Dla P.G. i G.V.,
którzy napisali własną niewiarygodną opowieść miłosną, list za
listem.
gdzieś tam
CADEN
To z dłońmi zawsze mam problem. Jakoś nie potrafię dobrze
narysować palców. Chodzi chyba o proporcje między kostkami, gdy
palce, kiedy leżą nieruchomo, są zakrzywione. Miałem cały szkicownik
takich nieudanych prób.
Nawet w tym momencie, siedząc na fotelu pasażera w F-350 ojca,
pociłem się nad kolejnym próbnym szkicem. Do tej pory był to dziesiąty,
a jeszcze nawet nie dotarliśmy do Grayling. Ale ten szkic na razie był
najlepszy, chociaż środkowe knykcie dwóch ostatnich palców wyglądały
dziwnie, jakby palce były połamane.
To mi podsunęło pewną myśl. Zerknąłem na ojca, który prowadził
lewą ręką, prawa spoczywała na udzie, palce wystukiwały rytm do
lecącego w radiu kawałka Montgomery Gentry.
– Tato? – W odpowiedzi doczekałem się tylko łypnięcia okiem i
uniesionych brwi. – Miałeś kiedyś złamane palce?
– Tak… tak się składa, że miałem połamane prawie wszystkie u
lewej ręki. – Ujął kierownicę w prawą dłoń i pokazał mi lewą. Kostki
były wybrzuszone, palce krzywe. – Nie nastawiłem ich jak trzeba, więc
nie wyglądają najładniej.
– Jak je złamałeś?
Palce, o których mowa, podrapały wygoloną czaszkę; szczecina
cofającej się linii włosów ugięła się pod paznokciami.
– Ja i twój wujek Gerry sprawdzaliśmy na farmie, czy gdzieś nie
ma wyrwy w ogrodzeniu. Mojego konia spłoszył wąż. Zrzucił mnie, tyle
że ręka zaplątała mi się w wodze. Wywichnąłem sobie prawie wszystkie
palce. Potem, gdy spadłem na ziemię, koń nastąpił mi na tę rękę
kopytem i zmiażdżył dwa środkowe palce. Twój dziadek to twardziel,
wiedziałem, że mnie ochrzani, jeśli wrócę, nie wykonawszy roboty, więc
nastawiłem sobie palce, jak potrafiłem najlepiej. Rozumiesz, przewrócił
się słupek w płocie, w odległym rogu rancza, i przez tę dziurę ciągle
uciekał najcenniejszy koń dziadka. Naprawiliśmy z Gerrym ten płot i
wróciliśmy do domu. Nie powiedziałem ojcu o palcach, poprosiłem
tylko mamę, żeby mi je zabandażowała. Nigdy tak naprawdę porządnie
się nie zrosły i nawet teraz, gdy jest kiepska pogoda, ręka mnie rwie.
Słyszałem już opowieści z dzieciństwa ojca, który dorastał na
ranczu z hodowlą koni w Wyoming, pozostającym we własności rodziny
Monroe od kilku pokoleń. Przez całe życie spędzałem na nim każde lato,
jeżdżąc konno, wywijając lassem, związując kopyta, pomagając przy
porodach i złamaniach. Dziadek nie słuchał wymówek i nie tolerował
słabości ani pomyłek; spędzając lato u niego, miałem posmak tego, jak
to musiało być, gdy się dorastało u boku Connora Monroego jako ojca.
Dziadek był wysokim, siwowłosym, twardym jak stal mężczyzną.
Walczył w Korei i w Wietnamie, zanim wrócił na ranczo, żeby je
poprowadzić. Nawet ode mnie, jego wnuka, oczekiwało się, że będę
dawał z siebie wszystko, albo mogłem wracać do domu. To oznaczało
pobudki przed świtem, kładzenie się zaraz po zachodzie słońca, całe dnie
spędzane w terenie lub w stajni, często bez przerwy na obiad. W wieku
czternastu lat byłem opalony, umięśniony i, z czego zdawałem sobie
sprawę, zahartowany do tego stopnia, że wyglądałem na starszego, niż
naprawdę byłem.
Tata był pierwszym z synów z rodziny Monroe, który wybrał
karierę niezwiązaną z ranczem, co stało się przyczyną wieloletniego
rozdźwięku między nim a dziadkiem; prowadzeniem rancza, gdy
dziadek był już na to za stary, musiał się zająć wujek Gerry. Tata
wyjechał z Wyoming po liceum, przeprowadził się do Detroit, żeby
zostać inżynierem. Zaczynał w hali montażowej w fabryce Forda,
składając maski ciężarówek i zarazem uczęszczając na studia
wieczorowe, do czasu aż obronił dyplom i w końcu został promowany
do działu inżynierskiego, w którym pracował przez ostatnie dwadzieścia
lat. Ale choć tak długo pracował jako inżynier, ojciec nigdy nie utracił
tej szorstkiej intensywności jego wychowania.
– Skąd to pytanie o moje palce? – zaciekawił się.
Wzruszyłem ramionami i przekręciłem do niego rysunek.
– Nie potrafię narysować tych cholernych palców tak, żeby
wyglądały jak trzeba. Ostatnie dwa jakoś mi nie wychodzą i nie umiem
tego poprawić. Więc wymyśliłem, że narysuję je tak, jakbym specjalnie
chciał, żeby wyglądały na połamane.
Tata zerknął na rysunek i kiwnął głową.
– Dobry pomysł. A twój problem polega na braku proporcji między
łukami a krzywiznami. Jestem wprawdzie kreślarzem, nie artystą, ale
takie jest moje zdanie.
