Jaga_maj

  • Dokumenty267
  • Odsłony116 761
  • Obserwuję89
  • Rozmiar dokumentów418.0 MB
  • Ilość pobrań60 845

Cicha 5 - N. Socha, K. Bonda, K. Michalak, K. Mirek, M. Warda, M. Witkiewicz, M. Kalicińs

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Cicha 5 - N. Socha, K. Bonda, K. Michalak, K. Mirek, M. Warda, M. Witkiewicz, M. Kalicińs.pdf

Jaga_maj Książki E-booki - autorzy polscy
Użytkownik Jaga_maj wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 187 stron)

===Owk/W25cPgs4C2haaV86AzYANAE5DjhbPVhrCm8LOFo=

Spis treści Katarzyna Bonda Gałązka jabłoni Małgorzata Kalicińska Przypadki senatorowej K. Katarzyna Michalak Powrót na Cichą Krystyna Mirek Wigilijna rzeźba Natasza Socha Niebieski język Małgorzata Warda Serce Magdalena Witkiewicz List do Mikołaja ===Owk/W25cPgs4C2haaV86AzYANAE5DjhbPVhrCm8LOFo=

KATARZYNA BONDA Gałązka jabłoni Zanim zadzwonił alarm w zegarku, obudził mnie słodki zapach ciastek. Sąsiadka z parteru piekła je co roku. Nie znosiłem tej wścibskiej wenery, ale musiałem przyznać, że była znakomitą kucharką, a ciastka piekła wprost wyborne. Co roku przed świętami przychodziła z nimi i każdego z mieszkańców kamienicy teatralnie prosiła o wybaczenie win. By wejść w Nowy Rok bez długów, jak mawiała. Wtedy, delektując się słodyczami, na chwilę zapominałem jej wszystkie numery. Chwila trwała tyle co święta, bo już w sylwestra zwykle znów się awanturowała, że hałas, palenie papierosów na klatce i kto to widział, żeby wystawiać śmieci na wycieraczkę. Jeszcze robactwo się zagnieździ, toż to brud, temperatura, a więcej nie trzeba. – Skandaliczne zachowanie! Znalazłby pan sobie jakąś dobrą kobietę. Chyba nie jest pan tym, no… pederastą. Żonę pan miał, to może mieć i następną – utyskiwała. Wiedziałem, że chce dobrze, ale i tak mnie wnerwiała. Wynajmowałem to mieszkanie dopiero piąty rok. Od rozwodu, który przypłaciłem ciężką depresją i katastrofalnym stanem moich finansów. Potrzebowałem lokalu właściwie od ręki, a Cicha 5 mieszkanie numer 5 to był drugi adres, pod który zadzwoniłem z listy numerów wypisanych z kajetu mojej agentki nieruchomości. Nie targowałem się o cenę. Czasu miałem niewiele, bo praktycznie z dnia na dzień stałem się bezdomny. Kilka dni przed Wigilią, w trakcie ucierania maku moja żona Agnieszka, teraz już moja była żona, zaproponowała, bym po świętach się wyprowadził. Zbaraniałem. Powtórzyła prośbę tonem prawnika, specjalisty od praw autorskich, którym w istocie była. Nigdy wcześniej tak się do mnie nie zwracała. Zobaczyłem wtedy obcą kobietę w naszej kuchni. Zimną, bezwględną, umiejącą iść po trupach do celu. Słynęła z tego, a ja byłem dumny z jej sukcesów. Wtedy jednak moją głowę zaprzątała tylko jedna myśl: gdzie się podziała moja Agunia? Przez te wszystkie lata zdawało mi się, że nie ma lepiej dobranej pary niż my. Byliśmy razem od liceum. Czytaliśmy te same książki, lubiliśmy te same potrawy, kończyliśmy za siebie zdania. Nazywałem ją moją Gałązką Jabłoni, a ona mówiła do mnie Stachu, bo tak mam na imię. I choć w pracy otaczały mnie same kobiety, fotografowałem je dla najlepszych magazynów mody, to właściwie poza żoną żadna inna dla mnie nie istniała. Nigdy jej nie zdradziłem. Fakt, nie awansowałem od kilku lat, a rynek się popsuł; kiedy weszła fotografia cyfrowa, stawki drastycznie spadły, zleceń miałem coraz mniej, może i trochę mi się przytyło, posiwiałem na skroniach, ale Aga też już nie była Audrey Hepburn. Mój problem polegał na tym, że ona była

prawnikiem, a jej nowy absztyfikant, dziś drugi małżonek, to znany adwokat specjalizujący się w sprawach rodzinnych i spadkowych. Nie miałem szans. Wtedy nie zjedliśmy kolacji wigilijnej. Honor nie pozwalał mi zostać. Rozmawialiśmy jeszcze godzinę, ale była nieprzejednana. Nie chciałem znać szczegółów. Nie zniósłbym opowieści o ich romansie, seksualnych ekscesach, ani tego, jak to się zaczęło. Interesowało mnie tylko jedno: – Kochasz go? – wydusiłem. Skinęła głową, a ja poczułem, że umieram. Na szyi miałem metalową obręcz, którą ktoś zaciskał (pewnie ktoś w todze z zieloną lamówką). Nie broniłem się. Najgorsza prawda jest lepsza niż życie w kłamstwie. Musiałem mieć jednak pewność. Nadzieja ponoć nie umiera nigdy – i to cholerna prawda. Lepiej jednak wiedzieć, czy warto przegrupować siły i iść naprzód, czy nadszedł czas ucieczki, co niektórzy zwą taktycznym odwrotem. Ucieczka zaś jest dobra jedynie wtedy, gdy prowadzi cię do przodu. Nigdy nie byłem w tym dobry. – A mnie już nie kochasz? – rzuciłem niby od niechcenia, nieskutecznie udając zranionego smoka. Zanim odparła, długo milczała. Zabolało mnie to, ale czułem, że jest jeszcze jakaś szansa. Potem błagałem, łasiłem się, przypominałem dobre momenty naszego pożycia i te mniej dobre, chociaż według mnie smaczniejsze, bo zabawne. Nie zaśmiała się ani razu. Patrzyła na mnie jak na chłopca, który rozpacza po wozie strażackim stojącym na jego półce nad łóżkiem, kiedy wokół płonie miasto. Minął kwadrans, zanim zrozumiałem, że się poniżam, ale i wtedy nie zaprzestałem walki. Chyba w tamtym czasie nie potrafiłem, nie wyobrażałem sobie, że mógłbym zachować się inaczej. – Bo ja cię kocham – wyszeptałem z przekonaniem, na jakie dziś z pewnością nie byłoby mnie stać. – Jesteś moim wszechświatem, moją tablicą Mendelejewa, z każdym nieodkrytym pierwiastkiem. Moja... Gałązko Jabłoni. Pamiętasz? Wytoczyłem właśnie najcięższe działa. Miłość. Poezję. Porozumienie. Naszą sprawę. Tego, czego nikt poza nami nie pojmie, nie zrozumie. To, czego nigdy nie zdradziłem, nie opowiedziałem żadnemu facetowi, bo by mnie wyśmiał. Byłem wtedy nieuleczalnym romantykiem. Wtedy, dziś to już bajki o żelaznym wilku. – Mój ci on – tak kończyły się wcześniej nasze drobne utarczki. – A ty moja, na wieki – odpowiadałem. Śmialiśmy się do rozpuku, czując w tym balon utopii, ale każde z nas święcie w te miłosne brednie wierzyło. Tak wydawało się przynajmniej mnie. Wtedy ona nie odpowiedziała. Stała jeszcze w milczeniu długie sekundy, które wydawały mi się wiecznością, wpatrując się we mnie, wyraźnie skonsternowana. Wiedziałem już, że to koniec, prawdziwy game over, ale miał rację ten, kto kiedyś powiedział, że dopiero wtedy doceniamy tę rzecz, uczucie czy bliskiego człowieka, kiedy doświadczymy jego utraty. Także mnie w tamtym czasie Aga wydawała się piękniejsza, niż gdy na zabój zakochałem się w jej warkoczu i szmaragdowych

