy- najmniej twierdził ojciec, ale Artim na samą myśl o tym czuł obrzydzenie). Śmieli się zatem, lecz po chwili jedna z dziewcząt, Je'na, ujrzała kolejne nieprawdopodobne zjawisko: kamyki i kępy trawy, zgniatane, jakby biegł ku nim ktoś niewidzialny. - Patrzcie! - krzyknęła. - Patrzcie! Drobne włoski na karku i rękach Artima się zje yły. Zjawisko ustało, po chwili jednak znów trawa się gniotła, a pył poruszał, tyle e w dwóch miejscach. Artim zareagował jak wystraszone dziecko. Wraz z kolegami rzucił się biegiem, byle dalej od hałasu. Duchy, myślał w panice, tylko duchy mogły być niewidzialne; ale przecie duchy nie są rzeczywiste, to postacie z bajek dla dzieci. I wówczas dziwna błyskawica rozszczepiła powietrze obok niego, oślepiając go tak, e zamknął oczy i ujrzał pod

powiekami błękitne zygzaki. Dziwna to była błyskawica; nie czuł elektryczności ani zapachu ozonu, a światłu towa- rzyszył grom tak głośny, i Artim zaszczekał zębami i wrzasnął jak przera ony dzieciak. W jego głowie kołatała się tylko jedna myśl. Znaleźć ojca... Kolejny błysk, kolejny ryk gromu. Zlany potem i zdyszany Artim minął staw i wpadł do wioski. Mijając dorosłych, zerkał przelotnie na ich twarze w nadziei, e odnajdzie w nich pociechę - lecz dostrzegał wyłącznie oszołomienie. Kiedy wreszcie znalazł Sojefa, nakazującego ludziom zejść z drogi nadciągającemu zjawisku, krzyknął: - Ojcze...? Było to pytanie, ądanie odpowiedzi, lecz w twarzy Sojefa nie znalazł nic, co by go uspokoiło. Przybrała ona ten sam dziwny wyraz jak wtedy, gdy kilka razy wspominał o daw- nych złych czasach, kiedy jego pobratymcy zabijali się, u ywając do tego broni. Jak to nazywał? Wojną. Wówczas twarz Sojefa wyra ała strach. Tylko Artim dostrzegł go na niej teraz, tylko on znał dostatecznie dobrze swego ojca. W oczach mieszkańców wioski Sojef pozostał bez wątpienia spokojnym przywódcą społeczności. Lecz kiedy chwycił mocno chłopca i przytulił do siebie, w jego gestach kryła się panika. Wolną ręką poganiał ludzi, wskazując salę spotkań. - Do środka! Schowajcie się! Za ich plecami rozległ się donośny plusk, jakby ktoś wskoczył właśnie do stawu. Artim szarpnął się i uwolnił z objęć ojca. Odwróciwszy się, spojrzał za siebie akurat w chwili, by zobaczyć najbar- dziej nieprawdopodobny widok. Pływająca głowa i szyja mę czyzny były odległe zaledwie o długość ramienia. Nie nale ały jednak do człowieka, a przynamniej nie do Ba'ku. Nieznajomy miał bladą, Iśniąco-złotą skórę, poza miejscem na szyi, gdzie widniała głęboka, paskudna rana - jakby ktoś napiętnował go tam rozgrzanym do białości pogrzebaczem.