Ponownie ukradkowo przyjrzałem się połamanym palcom ojca,
poprawiłem kostki w wykonanym ołówkiem szkicu dłoni, żeby
wyglądały bardziej gruzełkowato, potem dorysowałem czubki dwóch
ostatnich palców, lekko je zakrzywiając w lewo, czwarty narysowałem
bardzo pokrzywiony, żeby przypominał palec ojca. Kiedy skończyłem,
podniosłem szkic, żeby mu pokazać.
Ojciec kilka razy zerkał na szkic i z powrotem na drogę, dokonując
krytycznych oględzin.
– Dobry. Na razie najlepszy. Palec wskazujący nadal wygląda
trochę nie tak, ale poza tym jest dobrze. – Żeby pominąć reklamę,
zmienił stację na nadającą klasycznego rocka. Kiedy zaczął się Kashmir
Zeppelinów, podgłośnił radio. – Myślę, że ten obóz artystyczny dobrze
ci zrobi. Interlochen to jedna z najlepszych akademii sztuk pięknych w
kraju.
Wzruszyłem ramionami, kiwając głową w takt muzyki i
mamrocząc pod nosem słowa piosenki.
– Tylko dziwnie się czuję, że nie pojadę w tym roku na ranczo.
– Dziadkowi będzie brakowało twojej pomocy, to pewne.
– Wścieknie się, że nie przyjechałem?
Ojciec wzruszył ramionami.
– To dziadek. Zawsze się na coś wścieka albo na kogoś. To mu
daję parę, jak sądzę. Ale jakoś to przeboleje.
– Ale że wyjechałeś do Detroit, nie przebolał – zauważyłem,
kręcąc ołówkiem w palcach.
– To prawda, ale to była inna sytuacja. Każdy chłopak Monroe’ów
od wojny secesyjnej żył i umierał na ranczu. Złamałem rodzinną tradycję
sięgającą stu pięćdziesięciu lat wstecz.
Po tym rozmowa się urwała, a ja zająłem się oglądaniem drogi, pól
kukurydzy, błękitnego nieba nakrapianego obłoczkami bieli i słuchaniem
Purple Haze Jimiego Hendrixa, wycia jego gitary. Kiedy międzystanowa
siedemdziesiąta piąta przeszła w końcu w M-72, zacząłem przysypiać.
Gdy się ocknąłem – zdawałoby się, że zaledwie chwilę późnej – po lewej
migotały wody zatoki Grand Traverse z połyskującymi na nich w oddali
białymi żaglami co najmniej tuzina żaglówek.
– Myślałem, że jedziemy do Interlochen? – zdziwiłem się,
przecierając oczy. Zatoka znajdowała się bardziej na północ.
– Nie ma pośpiechu. Pomyślałem, że zanim cię dostarczę na
miejsce, najpierw wpadniemy gdzieś na lancz. W końcu jakiś czas nie
będę cię widział, prawda?
Jedliśmy w Don’s Drive-In, retrorestauracyjce z hamburgerami,
frytkami i mlecznymi koktajlami, małej i zatłoczonej; boksy z kanapami
obitymi czerwonym plastikiem udającym skórę, stoliki z chromowanymi
obrzeżami i czarno-biała szachownica płytek na ścianach. Nie
rozmawialiśmy wiele, ale przecież rzadko dużo rozmawiamy. Ojciec jest
powściągliwy, a ja jestem bardzo do niego podobny. Wystarczało mi, że
mogę jeść mojego hamburgera, sączyć koktajl i zamartwiać się w
myślach perspektywą spędzenia całego lata w grupie artystycznie
uzdolnionych dzieciaków, których nie znałem. Dorastałem pośród
małomównych, gruboskórnych kowbojów, facetów żujących tytoń i
przeklinających, którzy potrafili – i często tak właśnie było – całymi
dniami nie powiedzieć słowa, nie licząc sporadycznych pomruków.
Wiedziałem, że mam talent, że równie zręcznie posługuję się ołówkiem i
pędzlem. Nie byłem tylko dobry w dziedzinie obcowania z ludźmi.
– Nie denerwuj się, synu – rzucił ojciec, najwyraźniej czytając mi
w myślach. – Ludzie to ludzie. Albo cię polubią, albo nie. Taką radę dała
mi matka, kiedy wyjeżdżałem do Detroit. Bądź sobą. Nie staraj się
nikomu zaimponować. Niech mówi za ciebie twoja praca.
– Tam nie będzie jak w szkole – odparłem, maczając frytkę w
keczupie. – W szkole wiem, gdzie jest moje miejsce: sam w jakimś rogu,
ze szkicownikiem. Na ranczu dziadka też wiem, co mam robić. Tak
samo w domu. Ale nie mam pojęcia, czy będę pasował do tego obozu
artystycznego.
– Będziesz pasował wszędzie, gdzie się znajdziesz. Jesteś Monroe,
Caden. To może nic nie znaczyć dla kogoś innego, ale powinno dla
ciebie.
– I znaczy.
– Więc sam widzisz. – Ojciec wytarł palce w serwetkę i odchylił
się na oparcie. – Posłuchaj, rozumiem cię. Dorastałem w otoczeniu
tysięcy akrów wolnej przestrzeni, tylko wzgórza i konie, rzadko
widywałem kogokolwiek poza mamą, ojcem, Gerrym i resztą. Nawet w
szkole aż do matury miałem tych samych kolegów co w przedszkolu. W
moim świecie znałem wszystkich i oni znali mnie. Kiedy się
przeprowadziłem do Detroit, byłem przerażony. Nagle wokół były te
wszystkie budynki i tysiące ludzi, którzy mnie nie znali i mieli w nosie,
czy mi się uda, czy nie.