oczach krótkowidza. Nie dostrzegałem jej obwisłych policzków, harmonijki zmarszczek i tej krótkiej fryzury, którą nosiła od... pewnie od czasu, kiedy zaczęła się spotykać z tym oślizgłym łosiem w todze. Nagle zrozumiałem, że wiem, kiedy się to zaczęło i dlaczego. Pamiętam ten moment, kiedy zaczęła się zmieniać i ode mnie oddalać. To były drobiazgi. Milczała, częściej zapatrzona w okno niż ja w telewizor, aż któregoś dnia przyszła bez warkocza. – Jestem za stara na rusałkę – oświadczyła, targając czupurną fryzurę (dam głowę, że usztywnioną żelem). I położyła na stole obuwie na obcasie. Zdziwiłem się. Nigdy nie lubiła sztucznych rzeczy, niewygodnych ciuchów, zresztą gdzie miałaby chodzić na tych szczudłach. My nigdy nie byliśmy lwami salonowymi. Ja nie umiałem konwersować i od komunii nie wbiłem się w garnitur. Nawet ślub brałem w ekscentrycznej kamizelce i wzorzystej koszuli. Aga w hipisowskiej sukience plażowej i wianku z żywych kwiatów na głowie. Mieliśmy w nosie konwenanse i byliśmy wolni. Patrzyłem na te szczudła w kolorze intensywnego różu jak na obce zwierzę, które przypadkiem zabłąkało się do naszego domu. Kiedy je włożyła, była wyższa ode mnie o głowę. Chwiała się lekko przed lustrem i sprawdzała zgrabność łydek. Była piękna, dojrzała, monumentalna i... obca. Poczułem się dziwnie. Od tamtej chwili już nie znalazłem w jej szafce sandałów na rzepy, w których chodziliśmy na spacery po lesie, i traperów zdartych przez nasze wspólne tatrzańskie wycieczki. – Wyrzuciłam je, grubo w nich wyglądam – mruknęła z przekąsem, kiedy ją o to zapytałem. Nigdy nie złapałem jej na pisaniu listów, telefonach w łazience do kochanka czy wysyłaniu nocą esemesów. Wracała do domu o normalnych porach, gotowała, sprzątała. Tyle że praktycznie przestaliśmy rozmawiać. To znaczy mówiliśmy o pogodzie, rachunkach do zapłacenia, komentowaliśmy zmiany polityczne, ale nie rozmawialiśmy jak kiedyś – o tym, co ważne. Nie śmialiśmy się, nie przekomarzaliśmy. Właściwie staliśmy się „wzorowi”. To z wygodnictwa niczego nie zauważyłem. Było mi po prostu bezpiecznie i dobrze, podczas gdy ona powoli emigrowała. Moja wina, przyznałem, nie dbałem o nas tak, jak powinienem. Nieważne. Była wciąż piękna, była moją Gałązką Jabłoni. Dlatego zebrałem się na odwagę i podszedłem do niej, by ją objąć. Zdawało mi się, że to odwróci fatum i znów wszystko będzie jak dawniej. Bo to, co się dzieje teraz, to tylko zły sen – wmawiałem sobie – i za chwilę się obudzę. Ale Aga odsunęła się w ostatnim momencie. Odstawiła makutrę z łoskotem, aż zakręciła się i wpadła do zlewu, po czym wybiegła z kuchni. – Nie chcę już słuchać tych twoich bajeczek. I nigdy więcej nie nazywaj mnie Gałązką. To głupie! – krzyknęła. Wróciła z naszym poznaczonym tomikiem wierszy Stachury, wydarła kilka stron, ale z taką furią, jakby chciała go rozerwać na strzępy, jakby to on był winien

wszystkiemu, co się z nami stało, i rzuciła mi w twarz jak największą obelgę. A potem wyznała, że decyzję podjęła już pół roku temu, ten drugi jej się oświadczył, więc mam się wynosić, albo ona w tym momencie podejmie za mnie decyzję i wyjdzie, bo nie ma odwołania. Uznałem wyrok za prawomocny. Nie chciałem, by rzuciła mi w twarz, że jestem tchórzem. Zawsze chwilę wcześniej wiedziałem, co chciała powiedzieć. Tak było i tym razem. Ona także to zrozumiała. Zatrzasnęła więc usta i oboje odetchnęliśmy z ulgą, że zdołałem uratować choć okruch godności. Wyszedłem z domu, który sam zbudowałem, w starych sztybletach do jazdy konnej, w za cienkiej kurtce, czapce nasuniętej głęboko na czoło i bez szalika – w stroju zdecydowanie nieodpowiednim na tę porę roku. Wyszedłem z jedną reklamówką w dłoni, do której wrzuciłem kilka książek, szczoteczkę do zębów i dokumenty samochodu. Nigdy nie zabrałem z naszego domu ani jednego przedmiotu więcej. Przez tydzień spałem na podłodze w moim studiu fotograficznym. Nikt do mnie nie dzwonił, nie potrzebował, w święta zwykle nie odbywają się sesje foto. Wychodziłem do pobliskiego sklepu, kupowałem żołądkową gorzką, którą piłem z gwinta, i tak w pozycji horyzontalnej dotrwałem do połowy stycznia, kiedy to listonosz dostarczył mi pozew oraz propozycję ugody finansowej. Pan mecenas oferował mi wykup mojego udziału w moim własnym domu. Stwierdziłem, że więcej płacą dzierżawcom w Biedronce, ale nie miałem sił bić się z nim o materiały budowlane. Dom zbudowałem na działce szwagra. Nie podlegał wycenie. Faktur za cement nie zachowałem, a jak wynikało z ekspertyzy, dziś to ruina i tylko cudem jeszcze się nie zawalił. Sylwestra nie zarejestrowałem. Byłem zbyt pijany. Dzieci nie mieliśmy, więc sprawa była prosta. Dla sądu, bo dla mnie to był dopiero początek gehenny. Człowiek nie jest stworzony do życia w pojedynkę, a już zwłaszcza człowiek płci męskiej. Błyskawicznie zamienia się w zwierzę. Bywało różnie, ale się nie stoczyłem, choć bardzo się starałem. Praca czyni wolnym i daje dobrą kotwicę. Dużo pracowałem. W tamtym czasie wykonałem swoje najlepsze zdjęcia. Schudłem, zapisałem się na karate. Moim największym przyjacielem została piłka lekarska i gumy do ćwiczeń. Starzy znajomi twierdzili, że nigdy nie wyglądałem lepiej, nawet kiedy byłem nastoletnim czarusiem. Żeby poprawić sobie samoocenę, rzuciłem się w wir romansów, ale szybko doszedłem do wniosku, że to jałowe. Potrzebowałem z kobietą więzi, a żadna kochanka nie dostarczała mi tego, co łączyło mnie kiedyś z Agą. Czy może tak mi się tylko wydawało? Chyba byłem ostatnim romantykiem na tej planecie. Dziś nikt już nie wierzy w miłość. Więc i ja też przestałem. Nie chciałem nikogo unieszczęśliwiać. Zdecydowałem, że będę sam. Tylko w święta było ciężko. Każda Wigilia, witryna z choinką, święcącymi lampkami i Mikołaje na każdym kroku przypominały mi o mojej złamanej Gałązce. O moim przetrąconym życiu. Jak bez rąk byłem z rękami

Jak bez nóg byłem z nogami Jak bez ust byłem z ustami Jak ten trup byłem przed wami Gdy odeszła pod chmurami [1]. Dlatego co roku starałem się wyjeżdżać. Bilet kupowałem już w lipcu, by mieć pewność, że kiedy przyjdą święta, będę daleko stąd. Teraz zerwałem się gwałtownie z łóżka, sam siebie oszukując, że rozpiera mnie energia. Przez brudne okna do mieszkania wpadało nieśmiało słońce. Na chwilę wymknęło się zza burej chmury. Śniegu jak na lekarstwo. Zapowiadali, że spadnie w drugi dzień świąt. – Chociaż tyle – mruknąłem. I by dodać sobie animuszu, powiedziałem na głos: – Ale tam, gdzie jadę, będzie cieplej, milej i nikt nie będzie mnie dręczył kolędami. Wyminąłem ustawione przy drzwiach walizki: jedną różową w kolorowe kwiatki, a drugą czarną, z taniego materiału, na której leżał bilet lotniczy w saszetce, oraz ustawione obok tenisówki. Z klatki schodowej dobiegły mnie radosne śmiechy. Pewnie rodzina sąsiadki już się zjechała, wyżarli ciastka, i to dlatego dręczy sąsiadów zapachami, od rana piekąc nową partię słodkości. Potem rzuciłem okiem na pokrowiec, w którym spoczywała sukienka. Prosta „mała biała”, którą wczoraj zostawiła jedna z modelek trzecioligowych sesji, jakie teraz obsługiwałem. Mieliśmy dziś z Mariką jechać razem na lotnisko. Nic nas nie łączyło poza godziną odlotu i jej przesiadką w Atenach. Ja, stary pierdziel po przejściach, będę kontynuował moją ucieczkę, a ta młoda, piękna kobieta rozpocznie nowe życie u boku ukochanego. Każde ruszy w swoją stronę świata. Inny cel, inna przeszłość. Ot, spotkaliśmy się przypadkiem na rozstaju dróg. Na maleńkiej wyspie Skopelos czekał na nią narzeczony i jego rodzina. Marika miała dziewiętnaście lat i była jeszcze pełna otymizmu. Wierzyła w te różowe serduszka, gołąbki, połówki jabłek i wartość złożonych obietnic. Lubiłem na nią patrzeć, fotografowało się ją tak łatwo, jak łapiesz powietrze na szczycie góry, jednocześnie napawając się widokiem. Nie była zbyt mądra, ale czy ja w jej wieku byłem? Była jak jasna smuga światła w zacienionym pokoju mojego życia. Kiedy jej słuchałem, było mi trochę lżej. Cieszyłem się, że ludzie się kochają, więc nie chciałem infekować jej swoją żółcią do świata. Znała moją historię, myślę, że budziłem w niej litość. Raz, po sesji, przez tę jej empatię i współczucie omal się z nią nie przespałem, ale dziś oboje się z tego śmialiśmy. Teraz byłem dla niej wyłącznie jak starszy brat, a raczej jak ojciec. Dzieliło nas prawie trzydzieści lat. Zadzwonił telefon, ale nie odebrałem. Po chwili przyszła wiadomość. Byłem pewien, że to matka pyta, o której wpadnę do nich przed odlotem. Oddzwonię później, zdecydowałem. Ziewnąłem dwukrotnie, jak wyliniały kot Bonifacy z kreskówki, i wskoczyłem pod prysznic. Przed wyjazdem jak zwykle chciałem

