Rozdział 1
Terminal pękał w szwach od znużonych podróżnych. Większość
stała stłoczona pod ścianami, bo nieliczne plastikowe krzesła już dawno
zostały zajęte. Każdy przylatujący i odlatujący samolot przewoził co naj-
mniej osiemdziesięciu pasażerów, a tu było zaledwie kilkadziesiąt
miejsc siedzących.
Na lot do Miami o dziewiętnastej czekało chyba z tysiąc osób. Ciepło
okutani, obładowani, po trudach przebijania się przez korki, odprawę
i ścisk na lotnisku robili wrażenie przygaszonych. Była niedziela po
Święcie Dziękczynienia, jeden z tych dni w roku, w których ruch na lot-
niskach jest największy, i kiedy tak przepychali się i potrącani zbliżali
do bramki, wielu – nie po raz pierwszy – zadawało sobie pytanie, czemu
wybrali na podróż właśnie ten dzień.
Powody były różne i w tej chwili bez znaczenia. Niektórzy próbo-
wali znosić niewygody z humorem. Inni starali się czytać, co w tym roz-
gardiaszu nie było łatwe. Jeszcze inni ze wzrokiem wbitym w podłogę
po prostu czekali. Stojący obok chuderlawy czarnoskóry Święty Mikołaj
potrząsał drażniącym uszy dzwoneczkiem i mamrotał życzenia świą-
teczne.
Podeszli rodzice z córką. Na widok numeru bramki i kłębiącego się
tłumu przystanęli. Córka była młoda i ładna. Miała na imię Blair i to ona
odlatywała. Rodzice nie. Spoglądając na tę masę ludzi, cała trójka jak
inni zadawała sobie teraz w duchu pytanie, dlaczego wybrali akurat ten
dzień.
Łzy już wyschły. No, prawie. Blair miała dwadzieścia trzy lata, wła-
śnie skończyła studia z przyzwoitym wynikiem, ale nie była jeszcze go-
towa podjąć pracy. Jej przyjaciółka z uczelni pojechała w ramach wolon-
tariatu do Afryki, co zainspirowało Blair, żeby następne dwa lata po-
święcić pomaganiu innym.
Skierowano ją do Peru, gdzie w jednym ze wschodnich regionów
miała uczyć czytania dzieci tubylców i mieszkać w chatce bez wygód,
elektryczności i telefonu. Nie mogła się już doczekać tej podróży.
Leciała do Miami, stamtąd do Limy, a potem po trzech dniach prze-
prawy autobusem przez góry miała się znaleźć w innym stuleciu. Po raz
pierwszy w swoim młodym życiu chowana dotąd pod kloszem dziew-
czyna spędzi święta z dala od domu. Matka ściskała jej dłoń i starała się
być dzielna.
Już się ze sobą pożegnali.
– Jesteś pewna, że tego chcesz? – padło po raz setny pytanie.
Luther, ojciec Blair, krytycznie lustrował tłum. Istne szaleństwo, my-
ślał. Zostawił żonę z córką przed wejściem, a potem przejechał sporo ki-
lometrów, nim wreszcie znalazł wolne miejsce na jednym z bardziej od-
ległych parkingów. Przepełniony, kursujący wahadłowo bus dowiózł go
z powrotem do hali odlotów i dalej już razem torowali sobie drogę.
Smutno mu było, że Blair wyjeżdża, i do szału doprowadzały go te na-
pierające hordy. Był w fatalnym nastroju. A miało być jeszcze gorzej.
Nagle przy bramce zrobił się ruch i podróżni posunęli się ciut na-
przód. Pierwszy komunikat zapraszał pasażerów wymagających dłuż-
szej obsługi i tych z pierwszej klasy. Przepychanka osiągnęła wyższy
stopień nasilenia.
– Sądzę, że powinniśmy iść – powiedział Luther do córki, swojego
jedynego dziecka.
Jeszcze raz się uściskali, starając się powstrzymać łzy. Blair się
uśmiechnęła.
– Rok szybko zleci – zapewniła. – Na przyszłe święta będę w domu.
Nora, jej matka, przygryzła wargę, skinęła głową i jeszcze raz ucało-
wała córkę.
– Uważaj na siebie, proszę – rzuciła, bo nie mogła się pohamować
przed powtarzaniem tego na okrągło.
– Dam sobie radę.
Wypuścili ją z objęć i bezradnie patrzyli, jak dołącza do długiej kolej-
ki i kroczek po kroczku oddala się od nich, od domu, bezpieczeństwa
i całego znanego jej świata. Kiedy podawała swoją kartę pokładową,
obejrzała się i uśmiechnęła do nich po raz ostatni.
– No dobra – westchnął Luther. – Dość tego. Da sobie radę.
Norze nie przyszło do głowy nic mądrego, co mogłaby powiedzieć,
gdy tak patrzyła na odchodzącą córkę. Odwrócili się i wmieszali
w tłum, brnąc do wyjścia, zostawiając za sobą Świętego Mikołaja z jego
brzękliwym dzwoneczkiem i sklepiki pełne ludzi.
Kiedy wyszli z hali odlotów i stanęli w kolejce do busa krążącego
między lotniskiem a parkingiem, padało, a zanim bus, rozbryzgując ka-
łuże, dowiózł ich na miejsce, a potem wysadził jakieś dwieście metrów
od auta, deszcz zamienił się w prawdziwą ulewę. Luther musiał zapła-
cić pazernemu zarządowi lotniska okup w wysokości siedmiu dolarów.
Ruszyli w kierunku miasta.
– Da sobie radę? – przerwała wreszcie milczenie Nora.
Tyle razy słyszał to pytanie, że jego odpowiedź była automatyczna.
– No pewnie – mruknął.
– Naprawdę tak myślisz?
– No pewnie.
Czy w to wierzył, czy nie, jakie to miało teraz znaczenie? Poleciała.
Nie mogli już jej zatrzymać.
Zacisnął ręce na kierownicy i przeklinał w duchu wlokące się przed
nim auta. Nie wiedział, czy żona płacze, czy nie. Chciał tylko dotrzeć do
domu, wysuszyć się, siąść przy kominku i poczytać gazety.
Byli jakieś trzy kilometry od domu, gdy Nora oznajmiła:
– Potrzebuję kilku rzeczy ze sklepu.
– Pada – burknął.
– Mimo to muszę coś kupić.
– Czy to takie pilne?
– Jak chcesz, zostań w aucie. To potrwa tylko chwilę. Podjedź pod
Chipa. Jest dziś otwarty.
Ruszył więc do Chipa, którego nie znosił nie tylko ze względu na
horrendalne ceny i nadętą obsługę, ale także z powodu idiotycznej loka-
lizacji. Oczywiście nadal padało, a ona nie mogła wybrać Krogera, gdzie
da się zaparkować i od razu śmignąć do środka. Nie, uparła się na Chi-
pa, gdzie jak się zaparkuje, to trzeba drałować niezły kawał do wejścia.
Tyle że czasem wcale nie da się zaparkować. Wszystkie miejsca były
zajęte. Nawet drogi dla straży pożarnej były zastawione. Na próżno krą-
żył przez dziesięć minut, nim zniecierpliwiona Nora powiedziała:
– Wysadź mnie przy krawężniku.
Podjechał pod bar z hamburgerami.
– Daj listę – warknął.
– Ja pójdę – powiedziała, ale jedynie dla zachowania pozorów.
To Luther miał powędrować przez deszcz, oboje dobrze o tym wie-
dzieli.
– Daj listę.
– Tylko biała czekolada i pół kilo pistacji – rzuciła z wyraźną ulgą.
– To wszystko?
– Tak, tylko upewnij się, że to czekolada Logana, blok półkilogramo-
wy, a pistacje Lance Brothers.
– I to nie mogło poczekać?
– Nie, nie mogło. Robię deser na jutrzejszy lunch. Jak nie chcesz iść,
to nie marudź, ja pójdę.
Trzasnął drzwiami. Zrobił trzy kroki i trafił w płytką kałużę. Zimna
woda chlapnęła na prawą kostkę i szybko ściekła do buta. Zatrzymał się
na chwilę, wziął wdech i ruszył dalej na palcach, starając się omijać ka-
łuże i jadące auta.
Chip wyznawał zasadę, wysokie ceny, niski czynsz. Mieścił się
w bocznej uliczce, właściwie znikąd niewidoczny. Obok był sklep z wi-
nami prowadzony przez jakiegoś Europejczyka, który twierdził, że jest
Francuzem, ale krążyły pogłoski, że to Węgier. Po angielsku mówił fa-
talnie, za to znakomicie opanował sztukę windowania cen. Pewnie na-
uczył się tego od sąsiada, Chipa. Zresztą wszystkie sklepy w tej dzielni-
cy słynęły z ekskluzywnych zapędów.
I we wszystkich był ruch. Pod sklepem z serami kolejny Mikołaj po-
brzękiwał dzwoneczkiem. Piosenka o Rudolfie, czerwononosym renife-
rze, leciała z głośnika ukrytego przed wejściem do Matki Ziemi, gdzie ci
hipisi na pewno nawet w taki ziąb noszą sandały. Luther nie cierpiał
tego sklepu i poprzysiągł, że jego noga tam nie postanie. Nora kupowa-
ła tu zioła organiczne, nie wiedział właściwie po co. Stary Meksykanin,
właściciel sklepu z cygarami, z fajką w zębach i unoszącą się z niej
smużką dymu, wyraźnie rad z siebie rozwieszał światełka na wystawie.
Sztuczny śnieg na sztucznej choince był już rozpylony.
Zanosiło się na to, że tego wieczoru popada i prawdziwy śnieg. Ku-
pujący nie tracili więc czasu, gorączkowo uwijając się między sklepami.
Skarpetka na prawej nodze Luthera przymarzła mu już do kostki.
W Chipie przy kasach nie było koszyków. Zły znak. Luther nie po-
trzebował koszyka, ale od razu zorientował się, że w sklepie jest tłum.
Alejki były wąskie, a towar rozłożony kompletnie bez sensu. Niezależ-
nie od tego, co by się chciało kupić, trzeba było długo krążyć, żeby to
znaleźć.
Magazynier z mozołem ustawiał ekspozycję świątecznych czekolad.
Napis przy mięsie wzywał wszystkich drogich klientów do natychmia-
stowego zamówienia świątecznych indyków. Nowe wina na święta już
w sprzedaży! I świąteczne szynki!
Co za marnotrawstwo, pomyślał Luther. Czemu jemy tak dużo i tak
dużo pijemy, świętując narodziny Chrystusa? Znalazł pistacje przy chle-
bie. Dziwna logika rządzi tym sklepem. Białej czekolady nie było na pół-
kach z dodatkami do wypieków, więc Luther zaklął pod nosem i przeci-
skał się przez alejki, rozglądając na boki. Ktoś walnął go wózkiem na za-
kupy. Żadnego „przepraszam”, nikt nie zauważył, że w ogóle coś się
stało. Z głośników płynęła kolęda o tym, że nadchodzi czas życzliwości
dla wszystkich, jakby to mogło ukoić Luthera. Był w takim nastroju, że
chyba wolałby piosenkę o bałwanach.
Dwie alejki dalej, obok ryżu z całego świata, wytropił regał z czeko-
ladami do ciast i deserów. Podchodząc bliżej, dostrzegł półkilogramowy
blok Logana. Już miał po niego sięgnąć, gdy nagle blok znikł. Pochwyci-
ła go, nie zważając na Luthera, jakaś srogo wyglądająca dama. Skromna
przestrzeń zarezerwowana dla marki Logan ziała pustką. Luther roz-
paczliwie spenetrował wszystkie półki, nie wypatrzył jednak ani śladu
białej czekolady. Mnóstwo ciemnej, półgorzkiej, ale żadnej białej.