Jego jasne, nienaturalnie złociste oczy patrzyły spokojnie - wprost na Artima. Chłopiec wrzasnął i cofnął się gwałtownie, po czym runął na ziemię, próbując odwrócić się i uciec. Ojciec kłamał, kłamał, by oszczędzić mu przera ającej prawdy: duchy ist- nieją, a ten najwyraźniej go ścigał... Mściwy duch łaknął zemsty; mo e zamordowano go, obcięto mu głowę roz a- rzonym pogrzebaczem? Albo, co gorsza, był to pozaświatowiec. Reszta Ba'ku natychmiast się rozbiegła; ojciec pozostał na miejscu tylko po to, by złapać Artima za rękę, boleśnie zacisnąć uchwyt i odciągnąć go. Dokładnie w tym momencie głowa ducha przemówiła. - Protokoły wtórne... włączone. Artim z pewnością nie to spodziewał się usłyszeć. Pozwolił ojcu odciągnąć się na bok, niepohamowana ciekawość skłoniła go jednak do ciągłego spoglądania przez ramię. Głowa skrzywiła się i mrugnęła, jakby walczyła z niewi- dzialnym wrogiem. Po odgłosie, którego Artim nigdy dotąd nie słyszał, chrzęście rozrywanego materiału, czegoś pomiędzy płótnem a metalem, nastąpił czerwony błysk i nagle pojawił się kolejny człowiek, a przynajmniej jego fragment: głowa i tułów w dziwacznym podartym ubraniu, zawieszone w powietrzu obok złotej głowy. Nieznajomy przypominał nieco Ba'ku, lecz niewątpliwie tak e był pozaświatowcem. Zdradzała to jego napięta, podobna do maski twarz, pokryta paskudnymi zielonymi naroślami. Stojąc pośrodku rynku, dwa upiory walczyły ze sobą -zielono nakrapiany człowiek miotał się, obejmując czę- ściowo widocznymi rękami niewidzialne ramiona pod złotą głową ducha. Wewnątrz osłony porucznik Gwiezdnej Floty uniosła się z fotela. - Oni go widzą! - Zatrzymaj go! - ryknął Gallatin. W ciągu kilku sekund dziesiątki lat pracy obróciły się wniwecz. Marzenia całego ycia legły w gruzach przed jego oczami. - Szybko!

- Komandorze Data, proszę przestać! - krzyknęła porucznik do komunikatora. - To rozkaz! Powtarzam: proszę przestać! Artim patrzył, jak wrzeszczący nakrapiany człowiek unosi się w powietrze i pada na ziemię głową naprzód. Legł tam nieprzytomny, a tymczasem do złocistej głowy i przypalonej szyi dołączyły nagle tułów, ramiona i wreszcie ręce i nogi. Pierwszy pozaświatowiec rozsunął powietrze niczym zasłonę i postąpił krok naprzód. Jednym płynnym gestem wyjął z dłoni nieprzytomnego mę czyzny piorunową broń. Teraz nas zabije, pomyślał Artim; jednak e złoty człowiek zwrócił broń ku nagiej skale i wystrzelił. Odpowiedział mu trzask w głębi kamienia. Nieznajomy wystrzelił ponownie i jeszcze, i jeszcze, za ka dym razem napełniając powietrze grzmotem i światłem. Skalna ściana zamigotała, jakby miast z kamienia zbu- dowana była z księ ycowych promieni, po czym rozpłynęła się, ukazując widok bardziej niewiarygodny ni wszystko, co Artimowi zdarzyło się do tej pory oglądać. W miejscu góry stał mały budynek wycięty z kamienia; przednią ścianę zastępowała szklana płyta. Wewnątrz do- strzegł niskie czarne stoły, na których ustawiono dziwne metalowe przyrządy - kwadraty mieniące się kolorami i ukazujące ró ne obrazki. Za nimi kryli się ludzie. Więk- szość z nich najwyraźniej pospiesznie szukała schronienia. Na oczach Artima i reszty zdumionych Ba'ku nieznajomi podnieśli się powoli z niemądrymi minami. - Kto to?- szemrali mieszkańcy wioski. - Kto? Rzeczywiście, kto, zastanawiał się Artim. Oto kolejny nakrapiany człowiek, z wyglądu sądząc przywódca, odziany w pyszne purpurowo-zielone szaty ozdobione złotem i lśniącymi kamieniami. Obok niego stała brązowoskóra kobieta w skromniejszym kombinezonie; podobne stroje okrywały innych ludzi o ró nobarwnych skórach oraz członków od- miennych ras. Niewątpliwie nale eli do jednego klanu, a na-krapiani - do drugiego. Wśród Ba'ku, za plecami Artima rozległ się kolejny szmer