podjechać do matki, uściskać ją i usłyszeć, że wszystko będzie dobrze. Była kochana, akceptowała mój wybór „wilka – samotnika”, i – by nie powiększać mojego „bólu” nigdy nie zmuszała mnie, bym został na święta, choć wiem, że tego chciała. Ojciec patrzył na mnie jak na cień kastrata. Tolerował moją słabość, ale o tym nie rozmawialiśmy. On nigdy nie pozwoliłby matce odejść do jakiegoś fagasa. Był twardzielem, walczył w powstaniu. Palił jak smok i nie tolerował bezmięsnych obiadów. Rozległo się pukanie do drzwi. Wyskoczyłem z mokrymi włosami, zawinąłem niedbale ręcznik na biodrach i podszedłem do judasza. Na klatce zobaczyłem dwie kobiety. Jedną z nich była moja sąsiadka z paterą pełną ciastek, drugiej – młodszej i zdecydowanie atrakcyjnej – nie znałem. Zarejestrowałem tylko, że stoi na szczudłach. Muszę przyznać, że odkąd Aga przyniosła takie obuwie do domu, lekko drażniły mnie kobiety na niebotycznych obcasach. Pewnie to ktoś z rodziny sąsiadki, gust prosto z Białegostoku – pomyślałem. Przekląłem w duchu, wietrząc, że ominie mnie tegoroczna uczta, bo na wpół goły nie mogę przecież wybaczyć sąsiadce tegorocznych numerów. Wróciłem do łazienki, ale po chwili usłyszałem mocniejsze uderzenie, pewnie pięścią, a po chwili nieustanne walenie, jakby za drzwiami znajdowała się policja albo strażacy. Ruszyłem raz jeszcze i otworzyłem szerokim gestem. Ręcznik omal nie zsunął mi się z bioder. Kobiety smagały mnie nienawistnymi spojrzeniami. Co gorsza, wyglądało na to, że z ciastek nici, bo sąsiadka schowała tacę za siebie i krzyknęła wojowniczo: – No to teraz tłumacz się pan! Ponieważ zapadła długa i nieprzyjemna cisza, mogłem się przyjrzeć kobiecie na szczudłach. Niebrzydka, duże niebieskie oczy, choć jak na mój gust zbyt mocny makijaż, biorąc pod uwagę wczesną porę dnia. Zbyt masywny nos na trójkątnej twarzy miała zaczerwieniony od mrozu. Nie miała trzydziestki, ale gdyby w obroty wzięła ją jedna z moich stylistek, szybko znalazłaby męża milionera. Było w niej coś hipnotyzującego. Może rzadko spotykany intelekt w oczach. Z całą pewnością tak. Przez skórę czułem jej niezły temperament. A takie kobiety: mądre, ładne i porywcze to tykająca bomba. Wietrzyłem kłopoty, choć przecież od lat nic nie przeskrobałem. – Pan Stanisław Kędyś? Potwierdziłem. – Pani mówi! – Sąsiadka szturchnęła ślicznotkę, która przyglądała mi się lekko zawstydzona agresją staruszki. – O co chodzi? – zwróciłem się więc bezpośrednio do młodszej intruzki. Kobieta odwróciła się do sąsiadki i ku mojemu zdziwieniu niezwykle uprzejmie zaczęła ją spławiać. – Poradzę sobie – zakończyła. – Jest pani wspaniała. Dziękuję. Po czym bezceremonialnie wpakowała mi się do mieszkania. – Niech pan zamknie drzwi – poleciła. Zdecydowanie mniej grzecznie.

Stałem wciąż w tym samym miejscu, nadal niczego nie rozumiejąc. Spojrzała na mnie fiołkowo i sam nie wiem, dlaczego wykonałem jej rozkaz. Kiedy tylko drzwi się zatrzasnęły, wyciągnęła papierosa i nie zdejmując kożuszka, rozsiadła się w fotelu i łapczywie zapaliła. – Może mi pani wyjaśni, o co chodzi? – powoli zaczynało już mnie to denerwować. Jest ładna, ale bez przesady. Co jest grane? Przez głowę przebiegały mi różne myśli. Poza tym stałem wciąż w ręczniku, a woda z mokrych włosów spływała mi po kręgosłupie. Nie było mi za gorąco. Poza tym nie wiem, czy mówiłem, ale nie znoszę niespodzianek. Nie cierpię, kiedy rzeczy dzieją się, a ja nie mam nad nimi kontroli. – O-co-cho-dzi! – wyartykułowałem bardzo powoli, starając się sprawić wrażenie bardziej znudzonego niż wściekłego, co jednak mi się nie udało. – O co? Panie Staszku, niech pan nie żartuje – uśmiechnęła się. – I, na Boga, niech pan się ubierze! Podparłem się pod boki. Teraz już mnie setnie wkurzyła. Co ona sobie wyobraża! Że jest jakimś inspektorem NIK-u? – Nazwisko! Kim pani jest? – rzuciłem i tym razem zabrzmiało jak trzeba. Spłoszyła się. Poczułem się lepiej. Wyprężyłem tors. – Nieważne, kim jestem. Dla pana to nie ma znaczenia – mruknęła, zaciskając usta. Potem wstała i rozsypując na podłogę popiół z papierosa, podeszła do różowej walizki, a potem podniosła sukienkę w pokrowcu: – Gdzie jest ta zdzira? Ta kurwa! Gdzie? Skierowała na mnie swoje fiołkowe oczy i poczułem się, jakbym stanął w lustrze. Musiałem mieć taki sam wzrok pięć lat temu, ale w przeciwieństwie do niej ja nie śmiałem pozwolić sobie na złość, wściekłość, furię – uczucia w gruncie rzeczy dające oczyszczenie złej energii. Poczułem bliskość z tą kobietą i wybuchnąłem gwałtownym śmiechem. Konia z rzędem temu, kto zgadnie, jaką minę miała Dagny, bo tak miała na imię rywalka Mariki. W każdym razie cała jej siła opuściła ją w jednej chwili. To także znałem. Sięgnąłem do szafki i wyciągnąłem pełną flaszkę żołądkowej gorzkiej. Nie zważając na godzinę i konieczność postu, nalałem jej pół kubka i wcisnąłem w dłoń. Wypiła jednym haustem, jak wzorowa pacjentka. Oszczędzę wam teraz opowieści zdradzonej. Płaczu przetykanego wulgaryzmami, które nie są godne waszych szlachetnych uszu, rozmazanych na policzkach smug tuszu i tego wszystkiego, co dobrze wygląda na filmach, ale nie w życiu. Słowem, wysłuchałem historii młodej laborantki, która kiedyś w miłość nie wierzyła. Kiedy skończyła swoją spowiedź, mijała jedenasta, ja wciąż paradowałem w ręczniku, a do mojego odlotu zostały niecałe cztery godziny. Wiecie, takie dziewczyny jak ona są poukładane, rzeczowe i nie dają się wodzić za nos, jeśli kandydat na męża nie ma poważnych zamiarów. Ale kiedy trafia im się sprawa emocjonalna, jak choćby miłość, a tej nie można zmierzyć, kontrolować, nie da się jej zamknąć w żadnej z probówek, wydestylować czy opisać za pomocą algorytmu (choć wielu próbowało –

bezskutecznie), gubią się. Kręcą się w kółko i wzdychają, że nie rozumieją ani ociupinkę. I Dagny miała to nieszczęście doświadczyć tego za sprawą uroczego Aleksa (choć dziś jej zdaniem jestem od niego dużo przystojniejszy), wysokiego (tutaj raczej przegrywam) i dobrze sytuowanego (tu nie mam co nawet startować) dziennikarza sportowego, który rozkochał w sobie obie: Dagny i Marikę, po czym obydwóm się oświadczył. W tej kolejności. Spryciarz. Oczywiście nie zamierzał być chłopak bigamistą. Ślub z Dagny miał wziąć w połowie stycznia, ale dwa tygodnie temu poznał piękną modelkę – „miłość mojego życia”, jak zapewniał Dagny, kiedy ją rzucał, i tylko dlatego zadzwonił, żeby jakoś uprzedziła rodzinę, że nie zamierza przyjeżdżać do kościoła. – I co ja mam teraz powiedzieć mamie? – chlipała waleczna laborantka. – Rzuć go – poradziłem. Popatrzyła na mnie, jakbym zmienił się w Lorda Vadera. – Ale ja go kocham – zapłakała. To ci dopiero. Jakie te kobiety głupie. Szkoda mi jej było, ale miałem dosyć. Zwłaszcza że z parteru niosło się Lulajże Jezuniu. Odliczałem już minuty do wyjścia z mojej pieczary. Widziałem oczami wyobraźni basen, drinki z parasolką i książki na moim czytniku, których zapobiegliwie przed wyjazdem kupiłem dwa tuziny (w razie gdyby coś mi się nie spodobało). Zdecydowałem, że należy zastosować terapię szokową. Zadzwoniłem do Mariki, by niezwłocznie przyjechała, i niech sikorki same wyjaśnią sprawę oraz wedle uznania podzielą się oblubieńcem. Niech każda weźmie po kawałku. Skoro taki wysoki, duży, śliczny – dla każdej wystarczy. Niestety Marika nie odebrała. Nagrałem się jedynie na skrzynkę, a na pokładzie miałem teraz pijaną laborantkę, która najwyraźniej zbierała siły do konfrontacji. – Zabiję ją. Jak słowo honoru, uduszę tymi rękami – zarzekała się (ale nie wziąłem tego na poważnie). Po czym szeroko ziewnęła. I to mnie zdecydowanie orzeźwiło. Jeszcze tego brakuje, by mi tutaj zaległa. – Jadłaś coś? – zainteresowałem się. Pokręciła głową i spojrzała tęsknie w kierunku bursztynowej flaszki. – Zrobię jajecznicę. Ja też jestem głodny jak wilk – odrzekłem. – A potem dam ci numer do Mariki i sobie pogadacie. – Niech tylko dorwę tę flamę – odpysknęła i zwinęła się jak kot w moim największym fotelu do drzemki. Na szczęście nie zdążyła nawet przymknąć swoich orzęsionych firanami powiek, kiedy zadzwonił mój telefon. Dagny rzuciła się do komórki, jakby łapała uciekającego chomika. Odebrała, zanim dopadłem do aparatu. – Cześć, kotku, pocięłam twoją białą sukienkę w cieniutkie paski – rzuciła bez wstępów. – Będziesz mogła upleść z nich powróz, na którym... Słuchała chwilę, w pewnym momencie twarz jej się zmieniła.