– Nie rozumiem ludzi. Dezorientują mnie.
– To dlatego, że większość zachowuje się kompletnie bez sensu,
jeślibyś mnie pytał. Zwłaszcza kobiety. Sztuczka, jak z nimi postępować,
polega na tym, żeby nawet nie starać się ich zrozumieć. Bo się nie da.
Trzeba je po prostu zaakceptować takimi, jakie są, i próbować płynąć z
prądem. Tak naprawdę, to dobra rada w odniesieniu generalnie do całego
życia.
– A ty rozumiesz mamę?
Ojciec wybuchnął rzadkim u niego śmiechem, ale i tak
zauważyłem, jak zacisnęły się kąciki jego oczu. Ostatnio w domu
panowała dość napięta atmosfera, ale ani mama, ani ojciec nie byli
ludźmi, którzy opowiadaliby, co ich gryzie.
– Znam twoją matkę od dwudziestu pięciu lat – odparł. – A
małżeństwem jesteśmy od dwudziestu dwóch. I nie, wciąż jej nie
rozumiem. Znam ją, wiem, jaka jest, ale nie zawsze rozumiem jej
sposobu myślenia, tego, jak wpada na różne pomysły, wyciąga wnioski
lub dlaczego tak cholernie często zmienia zdanie. Mam od tego mętlik w
głowie, ale takie są kobiety i taka jest ona, a ja ją za to kocham.
Później – jak dla mnie zbyt szybko – ojciec zapłacił rachunek,
drzwi terenówki trzasnęły i ruszyliśmy US-31 w kierunku Interlochen.
Dotarliśmy tam w mgnieniu oka, a potem ojciec zaparkował, wyciągnął
moją torbę z bagażnika i mi ją podał. Staliśmy blisko siebie, nic nie
mówiąc, w bezruchu.
Tata wskazał na rząd małych drewnianych chat.
– To wasze domki. Wiesz, w którym mieszkasz?
– Tak, w dwudziestce.
– W takim razie w porządku. Cóż, chyba pojadę. Czeka mnie długa
droga, bez ciebie chrapiącego obok.
– Tak po prostu zawrócisz i pojedziesz do domu? – spytałem,
potem natychmiast pożałowałem, że zabrzmiało to tak dziecinnie i
płaczliwie.
Ojciec karcąco wygiął brwi.
– Będziesz tu tylko trzy tygodnie, Cade. Oczekujesz, że usiądę na
plaży i przez miesiąc będę zbijał bąki? Mama potrzebuje mnie w domu,
poza tym mam pracę.
Poczułem, że wzbiera we mnie pytanie, którego nie umiałem
zatrzymać.
– Czy… czy wszystko jest okej? Z tobą i mamą?
Ojciec na krótko przymknął oczy, wziął długi oddech, potem
spojrzał mi w twarz.
– Porozmawiamy, jak wrócisz. Na razie nie masz się czym
martwić.
To zabrzmiało dziwnie, jak unik, i zupełnie nie pasowało do
mojego szorstkiego, mówiącego prosto z mostu ojca.
– Ja tylko mam wrażenie, że…
– Wszystko jest w porządku, Caden. Skup się na tym, żebyś się tu
dobrze bawił, na poznawaniu ludzi i na nauce. I pamiętaj, że to tylko trzy
tygodnie z całego twojego życia i że nie będziesz musiał widzieć tych
ludzi nigdy więcej, jeśli nie będziesz chciał. – Ojciec wetknął lewą dłoń
do kieszeni spodni i w niezręcznym geście otoczył moje ramiona prawą
ręką. – Kocham cię, synu. Baw się dobrze. I nie zapomnij zadzwonić
przynajmniej raz, inaczej twoja matka będzie odchodziła od zmysłów.
Ja też go objąłem jedną ręką.
– Też cię kocham, tato. Szerokiej drogi.
Ojciec kiwnął głową i odwrócił się w stronę terenówki, ale nagle
się zatrzymał i wsunął rękę do tylnej kieszeni. Wyciągnął z niej złożone
w kwadracik dwudziestodolarowe banknoty i mi je podał.
– Na wszelki wypadek.
– Oszczędzałem kieszonkowe – przypomniałem mu. Ojciec zawsze
oczekiwał, że zapracuję na pieniądze, nigdy nie dawał mi ich za darmo.
– To… po prostu weź.
Wetknąłem zwitek banknotów do kieszeni spodni i przestąpiłem z
nogi na nogę.
– Dzięki.
– To na razie.
– Na razie. – Pomachałem mu na do widzenia i patrzyłem, jak
odjeżdża.
Spędzałem całe miesiące z dala od rodziców, gdy wyjeżdżałem na
ranczo dziadka. Pożegnania nie były dla mnie niczym nowym. Więc
dlaczego to teraz budziło we mnie tyle niepokoju?
EVER
Moja siostra bliźniaczka jechała na siedzeniu obok mnie, słuchając
muzyki. Słuchała jej tak głośno, że słyszałam tekst piosenki, jak z puszki
i przytłumiony, ale jednak słyszałam. Na przednim siedzeniu tata,
prowadząc, rozmawiał przez komórkę o czymś, o czym może rozmawiać
kierownik wyższego szczebla z Chryslera o dziesiątej w sobotni poranek.
Najwyraźniej było to coś ważniejszego od jego córek.