i chłopiec, odwróciwszy się, ujrzał następnych pozaświatow-ców odzianych w grube stroje, identyczne z tym, który miał na sobie złoty duch. A co do samego ducha, to opuściwszy broń, stał bez ruchu, przyglądając się skutkom swego ataku. Na jego twarzy nie widniała złość ani nienawiść czy te inne emocje, targające spragnionym krwi upiorem. Jeśli ju , to prędzej zwykła satysfakcja. W kwaterze kapitańskiej na pokładzie USS Enterprise Picard westchnął z niesmakiem, gdy nie powiodła się dzie- siąta próba zapięcia wysokiego ciasnego kołnierza munduru galowego. Beverly Crusher natychmiast odwróciła się do niego, pochwyciła oburącz uparty kołnierz i szarpnęła gwał- townie, jeszcze mocniej podduszając kapitana. Picard spojrzał na nią wrogo, jednak e niewzruszona lekarka nie ustawała w wysiłkach; miała zresztą po temu dobry powód: byli spóźnieni. Obok nich Troi - podobnie jak pozostała dwójka odziana w oficjalny strój - umilkła na chwilę, unosząc wzrok znad paddu, lecz uznała widać, e lepiej powstrzymać się od uśmiechu. Rozsądnie, pomyślał Picard, poniewa sam nie był wcale w wesołym nastroju. Ostatnich kilka miesięcy wyczerpało go. Stał się zmęczony i poirytowany; nie zauwa ył tego, póki Beverly nie zmusiła go do poddania się dodatkowym badaniom. - Jestem idealnie zdrów - upierał się. - Chcesz powiedzieć, e stałeś się idealnie dra liwy -odparła.

Dra liwy, tego słowa u yła; określenie to skojarzyło mu się natychmiast z widokiem siebie samego jako starego złośnika - z naciskiem na słowo „stary". I rzeczywiście, po badaniach przyznała, e Picard naprawdę jest idealnie zdrów. - Ale nie tak młody jak kiedyś. W końcu będziesz musiał wziąć urlop i odpocząć. Poczuł się ura ony. Jego rozdra nienie i zmęczenie nie miało nic wspólnego z wiekiem; było efektem niezliczonych zadań dyplomatycznych, biurokracji, idiotycznej serii mało wa nych misji, które ostatnio wyznaczała im Gwiezdna Flota. Dowodzenie Enterprise przestało być przygodą, a stało się nerwową harówką. Mnóstwo irytujących szczegółów... Zresztą nie tylko on odczuwał ostatnio zmęczenie. Sama Beverly tak e wyglądała dość blado... Oczywiście, słysząc to, natychmiast się oburzyła. Picard ze złośliwą satysfakcją dodał, e być mo e to ona robi się dra liwa. Istotnie, wszyscy byli zmęczeni i przewra liwieni. Nieprawda ? Tymczasem Troi kontynuowała odprawę. - Członkowie tej rasy nazywają siebie Evora - powtó- rzyła, starannie wymawiając nazwę. Beverly tak e miała problemy z zapięciem kołnierzyka. Picard uznał, e jeśli pociągnie jeszcze mocniej, będzie mu- siała podać mu tlen, by nie udusił się podczas wizyty. - ...populacja trzysta milionów... - ciągnęła monotonnie Troi. - Powtórz to powitanie - wtrącił Picard. Z jakichś przy- czyn jego pamięć ostatnio stała się jeszcze bardziej zawodna. - Uu-czin-czef-fou - wyrecytowała Troi, zerkając na niego. - Akcent na „czin" i „fou". Nagle Beverly cmoknęła z niezadowoleniem. - Potrzebny ci nowy mundur albo nowa szyja. Kapitan spojrzał w wiszące na ścianie lustro. Skóra na jego szyi nie była ju tak napięta jak kiedyś, jednak e by to poprawić, wystarczy wprowadzić jedynie drobne korekty do diety i programu ćwiczeń. Nie zmieniła się jeszcze, nie a tak, jak sugeruje Beverly. Nie był jeszcze stary... Zabrzęczał gong u drzwi; Troi, rada, e mo e uniknąć

