Jaga_maj

  • Dokumenty267
  • Odsłony115 741
  • Obserwuję89
  • Rozmiar dokumentów418.0 MB
  • Ilość pobrań60 486

Dwa wybory - Dianne Wolfer

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Dwa wybory - Dianne Wolfer.pdf

Jaga_maj Książki E-booki - autorzy zagraniczni
Użytkownik Jaga_maj wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 270 stron)

P R O L O G Dłoń Elisabeth drżała, gdy unosiła słoiczek z ciepłym płynem. Chciała uciec, krzyknąć, że to wszystko było błę­ dem, ale wzięła głęboki oddech i polała moczem test cią- żowy. Kilka kropli spadło na podłogę. Wstrząsnął nią dreszcz. To nie w porządku. Zrobili to tylko kilka razy i nawet nie było jej zbyt dobrze. Nie tak jak w książkach czy filmach. Spojrzała na zegarek i zacis­ nęła kciuki. Jej brat zaczął się dobijać do łazienki. - Jestem zajęta! - krzyknęła. - Spoko, nie gorączkuj się. Odszedł. Potem pojawiły się niebieskie linie. Elisabeth popatrzy­ ła na test i wiedziała już, że musi dokonać wyboru.

C Z Ę Ś Ć P I E R W S Z A

LIBBY 5. TYDZIEŃ Libby siedziała na kamieniu i patrzyła na morze. Ko­ chała Darrena, ale czy chciała spędzić z nim resztę życia? Od kilku tygodni próbowała wyobrazić go sobie w wieku czterdziestu lat. Jego tata był jednym z tych mężczyzn, którzy zaczesują rzadkie włosy na wyłysiałe miejsca. I zbyt często zaglądał do kieliszka. Darren też pił, choć zwykle potrafił się kontrolować. Czy jednak tak będzie zawsze? Najbardziej dręczyła ją myśl o budzeniu się przy Darre- nie. Łóżko Libby było jej schronieniem, lubiła w nim ma­ rzyć. Z Darrenem czułaby się, jakby zabrakło jej powietrza. Czy da radę sama przez to przejść? Obrazy samotnych mam kłębiły jej się w głowie - wszystkie ponure. Zastana­ wiała się, jak zareagują jej rodzice, i żałowała, że nie może tego obgadać z Ashleigh. A potem pomyślała o szkole, eg­ zaminach i swojej muzyce. Dziecko oznaczało zrezygnowa­ nie z tego wszystkiego. Ale co innego mogłaby zrobić? Libby próbowała przekonać samą siebie, że aborcja jest łatwiejszym rozwiązaniem. Nikt by się nigdy nie dowie- 11

dział. Ale nie potrafiła. Ten mały zlepek komórek, który rósł w jej ciele, był nowym życiem. Tylko Bóg miał pra­ wo je zakończyć. Libby nie sądziła też, że byłaby w sta­ nie oddać dziecko do adopcji. Pozostał zatem tylko jeden wybór. Na skałę weszła mrówka. Libby uniosła palec. Mogła ją zabić albo pozwolić jej żyć. Taką samą władzę miała nad istotą połączoną z nią pępowiną. Dziewczyna zadrżała. Ta decyzja będzie miała wpływ na cale jej życie. No i co z ojcem dziecka? Libby przypomniała sobie przerażoną minę Darrena, kiedy powiedziała mu, że okres jej się spóźnia. - Przykro mi, Darren - wyszeptała. - To moje ciało. To będzie mój wybór. Libby wstała. Odetchnęła głęboko, patrząc, jak mrówka umyka ku bezpiecznej kryjówce.