Chociaż i tak nie chciałabym z nim rozmawiać, nawet gdyby nie
gadał przez telefon. No, to może nie do końca prawda; może bym i
chciała, tylko nie wiedziałabym o czym, w razie gdyby choćby
przynajmniej na sekundę zechciał oderwać się od telefonu. Zawsze był
pracoholikiem, zawsze z telefonem lub przy laptopie, w jego gabinecie w
domu lub w biurze u Chryslera. Ale aż do minionego roku spędzał z
nami weekendy. Zabierał nas na obiad lub do sklepów. Raz w miesiącu
w niedzielę urządzaliśmy sobie wieczór filmów, które oglądaliśmy na
dużym ekranie kina domowego w naszej piwnicy.
A teraz?
To nawet zrozumiałe, tłumaczyłam sobie. On też ją stracił. Żadne z
nas nie było na to przygotowane – nie da się przygotować na idiotyczny
wypadek samochodowy. Ale kiedy pochowaliśmy mamę, tata pogrążył
się w pracy jeszcze bardziej obsesyjnie niż zwykle.
Przez co Eden i ja byłyśmy zmuszone same się sobą zajmować.
Oczywiście ojciec wypełniał rodzicielskie obowiązki i załatwił dla całej
naszej trójki terapię, na którą chodziliśmy dwa razy w miesiącu, choć ja
przestałam się na niej pojawiać już po kilku tygodniach. Uważałam, że te
sesje nie mają sensu. Mama odeszła i żadna ilość gadania o etapach żalu
po stracie nie mogła jej sprowadzić z powrotem. Znalazłam własny
sposób na radzenie sobie ze smutkiem: odkryłam sztukę. Fotografia,
rysowanie, malowanie, każde zajęcie angażujące ręce, które pozwalało
mi wyłączyć umysł i serce i po prostu robić to, co robię. Ostatnio
wciągnęło mnie malowanie farbami olejnymi, gęste placki żywych
kolorów na matowobiałej powierzchni, rozprowadzane szczeciniastym
pędzlem lub gołymi rękami. To było oczyszczające. Rozmazane
czerwienie wyglądały jak krew, kleksy żółci jak blask słońca wpadający
przez okna; zielenie były delikatne i kruche jak lepiące się od soków igły
sosen, błękity jak bezchmurne niebo i głębiny oceanów, pomarańcze jak
zachody słońca i mandarynki. Kolor – stwarzanie czegoś pięknego z
nicości.
Gdy miałam bardziej filozoficzny nastrój, myślałam że być może
malarstwo przemawia do mnie, bo symbolizuje nadzieję. Byłam jak
pusty obraz – bez myśli, emocji, żadnych potrzeb i pragnień, tylko
kwadrat bieli płynący przez głośny, chaotyczny świat, świat, który miał
mnie pokryć kolorami i treścią, rozmazać mnie, rozciągnąć i zabarwić.
Z czasem przekonałam się jednak, że potrzebuję wrażeń jeszcze
bardziej namacalnych. Tuż przed spakowaniem się na trzytygodniowy
letni obóz w Interlochen na podłodze w mojej pracowni nad garażem
rozłożyłam gazety, rozciągnęłam na nich duże płótno i pokryłam je
mamucimi kleksami farby. Rozprowadzałam ją dłońmi w łuki, wiry,
smugi, potem dodawałam następny kolor i następny, mieszając je ze
sobą, rozmazując, palcami malując delikatniejsze linie, całymi dłońmi
agresywne słoneczne promienie.
Nie interesowało mnie, czy jestem dobra na obiektywnym
poziomie. Nie chodziło o sztukę, ekspresję ani nic w tym stylu. W
najlepszym razie była to ucieczka, jeśli wierzyć temu, co mówił doktor
Allen na terapii. Tak czy inaczej kadra z Interlochen zobaczyła w moich
pracach coś wyjątkowego, bo byli pełni entuzjazmu, że wezmę udział w
ich letnich zajęciach.
A mnie, jeśli tylko miałabym szansę dużo malować, mało
obchodziło, czego ode mnie chcieli lub czego chcieli dla mnie.
Pogrążona w myślach, przestałam zwracać uwagę na nieustającą
paplaninę ojca i na naburmuszone dopominające się uwagi milczenie
Eden. Zastanawiałam się, czy w Interlochen będę miała okazję
spróbować pracy z ceramiką i rzeźbą. Program zajęć plastycznych w
moim liceum można było w najlepszym razie nazwać żałosnym. Może i
byłam tylko czternastolatką – a raczej od wczoraj piętnastolatką – ale
wiedziałam, co lubię, i garść popękanych starych farbek wodnych i
beznadziejnie zmiksowanych farb olejnych to nie było to. W szkole nie
mieli nawet gliny, nie wspominając o piecu do wypalania. Nawet nie
mogłam liczyć na lekcje samodzielnego naciągania płótna na blejtram.
Bycie dojrzalszym, niż wskazuje na to twój wiek, jest do dupy,
pomyślałam. Ludzie albo cię przeceniają i nie dają możliwości być
dzieckiem, albo ignorują to, do czego naprawdę jesteś zdolny, i traktują
jak gówniarza. Błagałam, żeby rodzice po gimnazjum posłali mnie do
prywatnego liceum plastycznego, ale jak na razie ojciec się nie zgadzał.
Uparł się, żebyśmy chodziły z Eden do tej samej szkoły, a Eden miała
pójść do lokalnego liceum, bo ich zajęcia nauki gry na instrumentach
smyczkowych należały do jednych z najlepszych w całym stanie, a
wyglądało, że Eden to coś w rodzaju wirtuozki wiolonczeli. Nieistotne.