dyskusji na niewygodny temat, otworzyła. Picard usłyszał głos Willa Rikera, nie zamierzał jednak puścić płazem kąś- liwej uwagi lekarki. - Uu-czin-czef-fou - zaintonował, po czym warknął: -Od czasu studiów w Akademii noszę ten sam rozmiar koł- nierzyka. Beverly cofnęła się i spojrzała na niego z fałszywym uśmiechem. - Oczywiście. To rzekłszy, jednym brutalnym ruchem zapięła kołnie- rzyk. Kapitan gwałtownie wypuścił powietrze. Riker, elegancki w galowym mundurze, ze starannie przyciętą brodą, wszedł do kajuty i rozejrzał się z zakło- potaną miną. - Nasi goście ju przybyli. Właśnie zjadają bukiety ze stołów bankietowych. Crusher uniosła brwi. - Pewnie nie są zwolennikami koktajli przed obiadem. Picard odetchnął ostro nie i stwierdziwszy z ulgą, e kołnierzyk wytrzymał, szybkim krokiem wymaszerował na korytarz. Pozostali podą yli za nim. Przera ona Troi pospiesznie zaczęła przeglądać informacje w paddzie. - O Bo e, czy by byli wegetarianami? Nic tu o tym nie wspominają... - Lepiej ka cie przygotować kucharzowi lekki sos wine-gret - polecił Picard. - Coś, co pasuje do chryzantem. Uu--czin-czef-fou... W tym momencie z głośnika odezwał się kobiecy głos. - Mostek do kapitana Picarda... Rozpoznał go natychmiast. Zatem nie tracę jeszcze pa- mięci. To Kell Perim, młoda Trillka, niedawno przydzielona do załogi. - Tak, poruczniku? - odezwał się, nie zwalniając kroku. - Dowództwo chce wiedzieć, kiedy dotrzemy do układu Goren. Kapitan spojrzał na Rikera, lekko marszcząc brwi. Ostatnio dowództwo bez przerwy zwalało na nich nowe zadania. Oto kolejne, z którym nawet nie zdą yli się jeszcze zapoznać.

- Układ Goren...? Choć Riker nie pokazywał niczego po sobie, kiedy tylko jego pierwszy oficer przemówił, Picard natychmiast wyczuł dręczącą go frustrację. - Mamy być mediatorami w sporze terytorialnym. - Nie mo emy przecie opóźnić ekspedycji archeologicznej na Hanorana II - odparował Picard doskonale świadom faktu, e kieruje swoje argumenty do niewłaściwej osoby i powtarza coś, co Will wiedział a za dobrze. - Jeszcze trochę, a dotrzemy tam w samym środku pory monsuno-wej. - Minęli dwóch mechaników, naprawiających panel grodzi. Riker odpowiedział argumentem powtarzanym ostatnio przy ka dej okazji: - Korpus dyplomatyczny jest zajęty negocjacjami z Do- minium. Oczywiście nic nie mo na było na to poradzić. Picard westchnął. - Więc to my musimy po raz kolejny ugasić po ar bu- szu... - urwał, przebiegając wzrokiem po twarzach swego orszaku. - Pamiętacie jeszcze czasy, kiedy byliśmy bada- czami? Nikt nie odpowiedział. W ciszy weszli do turbowindy. - Pokład dziesiąty - polecił Riker. Picard usiłował skoncentrować się na najbli szym zadaniu, przywołać resztki swego dyplomatycznego uroku. - Uu-czin-czef-fou. Jakby na dany sygnał Troi ponownie spojrzała na swój padd i podjęła wykład. - Pamiętajcie, Evora są znacznie mniej rozwinięci tech- nologicznie ni my. Zaledwie w zeszłym roku zbudowali napęd warp. - Rok temu?- spytała z wyraźnym niedowierzaniem Crusher. -1 Rada Federacji postanowiła ju uczynić z nich protektorat? - W obliczu strat poniesionych w walce z Borgiem i Do- minium - wtrącił Picard - Rada uwa a, e potrzebujemy dziś wszystkich mo liwych sojuszników. Drzwi turbowindy rozsunęły się gwałtownie, ukazując