Ekspresowa kolejka posuwała się, jakżeby inaczej, wolniej
niż dwie pozostałe. Bandyckie ceny w Chipie zmuszały klientów do ku-
powania małych ilości, ale nie miało to wpływu na przepustowość. Każ-
dy artykuł był podnoszony, sprawdzany, a jego cena ręcznie wbijana
przez niesympatyczną kasjerkę. Pakowali zakupy byle jak, choć bliżej
świąt przymilnie uśmiechnięta obsługa przejawiała wielką gorliwość
i szokującą pamięć do imion klientów. To czas napiwków, jeszcze jeden
haniebny aspekt świąt, którego Luther nie znosił.
Ponad sześć dolców za pół kilo pistacji. Powstrzymał gestem zakusy
młodego pakowacza i przez moment myślał, że będzie musiał się z nim
bić, by uchronić swoje cenne pistacje od kolejnej torby. Wepchnął je do
kieszeni palta i szybko wyszedł.
Sporo ludzi zatrzymało się, żeby popatrzeć, jak stary Meksykanin
dekoruje wystawę swojego sklepu. Ustawiał małe robociki, które brnęły
przez sztuczny śnieg, co wprawiało gapiów w bezgraniczny zachwyt.
Luther musiał zejść z chodnika i zamiast w prawo zrobił krok w lewo.
Lewa stopa wylądowała w głębokiej na kilkanaście centymetrów zimnej
brei. Na moment zastygł w bezruchu, wciągając głęboko w płuca mroź-
ne powietrze, a potem zaczął przeklinać starego Meksykanina z roboci-
kami, jego fanów i cholerne pistacje. Poderwał w górę nogę, ochlapał
błotem spodnie i – stojąc tak z dwiema zlodowaciałymi stopami przy
wtórze pobrzękującego dzwoneczka i zapowiedzi nadejścia Świętego
Mikołaja sączących się do uszu zgromadzonych na chodniku uradowa-
nych ludzi – Luther znienawidził święta.
Zanim dotarł do auta, woda w butach zawędrowała mu już do pal-
ców.
– Nie ma białej czekolady – syknął do Nory, sadowiąc się za kierow-
nicą.
Ocierała oczy.
– Co znowu? – spytał.
– Rozmawiałam właśnie z Blair.
– Co? Jak? Coś się stało?
– Dzwoniła z samolotu. Wszystko dobrze.
Nora przygryzła wargę, starając się opanować.
Ile to kosztuje, telefon z wysokości dziewięciu tysięcy metrów? – za-
stanawiał się Luther. Widział telefony w samolotach. Wystarczy byle
jaka karta kredytowa. Blair miała kartę, którą jej dał, taką, z której ra-
chunki wysyła się do mamy i taty. Rozmowa z telefonu w górze z ko-
mórką na dole to pewnie będzie z dziesięć dolarów.
I za co? „Wszystko w porządku, mamo. Nie widziałyśmy się już od
prawie godziny. Kocham was. Będę za wami tęsknić. Muszę kończyć,
mamo”.
Silnik pracował, choć Luther nie pamiętał, kiedy go uruchomił.
– Zapomniałeś o białej czekoladzie? – spytała już całkiem przytom-
nie Nora.
– Nie. Nie zapomniałem. Nie mieli białej czekolady.
– A pytałeś Rexa?
– A kto to jest Rex?
– Rzeźnik.
– Nie, Noro, jakoś nie wpadłem na to, żeby pytać, czy mają może
białą czekoladę schowaną gdzieś między kotletami a wątróbką.
Szarpnęła klamkę, wyładowując na niej całą frustrację.
– Muszę ją mieć. Wielkie dzięki za fatygę.
I znikła.
– Obyś wdepnęła w lodowatą kałużę – burknął pod nosem Luther.
Wkurzony mamrotał niezbyt miłe rzeczy. Przełączył nawiew ogrzewa-
nia na swoje zmarznięte nogi, a potem obserwował grubasów wchodzą-
cych do baru z hamburgerami i wychodzących z niego. Ulice wokół
były zakorkowane.
Jak cudnie byłoby darować sobie te święta, dumał. Pstryknąć palca-
mi i sprawić, żeby był już drugi stycznia. Żadnych choinek, zakupów,
bezsensownych prezentów, napiwków, bałaganu i kolorowych opako-
wań, korków na mieście i tłumów, żadnych keksów, alkoholi i szynek,
których nikomu nie potrzeba do szczęścia, żadnych reniferów i bałwan-
ków, gwiazdkowych celebracji w pracy, wyrzucania pieniędzy w błoto.
Lista była długa. Oparł się o kierownicę, teraz już uśmiechnięty, grzejąc
się od dołu i snując słodkie marzenia o ucieczce od świątecznego zamie-
szania.
Nora wróciła z małą brązową papierową torbą. Położyła ją obok nie-
go. Ostrożnie, by nie połamać czekolady, ale jednocześnie demonstracyj-
nie, by zobaczył, że znalazła to, czego jemu się nie udało kupić.
– Każdy głupi wie, że trzeba pytać – powiedziała surowo, szamo-
cząc się z pasami.
– Osobliwy chwyt marketingowy – odparował w zamyśleniu Lu-
ther. – Schować coś przy mięsie, ograniczyć zapasy, a ludzie będą się
o to bić. Jestem pewien, że podnoszą cenę, jak coś jest dobrze schowane.
– Oj, przestań.
– Przemoczyłaś nogi?
– Nie. A ty?
– Nie.
– To czemu pytasz?
– Martwiłem się.
– Myślisz, że nic jej nie grozi?
– Jest w samolocie. Właśnie z nią rozmawiałaś.
– Mam na myśli dżunglę.
– Przestań się zamartwiać, dobrze? Wolontariuszy nie posyłają tam,
gdzie jest niebezpiecznie.
– Wszystko będzie takie inne.
– Co?
– Święta.
Lutherowi omal się nie wyrwało - Na pewno. Ciekawe, że teraz,
przebijając się przez ulice pełne aut, miał uśmiech na twarzy.
Rozdział 2
Zrozgrzanymi stopami, na które włożył grube wełniane skarpety,
Luther zasnął szybko i jeszcze szybciej się obudził. Nora tłukła się po
domu. Była w łazience, spuszczała wodę, włączała i wyłączała światło,
potem poszła do kuchni, gdzie zaparzyła sobie ziołową herbatę, a póź-
niej usłyszał ją w pokoju Blair. Na pewno patrzy po ścianach i pochlipu-
je, że też to tak szybko zleciało. Wreszcie wróciła do łóżka. Przewracała
się z boku na bok, mościła w pościeli, robiła wszystko, żeby go obudzić.
Potrzebowała rozmowy, kogoś, kto by jej wysłuchał. Chciała, żeby Lu-
ther zapewnił ją, że Blair nie grożą potworności peruwiańskiej dżungli.
Ale Luther ani drgnął, nie reagował na kuksańce i sapał miarowo,
bo gdyby znów zaczęli rozmowę, ciągnęłoby się to godzinami. Udał, że
chrapie, i w końcu Nora dała za wygraną.
Było po dwudziestej trzeciej, kiedy znieruchomiała. Luther miał
oczy szeroko otwarte, stopy paliły go żywym ogniem. Gdy się upewnił,
że Nora śpi, wygramolił się z łóżka, ściągnął grube skarpety, cisnął je
w kąt i na paluszkach powędrował do kuchni. Nalał sobie szklankę
wody. A potem zaparzył dzbanek bezkofeinowej kawy.
Godzinę później siedział przy biurku w swoim gabinecie w sutere-
nie z rozłożonymi dokumentami, w szumie komputera i z pracującą
drukarką, niczym śledczy prowadzący dochodzenie. Jako księgowy spe-
cjalizujący się w podatkach, miał wszystko zanotowane metodycznie
i szczegółowo. Dowody się spiętrzyły i nie w głowie był mu teraz sen.
Rok temu rodzina Luthera Kranka wydała na święta Bożego Naro-
dzenia sześć tysięcy sto dolarów – sześć tysięcy sto! Sześć tysięcy sto na
ozdoby, światełka, kwiaty, nowego bałwana i kanadyjski świerk. Sześć
tysięcy sto na szynki, indyki, orzeszki, serowe kulki i ciastka, których
nikt potem nie jadł. Sześć tysięcy sto na wina i mocniejsze alkohole oraz
cygara do biura.
Sześć tysięcy sto na keksy od strażaków i kalendarze od policjantów.
Sześć tysięcy sto na Luthera. Na kaszmirowy sweter, który wydał mu
się ohydny, choć nie pisnął ani słowa. Na kurtkę, którą włożył ze dwa
razy. I portfel ze strusiej skóry, dość drogi i dość paskudny, i mówiąc
szczerze, nieprzyjemny w dotyku. Na Norę. Na suknię, którą włożyła
na gwiazdkową kolację organizowaną przez firmę męża, i kaszmirowy
sweter, po którym, od czasu kiedy go odpakowała, wszelki ślad zaginął.
I na designerską apaszkę, którą się zachwyciła. Sześć tysięcy sto. Na Bla-
ir. Sześć tysięcy sto na palto, rękawiczki i botki, i na walkmana do jog-
gingu. I, oczywiście, na najnowszy, najcieńszy telefon komórkowy, jaki
tylko można było kupić. Sześć tysięcy sto na pomniejsze prezenciki dla
wybranej garstki dalekich krewnych, głównie ze strony Nory. Sześć ty-
sięcy sto na kartki świąteczne z papierniczego, który mieści się dwa
sklepy od Chipa, czyli w okolicy, gdzie wszystkie ceny są dwa razy
wyższe niż gdzie indziej. Sześć tysięcy sto na przyjęcie corocznie organi-
zowane przez Kranków w wigilię Bożego Narodzenia.
I co z tego zostało? Może jedna, dwie przydatne rzeczy, ale nic spe-
cjalnego – sześć tysięcy sto!
Luther bardzo skrupulatnie podsumował straty, tak jakby pieniądze
wydał kto inny. Wszystko składało się w logiczną całość. Wnioski były
druzgocące.
Na koniec nieco się zawahał, kiedy przeszedł do kwot darowanych
na cele dobroczynne. Datki dla kościoła, na zbiórkę zabawek, schroni-
sko dla bezdomnych i bank żywności. Ale szybko wrócił do straszliwej
konkluzji, sześć tysięcy sto dolarów wydanych na święta.
– Dziewięć procent moich dochodów – powiedział zdumiony. –
Sześć tysięcy sto. W gotówce. Z czego może sześćset wydanych z jakimś
sensem.
Wytrącony z równowagi zrobił coś, co rzadko mu się zdarzało, się-
gnął po butelkę koniaku, którą trzymał w szafce, i walnął sobie kilka
głębszych.
Pospał od trzeciej do szóstej, po czym docucił się brutalnie pryszni-
cem. Nora chciała pobiadać nad kawą i owsianką, ale on nie miał zamia-
ru dać się w to wciągnąć. Przeczytał gazetę, uśmiał się z dowcipów ry-
sunkowych, zapewnił żonę, że Blair świetnie się bawi, a potem pocało-
wał Norę i pospieszył do biura. Miał pilną sprawę do załatwienia.