Zażądałam więc prywatnych lekcji. Albo nauczyciela malarstwa.
Tymczasem musiało mi wystarczyć Interlochen.
Po trwającej wieczność podróży tata wreszcie zajechał swoim
terenowym mercedesem przed rząd wiejskich chat, kończąc zarazem
rozmowę telefoniczną wciśnięciem guzika w słuchawce od zestawu
głośnomówiącego.
Eden wyjrzała przez okno i prychnęła.
– To tutaj chcesz spędzić aż trzy tygodnie?
Powędrowałam spojrzeniem za wzrokiem siostry, patrzącej na
rustykalne domki. Były strasznie małe… takie drewniane leśne chatynki.
Aż się zaczęłam zastanawiać, czy są w nich bieżąca woda i prąd.
Wzdrygnęłam się, szybko zdusiłam przerażenie i zrobiłam dobrą minę
do złej gry.
– Na to wygląda. Zresztą to wcale nie najgorsze, co mogło mnie
spotkać – mruknęłam. – Na przykład mogłabym na całe lato utknąć w
domu i z braku zajęć umierać z nudów.
– Ja wcale nie będę umierała z nudów, Ever – warknęła Eden. –
Będę miała prywatne lekcje z panem Wu i trening fitness z Michaelem.
– Jak powiedziałam, nuda.
Starałam się utrzymać arogancki ton, choć wcale nie byłam taka
pewna siebie. Wiedziałam, że już po kilku dniach będę tęskniła za siostrą
i za domem. Ale nie mogłam tego powiedzieć głośno. W rodzinie
Eliotów nie rozmawiało się o emocjach, nie mówiło się o nich przed
śmiercią mamy i już na pewno nie po jej odejściu.
– Ale przynajmniej będę miała bieżącą wodę i zasięg do komórki.
– I zero życia…
– Ever. Wystarczy. – Głos ojca, podniesiony od irytacji, uciszył nas
obie. Wcisnął guzik otwierający bagażnik.
Mina Eden zdradzała jej własny konflikt. Chciała się dalej kłócić,
bo łatwiej jej było się przekomarzać i mi dogryzać, niż przyznać, jak
bardzo jest wystraszona. Widziałam to w jej wzroku i sama się tak
czułam. Spojrzenia naszych identycznych zielonych oczu spotkały się i
doszło między nami do porozumienia. Nic nie zostało powiedziane na
głos, jednak już po chwili ściskałam Eden i obie pociągałyśmy nosem.
Nigdy do tej pory się nie rozstawałyśmy nie dłużej niż na godzinę lub
dwie w całym naszym życiu.
– Lepiej nie pozwól, żeby Michael odchudził cię tak, że będziesz
szczuplejsza ode mnie – zażartowałam.
– Jakby to było w ogóle możliwe – jęknęła. – A Michael pewnie
zamęczy mnie na śmierć, chociaż to i tak nic nie pomoże.
Eden była trochę grubsza ode mnie, nie jakoś bardzo, ale jednak
była krąglejsza, i bardzo się tym przejmowała. Fakt, że przez całą ósmą
klasę się z niej z tego powodu nabijano, nie przyczyniał się do poprawy
jej samopoczucia, więc w końcu postanowiła wziąć się za siebie latem i
pokazać wszystkim w dziewiątej klasie, jak się zmieniła.
Przekonywałam ją, że inne dziewczyny zwyczajnie jej zazdrościły, bo
miała cycki i tyłek, jakich one nie miały, ale ona była na to głucha.
Zdołała namówić ojca, żeby na lato wynajął dla niej osobistego trenera.
Nieważne, że miała tylko czternaście lat i była o wiele za młoda, żeby
się martwić takimi bzdurami jak schudnięcie, ale ani tata, ani ja nie
potrafiliśmy przemówić jej do rozsądku, żeby zmieniła zdanie.
W tym wszystkim chodziło o uporanie się ze smutkiem,
wiedziałam o tym. Ja malowałam, rysowałam i robiłam zdjęcia, Eden
grała na wiolonczeli. Ale w przypadku Eden chodziło o coś więcej.
Byłyśmy niemal identycznymi kopiami matki: ciemne włosy, zielone
oczy, jasna cera, regularne rysy, byłyśmy ładne. Jednak z budowy ja
bardziej przypominałam mamę, byłam szczupła i smukła. Eden budowę
odziedziczyła po ojcu – był dość niski i przysadzisty, z wrodzoną
rozwiniętą muskulaturą. Eden chciała przypominać mamę, być bardziej
jak ona. Nawet zaczęła sobie rozjaśniać włosy, tak jak robiła to mama.
– Będziemy tęsknili, Ev – powiedział ojciec, odwracając się na
siedzeniu, żeby na mnie spojrzeć. – Bez ciebie w domu będzie za
spokojnie.
Jakbyś miał to zauważyć, chciałam burknąć, ale tego nie zrobiłam.
– Ja też będę za wami tęskniła, tato.
– Tylko za bardzo nie chuligań – przestrzegła Eden; taki nasz
wspólny żart, nawiązujący do ulubionego powiedzonka dziadka od
strony mamy.
– Ty też nie. I poważnie, nie przesadź z tym treningiem z
Michaelem. Nie jesteś…
Eden zatkała uszy.
– Lalalalalala… nie słucham cię! – zawołała, a potem, gdy odjęła
palce od uszu, dodała: – Ja też mówię poważnie: nie zaczynaj.
Westchnęłam.
– Okej. Kocham cię, kretynko.
– Ja ciebie też, paszczurze.