BETH 6. TYDZIEŃ Beth siedziała na skale i patrzyła na morze. Kochała Dar­ rena, ale czy chciała spędzić z nim resztę życia? Od kilku tygodni próbowała wyobrazić go sobie w wieku czterdziestu lat. Jego tata był jednym z tych mężczyzn, którzy zaczesują rzadkie włosy na wyłysiałe miejsca. I zbyt często zaglądał do kieliszka. Darren też pił, choć zwykle potrafił się kontro­ lować. Czy jednak tak będzie zawsze? Najbardziej dręczyła ją myśl o budzeniu się przy Darre- nie. Łóżko Beth było jej schronieniem, lubiła w nim marzyć. Z Darrenem czułaby się, jakby zabrakło jej powietrza. Czy da radę sama przez to przejść? Czy jest dość silna, aby zostać samotną matką? Przed oczami miała wciąż pielu­ chy, wymiociny i obwisły brzuch. To nie pasowało do jej pla­ nów. Chciała grać na wiolonczeli i podróżować. Ale skoro zo­ stanie siedemnastoletnią matką nie wchodziło w grę, to cóż innego mogła zrobić? Beth nie sądziła, że umiałaby oddać dziecko do adopcji, pozostawał więc tylko jeden wybór. Wyparła wspomnienie swojego gaworzącego kuzyna. Zlepek komórek w jej brzuchu nie był czymś takim. Jeszcze 13

nie. Ale cały czas rósł. Niedługo ogon jak u konika morskie­ go przekształci się w kręgosłup, a zawiązki ramion staną się kończynami. Przypomniała sobie zdjęcia z książki Ashleigh o ludzkiej anatomii i zrozumiała, że decyzję musi podjąć wkrótce. Na skałę weszła mrówka. Beth uniosła palec. Mogła ją zabić albo pozwolić jej żyć. Taką samą władzę miała nad is­ totą połączoną z nią pępowiną. - Muszę zdecydować jeszcze dzisiaj - wymamrotała. Beth zanuciła melodię, której uczyła się na wiolonczeli, i odwróciła wzrok ku morzu. Myślała o swoich rodzicach i oj­ cu Patricku, ale pytanie ich o radę nie miałoby sensu. Beth wiedziała, że nie może urodzić. Nie była gotowa na macie­ rzyństwo. Jeszcze nie. Nie, kiedy jej życie dopiero się za­ czynało. Ale czy to w porządku stawiać swoje potrzeby na pierwszym miejscu? Może była egoistką, ale nie umiała zre­ zygnować z marzeń. Poza tym dziecko zasługiwało na mat­ kę, która pokocha je bezwarunkowo. No i co z ojcem? Beth przypomniała sobie przerażoną minę Darrena, kiedy powiedziała mu, że okres jej się spóź­ nia. - Przykro mi, Darren - wyszeptała. - To moje ciało. To będzie mój wybór. Beth wstała. Odetchnęła głęboko i zdmuchnęła mrówkę. Potem poszła do domu, by umówić się na wizytę.

LIBBY 7. TYDZIEŃ Dni Libby rozpoczynały się o szóstej rano, kiedy biegła do łazienki zwymiotować. Któregoś poranka jej matka cze­ kała przed toaletą ze szklanką wody. - Kiedy masz termin? - spytała. Libby wybuchnęła płaczem. - Wytrzyj nos - powiedziała Gail, wyciągając chustecz­ kę z kieszeni szlafroka. - Płacz nie sprawi, że problem znik­ nie. - Libby otarła łzy i zapatrzyła się w podłogę. - Przy­ puszczam, że to Darrena - ciągnęła matka. Libby przytaknęła. Czuła się odrętwiała, jakby jej umysł unosił się gdzieś ponad nimi dwiema. Próbowała się skon­ centrować na słowach matki, ale atmosfera stawała się coraz bardziej nierzeczywista. - Czy Darren wie? - Jeszcze nie. - Byłaś u lekarza? Libby pokręciła głową. - Nie muszę. 15