– Tak, ja również życzę wesołych świąt – odparła milutko i oddała mi telefon bez słowa. – Chyba twoja mama – szepnęła, zasłaniając aparat. – Szlag, pomyślałem. Ale awaria. – Cześć, mamciu. Co słychać? – udawałem wesołka, ale jak się domyślacie, nigdy nie byłem w tym dobry. – Kto to? – mama była wyraźnie zaintrygowana. – Twoja nowa dziewczyna? Bojowa. Weź ją ze sobą. Czekamy z tatusiem o 13. Możecie być wcześniej, jeśli wolicie. – Zobaczymy – mruknąłem. – Ona raczej nie będzie mogła. Nie wiem, co mnie podkusiło, ale nie zaprzeczyłem. Dagny podniosła głowę. Pokazywała mi na migi, że przeprasza. Machnąłem ręką. Jak wspaniale znów się czuć macho. – Daj spokój. Cieszymy się, że wreszcie sobie kogoś znalazłeś – ciągnęła mama. – Za długo już jesteś sam. Agnieszka była miła, lubiłam ją, ale wiesz, jeśli to jakaś miła osoba, może powinniśmy ją poznać. Święta to dobra okazja. Wyjdzie tak naturalnie dla wszystkich. Tatuś już się cieszy. – Zapewne – mruknąłem. – Już to widzę. Mama zaśmiała się pojednawczo. – Przecież wiesz, że trzyma za ciebie kciuki. – Kątem oka dostrzegłem, że Dagny dolewa sobie do kubka. Pokręciłem głową i pokazałem jej, że dosyć. – Tylko odrobinkę. Strasznie słabo się czuję – szepnęła i dla pewności uszczknęła jeszcze łyczka z gwinta. Uśmiechnąłem się, ten gest rozpaczy był mi tak bliski. Nagle złapałem się, że lubię tę szaloną laborantkę. Naprawdę jest fajna. A może faktycznie wykorzystać ją jako alibi. Odzyskam przynajmniej twarz przed ojcem. Chociaż kawałek twarzy. Jedno oko, albo fragment nosa. Nie trafi mi się szybko taka okazja. – A może my przyjedziemy do ciebie? – zaproponowała mama. – Musimy pomówić. To sprawa, która nie może czekać. Lepiej to omówić przed twoim wyjazdem. Właśnie mieliśmy gościa, znasz ją... ona chce wrócić, odkręcić wszystko... To nie na telefon, ale sytuacja wygląda trochę inaczej... Może nawet cię to ucieszy, tata jest sceptyczny, ja sama nie wiem. Tak, najlepiej będzie, jak podjedziemy do ciebie. Aż się zapowietrzyłem. Nie byłem w stanie wydusić nic więcej: – Nie, raczej nie. Jest bałagan. – E tam, zawsze byłeś raczej porządnicki. Ty sprzątałeś po Agnieszce, pamiętam przecież. Wpadniemy na chwilkę, zaraz powiem tatusiowi i oddzwonimy. Odłożyła słuchawkę. Wpatrywałem się w telefon, zastanawiając się, ile to im zajmie. Obstawiałem, że razem z przejazdem będą tutaj w pół godziny. I zrobiło mi się niezmiernie przykro, że tak bardzo chcą, żebym już nie był rozwodnikiem. Że

planują, żebyśmy z Agą do siebie wrócili. Pewnie się wstydzą przed resztą rodziny. Trudno. Nie doszedłem do żadnych sensownych wniosków, kiedy usłyszałem: – Mogę odegrać twoją dziewczynę, jeśli chcesz – mrukneła Dagny. Była już dobrze wcięta. Oczy jej się szelmowsko iskrzyły. Ten stan także znałem. Ja też po szklaneczce żołądkowej w pechową Wigilię czułbym się odważniejszy. Natychmiast zabrałem flaszkę i schowałem ją do szafki pod zlewozmywak. – Bez zobowiązań. Ale pomożesz mi rozmówić się z tą twoją... koleżanką. Tą jędzą, wiesz, o kogo chodzi – dodała konfidencjonalnie, jakby łączyła nas jakaś szczególna tajemnica. Po czym zdjęła kożuszek, ściągnęła szczudła i zabrała się do wyjmowania jajek z lodówki, krojenia chleba i nawet uruchomiła ekspres do kawy. – Ale masz tu syf – rzuciła, kiedy zamknęła lodówkę. – Nigdy nie sprzątasz? – Nie – odparłem. I dodałem w myślach, że kiedyś było inaczej. Kiedyś to ja sprzątałem. A teraz? Po co? Zaśmiała się perliście. – To robota głupiego – zdecydowałem grać rolę snoba. – Śmieci zresztą wędrują pod ściany i łatwiej je pozbierać. – Jesteś śmieszny – spojrzała na mnie tak wnikliwie, że musiałem przełknąć ślinę, a jabłko Adama powędrowało w górę i w dół. Wiedziałem, że zauważyła moje zdenerwowanie, ale zaraz się odwróciła i zabrała do roboty. – Jakbym wyszła za mąż, pewnie cały czas musiałabym latać ze szmatą. Aleks to pedant. Wszyscy faceci chcą od razu cię zmusić do roboty kury domowej. – Coś podobnego – wyciągnąłem się na fotelu i podziwiałem jej sylwetkę w opiętych dżinsach. Byłem zdania, że jest bardzo zgrabna i nie musi wcale nosić tego dziwnego obuwia, by się wyszczuplać. Nagle mnie tknęło. – Jak mnie znalazłaś? – zapytałem niby od niechcenia. Wzruszyła ramionami, nie przestając mieszać jajek. – Ta jędza podała mu ten adres SMS-em, żeby podjechał po jej rzeczy. Zdziwiłem się. Aleks miał czekać na ukochaną na Skopelos z różowym winem i truskawkami. – Przeszukałam jego komórkę. Proste – ciągnęła niestrudzenie wyjaśnienia Dagny. – Jesteś dosyć niebezpieczna. – Jestem idiotką – westchnęła. – Ale nie aż taką, za jaką mnie miał. Kobiety wiedzą, kiedy są zdradzane, często jednak wolą się same oszukiwać. Kiedy miarka się przebrała, zaczęłam działać. – Zauważyłem – mruknąłem. Ale dobrze wiedziałem, o czym Dagny mówi, choć nie zająknąłem się nawet słowem. Nie tylko kobiety, faceci też. Żałowałem, że nie miałem choć krzty siły tej dziewczyny i zamiast walczyć o Agę, po prostu uciekłem. A może wcale nie chciałem walczyć? W pokoju nie czuć już było zapachu ciastek. Zdominowała go woń