tylne wejście do sali recepcyjnej. Personel pomocniczy krzątał się wokół, donosząc świe e zapasy chryzantem i szampana. Tu i ówdzie przemykali oficerowie w galowych mundurach. Z samej sali recepcyjnej dobiegał dźwięk skrzypiec, śmiechy i szmer rozmów. Picard natychmiast zmusił mięśnie twarzy do uło enia się w przyjemny uśmiech i wyszedł z windy. Troi maszerowała u jego boku, wcią zasypując go radami. - Musi pan zatańczyć z regentką Cuzar. - Ale czy ona zna mambo? - wtrąciła Beverly ze złoś- liwym uśmieszkiem. - Bardzo zabawne - warknął Picard, wcią zachowując dyplomatyczny uśmiech. Starannie unikał pytających spoj- rzeń Rikera i Troi. - Wasz kapitan był kiedyś świetnym tancerzem - zaczęła wyjaśniać Beverly, na szczęście jednak przerwała jej młoda pani podporucznik, która dostrzegła zbli ającą się grupkę. - Kapitan na pokładzie! Morze oficerów zmierzających w stronę sali recepcyjnej rozstąpiło się przed nimi. W komunikatorze Picarda ode- zwał się kolejny głos: - La Forge do Picarda. Kapitanie, muszę z panem po- mówić przed przyjęciem. Picard zaczerpnął powietrza, by odpowiedzieć... I wypuścił je gwałtownie, widząc przed sobą komandora Worfa. - Kapitanie - pozdrowił go Klingon donośnym basem. Nieźle wygląda, pomyślał Picard. Choć od ich ostatniego spotkania, gdy stanęli razem do rozpaczliwej walki z kró- lową Borga, minęły dwa lata, Worf zupełnie się nie zmienił. Standardowy mundur i klingońska szarfa (a tak e marsowa mina) wyró niały go z uroczyście odzianego tłumu. Wcią nosił długie włosy związane na karku; Picardowi wydało się, e urosły o kilkanaście centymetrów. - Worf! - wykrzyknął kapitan, jednocześnie zaskoczony i ucieszony. - Co tu u licha robisz? Słyszałem, e wcią słu ysz na stacji Deep Space 9. Surowe oblicze Klingona pojaśniało odrobinę; u Worfa oznaczało to szeroki uśmiech.

- Przebywałem właśnie w kolonii Manzar, nadzorując instalację nowej sieci obronnej, gdy usłyszałem, e Enterprise przylatuje do tego sektora. Słuchając Worfa, Picard był jednocześnie świadom, e tu obok jego pierwszy oficer rozmawia z głównym mecha- nikiem. - Jesteśmy ju spóźnieni, Geordi. Czy to nie mo e za- czekać? - mówił Riker. - Nie sądzę, komandorze - odparł stanowczo La Forge. Wcią nie zwalniając kroku, Picard zwrócił się do Rikera: - Powiedz mu, e ju tu jestem. Mo emy porozmawiać, kiedy tylko się zjawi. Riker skinął głową. - Kapitan chce, ebyś przyszedł. Picard tymczasem z powrotem odwrócił się do Worfa. Nie mieli czasu na miłe słówka; to będzie musiało zaczekać. - Chciałbym przedyskutować z panem kilka pomysłów dotyczących ochrony Manzaru. - Szczera prawda, choć Picard chętnie skorzystałby z dowolnego pretekstu, by pomówić ze swym byłym szefem ochrony. Klingon skłonił się i przeprosił go. Zbli ając się do sali bankietowej, kapitan wcią słyszał głos La Forge'a w komunikatorze Rikera: - Ju idę. Powiedz mu, e