Pokazała matce test ciążowy. Obie przyjrzały się cien­ kim niebieskim kreskom. - Cóż... - Gail wreszcie przerwała ciszę. - To tyle, jeśli chodzi o pójście na uniwersytet w przyszłym roku. - Tylko o tym myślisz? - A co mam ci powiedzieć? Libby chciało się płakać, ale ostry ton matki powstrzy­ mał jej szlochanie. - Nie jesteś rozczarowana? - wymamrotała. - Oczywiście, że jestem rozczarowana, Elisabeth. A ty nie? Ale obsztorcowanie cię byłoby z mojej strony czystą hipokryzją, prawda? Libby skinęła głową, choć nie wiedziała, o co chodzi mamie. Mocno objęła się ramionami. Jej piersi były bardzo obolałe. - C ó ż . . . - westchnęła Gail. - Lepiej zadzwońmy do doktora Fitzpatricka. Ubierz się, a ja umówię wizytę. Libby włożyła dżinsy i T-shirt i zrobiła sobie filiżankę słabej herbaty. - Znajdzie dla nas czas dopiero o dziesiątej trzydzieści. Po drodze do gabinetu będę musiała podrzucić kwiaty do kościoła. Pomożesz mi w ogródku czy masz pracę domową? - Napiszę wypracowanie z angielskiego. - Dobrze. - Gail wzięła wiadro, sekator i wyszła tylny­ mi drzwiami. Kilka chwil później pojawił się brat Libby. Mruknął coś w jej kierunku i wsypał sobie solidną porcję superwzmacnia- jących płatków zbożowych do miseczki. „Chciałbyś" - po- 16

myślała dziewczyna, patrząc na jego szczupłe, wciąż dzie­ cięce ciało. - Zamykaj za sobą drzwi - rzuciła. - Jest zimno. - Tak, dobra. Jest jeszcze mleko w lodówce? Libby podała mu karton. Wsłuchała się w szum maszynki elektrycznej rozchodzący się po korytarzu. Myśl, że tata się o wszystkim dowie, przyprawiła ją o kolejną falę mdłości. Spróbowała przełknąć tost, ale ugrzązł jej w gardle. - Czemu jesteś w dżinsach? - spytał brat. - Źle się czuję - odparła, popijając herbatę. - Nie wyglądasz na chorą. Libby go zignorowała, bo do kuchni wszedł tata pach­ nący sosnowym lasem. - Dzień dobry - powiedział. - Libby, co się dzieje? Nie idziesz dziś do szkoły? - J e s t chora - wymamrotał James z ustami pełnymi płatków. - Coś poważnego? - Trochę mnie mdli - wychrypiała, oblizując wargi. - Muszę lecieć. O dziewiątej mam pierwsze zlecenie. Gail, już idę! - krzyknął poprzez moskitierę. - Wracając, wstąpię do rzeźnika! Gail pomachała sekatorem. - Piersi z kurczaka! - zawołała. - Upewnij się, żeby znów nie dał ci skrzydełek! - Dobrze. Jim złapał kluczyki i pocałował Libby w czoło. - Zdrowiej, księżniczko - wyszeptał. 17

Libby skinęła głową i wrzuciła tost do wiaderka z od­ padkami na kompost. Stała przy oknie, obserwując, jak mama obcina stokrotki. Chciała zapaść się pod ziemię.

BETH 8. TYDZIEŃ W trzeci piątek czerwca Beth nie poszła do szkoły. Za­ miast tego wsiadła do autobusu i pojechała do kliniki poło­ żonej po drugiej stronie miasta. Wciąż nie powiedziała Dar- renowi, a najlepsza przyjaciółka, Ashleigh, się do niej nie odzywała. Tak więc choć w klinice prosili, żeby przyszła z kimś, Beth przybyła sama. Duża grupa aktywistów z Ruchu Obrony Życia krążyła wokół wejścia i Beth zorientowała się, że aby wejść do środ­ ka, będzie musiała się przez nich przepchnąć. Koło kliniki znajdował się podjazd, a przy nim stacja benzynowa. Jeśli przeskoczy przez płot, powinna się przemknąć, nim ją za­ uważą. A może lepiej byłoby poczekać, aż odejdą? Dziewczyna spojrzała na zegarek. Dziewiąta trzydzieści. Jeśli się spóźni, przełożą jej wizytę. To by było dziesięć razy gorsze od przebiegnięcia obok fanatyków. „Fanatycy - po­ myślała. - Tylko tym są. Czemu miałoby mnie obchodzić, co sądzą? To moje ciało i moja decyzja". Przechodząc przez uli­ cę, powtarzała sobie te słowa. 19