Ojciec zgromił nas wzrokiem.
– Dziewczynki, no co wy? Jesteście dziewczynkami czy
nastoletnimi chłopakami?
Obydwie przewróciłyśmy oczami, a potem jeszcze raz się
uścisnęłyśmy. Pochyliłam się i między siedzeniami z przodu uścisnęłam
tatę, czując kawę w jego oddechu. Później wysiadłam, otworzyłam
bagażnik i wyjęłam walizkę. Balansując nią i torebkę, zatrzasnęłam
klapę. I wtedy, machając do mnie, tata i Eden odjechali, a ja zostałam
sama, zupełnie sama po raz pierwszy w moim życiu.
Kilka kroków ode mnie w tumanie kurzu wzniesionym przez inny
odjeżdżający samochód stał jakiś chłopak w moim wieku. Przez ramię
miał przewieszoną wielką czarną torbę i stał tak prosto, jak proste były
rosnące wokół sosny. Jedną rękę trzymał w kieszeni spodni, drugą bawił
się paskiem torby. Patrząc w stronę domków kempingowych, wiercił
obutą w trapery stopą w żwirze.
Nie mogłam się powstrzymać, żeby na niego nie patrzeć. Był inny
niż wszyscy chłopcy, jakich do tej pory widziałam. Wydawało się, że
jest w moim wieku, że ma czternaście, piętnaście lat, ale był wysoki,
miał prawie z metr osiemdziesiąt, i był umięśniony bardziej jak dorosły
niż nastolatek. Ciemne potargane włosy domagały się przycięcia, na
brodzie miał cień słabego zarostu.
Aż do tej chwili nigdy się tak naprawdę w nikim nie zakochałam.
Eden ciągle gadała o chłopakach i nasze koleżanki też bez przerwy
plotkowały o tym lub innym chłopaku, przechwalając się pierwszym
pocałunkiem lub pierwszą randką, ale ja w sumie nigdy nie byłam
specjalnie zainteresowana tymi sprawami. Oczywiście zwracałam uwagę
na przystojnych kolegów w szkole, bo przecież żyję i nie jestem ślepa.
Ale większość czasu zajmowało mi malowanie. Albo, dokładniej,
większość czasu zajmowało mi budzenie się co rano i nietęsknienie za
mamą, a malowanie w tym pomagało. Nie zostawało mi wiele miejsca w
głowie na myślenie o chłopcach.
Ale ten, który stał kilka kroków ode mnie, który wyglądał na tak
samo zdenerwowanego i zagubionego jak ja… ten chłopak był jakiś
inny.
Zanim się zorientowałam, co się dzieje, moje zdradzieckie nogi
zaniosły mnie do niego, a mój zdradziecki głos powiedział:
– Cześć… Nazywam się Ever Eliot.
Odwrócił do mnie twarz, a ja nieomal głośno sapnęłam. Oczy miał
koloru czystego bursztynu, były głębokie, poważne i przeszywające.
– Um, cześć. Caden Monroe. – Głos miał niski, choć trochę mu się
załamał na ostatniej sylabie. – Ever? To imię?
– Tak… – Nigdy specjalnie nie zwracałam uwagi na moje imię, ale
chciałam, żeby Cadenowi spodobało się tak bardzo, jak mnie spodobało
się jego.
– Fajne. Nigdy nie znałem kogoś o takim imieniu.
– Tak… jest rzadkie. Ale Caden chyba też.
– To irlandzkie imię. Mój tata nazywa się Aidan, dziadek Connor,
a pradziadek miał na imię Paddy. Patrick. Imię praprapradziadka, jeśli
dobrze liczę, brzmiało Daniel.
– Był… no wiesz, coś jak imigrantem? – Skrzywiłam się,
uzmysławiając sobie, że nieświadomie użyłam wypełniacza w postaci
„coś jak”. Mogłam zapomnieć o zrobieniu wrażenia inteligentnej.
– No wiesz, wszyscy nasi przodkowie w jakimś punkcie byli
imigrantami, prawda? Chyba że się jest Indianinem, oczywiście. To
znaczy chciałem powiedzieć: rdzennym Amerykaninem. – Podrapał się
po karku, a jego policzki pokryły się czerwienią. Co było grzesznie
urocze. – Ale tak, Daniel Monroe był pierwszym Monroem w Ameryce.
Przybył tu w 1841 roku.
Wysiliłam umysł, żeby sobie przypomnieć, co ważnego się wtedy
wydarzyło. Wiedziałam, że uczyłam się o tym w poprzedniej klasie na
historii.
– Czy to nie w 1840 było to coś poważnego w związku z
Irlandczykami przybywającymi do Ameryki?
Caden odstawił torbę na ziemię.
– Chyba to było coś z ziemniakami. Jakaś klęska głodu czy coś
takiego.
– Tak…
I po tym potwierdzeniu zapadła między nami długa i niezręczna
cisza.
Pierwszy przerwał ją Caden.
– Więc. Ever. Co jest twoją… dziedziną?
– Dziedziną?
Wzruszył ramionami i machnął w stronę domków i obozu.
– Chodzi mi o sztukę. Na czymś grasz czy…?
– Och nie. Jestem plastyczką. Zdaje się, że nazywają to sztuką
wizualną. Głównie maluję. Przynajmniej na razie. Ale lubię też inne
działy. Chcę się zająć rzeźbiarstwem. A ty?
– Tak samo, chociaż bardziej rysuję niż cokolwiek.