otrzymaliśmy wiadomość od admirała Dougherty'ego. Dougherty'ego? - powtórzył w duchu Picard. Dougherty miał około siedemdziesiątki, był niskiej rangi admirałem z dowództwa, doglądającym misji u Ba'ku. Błagam, tylko nie kolejne zadanie. Spodziewają się, e umiem być w trzech miejscach jednocześnie? Szybko jednak porzucił tę myśl. Wiedział, e musi skon- centrować się na chwili obecnej. Raz jeszcze sprawdził w myślach swój wyraz twarzy, przygładził tunikę, walcząc z pokusą wsunięcia palca pomiędzy nieznośnie ciasny kołnierz i swoją biedną zgniecioną szyję. Z miłym uśmiechem, w otoczeniu świty, wszedł do sali recepcyjnej, gdzie kwartet smyczkowy rozpoczął właśnie wawego walca. Połączenie muzyki i paplaniny licznych głosów nale ących do Terran,

Bajoran, Bolian i Trillów sprawiło, e nie usłyszał ostatnich słów Geordiego: - Chodzi o Datę. Gdy Picard, eskortowany przez doradcę Troi, doktor Crusher i Rikera, zbli ył się do stołu bankietowego, grupa oficerów Gwiezdnej Floty odsunęła się, przepuszczając ich do maleńkiej delegacji evoriańskiej. I to bardzo maleńkiej. Dyplomatyczny uśmiech Picarda na moment zniknął z jego twarzy; przywołując na pomoc całą siłę woli, zmusił go do powrotu. W informacjach Troi, w danych dostarczonych przez Gwiezdną Flotę nie znalazło się nic, co sugerowałoby, i wymiary ludu Evora nie mieszczą się w zakresie przewi- dzianym dla standardowych statków humanoidów. Czubek głowy Cuzar, włączając w to ozdoby, sięgał ledwie pasa kapitana. Regentka była typem eleganckiej ma-trony, odzianej w spokojne, ciemnofioletowe szaty, kontrastujące z jaskrawymi strojami słu ących i mę czyzn. Najwy szy z nich dorastał Picardowi do piersi. Kapitan dostatecznie dobrze znał Troi, by wyczuć sub- telną zmianę w jej postawie i wyrazie twarzy; ją tak e zaskoczył widok delegatów. Najwyraźniej ktoś w dowódz- twie zapomniał przekazać im te informacje bądź te uznał je za nieistotne. Czy te , co najbardziej prawdopodobne, w dowództwie zorientowali się, e Picard zaprotestowałby i domagał się przysłania innego statku o lepiej dobranych rozmiarach, tak by Evora nie czuli się w swych kajutach niezręcznie bądź niewygodnie. Oto skutki zbytniego po- śpiechu. Troi szybko doszła do siebie i wdzięcznie skłoniła się delegacji. - Regentko Cuzar, mam zaszczyt przedstawić pani kapitana Enterprise, Jean-Luca Picarda. Picard wiedział, e nadszedł czas pozdrowienia. - Uu-czin-czef-fou, regentko Cuzar. Witam na pokładzie Enterprise. Jeśli Cuzar czuła się niezręcznie z powodu swojego

wzrostu, świetnie to ukrywała. Wyglądała na szczerze ura- dowaną. Zachowując godną podziwu królewską postawę, przemówiła władczym głosem, znacznie ni szym, ni Pi-card się spodziewał. - Kapitanie Picard - zaintonowała - chciałabym powitać pana zgodnie z uświęconą tradycją mojego ludu. Gestem wezwała pomocnika, który wystąpił naprzód, trzymając w dłoniach ozdobną tiarę, naszpikowaną krysz- tałowymi paciorkami, drogocennymi metalami i piórami ptaków. Uroczystym ruchem uniosła ją i Picard pojął, e zamierza go ukoronować, najwyraźniej na znak szacunku -choć tego ostatniego nie był pewien. Troi zapomniała wspo- mnieć o tym drobnym szczególe - najpewniej dlatego, i wiedziała, e kapitan zaprotestuje. Przez chwilę odgrywali niezgrabną pantomimę; Cuzar sięgała krótkimi rękami