Na stacji panowała cisza. Beth kupiła kilka batoników u znudzonego ekspedienta, a potem podbiegła do płotu. Miała szczęście. Poziome belki były całkiem wygodne. Sta­ nęła na pierwszej z nich, wzięła głęboki oddech i przesko­ czyła przez płot. Przepchnęła się przez krzewy i rzuciła bie­ giem w stronę drzwi kliniki. Protestujący ją zauważyli. Jeden z nich zawył z frustracji. Zaczął machać Beth przed oczami krwawym zdjęciem płodu, ale za chwilę zawołał go kumpel. - Gabriel, wyłaź stamtąd! - krzyknął. - Szybciej, stary! Wynoś się z ich podwórka! - Morderczyni dzieci! - wysyczał Gabriel. Splunął na nią i biegiem wrócił do towarzyszy. Beth zatrzasnęła za sobą drzwi i opadła na krzesło. Starła z buta ślinę. Ciężko dyszała, ale niemal kręciło jej się w gło­ wie z ulgi. Będzie miała zabieg. Nic innego się nie liczyło. - Wszystko w porządku? Beth rozejrzała się wokół. Nie zauważyła, że za biurkiem w recepcji siedzi pielęgniarka. - Tak, chyba tak. Jestem Sally - skłamała, podając kartę medyczną kuzynki. - Sally Jones. - A, tak. Przepraszam cię za to, Sally. - Wskazała dłonią drzwi. - Nie mogę nic na to poradzić. Mamy twoje skierowa­ nie. Terapeutka już czeka. Wypełnij, proszę, te formularze. Potem zrobimy szybkie badanie i pójdziesz na rozmowę do gabinetu. Beth dostała gęsiej skórki. - Co... - zaczęła, ale poczuła suchość w ustach. - A po co to? 20

- Formularze? To rutynowa sprawa. - Pielęgniarka się uśmiechnęła. - Lekarz musi wiedzieć, czy jesteś na coś uczulona. - Nie jestem - odparła Beth. - Dobrze. Wypełnij więc papiery. I nie zapomnij się pod­ pisać na dole. Długopis wyślizgnął się ze spoconych dłoni Beth, a kiedy schyliła się, żeby go podnieść, niemal zwymiotowała. Rozej­ rzała się dookoła. Ktoś się jej przyglądał. Druga siedząca w poczekalni dziewczyna. Była młoda, chociaż jej oczy temu przeczyły. Wyglądała na doświadczoną przez życie i pozba­ wioną złudzeń, jak dzieciaki pokazywane w telewizji - nie­ winne ofiary wojen. Beth podniosła długopis gotowa wpisać nazwisko kuzyn­ ki, ale się zawahała. Miała sformalizować kłamstwo. Nadać mu życie. „Czy postępuję właściwie?" - zastanowiła się. Ale potem pomyślała o skale nad morzem. „Muszę dać szansę moim marzeniom - przypomniała sobie. - Nie mogę sprowa­ dzić na ten świat dziecka, póki nie będę pewna, że zdołam się nim zająć". Protestujący znów zaczęli śpiewać. - U r a t u j c i e dzieci! Zabijcie m o r d e r c ó w ! Beth wzruszyła ramionami. Pielęgniarka pogłośniła muzykę, ale druga dziewczyna i tak zaczęła pociągać nosem. - Marino, twoja kolej - rzuciła cicho pielęgniarka. Dziew­ czyna drgnęła. - Potrzebujesz więcej czasu? 21