– A co rysujesz? Komiksy? – Pożałowałam tego ostatniego, jak
tylko zamknęłam usta. Zabrzmiało to oceniająco, a on nie wyglądał na
chłopaka od komiksów. – To znaczy, albo… zwierzęta? – To było
jeszcze gorsze. Poczułam, że się czerwienię; najchętniej zaczęłabym od
nowa.
Caden wyglądał na zdezorientowanego.
– Co? Nie, nie rysuję czegoś konkretnego. To znaczy rysuję, ale…
no wiesz, to, nad czym akurat pracuję. Teraz próbuję rysować dłonie,
chociaż nie bardzo mi wychodzą. Wcześniej były oczy, ale mi się
znudziły.
– Przepraszam, nie miałam na myśli… czasami mówię jak
idiotka… ja tylko… – Wkopywałam się coraz bardziej. Żeby ukryć
skrępowanie, chwyciłam walizkę za uchwyt i wraz z nią odwróciłam się
od Cadena. – Chyba powinnam już iść. Muszę odszukać mój domek.
Opalona dłoń odebrała ode mnie walizkę i z łatwością ją
dźwignęła, co było dość szokujące, bo walizka ważyła co najmniej
dwadzieścia kilogramów, dla mnie prawie nie do podniesienia. Caden
miał swoją torbę przewieszoną przez ramię i w tej samej ręce trzymał
moją.
– W którym domku mieszkasz?
Wyciągnęłam z torebki złożoną kartkę z wydrukiem rejestracji,
chociaż numer domku znałam na pamięć; nie chciałam wyjść na zbyt
gorliwą.
– W dziesiątce.
Caden spojrzał na numer najbliższej chaty.
– W takim razie musimy iść tędy – rzucił. – Ja mieszkam w
dwudziestce, a te tutaj to czwórka, piątka i szóstka.
Zerknęłam na niego, na naprężony biceps ręki, w której dźwigał
torby.
– Nie za ciężko ci z moją walizką?
Wzruszył ramionami. Pasek jego torby ześliznął mu się z barku,
więc go podciągnął.
– Trochę waży. Ale dam radę.
Po stanowczo zbyt krótkim czasie dotarliśmy do domku numer
dziesięć. Nie potrafiłam wymyślić, jakby tu przytrzymać Cadena tak,
żebym nie wyszła na zdesperowaną lub narzucającą się, więc
pozwoliłam, żeby wstawił moją torbę za skrzypiące drzwi z moskitierą,
potem mu pomachałam, gdy poprawił pasek swojej torby i pocierając
kark, odszedł.
Patrzyłam za nim i dopiero po chwili się zorientowałam, że przy
drzwiach stoi kilka dziewczyn, które również lustrowały odchodzącego
Cadena.
– Ciacho! – stwierdziła jedna.
Spytały mnie, czy go znam.
Zastanawiałam się, czy to dziwne uczucie zaborczości w moim
żołądku to zazdrość i co powinnam w związku z tym zrobić.
– Ma na imię Caden.
Po raz pierwszy od długiego czasu mój umysł był zajęty czymś
innym niż malowanie.
Tego popołudnia był jakiś głupi wieczorek zapoznawczy, potem
kolacja i czas wolny. Wszystko minęło mi jak we mgle. Więcej już nie
widziałam Cadena i, kiedy się położyłam spać na wąskiej, niewygodnej
pryczy, zastanawiałam się, czy myśli o mnie tak, jak ja myślę o nim.
Bardzo możliwe, że gdzieś tam rozmyśla o mnie jakiś chłopak. Nie
bardzo wiedziałam, co to miałoby oznaczać, ale miło było sobie coś
takiego wyobrazić.
pożegnania nie są na zawsze
CADEN
Między lekcjami rysunku a obowiązkowymi zajęciami – które były
głupie jak cholera – pierwszy tydzień obozu minął szybko i bez
większych sensacji.
Teraz było piątkowe popołudnie, czas wolny dla całego obozu,
więc prawie wszyscy gdzieś poszli – do Travers City w centrum miasta,
do Sleeping Bear Dunes, popływać na łódkach na którymś z dwóch
jezior, na plażę Peterson wykąpać się. W obozie zostało tylko kilka osób;
większość robiła to co ja – znalazła sobie ustronne miejsce, żeby
poćwiczyć grę na instrumencie, malować, rysować albo tańczyć. Ja
znalazłem idealny zakątek nad jeziorem Green. Siedziałem oparty o pień
sosny ze szkicownikiem na kolanach i próbowałem uchwycić
zakrzywienie skrzydeł kaczek w chwili, gdy lądują na pomarszczonej
tafli wody.
Siedziałem tam już od ponad godziny, kora na pniu piła mnie w
plecy przez materiał koszulki, w uszach miałem słuchawki i słuchałem
mojego ulubionego albumu Surfing with the Alien Joego Satrianiego.
Narysowałem ten sam obrazek sześć razy, każdy był szybkim,
pobieżnym szkicem, w którym starałem się oddać kontury, zagięcia,
krzywizny ciała kaczek i delikatny łuk ich szyj. Żaden jednak nie był
dobry. Tak jak w przypadku szkiców ludzkiej dłoni, umykał mi jeden
konkretny szczegół. Tym razem był to układ piór, w chwili gdy kaczka,
wysuwając w przód zieloną główkę i żółty dziób, trzepocze skrzydłami,
sposób, w jaki każde pióro nakłada się na następne, warstwowo, a jednak
widać, że każde jest oddzielone. Każdy nieudany szkic wtykałem pod
stopę, korzystając z ostatniego jako odnośnika do następnego. Nagle
ołówek zastygł mi w palcach, bo nad wodę przyfrunęła kolejna kaczka.