Agencja turystyczna mieściła się w atrium budynku, gdzie praco-
wał. Mijałjąco najmniej dwa razy dziennie, rzadko rzucając okiem na
wystawę wabiącą zdjęciami plaż, gór, żaglówek i piramid. To było dla
tych, którzy mieli szczęście podróżować. Luther nigdy nie wszedł do
środka, tak naprawdę nawet nie wpadło mu do głowy, że mógłby to
zrobić. Jego urlop z Norą ograniczał się zwykle do pięciu dni plażowa-
nia w gościnie u przyjaciół. Biorąc pod uwagę, jak był zapracowany, to
i tak cud, że w ogóle mogli sobie na coś takiego pozwolić.
Wymknął się z biura tuż po dziesiątej. Zszedł cichcem schodami,
żeby się nie tłumaczyć, i dał nura w drzwi Regency Travel. Czekała na
niego Biff.
Miała wielki kwiat we włosach i miodową opaleniznę. Wyglądała
tak, jakby zawitała tu na parę godzin w przerwie pomiędzy kolejnymi
wypadami na plażę. Jej piękny uśmiech sprawił, że Luther stanął jak
oniemiały, a pierwsze słowa wprawiły go w kompletne osłupienie.
– Potrzebny jest panu rejs – powiedziała.
– Skąd pani wie? – wymamrotał.
Wyciągnęła do niego dłoń. Chwyciła go za rękę, uścisnęła, poprowa-
dziła do długiego biurka i posadziła z jednej strony, a sama przysiadła
po drugiej. Smukłe, opalone nogi, zauważył. Plażowe nogi.
– Grudzień to najlepszy czas na rejs – zaczęła i Luther już był kupio-
ny.
Zasypała go katalogami. Rozkładała je na biurku przed jego zamglo-
nymi z rozmarzenia oczami.
– Pracuje pan w tym budynku? – spytała, żeby wysondować, ile był-
by skłonny zapłacić za wycieczkę.
– W firmie Wiley and Beck. Na szóstym piętrze – odparł, nie odry-
wając wzroku od pływających pałaców i bezkresnych plaż.
– Poręczycielstwo?
Luther wzdrygnął się lekko.
– Nie. Księgowość podatkowa.
– O, przepraszam – powiedziała i ugryzła się w język.
Blada cera, podkrążone oczy, typowa oksfordzka koszula z kołnie-
rzykiem przypinanym na guziczki, a do tego krawat jak u studencika.
Powinna była od razu się zorientować. No trudno. Sięgnęła po jeszcze
bardziej połyskliwe katalogi.
– Chyba nie mamy zbyt wielu klientów z pana firmy.
– Z urlopami u nas kiepsko. Nawał pracy. O, to mi się podoba.
– Świetny wybór.
Stanęło na Księżniczce Wysp, nowiutkim olbrzymie z kajutami po
trzy tysiące, czterema basenami, trzema kasynami, jedzeniem podawa-
nym na okrągło, ośmioma postojami na Karaibach – można byłoby tak
wymieniać bez końca. Luther wyszedł ze stertą katalogów i ukradkiem
wrócił do biura sześć pięter wyżej.
Zasadzka została starannie zaplanowana. Najpierw popracował do
późna, nic nadzwyczajnego, ale to pomogło przygotować grunt na wie-
czór. Miał szczęście z pogodą, bo nadal było dżdżysto. Trudno o świą-
teczny nastrój, kiedy jest tak szaro i mokro. Przy takiej pogodzie o wiele
łatwiej dać się skusić marzeniom o dziesięciu dniach w luksusie i słoń-
cu.
Jeśli Nora nie zamartwia się o Blair, na pewno uda mu się ją do tego
skłonić. Wspomni o jakichś przerażających wieściach na temat nowego
wirusa lub masakrze w kolumbijskiej wiosce i to wystarczy, żeby od-
wrócić uwagę żony od uroków świąt. Bez Blair to już nie będzie to,
prawda?
A może w tym roku zrobimy sobie przerwę? Schowamy się gdzieś?
Uciekniemy? Zabawimy się trochę?
Od razu zorientował się, że myśli Nory nadal krążą wokół dżungli.
Uściskała go i uśmiechnęła się do niego, ale widać było, że płakała.
Dzień minął jej dość miło. Zjadła lunch z koleżankami i spędziła dwie
godziny w szpitalu pediatrycznym, co należało do jej stałych żmudnych
obowiązków jako wolontariuszki.
Kiedy podgrzewała makaron, ukradkiem wsunął do odtwarzacza
płytę z muzyką reggae, ale jej nie włączył. Wszystko w swoim czasie.
Pogadali o Blair i wkrótce Nora dała mu szansę.
– To będą zupełnie inne święta, prawda?
– Rzeczywiście – westchnął. – Zupełnie inne.
– Po raz pierwszy od dwudziestu trzech lat nie będzie jej z nami.
– Może być strasznie smutno. Cóż, święta to czas, gdy wielu ludzi
dopada depresja, wiadomo. – Luther szybko przełknął kęs i jego widelec
znieruchomiał.
– Tak bym chciała po prostu zapomnieć o świętach – powiedziała
Nora i głos się jej załamał.
Luther drgnął, demonstracyjnie nadstawiając ucha.
– O co chodzi? – zapytała.
– Skoro już o tym mówisz – zaczął z emfazą i odsunął od siebie ta-
lerz. – Jest coś, co chciałbym z tobą przedyskutować.
– Dojedz makaron.
– Już skończyłem – oznajmił, zrywając się z krzesła.
Jego teczka czekała w pobliżu. Podskoczył do niej.
– Luther, co ty wyprawiasz?
– Czekaj no.
Stanął naprzeciw niej za stołem z wydrukami w dłoniach.
– Mam genialny pomysł – oświadczył z dumą.
– Już się boję…
Rozwinął arkusz z obliczeniami i zaczął jej pokazywać.
– Oto, kochanie, co zrobiliśmy w zeszłe święta. Wydaliśmy na nie
sześć tysięcy sto dolarów. Sześć tysięcy sto dolarów.
– Usłyszałam za pierwszym razem.
– Niewiele nam z tego przyszło. Większość z tej kwoty to pieniądze
wyrzucone w błoto. A to, oczywiście, nie licząc mojego i twojego czasu,
stania w korkach, stresu, zamartwiania się, kłótni, zarwanych nocy
i w ogóle wszystkich tych wspaniałości, z którymi łączą się święta.
– Do czego zmierzasz?
– Dzięki, że pytasz. – Luther odrzucił arkusz z wyliczeniami i ni-
czym magik zaprezentował żonie Księżniczkę Wysp.
Na stole zaroiło się od katalogów.
– Do czego zmierzam, kochanie? Raczej, dokąd zmierzam. Na Kara-
iby. Dziesięć dni absolutnego luksusu naKsiężniczce Wysp, najwspanial-
szym statku wycieczkowym na świecie. Bahamy, Jamajka, Wielki Kaj-
man, chwila, zaczekaj minutkę.
Skoczył do pokoju i włączył płytę. Odczekał, aż wybrzmią pierwsze
dźwięki, wyregulował głośność i na jednej nodze wrócił do kuchni,
gdzie Nora przeglądała katalog.
– Co to? – spytała.
– Reggae, tego tam słuchają. Przy czym to ja byłem?
– Przy wyspach.
– Właśnie. Będziemy nurkować z rurkami przy Wielkim Kajmanie,
surfować u wybrzeży Jamajki, wylegiwać się na plażach. Dziesięć dni,
Noro. Dziesięć fantastycznych dni.
– Będę musiała zrzucić parę kilo.
– Oboje przejdziemy na dietę. Co ty na to?
– Ale o co w tym wszystkim chodzi?
– To proste. Nie będziemy obchodzić świąt. Zaoszczędzimy i raz
wydamy to na siebie. Ani centa najedzenie, którego nie zjemy, na ubra-
nia, których nie będziemy nosić, czy nikomu niepotrzebne do szczęścia
prezenty. Ani centa. To będzie bojkot, Noro, całkowity bojkot świąt.
– To brzmi okropnie.
– Nie, będzie cudownie. Jeden jedyny raz zrobimy sobie wolne. Blair
wyjechała. Wróci w przyszłym roku, a my znów wskoczymy w to świą-
teczne szaleństwo, jeśli zechcesz. No, proszę cię. Darujmy sobie te świę-
ta. Zaoszczędzimy i będziemy pluskać się na Karaibach przez dziesięć
dni.
– Ile to kosztuje?
– Trzy tysiące.
– I zaoszczędzimy?
– Jak najbardziej.
– Kiedy mamy jechać?
– W samo południe, w pierwszy dzień świąt.
Przez dłuższy czas patrzyli sobie głęboko w oczy.
* * *
Sprawa została przyklepana w łóżku przed włączonym, choć wyci-
szonym telewizorem, wśród rozrzuconych na pościeli czasopism, któ-
rych jakoś nie chciało im się czytać, i katalogów leżących tuż obok na
stoliku nocnym. Luther przeglądał jakąś gazetę finansową, niewiele jed-
nak widział. Nora miała w ręku książkę w miękkiej oprawie, ale nie
przewracała kartek.
Kwestią sporną był datek na cele dobroczynne. Nora nie godziła się,
by z niego zrezygnować czy – jak upierał się to określać Luther – raz go
sobie darować. Z oporami przystała, żeby nie kupować prezentów. Na
myśl o tym, że nie będzie choinki, łzy zakręciły się jej w oczach, choć
Luther litościwie przypomniał, że przecież co roku strasznie się kłócą,
kiedy dekorują to cholerne drzewko. I nie będzie bałwanka na dachu,
tak jak na wszystkich innych domach na ulicy? Czy warto robić z siebie
raroga? Czy nie narażą się na drwiny?
– No i co z tego – powtarzał raz za razem Luther. Przyjaciele i sąsie-
dzi mogą z początku mieć im to za złe, ale w gruncie rzeczy będą ziele-
nieć z zazdrości.
– Dziesięć dni na Karaibach, Noro – przekonywał.
– Naszym przyjaciołom i sąsiadom nie będzie do śmiechu, gdy ruszą
odgarniać śnieg, prawda?
Czy ktoś, kto cierpi na wzdęcia po opychaniu się indykiem, mógłby
szydzić, że on i Nora smażą się na słońcu? Nie ma też co bać się głupich
uśmieszków, kiedy po powrocie smukli i opaleni pomaszerują do
skrzynki listowej.
Nora rzadko widziała go równie zdecydowanego. Metodycznie zbił
wszystkie jej argumenty, jeden po drugim, aż pozostała tylko kwestia
ich datku na cele dobroczynne.
– Chcesz, żeby te marne sześćset dolarów przeszkodziło nam w wy-
prawie na Karaiby? – spytał z niesmakiem Luther.
– Nie, to ty chcesz – odpowiedziała chłodno. Każde z nich wycofało
się na swoją stronę i próbowało czytać.
Jednak po godzinie pełnego napięcia milczenia Luther skopał z sie-
bie kołdrę, zdjął wełniane skarpety i oświadczył:
– Dobrze. Na cele dobroczynne damy tyle, co w zeszłym roku, ale
ani centa więcej.
Nora cisnęła książkę i rzuciła mu się na szyję. Uściskali się, pocało-
wali, a potem Nora sięgnęła po katalogi.
Rozdział 3
Chociaż wszystko zaplanował Luther, to Nora pierwsza została
poddana próbie. Stało się to we wtorek rano. Odebrała telefon od na-
molnego faceta, którego niespecjalnie lubiła. Miał na imię Aubie i był
właścicielem Pestki Dyni, pretensjonalnego sklepiku papierniczego
o idiotycznej nazwie i absurdalnych cenach.