- Nie. To przez tych ludzi na zewnątrz. Powiedzieli mi, że to, co robię, jest podłe. Pchali mi przed twarz zakrwawione rzeczy. Takie, którymi zabija się dzieci. - Już dobrze. Krzyczą tak, żeby cię zdenerwować. To część ich taktyki. Odetchnij głęboko. Właśnie tak. - Pielęg­ niarka wzięła dziewczynę pod rękę i poprowadziła, bladą i roz­ trzęsioną, za kotarę. - Marino, tylko ty możesz podjąć tę de­ cyzję - mówiła. - Jeśli zmieniłaś zdanie, to nic się nie stało. - Nie! Oczywiście, że nie! - rzuciła Marina. - Jakbym mog­ ła chcieć tego dziecka! Chodzi o... Nie możecie się ich po­ zbyć? Nie dam rady znów obok nich przejść. Nie po tym... - Przykro mi. Dopóki pozostają za bramą, nic na to nie poradzimy. - Ale powiedzieli, że za mną pójdą i sprawdzą, jak się na­ zywam. - Nie mają prawa. - Ale powiedzieli... - Wiem, ale nie mają takiego prawa. - A wtedy, kiedy tamten lekarz został oskarżony? Znali nazwiska. - Zamykamy nasze dokumenty na klucz. Uwierz mi, nie masz o co się martwić. Mówiłaś, że siostra przyjedzie, by od­ wieźć cię do domu, prawda? - Dało się słyszeć niewyraźną odpowiedź. Beth nie czuła się dobrze z tym, że podsłuchu­ je, ale nie umiała się powstrzymać. - Może zaparkować od zaplecza. Odprowadzimy cię do jej auta i to będzie koniec. W porządku? - Pielęgniarka za­ brała dziewczynę z powrotem do poczekalni, posadziła obok 22

Beth i uśmiechnęła się. - W porządku? - powtórzyła. - Le­ piej się czujesz? Marina przytaknęła, ale wciąż wyglądała na roztrzęsioną. - Zaczekaj tutaj. Pójdę sprawdzić, czy terapeutka jest już wolna. Pomimo ogłuszających dźwięków muzyki medytacyjnej po wyjściu pielęgniarki w poczekalni zrobiło się dziwnie ci­ cho. Beth rzuciła okiem na dziewczynę. - Dranie. Łajdaki - mruczała Marina pod nosem. - Po­ winni pikietować przed biurem wujka, a nie tutaj. Przed biurem jej wujka? Dopiero po chwili Beth zrozu­ miała, co dziewczyna miała na myśli. Ponownie na nią zerk­ nęła. Czy skończyła chociaż szesnaście lat? Beth czuła, że powinna coś powiedzieć, okazać solidarność. Uświadomić tamtej, że ją rozumie. Ale przecież jej nie rozumiała. Ona sa­ ma nie mogła nikogo obciążyć odpowiedzialnością. To była jej wina. Jej i Darrena. - Hańba! Hańba! Hańba! Protestujący krzyczeli coraz głośniej. Beth zastanawiała się, czy poznanie historii Mariny ostudziłoby ich wściekłość. Pewnie nie. Przeczytała zbyt wiele listów do redakcji katolic­ kich gazet, by zachować choćby cień nadziei na to, że są oni zdolni do współczucia. Ofiary kazirodztwa mają mniejsze pra­ wa niż embriony. I to jest sedno sprawy. Beth pokręciła gło­ wą. Nie potrafiła dojść do ładu z własnymi myślami. * * * - Sally Jones! - zawołała pielęgniarka. - Doktor Spa- gnoli zaprasza cię na rozmowę. 23