jajecznicy i świeżo zaparzonej kawy, a ja poczułem, że jestem głodny jak wilk. – Podano do stołu – Dagny przyniosła talerz, a na nim ułożyła pokrojone w półksiężyce pomidory, które polała octem balsamicznym i ozdobiła bazylią, opiekła chleb i podsmażyła boczek. Nie mogłem uwierzyć. Zajęło jej to zaledwie kilka minut. Jedliśmy w milczeniu. Patrzyłem na nią z coraz większą przyjemnością. Kiedy nadmiar tuszu wypłakała, wyglądała naturalnie i bardzo młodo. Nie wiem, dlaczego wtedy to zrobiłem, ale po prostu nie mogłem się powstrzymać. Podniosłem chusteczkę i wytarłem czarną smugę od maskary roztartą na jej policzku. Uśmiechnęła się do mnie jeziorami fiołków. Zdawało mi się, że na chwilę świat się zatrzymał. – Dzięki – mruknęła. Wyrwała mi z rąk chustkę i zapakowała do buzi wielki kawał jajecznicy. Chyba ten świat zatrzymał się wyłącznie dla mnie. Szczęknął klucz w zamku, drzwi się otworzyły. Zanim wstałem, by sprawdzić, kto idzie, w progu stała Marika. Dziwnie wyglądała w kabaretkach, sukience z cekinami i z plecakiem na stelażu na jednym ramieniu, a na drugim z torbą sportową, z której wystawały niezliczone obcasy butów. W ręku miała wielki karton pełen przedmiotów codziennego użytku, jakby skądś się właśnie wyprowadziła. Nie muszę dodawać, że była zapłakana. To wszak Wigilia, święto mojej przetrąconej miłości. Widocznie każdy, kto przyjdzie dziś do mojego domu, roni łzy. Nawet mi to pasowało. Tym bardziej że ja od lat nie miałem tak dobrego humoru. I takiej liczby pięknych kobiet w lokalu. – Pomożesz czy mam tak stać? Nie jestem ośmiornicą – oświadczyła gniewnie Marika. Rzuciłem się więc karnie do pomocy. – Kto to? – szepnęła, wskazując wzrokiem Dagny. I zaraz się domyśliła, za cholerę nie wiem, jak one się rozpoznały, bo dodała, już głośniej: – A bierz sobie tego łachudrę! Buty w szpic, a w kieszeni nic. Patafian! Jak można być taką debilką. Naprawdę nic do niego nie mam. Dobrze, że sukienkę mini kupiłam, a nie bezę, jak chciał. Na lato będzie na bankiety jak znalazł. Grosza na nią nie wyłożył. I pierścionka też nie oddam. Niech spada. Wtedy Dagny wstała, podeszła do nas i bez słowa zaczęła uwalniać Marikę z bagażu. W pewnym momencie karton pękł i wysypało się z niego ze dwadzieścia par butów, może więcej. Jak się później dowiedziałem, były to wyłącznie szpilki, zimowe i jesienne obuwie znajdowało się nadal w mieszkaniu Aleksa. Nie ukrywam, że byłem skonsternowany. W całym życiu tylu par butów nie miałem. Obecnie byłem posiadaczem trzech: eleganckie, sportowe i sandały. W zupełności mi wystarczą na najbliższą pięciolatkę na Cichej. – Reszta jest na dole w samochodzie – oświadczyła Marika. – Ale niech sobie leży. Nie mam siły. Czyje to jedzenie? Po czym, nie czekając na odpowiedź, pochłonęła moje śniadanie. Spojrzałem na

moje niewielkie mieszkanie. Pierwszy raz odniosłem wrażenie, że wszystko zaczyna mi się wymykać się spod kontroli. Na podłodze w korytarzu stało mnóstwo sprzętów, wszędzie walało się damskie obuwie i fatałaszki w kwiatowe wzory, w nieskończonych odcieniach różu. W salonie zagnieździły się dwie obserwujące siebie nawzajem kobiety, a ja za trzy godziny miałem samolot do raju. Co najgorsze, one wyraźnie nie chciały wychodzić! – Kiedy tutaj przyjechałam, miałam ochotę roztrzaskać ci tę twoją piękną facjatę – wyznała Dagny, a Marika głośno chichotała. Podzieliły się papierosem, w ruch poszła zawartość szafki pod zlewozmywakiem. W butelce żołądkowej widać było dno. Ich rozmowa dobiegała mnie z kuchni. Nie chciałem im przeszkadzać. Liczyłem, że jak się dogadają, szybciej się ich pozbędę. Komitywa została zawiązana dosyć szybko. Aleks według nich był zbyt dużym cwaniakiem i obydwie szybko pojęły, że nie są jedyne. Zaraz też omówiły jego walory fizyczne, których pozwólcie, że wam oszczędzę. Nawet faceci nie używają takiego słownictwa. Ponoć miał nawet niezłe, czego nie można powiedzieć o intelekcie. Finezji w uwodzeniu też mu raczej brakowało. Gdyby nie jego atencja i szeroki gest (tylko na poczatku znajomości) nie miałby szans – zawyrokowały. Złapały go też na tym, że do obydwóch wysyłał te same wiadomości. Każdą nazywał Promyczkiem. – Pewnie po to, żeby się nie pomylić – wydedukowała Dagny. – Fajne masz te szpilki w panterkę. Jaki rozmiar nosisz? Wcale mnie nie zdziwiło, kiedy okazało się, że to ten sam rozmiar. – Chcesz je? – Marika zaraz wręczyła je nowej przyjaciółkce na zgodę. Bo ze śmiertelnych wrogów momentalnie stały się nierozłącznymi przyjaciółkami. Nie mogłem w to uwierzyć. – Szkoda, że leży śnieg. Będziesz musiała poczekać z nimi do lata. Ta tkanina szybko się brudzi, a czyszczenie kosztuje z pięć dych najmarniej – zamyśliły się, jakby to była dziś ich największa tragedia. – To co? Robimy wigilię? – wróciły, zaśmiewając się, do salonu, gdzie siedziałem z książką. Oczywiście wierszami Stachury. Kiedy Dagny je przyuważyła, zaczęła rechotać jak koń. – Nie wierzę. Gdzieś ty się uchował? – Na Cichej 5? – On taki już jest – wzięła mnie w obronę Marika. – Ostatni dżentelmen na tej planecie. Wyobraź sobie, że zabrał mnie na kolację, przetańczyliśmy całą noc, a jak się upiłam odprowadził do domu i położył spać. Nawet nie tknął mnie palcem, choć się napraszałam. Było trochę inaczej, ale nie śmiałem zaprzeczać. Dobry „pijar” to podstawa. – A kiedy następnego dnia zadzwoniłam, dlaczego mnie oszczędził, czy mu się nie podobam, powiedział, że musi kochać. Tylko miłość go interesuje. Seks bez miłości nie ma dla niego sensu. To była akurat prawda. Dagny spojrzała na mnie łagodniej.

– Idiota – mruknęła, ale podała mi swoją kawę. – Nie ruszana, a jakby nawet to nie mam robaków. Usiadły na sofie obok mnie. Jedna po lewej, druga po prawej stronie. Dagny wyrwała mi z rąk książkę. Otworzyła na chybił trafił. Jak bez rąk byłem z rękami Jak bez nóg byłem z nogami Jak bez ust byłem z ustami Jak ten trup byłem przed wami Gdy odeszła pod chmurami. Czekałem, że mnie wyśmieje. Byłem na to przygotowany. Już szykowałem zmyślną ripostę. – Niezłe to nawet – powiedziała i obejrzała poklejony egzemplarz. – Co się tej książce stało? Pies chciał ci ją zeżreć? – Jego żona ją porwała. Wkurzyła się, że mówi do niej Promyczku. Tym razem obie śmiały się w głos. – Była żona – sprostowałem bardzo poważnie. Wyciągnąłem rękę po egzemplarz. – Oddaj. Obie karnie zamilkły. – O której lecisz? – łagodnie zapytała Dagny. Zerknąłem na zegarek. – Za chwilę, właściwie. Podskoczę tylko do rodziców. Chyba że pojawią się tutaj. Ale nie dzwonili, więc wybaczcie, idę się ubrać. Wstałem. Dagny też się zerwała. – Muszę lecieć. – Ej, zostań chwilę. Chcecie mnie oboje tak zostawić samą? – Marika zerwała się i posadziła Dagny z powrotem na miejscu. Widziałem, że tylko udaje mocną, w oczach miała łzy. Usiadłem obok, pogłaskałem ją po głowie, przytuliła się do mnie i zapłakała. – Co za kutas. – To dla niego komplement. Złamany siurek – sprostowała Dagny i po chwili też wtuliła się we mnie. Siedzieliśmy tak w ciszy jakiś czas. Było mi dobrze, spokojnie. Nigdzie nie chciało mi się jechać, choć zastanawiałem się na absurdalnością tej sytuacji. Zwłaszcza że nadal miałem na sobie tylko kawałek ręcznika. Tak zastali nas moi rodzice, którzy wparadowali do mieszkania z zestawem garnków, toreb z produktami i wielkim termosem, w którym zapewne był wigilijny barszcz. Ojciec – nie wiem, czy nie wytrzymał widoku, czy nie przewidział przeszód w postaci damskiego obuwia w moim przedpokoju, ponieważ nigdy, nawet w czasie małżeństwa z Agnieszką szpilki nie leżały na korytarzu – wywinął orła i omal nie upadł jak długi tuż przed naszymi nosami. Zdołał upuścić małą choinkę z gwiazdką na wierzchołku, która potoczyła się u naszych stóp pod fotel. Obie dziewczyny