Po obowiązkowym złożeniu życzeń Aubie przeszedł do rzeczy.
– Martwię się trochę o pani kartki świąteczne – powiedział ze
sztuczną troską w głosie.
– A to dlaczego? – spytała Nora.
Nie podobało się jej, że jest nagabywana przez opryskliwego sklepi-
karza, który przez resztę roku ledwie się do niej odzywa.
– Zwykle wybiera pani najpiękniejsze kartki, a powinniśmy je teraz
zamówić.
Nie był mistrzem w prawieniu komplementów. Każdy klient słyszał
od niego dokładnie to samo.
Według audytu Luthera Pestka Dyni zgarnęła od nich w zeszłym
roku trzysta osiemnaście dolarów, co w tej chwili wydawało się lekką
przesadą. Nie był to główny wydatek, ale co im z tego przyszło? Luther
kategorycznie odmówił adresowania kopert i przyklejania znaczków
i wściekał się, ilekroć chciała się poradzić, do kogo napisać, a kogo skre-
ślić z listy. Nie raczył też nawet spojrzeć na kartki z życzeniami, które
dostali, a sama Nora musiała przyznać, że i jej sprawiają one coraz mniej
radości.
Walnęła więc prosto z mostu:
– W tym roku nie zamawiamy kartek.
Miała wrażenie, że słyszy, jak Luther bije jej brawo.
– Że co?
– To, co powiedziałam.
– A mogę zapytać dlaczego?
– Oczywiście, że nie.
Na co sklepikarza zupełnie zatkało. Coś wybąkał i odłożył słuchaw-
kę. A Nora poczuła się dumna jak paw. Natychmiast jednak otrzeźwiła
ją myśl, że jeszcze nie raz będzie się musiała gęsto tłumaczyć. Jej siostra,
żona pastora, przyjaciółki z rady do spraw walki z analfabetyzmem,
ciotka mieszkająca na osiedlu dla emerytów, wszyscy prędzej czy póź-
niej spytają, co się stało z kartkami świątecznymi, które zawsze od nich
dostawali.
Zaginęły na poczcie? Nie zdążyli ich wysłać?
Nie. Powie im prawdę. W tym roku nie obchodzimy świąt. Blair wy-
jechała i wybieramy się na wycieczkę statkiem. A jeśli tak bardzo brako-
wało wam naszych kartek, to w przyszłym roku wyślę wam po dwie.
Dochodząc do siebie nad filiżanką świeżo zaparzonej kawy, Nora
zastanawiała się, ile osób z jej listy w ogóle zauważy jakiś brak. Sama co
roku dostawała kilkadziesiąt kartek, prawda, że coraz mniej, ale nie no-
towała, kto zadał sobie ten trud, a kto nie. Wśród świątecznej krzątaniny
nikt nie zaprząta sobie głowy tym, że nie dostał od kogoś kartki z życze-
niami.
Co przypomniało jej kolejną rzecz, która złościła Luthera – zapasy
na wszelki wypadek. Nora zawsze zaopatrywała się w rezerwę, by
w razie potrzeby natychmiast odpowiedzieć na niespodziewane życze-
nia. W każde święta dostawali dwie, trzy kartki od kompletnie niezna-
nych im osób i kilka od przyjaciół, którzy nigdy dotąd ich nie przysyłali,
i Nora jeszcze tego samego dnia była w stanie wysłać w rewanżu życze-
nia od ich rodziny ze swoim odręcznym standardowym dopiskiem:
„Radosnych i spokojnych świąt”.
Oczywiście to była głupota.
Stwierdziła, że nie będzie jej brakowało tego całego rytuału kart
świątecznych. Nie będzie jej brak mozołu pisania zdawkowych życzeń
i ręcznego adresowania setki kopert, naklejania znaczków, wysyłania
i martwienia się, o kim zapomniała. Nie będzie jej brak pękającej
w szwach skrzynki, machinalnego otwierania poczty i banalnych życzeń
od ludzi, którzy pisali je w takim samym pośpiechu jak ona.
Uwolniona od kartek świątecznych zadzwoniła do Luthera, żeby
podtrzymał ją na duchu. Siedział przy biurku. Odegrała mu starcie
z Aubiem.
– Co za gnida – mamrotał Luther, a kiedy skończyła, dodał: – Gratu-
luję.
– Nie było aż tak ciężko – stwierdziła radośnie.
– Pomyśl tylko o wszystkich tych plażach, które tam na nas czekają,
kochanie.
– Co jadłeś? – spytała.
– Nic. Jestem nadal na trzystu kilokaloriach.
– Ja też.
Kiedy odłożyła słuchawkę, Luther znów zabrał się do dzieła. Jednak
tym razem nie wgryzał się w liczby czy przepisy skarbówki, tylko pisał
szkic listu do kolegów z pracy. Pierwszy bożonarodzeniowy list w ży-
ciu. Wyjaśniał w nim szczegółowo i ze swadą, dlaczego rezygnuje ze
świątecznych rytuałów i że będzie wdzięczny, jeśli to uszanują. Nie
kupi prezentów i sam ich nie przyjmie. Ale wszystkim z góry dziękuje
za dobre chęci. Nie weźmie udziału w uroczystej świątecznej kolacji dla
pracowników ani w biurowej popijawie zwanej poczęstunkiem gwiazd-
kowym. Nie chce koniaku ani szynki ofiarowywanych co roku przez
niektórych klientów grubym rybom z firmy. Nie będzie się jednak na ni-
kogo złościł ani awanturował z każdym, komu zdarzy się życzyć mu
wesołych świąt.
Po prostu świąt nie obchodzi. Zamiast tego wybiera się na wyciecz-
kę statkiem.
Większość poranka przesiedział w skupieniu nad listem. Potem go
wydrukował. Rozłoży po jednej kopii na każdym biurku w Wiley
& Beck.
* * *
Powaga sytuacji dała o sobie znać z całą mocą następnego dnia, tuż
po obiedzie. Można się cieszyć Bożym Narodzeniem bez kartek, poczę-
stunków i kolacji, bez niepotrzebnych prezentów i bez mnóstwa innych
rzeczy, które z jakiegoś powodu zdominowały świętowanie narodzin
Chrystusa. Ale jak przetrwać ten czas bez choinki?
Luther wiedział, że jeśli uda im się zrezygnować z choinki, to z resz-
tą pójdzie jak z płatka.
Sprzątali właśnie ze stołu, choć tak naprawdę niewiele było do ze-
brania. Kawałki pieczonego kurczaka i serek wiejski znikły z talerzy
błyskawicznie. Luther nadal był głodny, gdy ktoś zadzwonił do drzwi.
– Ja otworzę – powiedział.
Przez frontowe okno w salonie zauważył na ulicy przyczepę i od
razu wiedział, że następny kwadrans nie będzie przyjemny. Otworzył
drzwi i natknął się na trzy uśmiechnięte twarze – dwóch podrostków
w zgrabnych skautowskich mundurkach i stojącego za nimi pana Scan-
lona, który chyba od zawsze był opiekunem tutejszej drużyny. On też
miał na sobie mundur.
– Dobry wieczór – powitał ich Luther.
– Dobry wieczór, jestem Randy Bogan – powiedział wyższy chłopak.
– W tym roku znów sprzedajemy choinki.
– Mamy na przyczepie drzewko dla pana – dodał niższy.
– W zeszłym roku wziął pan kanadyjski świerk – przypomniał pan
Scanlon.
Luther zerknął w kierunku długiej płaskiej przyczepy, na której
w dwóch rzędach leżały choinki. Niewielki oddział skautów pracowicie
rozładowywał towar i taszczył iglaki do domów sąsiadów.
– Po ile?
– Dziewięćdziesiąt dolarów – odparł Randy.
– Musieliśmy podnieść nieco cenę, bo nasz dostawca też sprzedaje
drożej.
W zeszłym roku były po osiemdziesiąt, o mało nie wyrwało się Lu-
therowi, ale w porę ugryzł się w język.
Nagle jak spod ziemi wyrosła za nim Nora. Poczuł jej brodę na swo-
im ramieniu.
– Aż miło popatrzeć – szepnęła.
Na chłopaków czy choinki? – miał ochotę zapytać Luther. Czemu
nie została w kuchni i nie dała mu się samemu z tym uporać?
Zmusił się do uśmiechu.
– Przepraszam, ale w tym roku nie kupimy choinki – powiedział.
Na ich twarzach odmalowało się totalne zdumienie. Zaskoczenie.
Rozpacz. Z tyłu rozległ się jęk Nory. Patrząc na chłopców i czując na
plecach oddech żony, Luther Krank wiedział, że nadszedł decydujący
moment. Jeśli teraz ulegnie, to ruszy cała lawina. Kupi się choinkę, to
i się ją ubierze – i zaraz okaże się, że choinka bez sterty prezentów nie
jest choinką.
Trzymaj się, stary, mobilizował się Luther, gdy jego żona szepnęła:
„O Boże”.
– Przestań – syknął.
Chłopcy patrzyli na Kranka tak, jakby właśnie wytrząsnął im z kie-
szonek ostatnie drobniaki.
– Przykro nam, że musieliśmy podnieść cenę – stwierdził ze smut-
kiem Randy.
– I tak zarabiamy na każdym drzewku mniej niż w zeszłym roku –
pospieszył z dodatkowym wyjaśnieniem pan Scanlon.
– Nie chodzi o cenę, chłopcy – powiedział Luther z kolejnym nie-
szczerym uśmiechem. – W tym roku nie urządzamy świąt. Wyjeżdża-
my. Nie potrzebujemy choinki. Ale dziękuję.
Skauci spuścili oczy niczym skrzywdzone dzieci, a pan Scanlon wy-
glądał tak, jakby ktoś zadał mu cios prosto w serce. Nora jeszcze raz ża-
łośnie jęknęła, a Luther bliski paniki wpadł na kolejny błyskotliwy po-
mysł.
– Czy wy, chłopcy, nie jeździcie co roku na zachód, na skautowski
zlot czy coś w tym rodzaju? Do Nowego Meksyku, w sierpniu, jak pa-
miętam z ulotek.
Kompletnie ich zaskoczył. Wszyscy trzej skinęli głowami.
– Świetnie, to umowa stoi. Rezygnuję z choinki, ale przyjdźcie do
mnie latem. Dam wam sto dolarów na waszą wyprawę.
Randy bąknął „dziękuję”, choć, jak się wydawało, tylko przez
grzeczność. Najwyraźniej mieli już dość tej rozmowy.
Luther powoli zamknął im drzwi przed nosem i czekał. Postali jesz-
cze trochę na ganku, a potem wycofali się podjazdem, zerkając co chwi-
la za siebie.
Kiedy doszli do ciężarówki, jakiś inny dorosły w mundurze usłyszał
od nich szokującą nowinę. Pozostali chłopcy też zostali poinformowani
i wkrótce krzątanina wokół przyczepy zamarła. Skauci i ich drużynowi
przystanęli na skraju podjazdu i patrzyli na dom Kranków tak, jakby na
jego dachu wylądowały ufoludki.
Luther przykucnął i przez niezasłonięte okna salonu podejrzał, co
dzieje się na zewnątrz.
– Co robią? – szepnęła z tyłu Nora i też przykucnęła.
– Chyba po prostu się gapią.
– Może trzeba było kupić tę choinkę.
– Nie.
– Przecież nie musielibyśmy jej ustawiać.