- Sally, usiądź, proszę - zaczęła terapeutka. - Jestem Lu­ cia Spagnoli. Możesz mi mówić Lucia albo pani doktor, jak wolisz. Doktor Spagnoli mówiła o setkach par, które czekają na adopcję dziecka, i o dziewczynach, które dzięki rodzinie radzą sobie z taką sytuacją. „Jakbym nie poświęciła temu ani jednej myśli!" - miała ochotę krzyknąć Beth, ale słuchała w milcze­ niu. Potem doktor Lucia poruszyła temat antykoncepcji. - Postanowiłam trzymać się z dala od chłopaków - oświad­ czyła Beth. - Ale w razie czego, lepiej wiedzieć... Wreszcie doktor Spagnoli wyjaśniła, co się stanie. Krok po kroku. Beth mogła wybrać, czy chce dostać miejscowe znieczulenie i być świadoma działań lekarza, czy też woli dostać znieczulenie ogólne i obudzić się po zabiegu. Myśl o patrzeniu, jak ktoś usuwa z jej ciała zlepek komórek, które nigdy nie przekształcą się w istotę ludzką, była nie do znie­ sienia. Nawet jeśli w chwili obecnej ów zlepek bardziej przy­ pominał kosmitę niż człowieka, to jednak dzielił z nią ciało i miał już wszystkie składowe dziecka. - Poproszę o znieczulenie ogólne - powiedziała Beth. Nudności po zabiegu to niska cena za błogą nieświado­ mość. Doktor Spagnoli poklepała dziewczynę po ramieniu i odprowadziła do poczekalni. - To już nie potrwa długo - obiecała. Beth popatrzyła na pikietujących i wzruszyła ramionami. Czemu muszą to wszystko jeszcze bardziej utrudniać? * * * 24

Gdy doszła do siebie, poczuła, jakby ktoś rozszarpał jej trzewia. Jakby usunięto coś więcej niż tylko zlepek komórek. - Witaj, Sally. - Pielęgniarka się uśmiechała. Sally? Kim jest Sally? - Muszę... - Beth wychyliła się poza łóżko i spróbowała zwymiotować, ale jedyne, co wypluła, to rozwodniona ślina. Znów poczuła, że się dławi. Starała się opróżnić żołądek, aż zacisnęło się jej gardło. - Spokojnie. Niedługo poczujesz się lepiej. Tak się nie stało. Bolał ją brzuch. Beth zwinęła się w kłę­ bek, żeby osłabić skurcze, ale na nic się to zdało. Żałowała, że nie ma przy niej Ashleigh. Gdyby tylko nie nazwała Spuda neandertalczykiem... - Boli - jęknęła. - Wiem, kochanie. Spróbuj być dzielna i odpocznij przez jakiś czas. Ktoś zawiózł ją do sali pozabiegowej. Kątem oka Beth za­ uważyła twarz Mariny. Odwróciła wzrok. Miała wrażenie, że narusza jej prywatność i depcze duszę. Jakby ktoś zdarł z tej dziewczyny maskę. Jakby ją obnażył. Cisza sąsiedniej sali zdusiła szloch Beth. Skoro tamta dziewczyna mogła to znieść, to i jej się uda. Beth zastana­ wiała się, czy rodzice Mariny wiedzą o aborcji i czy coś zro­ bią z jej wujkiem. Kiedy silny atak bólu przerwał jej zadumę, dziewczyna pozwoliła sobie na dziwny półsen. Obudził ją stuk obcasów w korytarzu. Ktoś szeptał coś do Mariny. Może siostra. Beth popatrzyła na zegar. Dwa­ dzieścia po drugiej. Pora iść. Przekręciła się na drugi bok 25