natychmiast odskoczyły ode mnie i zerwały się na równe nogi. – Co ty masz na sobie, synku? – zapytała mama, kiedy zdołała już złapać powietrze. Godzinę później siedzieliśmy wszyscy przy niewielkim stoliku. Ja miałem na sobie normalne ubranie, dziewczyny słuchały opowieści kombatanckich ojca i nigdy chyba nie widziałem go tak dumnego. – Musiał się pan bardzo bać – szepnęła Dagny. – E tam. Człowiek był młody, to nie zdawał sobie sprawy, co robi – machnął ręką tata. Mama pichciła coś na mojej kuchence, którą wcześniej precyzyjnie odgruzowała z zaschniętego tłuszczu. Dyskretnie kiwnęła na mnie, żebym niby jej pomógł. – Która to twoja? – uśmiechnęła się zadowolona. – Żadna – wzruszyłem ramionami, z miną skarconego sztubaka. – No nie wstydź się, przecież jesteś dorosły. Nie mów, że obie, bo to nie w twoim stylu. Tak jakby wiedziała, co jest w moim stylu. – Ta ciemna, Dagny, bardziej mi się podoba. Ta druga to jeszcze podfruwajka, i te rajstopy. Przecież jest zima. Ale jakbyś wolał tę w rajstopach, to wiesz, że zaakceptujemy. Byle byście byli szczęśliwi. Wzniosłem oczy do sufitu. – Mamo, to tylko koleżanki – uciąłem. – Tak, tak – podała mi talerze i kazała nakryć do stołu. Usiedliśmy wszyscy, sztućców było za mało, więc ja z ojcem dostaliśmy plastikowe, które mama przywiozła zapobiegawczo ze sobą. Na stole parował już barszcz. W garnku, bo wazy przecież nie widziałem od lat. Najbardziej się bałem, że kiedy usiądziemy, starzy zaczną opowiadać o moim nieudanym małżeństwie, o moim tchórzostwie, o moim talencie fotografa i takie tam, ale dziewczyny nadal chichotały lub wykazywały poruszenie opowieściami ojca. – Ja mu mówię, wyłaź i biegnij. Nic ci nie zrobię. A ten do mnie po niemiecku, że ma słoninę do sprzedania – ciągnął ojciec. – Co było robić, ubiłem interes. Potem wróciłem do lasu z połciem solonego boczku na bagnecie. To było wtedy prawdziwe bohaterstwo. Zerknąłem na zegarek. – Muszę się zbierać. Podrzucicie mnie na lotnisko? – zapytałem ojca. Marika i Dagny wymieniły spojrzenia. Zrozumiały przekaz, spięły się. Dagny odłożyła serwetkę. – Na mnie też czas – wstała. – Ja nie jadę – oświadczyła Marika. – Może złapię pociąg i dotrę dziś w nocy do matki? Na wigilię nie zdążę, ale lepiej tak niż być sama na święta. – Ucieszy się – uśmiechnęła się moja mama.

Rozległ się dzwonek. Spojrzeliśmy po sobie. Nikogo więcej się nie spodziewałem. – Twój telefon, synku – odezwała się mama. – Odbierzesz? – To domofon, mamo. Podszedłem, wcisnąłem przycisk. – Stoję na dole, chuju – męski rozwścieczony głos niósł się po całej przestrzeni moich trzydziestu metrów. – Złazisz, czy ja mam wejść na górę? Daję ci trzy minuty. Na gołe pięści. Rozległ się trzask. Spojrzałem na dziewczyny, a one przepraszająco na moich rodziców. – Ja to załatwię. – Marika wstała, poprawiła sukienkę. – Idę z tobą – zawtórowała jej Dagny i zwróciła się do mnie. – Masz jakiś młotek, tłuczek do mięsa, wałek? Moja matka zakryła usta dłońmi, przerażona. – Synu, w jakie kłopoty się wpakowałeś? – podniósł się ojciec. Teraz już prawie wszyscy staliśmy na baczność. Cieszyłem się, że przynajmniej teraz nie jestem w ręczniku. – Panie Włodzimierzu – zaczęła przymilnie Dagny, czym natychmiast uspokoiła mojego ojca. – To sprawa między nami i Aleksem. Staszek nie powinien schodzić na dół. – Jeszcze ten świr zrobi mu krzywdę – zapiszczała Marika i podnosząc głowę znad szuflady, rozpromieniła się triumfująco. W ręku miała saperkę i chiński tasak do warzyw. Wiedziałem, że jest upiornie tępy, ale wyglądał efektownie. Sytuacja się powtórzyła. Déjà vu z rana. Co za dzień! Walenie do drzwi, sąsiadka, judasz. Wszyscy rzuciliśmy się do korytarza zagraconego rzeczami Mariki. Niestety tym razem sąsiadka nie miała w rękach nawet pustej tacy, o ciastkach nie wspominając. Odruchowo spojrzałem na zegarek, zostały mi tylko dwie godziny do odprawy. – Miej odwagę choć otworzyć, jeleniu – krzyczał rozwścieczony mężczyzna. Odsunąłem zasuwkę. Ojciec stał na rozstawionych nogach, gotów do ataku. Marika z tasakiem w ręku, Dagny z wałkiem. Mama starała się nas powstrzymać, rzecz jasna bezskutecznie. Odpiąłem łańcuch, uchyliłem drzwi i zanim się zorientowałem, ogromna pięść Aleksa wylądowała w okolicy mojego nosa. Poczułem ostry ból, słodkawy smak krwi, a przed oczami zapadła ciemność, jakby ktoś nagle zgasił światło. Osunąłem się wprost na podłogę. Pamiętam, że poczułem na plecach coś ostrego, wpijało mi się pod żebra. Sądzę, że były to jedne z butów Mariki. Straciłem przytomność. Kiedy się ocknąłem, nad moją twarzą nachylało się kilka głów. W pierwszej chwili nie rozpoznałem ich wszystkich. Mama trzymała mi w miejscu nosa woreczek z lodem, ojciec rozmawiał z pogotowiem. Marika musiała odłożyć tasak, bo obie ręce miała wolne i co rusz ocierała mi czoło chusteczką, a Dagny znów miała obwódki

pandy wokół oczu na znak, że z jakiegoś powodu płakała. Podniosłem głowę, ale natychmiast zakręciło mi się w niej i opadłem na poduszkę. Kątem oka spostrzegłem jednak, że w fotelu siedzi jakiś obcy facet. Nieduży, z półdługimi kręconymi włosami, ciemną karnacją i czarnymi jak smoła oczami. Typ południowca, który podrywa laski na tekst ciao bella. – Która godzina? – zapytałem go całkiem poważnie. – Piętnasta siedemnaście – odparł. Odetchnąłem. Jeszcze zdążę na lotnisko. Kobiety natychmiast mnie obległy. – A ty się zamknij – rzuciły do gogusia. – Zaraz będzie policja, będziesz gadał, ile zechcesz. Choć twarz mnie bolała, na policzku miałem strużkę świeżej krwi wciąż cieknącej z nosa, wybuchnąłem gromkim śmiechem. Wiedziałem, że jeśli mam zdążyć na samolot, powinienem wyjść w ciągu pół godziny. Potem mogę pożegnać się z biletami, chyba że któraś z dziewczyn chciałaby polecieć zamiast mnie. – Dobra, Aleks – podniosłem się i mimo sprzeciwów oświadczyłem bardzo poważnie. – Zabieraj swoje dziewczyny i wynoś się stąd. Nie będziemy zawracać głowy policji w Wigilię. Mama chciała mnie powstrzymać. Ojciec coś mruczał pod nosem i kręcił głową. Wstałem z trudem i podszedłem do drzwi. – Wynoście się – powiedziałem cicho, lecz stanowczo. – Wszyscy. – Synku – uparcie interweniowała matka. – Mamo, pozwól, że Wam też podziękuję. Muszę zamówić taksówkę. Zobaczymy się po moim powrocie. – Ale synu – pierwszy raz odezwał się do mnie ojciec. Uświadomiłem sobie, że wcześniej rozmawiał tylko z kobietami, mnie jakby ignorując. – Za chwilę będzie tutaj twoja żona, Agnieszka. Zamarłem. – Moja była żona, tato – poprawiłem go pospiesznie. – Od pięciu lat nie mam już żony. Zapadła cisza. Dopiero wtedy dotarła do mnie ta wiadomość. – A niby po co ona tutaj jedzie? Nie umawialiśmy się i nie mam najmniejszej ochoty jej oglądać. Wtedy wstał goguś. – Proszę, niech pan mi pomoże. Niech pan z nią pomówi. Przepraszam za moje zachowanie. Sądziłem, że to do pana uciekła... Właściwie chyba mnie pan rozumie. Sam był pan zdradzany. Powstrzymałem go gestem. – Niech pan już idzie. Facet jednak stał nadal w tym samym miejscu. – Może ja się przedstawię. Błażej Starzyński – wyciągnął rękę. – Pan wie, kim