– Przestań.
– Położylibyśmy ją na podwórku za domem.
– Daj spokój, Noro. I czemu mówisz szeptem? Jesteśmy u siebie
w domu.
– Z tego samego powodu, z jakiego ty chowasz się za firankami.
Wstał i pozasłaniał okna.
Skauci ruszyli. Ich przyczepa przystawała coraz to dalej na ulicy,
w miarę jak znikały z niej kolejne drzewka.
Luther napalił w kominku i usadowił się w swoim fotelu, żeby po-
JOHN GRISHAM DARUJMY SOBIE TE ŚWIĘTA (Skipping Christmas) Tłumaczenie Anna Esden-Tempska Wydanie polskie: 2013 Wydanie oryginalne: 2001
Tytuł oryginału: SKIPPING CHRISTMAS Copyright © Belfry Holdings 2001 All rights reserved Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2013 Polish translation copyright © Anna Esden-Tempska 2013 Redakcja: Beata Kaczmarczyk Ilustracja na okładce: Volodymyr Burdiak/Shutterstock Projekt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz ISBN 978-83-7885-199-8 Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.
Rozdział 1 Terminal pękał w szwach od znużonych podróżnych. Większość stała stłoczona pod ścianami, bo nieliczne plastikowe krzesła już dawno zostały zajęte. Każdy przylatujący i odlatujący samolot przewoził co naj- mniej osiemdziesięciu pasażerów, a tu było zaledwie kilkadziesiąt miejsc siedzących. Na lot do Miami o dziewiętnastej czekało chyba z tysiąc osób. Ciepło okutani, obładowani, po trudach przebijania się przez korki, odprawę i ścisk na lotnisku robili wrażenie przygaszonych. Była niedziela po Święcie Dziękczynienia, jeden z tych dni w roku, w których ruch na lot- niskach jest największy, i kiedy tak przepychali się i potrącani zbliżali do bramki, wielu – nie po raz pierwszy – zadawało sobie pytanie, czemu wybrali na podróż właśnie ten dzień. Powody były różne i w tej chwili bez znaczenia. Niektórzy próbo- wali znosić niewygody z humorem. Inni starali się czytać, co w tym roz- gardiaszu nie było łatwe. Jeszcze inni ze wzrokiem wbitym w podłogę po prostu czekali. Stojący obok chuderlawy czarnoskóry Święty Mikołaj potrząsał drażniącym uszy dzwoneczkiem i mamrotał życzenia świą- teczne. Podeszli rodzice z córką. Na widok numeru bramki i kłębiącego się tłumu przystanęli. Córka była młoda i ładna. Miała na imię Blair i to ona odlatywała. Rodzice nie. Spoglądając na tę masę ludzi, cała trójka jak inni zadawała sobie teraz w duchu pytanie, dlaczego wybrali akurat ten
dzień. Łzy już wyschły. No, prawie. Blair miała dwadzieścia trzy lata, wła- śnie skończyła studia z przyzwoitym wynikiem, ale nie była jeszcze go- towa podjąć pracy. Jej przyjaciółka z uczelni pojechała w ramach wolon- tariatu do Afryki, co zainspirowało Blair, żeby następne dwa lata po- święcić pomaganiu innym. Skierowano ją do Peru, gdzie w jednym ze wschodnich regionów miała uczyć czytania dzieci tubylców i mieszkać w chatce bez wygód, elektryczności i telefonu. Nie mogła się już doczekać tej podróży. Leciała do Miami, stamtąd do Limy, a potem po trzech dniach prze- prawy autobusem przez góry miała się znaleźć w innym stuleciu. Po raz pierwszy w swoim młodym życiu chowana dotąd pod kloszem dziew- czyna spędzi święta z dala od domu. Matka ściskała jej dłoń i starała się być dzielna. Już się ze sobą pożegnali. – Jesteś pewna, że tego chcesz? – padło po raz setny pytanie. Luther, ojciec Blair, krytycznie lustrował tłum. Istne szaleństwo, my- ślał. Zostawił żonę z córką przed wejściem, a potem przejechał sporo ki- lometrów, nim wreszcie znalazł wolne miejsce na jednym z bardziej od- ległych parkingów. Przepełniony, kursujący wahadłowo bus dowiózł go z powrotem do hali odlotów i dalej już razem torowali sobie drogę. Smutno mu było, że Blair wyjeżdża, i do szału doprowadzały go te na- pierające hordy. Był w fatalnym nastroju. A miało być jeszcze gorzej. Nagle przy bramce zrobił się ruch i podróżni posunęli się ciut na- przód. Pierwszy komunikat zapraszał pasażerów wymagających dłuż- szej obsługi i tych z pierwszej klasy. Przepychanka osiągnęła wyższy stopień nasilenia. – Sądzę, że powinniśmy iść – powiedział Luther do córki, swojego jedynego dziecka. Jeszcze raz się uściskali, starając się powstrzymać łzy. Blair się uśmiechnęła. – Rok szybko zleci – zapewniła. – Na przyszłe święta będę w domu. Nora, jej matka, przygryzła wargę, skinęła głową i jeszcze raz ucało-
wała córkę. – Uważaj na siebie, proszę – rzuciła, bo nie mogła się pohamować przed powtarzaniem tego na okrągło. – Dam sobie radę. Wypuścili ją z objęć i bezradnie patrzyli, jak dołącza do długiej kolej- ki i kroczek po kroczku oddala się od nich, od domu, bezpieczeństwa i całego znanego jej świata. Kiedy podawała swoją kartę pokładową, obejrzała się i uśmiechnęła do nich po raz ostatni. – No dobra – westchnął Luther. – Dość tego. Da sobie radę. Norze nie przyszło do głowy nic mądrego, co mogłaby powiedzieć, gdy tak patrzyła na odchodzącą córkę. Odwrócili się i wmieszali w tłum, brnąc do wyjścia, zostawiając za sobą Świętego Mikołaja z jego brzękliwym dzwoneczkiem i sklepiki pełne ludzi. Kiedy wyszli z hali odlotów i stanęli w kolejce do busa krążącego między lotniskiem a parkingiem, padało, a zanim bus, rozbryzgując ka- łuże, dowiózł ich na miejsce, a potem wysadził jakieś dwieście metrów od auta, deszcz zamienił się w prawdziwą ulewę. Luther musiał zapła- cić pazernemu zarządowi lotniska okup w wysokości siedmiu dolarów. Ruszyli w kierunku miasta. – Da sobie radę? – przerwała wreszcie milczenie Nora. Tyle razy słyszał to pytanie, że jego odpowiedź była automatyczna. – No pewnie – mruknął. – Naprawdę tak myślisz? – No pewnie. Czy w to wierzył, czy nie, jakie to miało teraz znaczenie? Poleciała. Nie mogli już jej zatrzymać. Zacisnął ręce na kierownicy i przeklinał w duchu wlokące się przed nim auta. Nie wiedział, czy żona płacze, czy nie. Chciał tylko dotrzeć do domu, wysuszyć się, siąść przy kominku i poczytać gazety. Byli jakieś trzy kilometry od domu, gdy Nora oznajmiła: – Potrzebuję kilku rzeczy ze sklepu. – Pada – burknął. – Mimo to muszę coś kupić.
– Czy to takie pilne? – Jak chcesz, zostań w aucie. To potrwa tylko chwilę. Podjedź pod Chipa. Jest dziś otwarty. Ruszył więc do Chipa, którego nie znosił nie tylko ze względu na horrendalne ceny i nadętą obsługę, ale także z powodu idiotycznej loka- lizacji. Oczywiście nadal padało, a ona nie mogła wybrać Krogera, gdzie da się zaparkować i od razu śmignąć do środka. Nie, uparła się na Chi- pa, gdzie jak się zaparkuje, to trzeba drałować niezły kawał do wejścia. Tyle że czasem wcale nie da się zaparkować. Wszystkie miejsca były zajęte. Nawet drogi dla straży pożarnej były zastawione. Na próżno krą- żył przez dziesięć minut, nim zniecierpliwiona Nora powiedziała: – Wysadź mnie przy krawężniku. Podjechał pod bar z hamburgerami. – Daj listę – warknął. – Ja pójdę – powiedziała, ale jedynie dla zachowania pozorów. To Luther miał powędrować przez deszcz, oboje dobrze o tym wie- dzieli. – Daj listę. – Tylko biała czekolada i pół kilo pistacji – rzuciła z wyraźną ulgą. – To wszystko? – Tak, tylko upewnij się, że to czekolada Logana, blok półkilogramo- wy, a pistacje Lance Brothers. – I to nie mogło poczekać? – Nie, nie mogło. Robię deser na jutrzejszy lunch. Jak nie chcesz iść, to nie marudź, ja pójdę. Trzasnął drzwiami. Zrobił trzy kroki i trafił w płytką kałużę. Zimna woda chlapnęła na prawą kostkę i szybko ściekła do buta. Zatrzymał się na chwilę, wziął wdech i ruszył dalej na palcach, starając się omijać ka- łuże i jadące auta. Chip wyznawał zasadę, wysokie ceny, niski czynsz. Mieścił się w bocznej uliczce, właściwie znikąd niewidoczny. Obok był sklep z wi- nami prowadzony przez jakiegoś Europejczyka, który twierdził, że jest Francuzem, ale krążyły pogłoski, że to Węgier. Po angielsku mówił fa-
talnie, za to znakomicie opanował sztukę windowania cen. Pewnie na- uczył się tego od sąsiada, Chipa. Zresztą wszystkie sklepy w tej dzielni- cy słynęły z ekskluzywnych zapędów. I we wszystkich był ruch. Pod sklepem z serami kolejny Mikołaj po- brzękiwał dzwoneczkiem. Piosenka o Rudolfie, czerwononosym renife- rze, leciała z głośnika ukrytego przed wejściem do Matki Ziemi, gdzie ci hipisi na pewno nawet w taki ziąb noszą sandały. Luther nie cierpiał tego sklepu i poprzysiągł, że jego noga tam nie postanie. Nora kupowa- ła tu zioła organiczne, nie wiedział właściwie po co. Stary Meksykanin, właściciel sklepu z cygarami, z fajką w zębach i unoszącą się z niej smużką dymu, wyraźnie rad z siebie rozwieszał światełka na wystawie. Sztuczny śnieg na sztucznej choince był już rozpylony. Zanosiło się na to, że tego wieczoru popada i prawdziwy śnieg. Ku- pujący nie tracili więc czasu, gorączkowo uwijając się między sklepami. Skarpetka na prawej nodze Luthera przymarzła mu już do kostki. W Chipie przy kasach nie było koszyków. Zły znak. Luther nie po- trzebował koszyka, ale od razu zorientował się, że w sklepie jest tłum. Alejki były wąskie, a towar rozłożony kompletnie bez sensu. Niezależ- nie od tego, co by się chciało kupić, trzeba było długo krążyć, żeby to znaleźć. Magazynier z mozołem ustawiał ekspozycję świątecznych czekolad. Napis przy mięsie wzywał wszystkich drogich klientów do natychmia- stowego zamówienia świątecznych indyków. Nowe wina na święta już w sprzedaży! I świąteczne szynki! Co za marnotrawstwo, pomyślał Luther. Czemu jemy tak dużo i tak dużo pijemy, świętując narodziny Chrystusa? Znalazł pistacje przy chle- bie. Dziwna logika rządzi tym sklepem. Białej czekolady nie było na pół- kach z dodatkami do wypieków, więc Luther zaklął pod nosem i przeci- skał się przez alejki, rozglądając na boki. Ktoś walnął go wózkiem na za- kupy. Żadnego „przepraszam”, nikt nie zauważył, że w ogóle coś się stało. Z głośników płynęła kolęda o tym, że nadchodzi czas życzliwości dla wszystkich, jakby to mogło ukoić Luthera. Był w takim nastroju, że chyba wolałby piosenkę o bałwanach.