tak wysoko, jak tylko mogła, Picard nachylał się jak najni ej, próbując zachować godną postawę. Napinając mięśnie, starał się za wszelką cenę nie kucnąć. W końcu ledwie mu się to udało, jedynie dlatego, i regentka Cuzar okazała dość rozsądku, by wspiąć się na palce. Tiara, rzecz jasna, była za mała. Regentka z najwy szym trudem ustawiła ją niepewnie na czubku głowy kapitana. Picard wyprostował się z wielką ostro nością w obawie, i popełni potworne evoriańskie faux pas i zgubi koronę. Czuł się jak idiota; ró nica w rozmiarach sprawiała, i tradycja zamieniła się w drwinę. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość Cuzar i przyznać, i wyglądała na całkowicie zadowoloną z rezultatu. - To dla nas ogromny zaszczyt - powiedziała szczerze - e zostaliśmy przyjęci do wielkiej rodziny Federacji. - Na moment zawiesiła głos. - Proszę się nie krępować; wiem, e musi pan powitać innych gości. Picard uśmiechnął się do niej i przywołał nędzne resztki swego uroku osobistego. - Jak pamiętam, będziemy jeszcze dziś mieli okazję za- tańczyć. - Czekam z niecierpliwością - odparła stanowczo Cuzar. Kłamie jak prawdziwy dyplomata, uznał Picard, patrząc

na oddalającą się regentkę, wspartą na ramieniu jednego z ministrów. Gdy tylko wraz z resztą Evoran oddalili się dostatecznie, uniósł wzrok i brwi ku niebezpiecznie chwiejnej tiarze i rzekł sotto voce do Troi. - Doradco? - W jego tonie dźwięczała nuta łagodnego wyrzutu, wyraźnie dawał do zrozumienia, i dostrzegł jej świadome zaniedbanie. Twarz Troi zachowała wystudiowany wyraz. - Ładne ozdoby. - Przepraszam, kapitanie - wtrącił zatroskany Geordi La Forge. Picard uniósł wzrok i napotkał spojrzenie alabastrowo błękitnych oczu swego głównego mechanika - czy raczej implantów optycznych, przypominających nieodparcie mar- twe białe oczy greckich i rzymskich posągów. Wziął pod- sunięty padd i szybko przeczytał tekst, słuchając jednocześnie wyjaśnień La Forge'a. - Admirał jest na pokładzie statku Son'a w sektorze cztery-cztery-jeden. Prosi o schematy Daty. Kapitan wzdrygnął się gwałtownie, ale to Troi zadała pytanie. - Czy coś się stało? La Forge potrząsnął głową. - Nie powiedział. W prośbie tej było coś dziwnego, coś subtelnie osob- liwego, co niepokoiło kapitana, choć wyjaśnienie nasuwało się samo. Zapewne Data uległ powa nej awarii, tak rozległej, e nie mógł sam się naprawić i Dougherty jedynie próbuje mu pomóc; a jednak... Picard wyczuwał, e coś jest nie tak. Zni ył głos: - Data powinien ju wrócić. Obserwacja wioski Ba'ku miała potrwać tylko tydzień. - Popatrzył znacząco na La Forge'a. - Proszę przygotować w sąsiednim pomieszczeniu bezpieczne łącze z admirałem. La Forge przytaknął krótko i odszedł wykonać rozkaz. Picard nie zdą ył się nawet zaniepokoić. Nim jeszcze po- stąpił krok naprzód, pełen entuzjazmu, rozbawiony boliań-ski oficer chwycił go pod ramię i zaczął paplać. - Kapitanie, jestem Hars Adislo, poznaliśmy się w zeszłym