jestem? Nie uścisnąłem jej. Oczywiście, że wiedziałem. To nazwisko było we wszystkich pozwach, ten koleś złamał mi życie, mieszka w moim domu, je z moich miseczek, śpi z moją żoną w moim łóżeczku. Jakże miałbym mu podać dłoń. Są pewne granice, nawet dla takiego frajera jak ja. Nie mogłem uwierzyć, że w kolejną Wigilię ten facet zamierza mnie ponownie upokorzyć. Czy zatoczyłem jakieś magiczne koło? – Żegnam – wydusiłem. Stanąłem w drzwiach i czekałem, aż wszyscy sobie pójdą. Mama z tatą ruszyli do drzwi pierwsi. Mama pogładziła mnie po policzku, syknąłem, kiedy dotknęła opuchniętej twarzy. – Nic mi nie jest – jęknąłem. – Do wesela się zagoi. Zadzwonię z lotniska. Przytuliłem ją, dosłownie schowała się w moich ramionach. Ojciec ruszył za nią bez słowa. Poklepał mnie po ramieniu. W jego kodeksie to był szczyt czułości. Wiedziałem to i doceniłem. Potem wyszedł nowy-a-już-stary mąż Agnieszki z miną zbitego psa. – Nie zamierzam z nią rozmawiać. Nie dziś – oświadczyłem. – Jeśli poczeka pan na dole, spotkacie się i omówicie sprawy. Nie mam pojęcia i nie chcę wiedzieć, dlaczego miałaby tu być. Miałem ciężki dzień. Pan wybaczy. – Chciałbym wiedzieć tylko jedno – zaczął. – Nie – odparłem. – Ale... – Nic mnie z nią nie łączy, szanowny panie. – A dzielnicowy, jak przyjdzie, czy... – nagle zaczął bać się o swoją opinię. Co za burak. Byłem oburzony, a on wciąż gadał, nie zważając na moją minę pitbulla. Wyraźnie wciąż chciał uzyskać ode mnie potwierdzenie, czy Aga bywała u mnie, czy go ze mną zdradzała. Frajer, nie wykrył zawczasu konkurencji i nadal nie wie, kto go wysadził z siodła. Czułem satysfakcję. – Nagle się zmieniła, zaczęła inaczej ubierać. Zacząłem ją nudzić. Nie rozumiała, dlaczego nie czytam poezji. Nie lubię poezji, nigdy nie lubiłem. Nie jestem artystą, tylko prawnikiem. Zarabiam pieniądze, dbam o swoją pozycję. Nigdy jej niczego nie brakowało. Kiedy się pobieraliśmy, byłem nieświadomy. Podpisałem umowę. Teraz jakbym zaczynał od nowa, w moim wieku? Właściwie poza kancelarią zostałem bez środków do życia... Nie słuchałem go, nie byłem w stanie tego słuchać, bo to była przecież moja historia sprzed kilku lat. Kiedy tak się plątał w zeznaniach, wpadłem na wspaniały pomysł, by mu jednak pomóc, by nie czuł się tak jak ja jeszcze niedawno, prawie całe ostatnie pięć lat. Uderzyłem go lewą ręką, bo prawą trzymałem klamkę, inaczej drzwi wciąż się zamykały. Upadł mi do stóp, a ja poczułem się lekki jak piórko. Wynik jeden : jeden. Wstał, otrząsnął się jak mokry pies. – Jeśli przyjdzie dzielnicowy, powiem, że poślizgnąłem się na schodach –

powiedziałem, a moim słowom zawtórował głośny śmiech Mariki i Dagny. – Dobry sierp – przyznał prawnik, wychodząc. Dziewczyny wyszły z częścią swojego dobytku. Marika wprosiła się do Dagny na święta, wyszły, prawie trzymając się za ręce. Kiedy mieszkanie było puste, czekałem na taksówkę, znów zadzwonił domofon, a potem telefon, ale nie odbierałem. Na wyświetlaczu nie pojawiło się imię byłej żony, dawno temu wykasowałem jej numer, ale wiedziałem, że to ona. Dzwoniła wiele razy, w końcu musiałem wyciszyć komórkę. Znów się wykąpałem, zjadłem zimny barszcz, schrupałem opłatek, którym nie zdażyliśmy się podzielić, choć widziałem, że Marika musiała nadgryźć kilka listków, bo opakowanie nie było kompletne. Kiedyś chwaliła mi się, że ma słabość do wigilijnych wafelków. Taksówka przyjechała z kilkuminutowym spóźnieniem, ale wiedziałem, że zdążę. Już dawno nie czułem się tak wolny. Świat wydawał mi się piękny. Czułem znów siłę, zaś sytuacja i problemy tych ludzi były dla mnie absurdalne. Na schodach dopadła mnie sąsiadka z parteru. Byłem pewien, że chce zrobić aferę, ale wyciągnęła w moim kierunku torebkę, lekko już zatłuszczoną na spodzie. Nie musiałem do niej zaglądać, by wiedzieć, że wewnątrz są ciepłe jeszcze ciastka. Uściskaliśmy się serdecznie, życząc sobie wszystkiego najlepszego. O dziwo, pokiwała mi palcem, że tyle kobiet jednocześnie to nie wypada w moim wieku, ale i tak lepiej, niż gdybym był gejem, bo to grzech. – Tak, tak pani Marylko – odparłem i zawróciłem. Wziąłem stary tomik wierszy Stachury i wręczyłem jej jako prezent świąteczny. – Wierzy pani w miłość? Taką prawdziwą, na zawsze? Zaśmiała się, kręcąc głową. – Co też pan, panie Staszku – zarumieniła się, jak nastolatka. – W moim wieku? – Przecież pani jeszcze młoda. Mąż z pewnością nie chciałby, żeby była pani sama do śmierci. Dzieci, wnuki przyjeżdżają tylko na święta. – I ile bałaganu robią – zaśmiała się. – To niech się pani rozejrzy. A jak nie, to niech pani choć poczyta o miłości. Była wyraźnie zadowolona. Wiedziałem, że kiedy wrócę, będzie miała do mnie wiele „ale”, teraz jednak wszystko znów było dobrze. – Gdyby ktoś jeszcze mnie szukał. Kobiety, mężczyźni, policja... – uśmiechnąłem się. – Proszę ich skierować do Timbuktu. – Dokąd? – Proszę powiedzieć, że pojechałem do Timbuktu i wrócę za miesiąc. Do tego czasu będzie pani miała spokój na piętrze. – Może podlać panu kwiatki? – Nie mam kwiatków, pani Marylko. Przecież pani wie. Wyszedłem. Tak jak się spodziewałem, przed klatką stała Agnieszka. Była zmarznięta, choć w futrze, paliła cygaretkę. Dziwnie z nią wyglądała. Nie znałem jej

takiej. – Stachu – chwyciła mnie za rękaw, ale minąłem ją bez słowa. Wsiadłem do taksówki i ruszyłem na lotnisko. Byłem ostatnim pasażerem. Już dwukrotnie wywoływano moje nazwisko, zanim zamknięto odprawę. Stewardessa dziwnie mi się przyglądała, choć śliwa pod okiem nie zdążyła jeszcze efektownie zsinieć. Szedłem rękawem do samolotu i złapałem się na radosnej myśli, że właśnie coś zakończyłem i zaczynam całkiem nowe życie. Nie wiem, co mnie czekało, ale przynajmniej pozbyłem się tych miłos-nych mrzonek. Przeżyłem żałobę po Adze i mogę wszystko. Mogę też być sam. Wolny. Spokojny. Może już na Cichą nie wrócę? Może zostanę na urlopie i będę wiódł życie fotografa- włóczykija. Mnie bariery językowe nie dotyczyły. Mogłem sprzedawać swoje zdjęcia pod każdą szerokością geograficzną. Samolot był pełen uciekających przed świętami. Silniki już pracowały na wolnych obrotach, ostatni maruderzy dostali polecenie zapięcia pasów. Zapakowałem sprzęt fotograficzny na półkę, bo nigdy się z nim nie rozstawałem, zająłem swoje miejsce. Gazetę, którą dostałem przed wejściem, położyłem obok i przymknąłem powieki. Oddałem się głębokiemu relaksowi. Po chwili usłyszałem damski głos: – Przepraszam. Wydaje mi się, że tam jest moje miejsce. Przy oknie. Stała przede mną Dagny. Włosy miała rozpuszczone, na nogach trampki. Pod kurtką miała letnią bluzkę z sercem przebitym strzałą i napisem: „Już cię nie kocham”. – Marika oddała mi swój bilet – wyjaśniła. – Nie mam hotelu, ale może na miejscu coś znajdę. Zerwałem się, by mogła się przecisnąć do okna. Rozciągnąłem usta w uśmiechu, ale zaraz się skrzywiłem. Dopiero teraz czułem, jak bardzo obolałą mam twarz. Wtedy ona wybuchnęła śmiechem. – Jesteś uroczy. – Uroczy? – burknąłem. – Nie znasz mnie. – A ty mnie. Ale co mamy do stracenia? – Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. Dagny wyciągnęła z torebki zafoliowaną małą flaszeczkę żołądkowej gorzkiej. Najwyraźniej ze sklepu wolnocłowego. – Na szampana mi nie starczyło. Mamy tylko to. Za to w bagażu mam pierogi twojej mamy. Nie mogłam pozwolić, żeby się zmarnowały. Oczywiście nie schowałeś jedzenia do zamrażarki. – Oczywiście – potwierdziłem. – I nie poodkurzałem. – Zjemy je na miejscu. Zrobimy sobie Wigilię pod palmą zamiast choinki – zarządziła i wiedziałem, że tak właśnie będzie. Laborantka wiedziała, czego chce od życia i – co ważniejsze: czego nie chce. To bardzo cenna wiedza. Ja dopiero w wieku