Dwie alejki dalej, obok ryżu z całego świata, wytropił regał z czeko- ladami do ciast i deserów. Podchodząc bliżej, dostrzegł półkilogramowy blok Logana. Już miał po niego sięgnąć, gdy nagle blok znikł. Pochwyci- ła go, nie zważając na Luthera, jakaś srogo wyglądająca dama. Skromna przestrzeń zarezerwowana dla marki Logan ziała pustką. Luther roz- paczliwie spenetrował wszystkie półki, nie wypatrzył jednak ani śladu białej czekolady. Mnóstwo ciemnej, półgorzkiej, ale żadnej białej. Ekspresowa kolejka posuwała się, jakżeby inaczej, wolniej niż dwie pozostałe. Bandyckie ceny w Chipie zmuszały klientów do ku- powania małych ilości, ale nie miało to wpływu na przepustowość. Każ- dy artykuł był podnoszony, sprawdzany, a jego cena ręcznie wbijana przez niesympatyczną kasjerkę. Pakowali zakupy byle jak, choć bliżej świąt przymilnie uśmiechnięta obsługa przejawiała wielką gorliwość i szokującą pamięć do imion klientów. To czas napiwków, jeszcze jeden haniebny aspekt świąt, którego Luther nie znosił. Ponad sześć dolców za pół kilo pistacji. Powstrzymał gestem zakusy młodego pakowacza i przez moment myślał, że będzie musiał się z nim bić, by uchronić swoje cenne pistacje od kolejnej torby. Wepchnął je do kieszeni palta i szybko wyszedł. Sporo ludzi zatrzymało się, żeby popatrzeć, jak stary Meksykanin dekoruje wystawę swojego sklepu. Ustawiał małe robociki, które brnęły przez sztuczny śnieg, co wprawiało gapiów w bezgraniczny zachwyt. Luther musiał zejść z chodnika i zamiast w prawo zrobił krok w lewo. Lewa stopa wylądowała w głębokiej na kilkanaście centymetrów zimnej brei. Na moment zastygł w bezruchu, wciągając głęboko w płuca mroź- ne powietrze, a potem zaczął przeklinać starego Meksykanina z roboci- kami, jego fanów i cholerne pistacje. Poderwał w górę nogę, ochlapał błotem spodnie i – stojąc tak z dwiema zlodowaciałymi stopami przy wtórze pobrzękującego dzwoneczka i zapowiedzi nadejścia Świętego Mikołaja sączących się do uszu zgromadzonych na chodniku uradowa- nych ludzi – Luther znienawidził święta. Zanim dotarł do auta, woda w butach zawędrowała mu już do pal- ców.
– Nie ma białej czekolady – syknął do Nory, sadowiąc się za kierow- nicą. Ocierała oczy. – Co znowu? – spytał. – Rozmawiałam właśnie z Blair. – Co? Jak? Coś się stało? – Dzwoniła z samolotu. Wszystko dobrze. Nora przygryzła wargę, starając się opanować. Ile to kosztuje, telefon z wysokości dziewięciu tysięcy metrów? – za- stanawiał się Luther. Widział telefony w samolotach. Wystarczy byle jaka karta kredytowa. Blair miała kartę, którą jej dał, taką, z której ra- chunki wysyła się do mamy i taty. Rozmowa z telefonu w górze z ko- mórką na dole to pewnie będzie z dziesięć dolarów. I za co? „Wszystko w porządku, mamo. Nie widziałyśmy się już od prawie godziny. Kocham was. Będę za wami tęsknić. Muszę kończyć, mamo”. Silnik pracował, choć Luther nie pamiętał, kiedy go uruchomił. – Zapomniałeś o białej czekoladzie? – spytała już całkiem przytom- nie Nora. – Nie. Nie zapomniałem. Nie mieli białej czekolady. – A pytałeś Rexa? – A kto to jest Rex? – Rzeźnik. – Nie, Noro, jakoś nie wpadłem na to, żeby pytać, czy mają może białą czekoladę schowaną gdzieś między kotletami a wątróbką. Szarpnęła klamkę, wyładowując na niej całą frustrację. – Muszę ją mieć. Wielkie dzięki za fatygę. I znikła. – Obyś wdepnęła w lodowatą kałużę – burknął pod nosem Luther. Wkurzony mamrotał niezbyt miłe rzeczy. Przełączył nawiew ogrzewa- nia na swoje zmarznięte nogi, a potem obserwował grubasów wchodzą- cych do baru z hamburgerami i wychodzących z niego. Ulice wokół były zakorkowane.
Jak cudnie byłoby darować sobie te święta, dumał. Pstryknąć palca- mi i sprawić, żeby był już drugi stycznia. Żadnych choinek, zakupów, bezsensownych prezentów, napiwków, bałaganu i kolorowych opako- wań, korków na mieście i tłumów, żadnych keksów, alkoholi i szynek, których nikomu nie potrzeba do szczęścia, żadnych reniferów i bałwan- ków, gwiazdkowych celebracji w pracy, wyrzucania pieniędzy w błoto. Lista była długa. Oparł się o kierownicę, teraz już uśmiechnięty, grzejąc się od dołu i snując słodkie marzenia o ucieczce od świątecznego zamie- szania. Nora wróciła z małą brązową papierową torbą. Położyła ją obok nie- go. Ostrożnie, by nie połamać czekolady, ale jednocześnie demonstracyj- nie, by zobaczył, że znalazła to, czego jemu się nie udało kupić. – Każdy głupi wie, że trzeba pytać – powiedziała surowo, szamo- cząc się z pasami. – Osobliwy chwyt marketingowy – odparował w zamyśleniu Lu- ther. – Schować coś przy mięsie, ograniczyć zapasy, a ludzie będą się o to bić. Jestem pewien, że podnoszą cenę, jak coś jest dobrze schowane. – Oj, przestań. – Przemoczyłaś nogi? – Nie. A ty? – Nie. – To czemu pytasz? – Martwiłem się. – Myślisz, że nic jej nie grozi? – Jest w samolocie. Właśnie z nią rozmawiałaś. – Mam na myśli dżunglę. – Przestań się zamartwiać, dobrze? Wolontariuszy nie posyłają tam, gdzie jest niebezpiecznie. – Wszystko będzie takie inne. – Co? – Święta. Lutherowi omal się nie wyrwało - Na pewno. Ciekawe, że teraz, przebijając się przez ulice pełne aut, miał uśmiech na twarzy.
Rozdział 2 Zrozgrzanymi stopami, na które włożył grube wełniane skarpety, Luther zasnął szybko i jeszcze szybciej się obudził. Nora tłukła się po domu. Była w łazience, spuszczała wodę, włączała i wyłączała światło, potem poszła do kuchni, gdzie zaparzyła sobie ziołową herbatę, a póź- niej usłyszał ją w pokoju Blair. Na pewno patrzy po ścianach i pochlipu- je, że też to tak szybko zleciało. Wreszcie wróciła do łóżka. Przewracała się z boku na bok, mościła w pościeli, robiła wszystko, żeby go obudzić. Potrzebowała rozmowy, kogoś, kto by jej wysłuchał. Chciała, żeby Lu- ther zapewnił ją, że Blair nie grożą potworności peruwiańskiej dżungli. Ale Luther ani drgnął, nie reagował na kuksańce i sapał miarowo, bo gdyby znów zaczęli rozmowę, ciągnęłoby się to godzinami. Udał, że chrapie, i w końcu Nora dała za wygraną. Było po dwudziestej trzeciej, kiedy znieruchomiała. Luther miał oczy szeroko otwarte, stopy paliły go żywym ogniem. Gdy się upewnił, że Nora śpi, wygramolił się z łóżka, ściągnął grube skarpety, cisnął je w kąt i na paluszkach powędrował do kuchni. Nalał sobie szklankę wody. A potem zaparzył dzbanek bezkofeinowej kawy. Godzinę później siedział przy biurku w swoim gabinecie w sutere- nie z rozłożonymi dokumentami, w szumie komputera i z pracującą drukarką, niczym śledczy prowadzący dochodzenie. Jako księgowy spe- cjalizujący się w podatkach, miał wszystko zanotowane metodycznie
i szczegółowo. Dowody się spiętrzyły i nie w głowie był mu teraz sen. Rok temu rodzina Luthera Kranka wydała na święta Bożego Naro- dzenia sześć tysięcy sto dolarów – sześć tysięcy sto! Sześć tysięcy sto na ozdoby, światełka, kwiaty, nowego bałwana i kanadyjski świerk. Sześć tysięcy sto na szynki, indyki, orzeszki, serowe kulki i ciastka, których nikt potem nie jadł. Sześć tysięcy sto na wina i mocniejsze alkohole oraz cygara do biura. Sześć tysięcy sto na keksy od strażaków i kalendarze od policjantów. Sześć tysięcy sto na Luthera. Na kaszmirowy sweter, który wydał mu się ohydny, choć nie pisnął ani słowa. Na kurtkę, którą włożył ze dwa razy. I portfel ze strusiej skóry, dość drogi i dość paskudny, i mówiąc szczerze, nieprzyjemny w dotyku. Na Norę. Na suknię, którą włożyła na gwiazdkową kolację organizowaną przez firmę męża, i kaszmirowy sweter, po którym, od czasu kiedy go odpakowała, wszelki ślad zaginął. I na designerską apaszkę, którą się zachwyciła. Sześć tysięcy sto. Na Bla- ir. Sześć tysięcy sto na palto, rękawiczki i botki, i na walkmana do jog- gingu. I, oczywiście, na najnowszy, najcieńszy telefon komórkowy, jaki tylko można było kupić. Sześć tysięcy sto na pomniejsze prezenciki dla wybranej garstki dalekich krewnych, głównie ze strony Nory. Sześć ty- sięcy sto na kartki świąteczne z papierniczego, który mieści się dwa sklepy od Chipa, czyli w okolicy, gdzie wszystkie ceny są dwa razy wyższe niż gdzie indziej. Sześć tysięcy sto na przyjęcie corocznie organi- zowane przez Kranków w wigilię Bożego Narodzenia. I co z tego zostało? Może jedna, dwie przydatne rzeczy, ale nic spe- cjalnego – sześć tysięcy sto! Luther bardzo skrupulatnie podsumował straty, tak jakby pieniądze wydał kto inny. Wszystko składało się w logiczną całość. Wnioski były druzgocące. Na koniec nieco się zawahał, kiedy przeszedł do kwot darowanych na cele dobroczynne. Datki dla kościoła, na zbiórkę zabawek, schroni- sko dla bezdomnych i bank żywności. Ale szybko wrócił do straszliwej konkluzji, sześć tysięcy sto dolarów wydanych na święta. – Dziewięć procent moich dochodów – powiedział zdumiony. –