roku na konferencji w Nel Bato. Miał pan okazję przeczytać moją rozprawę na temat nadprzewodnictwa termio-nicznego? Nie mając najbledszego pojęcia, o co chodzi, Picard uśmiechnął się, po czym wymamrotał pospieszne przepro- siny. Wiadomość od Dougherty'ego zaniepokoiła go, ale przynajmniej pozwoliła wykręcić się od uprzejmych, błahych rozmówek. - Nie przestrzega adnych protokołów Gwiezdnej Floty, nie reaguje na nasze wezwania - oznajmił admirał Do-ugherty. Picard spotkał go wcześniej kilkanaście razy podczas przyjęć w dowództwie Gwiezdnej Floty, dwa razy otrzy- mywał te od niego rozkazy. Matthew Dougherty, wiek sześćdziesiąt dziewięć lat, srebrzyste włosy, szczupły, opa- lony; jak wszyscy wysocy oficerowie wspaniały okaz swego gatunku, obdarzony wielkim urokiem osobistym i wyglą- dający bardzo młodo jak na swe lata. Rozmowy z nim zawsze były czystą przyjemnością - a do zeszłego roku, gdy zmarła jego ona. Z tego, co pamiętał Picard, ona tak e była oficerem w stanie spoczynku, jakieś trzydzieści lat starszym ni mą , który cię ko zniósł jej śmierć. Obecnie wydawało się, e doszedł do siebie. Wydawał się twardy i rzeczowy, lecz prze yty smutek niewątpliwie go postarzył, osłabił entuzjazm; Dougherty wyglądał na swe lata. Bruzdy na jego twarzy pogłębiły się, spojrzenie stwardniało. Picard bezmyślnie gładził palcami pióro z evoriańskiej tiary, stojącej przed nim na konsoli. Obok czekał Geordi La Forge; stojący za progiem otwartych drzwi młody po- rucznik nie dopuszczał do środka ciekawskich bankieto-wiczów. - Nie wie pan, co spowodowało takie zachowanie? -spytał Dougherty'ego. Mówili o Dacie, który według świad- ków Son'a wpadł w szał i zaczął strzelać do zamaskowanych obserwatorów. Doszło do najgorszego, co mogło się wyda- rzyć podczas kulturowej misji bezkontaktowej - tubylcy,

w tym przypadku Ba'ku, byli świadkami strzelaniny i zde- maskowania obserwatorów, co spowodowało, e odkryli istnienie technicznie zaawansowanej Federacji. Dougherty potrząsnął głową. - A teraz przetrzymuje tam naszych ludzi jako zakład- ników. Kapitan milczał. Szansę samoistnego uszkodzenia ście ek pozytronowych były w najlepszym razie minimalne. Jeśli Dougherty mówił prawdę i Data rzeczywiście wpadł w mor- derczy szał - a Picard nie miał powodów, by w to wątpić -z pewnością musiał to sprawić wstrząs fizyczny. Admirał upierał się, i do niczego takiego nie doszło - ale te Dougherty wiedział tylko tyle, ile powiedzieli mu pewni świadkowie. Picard jednak wyczuł, dokąd zmierza ta dyskusja. Jeśli Data stanowił powa ne zagro enie dla innych członków personelu bazy obserwacyjnej, a nikt nie poradzi sobie z jego obwodami, z łatwością mo na uzasadnić jego znisz- czenie. Crusher i Geordi, mający wieloletnie doświadczenie w kontaktach z androidem, powinni tam być. - Enterprise mo e dotrzeć do was w ciągu dwóch dni, admirale. - To nie najlepszy pomysł- odparował natychmiast Dougherty. - Wasz statek nie jest przygotowany do pobytu w tym regionie. Istnieją pewne problemy środowiskowe... Picard zmarszczył brwi. - Jakie problemy? Dougherty na moment zerwał kontakt wzrokowy, zer- kając w miejsce pół metra nad lewym ramieniem kapitana. - Jak dotąd nie zdołaliśmy w pełni zidentyfikować tutej- szych anomalii. - Ponownie spojrzał Picardowi prosto w oczy. - Całą tę część przestrzeni nazywają Królikarnią. Potrzebowaliśmy całego dnia, by dotrzeć na miejsce, z któ- rego mogliśmy się z panem połączyć. Po prostu proszę mi przesłać schematy Daty. Będę informował was na bie ąco. Dougherty się wyłącza. Picard skinął głową. Obraz na ekranie rozpłynął się, zastąpiony symbolem Federacji. Kapitan odwrócił się do La Forge'a.