czterdziestu czterech lat ją posiadłem. Pomyślałem jeszcze, że jestem dla niej za stary, ale po namyśle zrezygnowałem z takich wyznań. Nie strzela się sobie w nogę, w każdym razie nie na tym etapie znajomości. Kiedy samolot wystartował, poprosiliśmy o plastikowe kubeczki. – Wesołych świąt – powiedziała Dagny i pocałowała mnie. A może to stało się dużo później? Już nie pamiętam. Tyle już razy opowiadałem tę historię wnukom, że niektóre elementy mogły mi się pomieszać. Kiedy się jest starym zgredem, człowiek lepiej pamięta to, co było dobre, a nie to, co było złe. I dobrze. W pewnym wieku zostają tylko wspomnienia. Zawsze są dobre. Bo nic innego się nie liczy. To wszystko działo się dwadzieścia dwa lata temu. Do dziś mieszkamy na Cichej 5 w lokalu numer 5. Wykupiliśmy też sąsiednie mieszkanie i mamy prawie sto dwadzieścia metrów klimatycznego wnętrza, które Dagny osobiście zaplanowała, jak doskonały architekt. Wszystkie budynki wokół zrewitalizowano, a wokół są same biurowce i parkingi podziemne. Pewnie jesteśmy najstarszymi mieszkańcami na tej ulicy. Młodzi wynieśli się do lepszych dzielnic. Nasz syn jest prawnikiem, a córka przejęła moje studio. Ale nie robi fotografii komercyjnych. Skończyła Akademię Sztuk Pięknych i jest artystką pełną gębą. Uważam, że jest trochę dziwna. Te kolczyki w nosie, tatuaże i bluzy z połyskliwego PVC. Chyba nigdy się do tego nie przyzwyczaję. Wszystko jest dziś skomputeryzowane, nawet spożywcze zakupy robi się przez Internet. Nowoczesność nie jest dla mnie. Jestem zdania, że kiedyś zapomnimy te wszystkie PIN-y, PUK-i, albo nastąpi zwarcie i świat zniknie w jednym wielkim bum. Córka fotografuje miniaturowym aparatem, który jest naszpikowany elektroniką i mieści się w jej kieszeni, ale nauczyłem ją pracować w ciemni z materiałami analogowymi, wywoływać na papierze. Dziś nie każdy to potrafi i zdaniem nowojorskich krytyków to teraz wielka sztuka. Czasem pozwala się wtrącić staremu piernikowi w swoją twórczość, a raz do roku, właśnie przed Wigilią, robimy sobie wspólne zdjęcie. To do nas, na Cichą, zjeżdżają się wszyscy. Mama (dopóki żyła) robiła z Dagny pierogi i barszcz, tata opowiadał wnukom co roku te same kombatanckie historie. Czasami przyjeżdża Marika z dziećmi. Wyszła za mąż za rolnika, zamieszkała na wsi. Hodują tulipany, storczyki albo róże. Zależy od sezonu. Nie nosi już kabaretek i szpilek w panterkę. Ale włosy wciąż ma długie. Zaplata je w tradycyjny warkocz. Ładnie się starzeje. Aga ma chyba piątego męża. Obstawiamy, że ten nowy wytrzyma z nią jeszcze dwie Wigilie. Wszyscy jej eks się znamy, ale ja mam najdłuższy staż, bo jej związki są coraz krótsze. Jest bardzo bogata. Każdego puszcza z torbami. Raz do roku, przed Wigilią dzwoni do mnie, zapewnia, że żałuje i że to ja byłem ten jedyny. Wygląda to tak, że ona mówi, ja słucham, a potem zapada cisza i po prostu odkładam słuchawkę. Dagny twierdzi, że nie ma już takich mężczyzn. Nie jest zazdrosna, bo wie, że może być mnie pewna. Odkąd wsiadła ze mną do tego samolotu, nigdy jej nie zdradziłem. Po co? Nie istnieją dla mnie inne kobiety. Niewiele przytyła, ale na jej

twarzy widać upływ czasu, może dlatego też już się nie maluje, a we włosach ma coraz więcej siwych pasm, ale temperament i mądrość się nie starzeją. Nie umiałbym bez niej żyć. Zrośliśmy się ze sobą, choć dzieli nas wszystko. Sprzeczamy się niemal każdego dnia, bo ona jak lwica walczy o swoją niepodległość. Kupiłem jej samochód, bo nie znosi się niczym dzielić. A i tak wszędzie muszę po nią jeździć, bo zapomina zatankować (i jeszcze twierdzi, że w jej wieku to normalne). Ale kiedy ja napomknę, że jest stara, czekają mnie ciche dni przez tydzień. Daje się przekupić tylko starą porcelaną, której mamy pod dostatkiem w każdym kredensie. Lubimy zupełnie inne potrawy, czytamy zupełnie inne książki (ja wyniosłem wszystkie tomiki poezji do pobliskiej biblioteki, ona je przyniosła z powrotem i ustawiła na swojej półce, której nie wolno mi tykać). Choć ma osteoporozę, wciąż nosi to straszne obuwie szczudlarza na obcasie lub koturnie (nazywa je obuwiem sportowym), więc wyglądam przy niej jak karzeł, bo oczywiście jest w nim ode mnie wyższa. Osobno jeździmy na wakacje (ja wolę góry, ona morze – tylko wtedy raz się poświęciła, ale chyba dlatego, żeby bilet Mariki się nie zmarnował), ale wydzwania do mnie trzy razy dziennie. Generalnie jest upiorna. Wyjada mi z talerza, zmusza do sprzątania, zakazuje zwijać skarpetki w kulki i chować pod szafą. Śpi do południa, ja wstaję o piątej nad ranem. I tak dalej. Piekę jej ciastka w kształcie serc według przepisu sąsiadki. Kocham ją, choć rzadko to mówię, bo wtedy zaczyna się awanturować, że za rzadko przynoszę kwiaty. Słowem, wciąż jest tą rewolucjonistką, która w furii chciała pociąć sukienkę Mariki. Nic się nie zmieniła. Ostatnio z okazji dwudziestej pierwszej rocznicy ślubu, ku mojej rozpaczy, zapisała nas na przedświąteczny kurs kreatywnego pisania. Poszliśmy razem i stąd moja wigilijna opowieść. Wiem, że dziwna i mało w niej choinki, kolęd. Dagny zaś – nie uwierzycie – pisze wiersze. Są okrutnie kiepskie, ale boję się jej tego powiedzieć. Ona zresztą nikogo nie słucha. Uważa, że zna receptę na poezję bez tych wszystkich lukrowanych serduszek, gołąbków, chmur i tego, co śni się poecie. Podchodzi do sprawy analitycznie, jak kiedyś w laboratorium. To oczywisty błąd. Zawsze byłem zdania, że poeta musi być rodzajem marzyciela – wariata, w pozytywnym tego słowa znaczeniu, ale jej nigdy tego nie mówię. Pisanie sprawia jej tyle frajdy, no i wszystkie utwory mojej żony są dedykowane mnie. Tak się przechodzi do historii literatury, czy jest większe wyznanie miłości? Może po prostu brakuje jej pracy w laboratorium, tego poukładanego świata. Ale zabrania mi mówić do siebie Promyczku, nawet jeśli coś przeskrobię. Za to sama dosyć często nazywa mnie Gałązką. Stachu Gałązka Kędyś. Zawsze mnie to śmieszy. Warszawa, 2014 [1] Fragment wiersza Edwarda Stachury Gdy odeszła pod chmurami. ===Owk/W25cPgs4C2haaV86AzYANAE5DjhbPVhrCm8LOFo=

MAŁGORZATA KALICIŃSKA Przypadki senatorowej K. Znany aktor serialowy Alek Wroński, zwany powszechnie Wroną, wyszedł właśnie ze studia po nakręceniu ostatnich scen do durnowatej reklamy. Durnowatej, ale za to jakże mile wypełni się jego konto! Od kiedy światowej sławy aktor gada z ciastkami, nikt w branży już nie czyni kąśliwych uwag o wzajemnych reklamowych wyczynach. Puder i szminkę zmyje już na miejscu. Śpieszy się. – Cicha pięć, mieszkania trzy – rzucił taksówkarzowi. – Mam nadzieję – odparł ten z powagą – że jest winda? – Sorry – parsknął znany aktor – to zmęczenie. – Pan tam mieszka? – zdziwił się taksówkarz – w tej kamienicy?! – A nie, nie – zaprzeczył Wrona i przez moment się zawahał, czy mówić prawdę, ale zdecydował, że ten jowialny starszy pan nie zadzwoni do „Życia na Ciepło” ani do „Na Szpilkach”, portali plotkarskich, więc odpowiedział zwyczajnie, a nawet z pewnym samozachwytem – ja mam tam garsonierę! Wie pan, co to jest garsoniera? Taksówkarz chrząknął i odpowiedział najpoważniej na świecie: – Jeśli ma pan na myśli garsonkę mojej żony, to wiem. Obaj zaśmiali się krótko i dalej już taksówkarz milczał, znał przecież swoje miejsce i zawód. Gdy klient chciał, sam zagadywał, a jak nie – to nie! Wroński uśmiechnął się do swoich myśli. „Jestem dokładnie jak bohater Tołstoja! DOKŁADNIE! A te jej pończochy… doprowadzają mnie do szaleństwa. Cudna moja! Mam godzinę na kąpiel i piwo! Yes!”. * * * Senator Karenin odstawił filiżankę i westchnął głęboko, marząc o papierosie. Nie wolno mu palić, jest już po jednym zawale, a w jego wieku nie byłoby zabawne zafundować sobie następny. Profesor R. kategorycznie zabronił mu papierosów, a zresztą wśród wielu jego znajomych palenie jest démodé, no i w sejmie nie wolno, a palarnia śmierdzi. Ostatnio, gdy był z żoną w Cannes czy Wiedniu na drobnych zakupach i małych spotkaniach biznesowych, zetknęli się wręcz z afirmacją niepalenia. – To jakaś ich nowa moda! Niepalenie jako demonstracja zdrowego stylu życia! – powiedział do Anny, gdy ta właśnie nałożyła sobie na twarz maseczkę. – Ty wiesz, Aniu, jakie miałem wczoraj szczęście? Chciałem zapalić tego durnego e-papierosa, a Johann, jakby uprzedzając mnie, wykpił to jako straszną… jak to ty mówisz?