Sześć tysięcy sto. W gotówce. Z czego może sześćset wydanych z jakimś sensem. Wytrącony z równowagi zrobił coś, co rzadko mu się zdarzało, się- gnął po butelkę koniaku, którą trzymał w szafce, i walnął sobie kilka głębszych. Pospał od trzeciej do szóstej, po czym docucił się brutalnie pryszni- cem. Nora chciała pobiadać nad kawą i owsianką, ale on nie miał zamia- ru dać się w to wciągnąć. Przeczytał gazetę, uśmiał się z dowcipów ry- sunkowych, zapewnił żonę, że Blair świetnie się bawi, a potem pocało- wał Norę i pospieszył do biura. Miał pilną sprawę do załatwienia. Agencja turystyczna mieściła się w atrium budynku, gdzie praco- wał. Mijałjąco najmniej dwa razy dziennie, rzadko rzucając okiem na wystawę wabiącą zdjęciami plaż, gór, żaglówek i piramid. To było dla tych, którzy mieli szczęście podróżować. Luther nigdy nie wszedł do środka, tak naprawdę nawet nie wpadło mu do głowy, że mógłby to zrobić. Jego urlop z Norą ograniczał się zwykle do pięciu dni plażowa- nia w gościnie u przyjaciół. Biorąc pod uwagę, jak był zapracowany, to i tak cud, że w ogóle mogli sobie na coś takiego pozwolić. Wymknął się z biura tuż po dziesiątej. Zszedł cichcem schodami, żeby się nie tłumaczyć, i dał nura w drzwi Regency Travel. Czekała na niego Biff. Miała wielki kwiat we włosach i miodową opaleniznę. Wyglądała tak, jakby zawitała tu na parę godzin w przerwie pomiędzy kolejnymi wypadami na plażę. Jej piękny uśmiech sprawił, że Luther stanął jak oniemiały, a pierwsze słowa wprawiły go w kompletne osłupienie. – Potrzebny jest panu rejs – powiedziała. – Skąd pani wie? – wymamrotał. Wyciągnęła do niego dłoń. Chwyciła go za rękę, uścisnęła, poprowa- dziła do długiego biurka i posadziła z jednej strony, a sama przysiadła po drugiej. Smukłe, opalone nogi, zauważył. Plażowe nogi. – Grudzień to najlepszy czas na rejs – zaczęła i Luther już był kupio- ny. Zasypała go katalogami. Rozkładała je na biurku przed jego zamglo-
nymi z rozmarzenia oczami. – Pracuje pan w tym budynku? – spytała, żeby wysondować, ile był- by skłonny zapłacić za wycieczkę. – W firmie Wiley and Beck. Na szóstym piętrze – odparł, nie odry- wając wzroku od pływających pałaców i bezkresnych plaż. – Poręczycielstwo? Luther wzdrygnął się lekko. – Nie. Księgowość podatkowa. – O, przepraszam – powiedziała i ugryzła się w język. Blada cera, podkrążone oczy, typowa oksfordzka koszula z kołnie- rzykiem przypinanym na guziczki, a do tego krawat jak u studencika. Powinna była od razu się zorientować. No trudno. Sięgnęła po jeszcze bardziej połyskliwe katalogi. – Chyba nie mamy zbyt wielu klientów z pana firmy. – Z urlopami u nas kiepsko. Nawał pracy. O, to mi się podoba. – Świetny wybór. Stanęło na Księżniczce Wysp, nowiutkim olbrzymie z kajutami po trzy tysiące, czterema basenami, trzema kasynami, jedzeniem podawa- nym na okrągło, ośmioma postojami na Karaibach – można byłoby tak wymieniać bez końca. Luther wyszedł ze stertą katalogów i ukradkiem wrócił do biura sześć pięter wyżej. Zasadzka została starannie zaplanowana. Najpierw popracował do późna, nic nadzwyczajnego, ale to pomogło przygotować grunt na wie- czór. Miał szczęście z pogodą, bo nadal było dżdżysto. Trudno o świą- teczny nastrój, kiedy jest tak szaro i mokro. Przy takiej pogodzie o wiele łatwiej dać się skusić marzeniom o dziesięciu dniach w luksusie i słoń- cu. Jeśli Nora nie zamartwia się o Blair, na pewno uda mu się ją do tego skłonić. Wspomni o jakichś przerażających wieściach na temat nowego wirusa lub masakrze w kolumbijskiej wiosce i to wystarczy, żeby od- wrócić uwagę żony od uroków świąt. Bez Blair to już nie będzie to, prawda? A może w tym roku zrobimy sobie przerwę? Schowamy się gdzieś?
Uciekniemy? Zabawimy się trochę? Od razu zorientował się, że myśli Nory nadal krążą wokół dżungli. Uściskała go i uśmiechnęła się do niego, ale widać było, że płakała. Dzień minął jej dość miło. Zjadła lunch z koleżankami i spędziła dwie godziny w szpitalu pediatrycznym, co należało do jej stałych żmudnych obowiązków jako wolontariuszki. Kiedy podgrzewała makaron, ukradkiem wsunął do odtwarzacza płytę z muzyką reggae, ale jej nie włączył. Wszystko w swoim czasie. Pogadali o Blair i wkrótce Nora dała mu szansę. – To będą zupełnie inne święta, prawda? – Rzeczywiście – westchnął. – Zupełnie inne. – Po raz pierwszy od dwudziestu trzech lat nie będzie jej z nami. – Może być strasznie smutno. Cóż, święta to czas, gdy wielu ludzi dopada depresja, wiadomo. – Luther szybko przełknął kęs i jego widelec znieruchomiał. – Tak bym chciała po prostu zapomnieć o świętach – powiedziała Nora i głos się jej załamał. Luther drgnął, demonstracyjnie nadstawiając ucha. – O co chodzi? – zapytała. – Skoro już o tym mówisz – zaczął z emfazą i odsunął od siebie ta- lerz. – Jest coś, co chciałbym z tobą przedyskutować. – Dojedz makaron. – Już skończyłem – oznajmił, zrywając się z krzesła. Jego teczka czekała w pobliżu. Podskoczył do niej. – Luther, co ty wyprawiasz? – Czekaj no. Stanął naprzeciw niej za stołem z wydrukami w dłoniach. – Mam genialny pomysł – oświadczył z dumą. – Już się boję… Rozwinął arkusz z obliczeniami i zaczął jej pokazywać. – Oto, kochanie, co zrobiliśmy w zeszłe święta. Wydaliśmy na nie sześć tysięcy sto dolarów. Sześć tysięcy sto dolarów. – Usłyszałam za pierwszym razem.
– Niewiele nam z tego przyszło. Większość z tej kwoty to pieniądze wyrzucone w błoto. A to, oczywiście, nie licząc mojego i twojego czasu, stania w korkach, stresu, zamartwiania się, kłótni, zarwanych nocy i w ogóle wszystkich tych wspaniałości, z którymi łączą się święta. – Do czego zmierzasz? – Dzięki, że pytasz. – Luther odrzucił arkusz z wyliczeniami i ni- czym magik zaprezentował żonie Księżniczkę Wysp. Na stole zaroiło się od katalogów. – Do czego zmierzam, kochanie? Raczej, dokąd zmierzam. Na Kara- iby. Dziesięć dni absolutnego luksusu naKsiężniczce Wysp, najwspanial- szym statku wycieczkowym na świecie. Bahamy, Jamajka, Wielki Kaj- man, chwila, zaczekaj minutkę. Skoczył do pokoju i włączył płytę. Odczekał, aż wybrzmią pierwsze dźwięki, wyregulował głośność i na jednej nodze wrócił do kuchni, gdzie Nora przeglądała katalog. – Co to? – spytała. – Reggae, tego tam słuchają. Przy czym to ja byłem? – Przy wyspach. – Właśnie. Będziemy nurkować z rurkami przy Wielkim Kajmanie, surfować u wybrzeży Jamajki, wylegiwać się na plażach. Dziesięć dni, Noro. Dziesięć fantastycznych dni. – Będę musiała zrzucić parę kilo. – Oboje przejdziemy na dietę. Co ty na to? – Ale o co w tym wszystkim chodzi? – To proste. Nie będziemy obchodzić świąt. Zaoszczędzimy i raz wydamy to na siebie. Ani centa najedzenie, którego nie zjemy, na ubra- nia, których nie będziemy nosić, czy nikomu niepotrzebne do szczęścia prezenty. Ani centa. To będzie bojkot, Noro, całkowity bojkot świąt. – To brzmi okropnie. – Nie, będzie cudownie. Jeden jedyny raz zrobimy sobie wolne. Blair wyjechała. Wróci w przyszłym roku, a my znów wskoczymy w to świą- teczne szaleństwo, jeśli zechcesz. No, proszę cię. Darujmy sobie te świę- ta. Zaoszczędzimy i będziemy pluskać się na Karaibach przez dziesięć
dni. – Ile to kosztuje? – Trzy tysiące. – I zaoszczędzimy? – Jak najbardziej. – Kiedy mamy jechać? – W samo południe, w pierwszy dzień świąt. Przez dłuższy czas patrzyli sobie głęboko w oczy. * * * Sprawa została przyklepana w łóżku przed włączonym, choć wyci- szonym telewizorem, wśród rozrzuconych na pościeli czasopism, któ- rych jakoś nie chciało im się czytać, i katalogów leżących tuż obok na stoliku nocnym. Luther przeglądał jakąś gazetę finansową, niewiele jed- nak widział. Nora miała w ręku książkę w miękkiej oprawie, ale nie przewracała kartek. Kwestią sporną był datek na cele dobroczynne. Nora nie godziła się, by z niego zrezygnować czy – jak upierał się to określać Luther – raz go sobie darować. Z oporami przystała, żeby nie kupować prezentów. Na myśl o tym, że nie będzie choinki, łzy zakręciły się jej w oczach, choć Luther litościwie przypomniał, że przecież co roku strasznie się kłócą, kiedy dekorują to cholerne drzewko. I nie będzie bałwanka na dachu, tak jak na wszystkich innych domach na ulicy? Czy warto robić z siebie raroga? Czy nie narażą się na drwiny? – No i co z tego – powtarzał raz za razem Luther. Przyjaciele i sąsie- dzi mogą z początku mieć im to za złe, ale w gruncie rzeczy będą ziele- nieć z zazdrości. – Dziesięć dni na Karaibach, Noro – przekonywał. – Naszym przyjaciołom i sąsiadom nie będzie do śmiechu, gdy ruszą odgarniać śnieg, prawda? Czy ktoś, kto cierpi na wzdęcia po opychaniu się indykiem, mógłby szydzić, że on i Nora smażą się na słońcu? Nie ma też co bać się głupich
uśmieszków, kiedy po powrocie smukli i opaleni pomaszerują do skrzynki listowej. Nora rzadko widziała go równie zdecydowanego. Metodycznie zbił wszystkie jej argumenty, jeden po drugim, aż pozostała tylko kwestia ich datku na cele dobroczynne. – Chcesz, żeby te marne sześćset dolarów przeszkodziło nam w wy- prawie na Karaiby? – spytał z niesmakiem Luther. – Nie, to ty chcesz – odpowiedziała chłodno. Każde z nich wycofało się na swoją stronę i próbowało czytać. Jednak po godzinie pełnego napięcia milczenia Luther skopał z sie- bie kołdrę, zdjął wełniane skarpety i oświadczył: – Dobrze. Na cele dobroczynne damy tyle, co w zeszłym roku, ale ani centa więcej. Nora cisnęła książkę i rzuciła mu się na szyję. Uściskali się, pocało- wali, a potem Nora sięgnęła po katalogi.