i jęknęła. Nie miała pojęcia, że będzie tak bardzo boleć. Ja­ kim cudem dostanie się do domu? Weszła pielęgniarka i obdarzyła dziewczynę ciepłym uśmiechem. - Odzyskujesz rumieńce - powiedziała, nim zmierzyła ciśnienie i sprawdziła pieluchę. - Kto po ciebie przyjedzie? - Nikt - wymamrotała Beth. - Nikt po mnie nie przyjedzie. Złapię taksówkę. Pielęgniarka zmarszczyła brwi. - A l e przecież uprzedziłam cię przez telefon... Wolimy, kiedy naszym pacjentkom towarzyszy ktoś w drodze do do­ mu. Na pewno nie chcesz, żebym po kogoś zadzwoniła? - Nie, proszę mi po prostu wezwać taksówkę. - A będzie ktoś w domu? - Tak, oczywiście - skłamała Beth. Wybrała piątek na dzień zabiegu, ponieważ tego dnia rodzice wracali później. Zajęcia z projektowania ogrodów, na które uczęszczała ma­ ma, nie kończyły się przed szóstą, a tata pojedzie oglądać, jak drużyna Jamesa przegrywa kolejny mecz piłki nożnej. Dawało to Beth czas na dotarcie do domu i zebranie się do kupy. Nie mogli się domyślić. Nie zniosłaby rozczarowania w ich wzroku. - Skoro jesteś pewna... - westchnęła pielęgniarka. - Ale zadzwoń, jak już dotrzesz na miejsce. Chcę mieć pewność, że wszystko w porządku. Beth skinęła głową i zmusiła się, by usiąść. Pokój zawi­ rował. Czuła się jak figura konia na karuzeli. Zamknęła oczy niemal pewna, że za moment usłyszy twardy dźwięk orga- 26

nów. Ale zamiast tego do jej uszu dotarł odgłos uruchamia­ nego silnika. Marina odjeżdżała wraz z siostrą spod kliniki. - Na pewno dobrze się czujesz? Beth bezgłośnie przytaknęła, próbując wyrzucić z pa­ mięci bezbronną, obnażoną twarz Mariny. Zaczerpnęła po­ wietrza. Miała nadzieję, że jej wuj zostanie ukarany. - Nie zapomnij zadzwonić - powiedziała pielęgniarka, kiedy taksówka zatrzymała się przed budynkiem. - Dobrze. Beth podziękowała jej i wyszła z kliniki. Protestujący znik­ nęli, poczuła się pewniej. Kuśtykając do krawężnika, czu­ ła jak krople krwi wsiąkają w grubą pieluchę umieszczoną w majtkach. Były to krople jej dzieciństwa i krótkich przyjem­ ności, których zaznała z Darrenem. Krople zaufania. Krople uczciwości. Krople wiary. Zawroty głowy nie ustępowały, gdy siedziała w aucie mknącym przez miasto. Beth przygryzła wargę i zmusiła się do zagadnięcia o coś kierowcy. Przyjrzał jej się uważ­ nie w lusterku i odpowiedział bardzo powoli. Wiedziała, że on wie, w jakiej była klinice, ale musiała być silna. Miała jeszcze stawić czoło rodzicom i udawać, że wszystko jest w porządku. Poprosiła taksówkarza, by zatrzymał się na rogu. Postanowiła, że jakoś przejdzie pozostałe dwadzieś­ cia metrów. Darren siedział pod drzewem na podwórku. Wyciągnął ku niej rękę, ale go odepchnęła. - Nie było cię dziś w szkole. Czy wszystko... hm... wszyst­ ko w porządku? - spytał. 27

- Teraz już tak - odparła. - Potrzebujesz pieniędzy? - Nie rozumiem - wysyczała - czemu miałabym potrze­ bować pieniędzy. Mówiłam ci przecież. Okres mi się spóź­ niał, ale już wszystko w porządku. To pewnie przez grypę. Lekarz powiedział, że może opóźnić menstruację. Darren wpatrywał się w ziemię. Beth widziała, że jej nie uwierzył, i mimo że milczał, to mu ulżyło. I nagle zaczęła nim gardzić. Darren chwycił jej dłoń. - Przykro mi... - zaczął. Ale Beth się odsunęła. - Jestem spóźniona. Muszę już iść - rzekła. - Na razie. Doczłapała się do domu, zadzwoniła do kliniki i wreszcie opadła na łóżko. Wpatrywała się w wiszący na ścianie kru­ cyfiks, póki nie stał się jedynie grą wieczornych cieni. Gdy wrócili rodzice, powiedziała, że boli ją głowa. - Znowu? - zdziwił się tata. - Może przesadzasz z na­ uką. To będzie trudny rok. Musisz wypracować jakiś sy­ stem. Beth skinęła i powoli ruszyła w stronę toalety. Obawiała się, że nagłe ruchy nasilą krwawienie. - Kochanie, masz zaczerwienione oczy. Myślę, że po­ winnyśmy pójść do okulisty. - Mamo, z moimi oczami wszystko w porządku. Po pro­ stu jestem zmęczona. - Elisabeth, nie ma potrzeby być opryskliwą. Chcesz coś zjeść? 28