Rozdział 3 Chociaż wszystko zaplanował Luther, to Nora pierwsza została poddana próbie. Stało się to we wtorek rano. Odebrała telefon od na- molnego faceta, którego niespecjalnie lubiła. Miał na imię Aubie i był właścicielem Pestki Dyni, pretensjonalnego sklepiku papierniczego o idiotycznej nazwie i absurdalnych cenach. Po obowiązkowym złożeniu życzeń Aubie przeszedł do rzeczy. – Martwię się trochę o pani kartki świąteczne – powiedział ze sztuczną troską w głosie. – A to dlaczego? – spytała Nora. Nie podobało się jej, że jest nagabywana przez opryskliwego sklepi- karza, który przez resztę roku ledwie się do niej odzywa. – Zwykle wybiera pani najpiękniejsze kartki, a powinniśmy je teraz zamówić. Nie był mistrzem w prawieniu komplementów. Każdy klient słyszał od niego dokładnie to samo. Według audytu Luthera Pestka Dyni zgarnęła od nich w zeszłym roku trzysta osiemnaście dolarów, co w tej chwili wydawało się lekką przesadą. Nie był to główny wydatek, ale co im z tego przyszło? Luther kategorycznie odmówił adresowania kopert i przyklejania znaczków i wściekał się, ilekroć chciała się poradzić, do kogo napisać, a kogo skre- ślić z listy. Nie raczył też nawet spojrzeć na kartki z życzeniami, które
dostali, a sama Nora musiała przyznać, że i jej sprawiają one coraz mniej radości. Walnęła więc prosto z mostu: – W tym roku nie zamawiamy kartek. Miała wrażenie, że słyszy, jak Luther bije jej brawo. – Że co? – To, co powiedziałam. – A mogę zapytać dlaczego? – Oczywiście, że nie. Na co sklepikarza zupełnie zatkało. Coś wybąkał i odłożył słuchaw- kę. A Nora poczuła się dumna jak paw. Natychmiast jednak otrzeźwiła ją myśl, że jeszcze nie raz będzie się musiała gęsto tłumaczyć. Jej siostra, żona pastora, przyjaciółki z rady do spraw walki z analfabetyzmem, ciotka mieszkająca na osiedlu dla emerytów, wszyscy prędzej czy póź- niej spytają, co się stało z kartkami świątecznymi, które zawsze od nich dostawali. Zaginęły na poczcie? Nie zdążyli ich wysłać? Nie. Powie im prawdę. W tym roku nie obchodzimy świąt. Blair wy- jechała i wybieramy się na wycieczkę statkiem. A jeśli tak bardzo brako- wało wam naszych kartek, to w przyszłym roku wyślę wam po dwie. Dochodząc do siebie nad filiżanką świeżo zaparzonej kawy, Nora zastanawiała się, ile osób z jej listy w ogóle zauważy jakiś brak. Sama co roku dostawała kilkadziesiąt kartek, prawda, że coraz mniej, ale nie no- towała, kto zadał sobie ten trud, a kto nie. Wśród świątecznej krzątaniny nikt nie zaprząta sobie głowy tym, że nie dostał od kogoś kartki z życze- niami. Co przypomniało jej kolejną rzecz, która złościła Luthera – zapasy na wszelki wypadek. Nora zawsze zaopatrywała się w rezerwę, by w razie potrzeby natychmiast odpowiedzieć na niespodziewane życze- nia. W każde święta dostawali dwie, trzy kartki od kompletnie niezna- nych im osób i kilka od przyjaciół, którzy nigdy dotąd ich nie przysyłali, i Nora jeszcze tego samego dnia była w stanie wysłać w rewanżu życze- nia od ich rodziny ze swoim odręcznym standardowym dopiskiem:
„Radosnych i spokojnych świąt”. Oczywiście to była głupota. Stwierdziła, że nie będzie jej brakowało tego całego rytuału kart świątecznych. Nie będzie jej brak mozołu pisania zdawkowych życzeń i ręcznego adresowania setki kopert, naklejania znaczków, wysyłania i martwienia się, o kim zapomniała. Nie będzie jej brak pękającej w szwach skrzynki, machinalnego otwierania poczty i banalnych życzeń od ludzi, którzy pisali je w takim samym pośpiechu jak ona. Uwolniona od kartek świątecznych zadzwoniła do Luthera, żeby podtrzymał ją na duchu. Siedział przy biurku. Odegrała mu starcie z Aubiem. – Co za gnida – mamrotał Luther, a kiedy skończyła, dodał: – Gratu- luję. – Nie było aż tak ciężko – stwierdziła radośnie. – Pomyśl tylko o wszystkich tych plażach, które tam na nas czekają, kochanie. – Co jadłeś? – spytała. – Nic. Jestem nadal na trzystu kilokaloriach. – Ja też. Kiedy odłożyła słuchawkę, Luther znów zabrał się do dzieła. Jednak tym razem nie wgryzał się w liczby czy przepisy skarbówki, tylko pisał szkic listu do kolegów z pracy. Pierwszy bożonarodzeniowy list w ży- ciu. Wyjaśniał w nim szczegółowo i ze swadą, dlaczego rezygnuje ze świątecznych rytuałów i że będzie wdzięczny, jeśli to uszanują. Nie kupi prezentów i sam ich nie przyjmie. Ale wszystkim z góry dziękuje za dobre chęci. Nie weźmie udziału w uroczystej świątecznej kolacji dla pracowników ani w biurowej popijawie zwanej poczęstunkiem gwiazd- kowym. Nie chce koniaku ani szynki ofiarowywanych co roku przez niektórych klientów grubym rybom z firmy. Nie będzie się jednak na ni- kogo złościł ani awanturował z każdym, komu zdarzy się życzyć mu wesołych świąt. Po prostu świąt nie obchodzi. Zamiast tego wybiera się na wyciecz- kę statkiem.
Większość poranka przesiedział w skupieniu nad listem. Potem go wydrukował. Rozłoży po jednej kopii na każdym biurku w Wiley & Beck. * * * Powaga sytuacji dała o sobie znać z całą mocą następnego dnia, tuż po obiedzie. Można się cieszyć Bożym Narodzeniem bez kartek, poczę- stunków i kolacji, bez niepotrzebnych prezentów i bez mnóstwa innych rzeczy, które z jakiegoś powodu zdominowały świętowanie narodzin Chrystusa. Ale jak przetrwać ten czas bez choinki? Luther wiedział, że jeśli uda im się zrezygnować z choinki, to z resz- tą pójdzie jak z płatka. Sprzątali właśnie ze stołu, choć tak naprawdę niewiele było do ze- brania. Kawałki pieczonego kurczaka i serek wiejski znikły z talerzy błyskawicznie. Luther nadal był głodny, gdy ktoś zadzwonił do drzwi. – Ja otworzę – powiedział. Przez frontowe okno w salonie zauważył na ulicy przyczepę i od razu wiedział, że następny kwadrans nie będzie przyjemny. Otworzył drzwi i natknął się na trzy uśmiechnięte twarze – dwóch podrostków w zgrabnych skautowskich mundurkach i stojącego za nimi pana Scan- lona, który chyba od zawsze był opiekunem tutejszej drużyny. On też miał na sobie mundur. – Dobry wieczór – powitał ich Luther. – Dobry wieczór, jestem Randy Bogan – powiedział wyższy chłopak. – W tym roku znów sprzedajemy choinki. – Mamy na przyczepie drzewko dla pana – dodał niższy. – W zeszłym roku wziął pan kanadyjski świerk – przypomniał pan Scanlon. Luther zerknął w kierunku długiej płaskiej przyczepy, na której w dwóch rzędach leżały choinki. Niewielki oddział skautów pracowicie rozładowywał towar i taszczył iglaki do domów sąsiadów. – Po ile?
– Dziewięćdziesiąt dolarów – odparł Randy. – Musieliśmy podnieść nieco cenę, bo nasz dostawca też sprzedaje drożej. W zeszłym roku były po osiemdziesiąt, o mało nie wyrwało się Lu- therowi, ale w porę ugryzł się w język. Nagle jak spod ziemi wyrosła za nim Nora. Poczuł jej brodę na swo- im ramieniu. – Aż miło popatrzeć – szepnęła. Na chłopaków czy choinki? – miał ochotę zapytać Luther. Czemu nie została w kuchni i nie dała mu się samemu z tym uporać? Zmusił się do uśmiechu. – Przepraszam, ale w tym roku nie kupimy choinki – powiedział. Na ich twarzach odmalowało się totalne zdumienie. Zaskoczenie. Rozpacz. Z tyłu rozległ się jęk Nory. Patrząc na chłopców i czując na plecach oddech żony, Luther Krank wiedział, że nadszedł decydujący moment. Jeśli teraz ulegnie, to ruszy cała lawina. Kupi się choinkę, to i się ją ubierze – i zaraz okaże się, że choinka bez sterty prezentów nie jest choinką. Trzymaj się, stary, mobilizował się Luther, gdy jego żona szepnęła: „O Boże”. – Przestań – syknął. Chłopcy patrzyli na Kranka tak, jakby właśnie wytrząsnął im z kie- szonek ostatnie drobniaki. – Przykro nam, że musieliśmy podnieść cenę – stwierdził ze smut- kiem Randy. – I tak zarabiamy na każdym drzewku mniej niż w zeszłym roku – pospieszył z dodatkowym wyjaśnieniem pan Scanlon. – Nie chodzi o cenę, chłopcy – powiedział Luther z kolejnym nie- szczerym uśmiechem. – W tym roku nie urządzamy świąt. Wyjeżdża- my. Nie potrzebujemy choinki. Ale dziękuję. Skauci spuścili oczy niczym skrzywdzone dzieci, a pan Scanlon wy- glądał tak, jakby ktoś zadał mu cios prosto w serce. Nora jeszcze raz ża- łośnie jęknęła, a Luther bliski paniki wpadł na kolejny błyskotliwy po-
mysł. – Czy wy, chłopcy, nie jeździcie co roku na zachód, na skautowski zlot czy coś w tym rodzaju? Do Nowego Meksyku, w sierpniu, jak pa- miętam z ulotek. Kompletnie ich zaskoczył. Wszyscy trzej skinęli głowami. – Świetnie, to umowa stoi. Rezygnuję z choinki, ale przyjdźcie do mnie latem. Dam wam sto dolarów na waszą wyprawę. Randy bąknął „dziękuję”, choć, jak się wydawało, tylko przez grzeczność. Najwyraźniej mieli już dość tej rozmowy. Luther powoli zamknął im drzwi przed nosem i czekał. Postali jesz- cze trochę na ganku, a potem wycofali się podjazdem, zerkając co chwi- la za siebie. Kiedy doszli do ciężarówki, jakiś inny dorosły w mundurze usłyszał od nich szokującą nowinę. Pozostali chłopcy też zostali poinformowani i wkrótce krzątanina wokół przyczepy zamarła. Skauci i ich drużynowi przystanęli na skraju podjazdu i patrzyli na dom Kranków tak, jakby na jego dachu wylądowały ufoludki. Luther przykucnął i przez niezasłonięte okna salonu podejrzał, co dzieje się na zewnątrz. – Co robią? – szepnęła z tyłu Nora i też przykucnęła. – Chyba po prostu się gapią. – Może trzeba było kupić tę choinkę. – Nie. – Przecież nie musielibyśmy jej ustawiać. – Przestań. – Położylibyśmy ją na podwórku za domem. – Daj spokój, Noro. I czemu mówisz szeptem? Jesteśmy u siebie w domu. – Z tego samego powodu, z jakiego ty chowasz się za firankami. Wstał i pozasłaniał okna. Skauci ruszyli. Ich przyczepa przystawała coraz to dalej na ulicy, w miarę jak znikały z niej kolejne drzewka. Luther napalił w kominku i usadowił się w swoim fotelu, żeby po-