- Nie, dziękuję. Muszę tylko odpocząć! - krzyknęła. Ro­ dzice wymienili spojrzenia, a potem zabrali swoje kieliszki z winem do salonu. Kiedy Beth usłyszała, że włączyli wia­ domości, wróciła do łóżka, schowała głowę pod poduszkę i szlochała, póki nie zasnęła z wyczerpania. * * * W poniedziałek Beth znalazła w plecaku kopertę ze stu pięćdziesięcioma dolarami. Dołączona była do nich kartecz­ ka: „Czy możemy porozmawiać?". Nie chciała rozmawiać. Chciała o wszystkim zapomnieć. Darren pracował w sklepie - zbierał wózki i koszyki. Beth wiedziała, że oszczędzał na kombinezon piankowy do nurko­ wania. Wyrzuciła liścik i schowała pieniądze. Stać go było na odrobinę cierpienia. Gdy zadzwonił, powiedziała rodzicom, że nie chce z nim gadać. - Zerwaliśmy - oświadczyła. Potem poszła do pokoju poćwiczyć grę na wiolonczeli. Gail odczekała pięć minut, zanim zapukała do drzwi córki. - Przykro mi, skarbie - szepnęła i przycupnęła na skra­ ju łóżka. - Pamiętam swojego pierwszego chłopaka. Mówił, że mnie kocha, a potem odszedł z moją najlepszą przyja­ ciółką. Beth miała ochotę krzyczeć. Gdyby tylko sprawa była ta­ ka prosta... - Nigdy nie zrozumiałam, czemu tak zrobił - mówiła da­ lej mama. - Czemu po prostu nie powiedział mi, że chce ze­ rwać, a potem umawiać się z Deidre? 29

Beth odstawiła wiolonczelę. Wbrew sobie zainteresowała się opowieścią mamy. - Co zrobiłaś? - spytała. Gail się zaśmiała. - To, co się zwykle robi. Z początku płakałam, potem wściekałam się jak osa. Aż wreszcie mi przeszło. - Uśmiech­ nęła się do córki. - Czy tak było z Darrenem? Beth się zawahała. Tak bardzo chciała się komuś zwie­ rzyć. Uzyskać przebaczenie. Chciała, by ktoś ją zapewnił, że postąpiła właściwie. Ale mama wpadłaby w szał, gdyby poznała prawdę. Aborcja to grzech śmiertelny. - Coś w tym stylu - wymamrotała. - Jeśli chcesz o tym pogadać... - Dzięki, mamo, ale chcę po prostu o wszystkim zapo­ mnieć. - Rozumiem. - Gail pogładziła córkę po głowie, a Beth zamknęła oczy, przypominając sobie, jak zwijała się w kłę­ bek przy kominku, podczas gdy mama rozczesywała jej wło­ sy i plotła warkocze. Westchnęła. To było tak dawno temu. Gail ucałowała Beth w policzek i ją przytuliła. - Za jakiś czas poczujesz się lepiej. Jeśli wszystko pój­ dzie dobrze, w przyszłym roku będziesz już na uniwersyte­ cie, a tam jest pełno chłopców. Beth udała, że się uśmiecha, ale poczuła się bardzo sta­ ro. Dobrze, że nie powiedziała o niczym mamie. To nie miało sensu. Dość już zostało zniszczone.