Jej skrzydła zagięły się, by mogła wytracić prędkość przed lądowaniem,
wysunęła pomarańczowe nogi i osiadła na wodzie prawie bezgłośnie,
bez jednego plusku. Przyglądałem się jej uważnie, moje oczy i umysł
starały się uchwycić ruch skrzydeł, poblask na ich końcach, potem
spojrzałem w dół i szybko wytarłem gumką szkic, i gorączkowo
zacząłem go od nowa, linia za linią, poprawiając łuki i krzywizny.
– Jesteś naprawdę dobry – powiedział głos za mną.
Wiedziałem, kto to jest bez odwracania się.
– Dzięki, Ever. – Naprawdę zapamiętałem jej głos po tylko jednej
rozmowie?
Nagle poczułem się okropnie skrępowany. Czy Ever pomyśli, że
jestem głupi, bo szkicuję kaczki? Przyglądanie się im, gdy lądowały na
wodzie, bardzo mnie fascynowało, kiedy byłem sam, a rysowanie ich
pochłonęło moją uwagę na kilka godzin, ale teraz gdy stała za mną
piękna dziewczyna… byłem prawie pewien, że to najbardziej idiotyczne
zajęcie w świecie.
Zamknąłem szkicownik i odłożyłem go na stos nieudanych
rysunków, potem wstałem i otrzepałem tył spodenek. Kiedy wreszcie
podniosłem wzrok na Ever, musiałem kilka razy zamrugać. Nie
widziałem jej od dnia, gdy przyjechaliśmy na obóz, chociaż rozglądałem
się za nią na zajęciach i podczas posiłków. Wtedy, pierwszego dnia,
wyglądała bardzo ładnie, ubrana w zwykłe dżinsy i podkoszulek. Ale
teraz… Teraz była tak piękna, że aż mnie zatkało.
Miała na sobie krótkie, sięgające zaledwie do pół uda spodenki i
obcisłą zieloną koszulkę na ramiączka, której kolor idealnie pasował do
jej szmaragdowych oczu. Włosy spływały na ramiona w luźnych
zwojach. Pod jedną pachą ściskała masywną sztalugę, pod drugą płótno
na ramie, a w ręku trzymałą drewnianą skrzyneczkę z farbami. Smuga
czerwonej widniała na jej czole i taka sama na lewym nadgarstku, na
policzku i pod uchem miała kleksy z zielonej.
Naszła mnie absurdalna ochota, żeby wytrzeć jej te plamy
kciukiem. Ale zamiast tego sięgnąłem po sztalugę i odebrałem ją od niej.
– Zamierzałaś się tu rozstawić? Czy może już wracasz? – spytałem.
Wzruszyła ramionami i ramiączko jej bluzki opadło w dół,
odsłaniając biel ramiączka stanika.
– Ani to, ani to. Po prostu… spacerowałam. Szukałam czegoś, co
mogłabym namalować.
– Och. Ja właśnie… szkicowałem. Kaczki. Oczywiście. –
Bełkotałem i czułem, że się czerwienię. Na siłę oderwałem wzrok od
nakładających się na siebie zielonego i białego ramiączka i od skrawka
jasnej skóry, gdy Ever podsunęła ramiączko bluzki na miejsce. – Tak
naprawdę to nie lubię kaczek, tylko że… fajnie to wygląda, kiedy
opadają na wodę, i dlatego… Chcesz, żebym ci poniósł sztalugę? –
Czułem się jak idiota, że się tak jąkam i gadam jak potłuczony.
Ever znowu wzruszyła ramionami i to cholerne ramiączko znowu
opadło. Wolałbym, żeby tyle nie podrzucała ramionami, bo piekielnie
trudno było mi nie gapić się na nią. Poza tym nie chodziło o ramiączko,
ale o jej piersi, o sposób, w jaki się unosiły i opadły wraz z ruchem
ramion. Czułem, że policzki mi płoną, i zastanawiałem się, czy w jakiś
sposób widać po mnie, o czym myślę, jakbym na przykład miał na czole
cyfrowy neon ogłaszający, że gapię się na jej cycki.
– Jasne – odparła, a ja musiałem się otrząsnąć, żeby sobie
przypomnieć, o czym rozmawiamy. – Jest trochę ciężka.
Och. Sztaluga. Racja. Schyliłem się po szkicownik i kartki, potem
poprawiłem sztalugę pod pachę.
– Dokąd idziemy?
Zaczynałem wyczuwać schemat, więc zdążyłem odwrócić wzrok,
nim znowu wzruszyła ramionami.
– Bo ja wiem. Myślałam, że może tam. – Pokazała na niezbyt
odległą część linii brzegowej jeziora.
Poszliśmy lasem wzdłuż brzegu, rozmawiając o naszych zajęciach,
porównując uwagi i zażalenia. Co jakiś czas Ever wychodziła na przód, a
ja widząc, jak jej szorty kleją się do jej pupy, kilka razy o mało nie
upuściłem sztalugi.
To było dla mnie nowe terytorium. Dziewczyny zawsze były tylko
dziewczynami. Dotychczas żadna nie przykuwała tak mojej uwagi, więc
nie wiedziałem, jak się w tym połapać. Oczywiście w szkole były niezłe
laski, na które się oczywiście gapiłem, no bo w końcu jestem facetem, no
nie? Ale teraz było inaczej. Ever sprawiała na mnie wrażenie osoby, z
którą mógłbym się zaprzyjaźnić, a to trochę dziwaczne mieć przyjaciela,
na którego nie możesz się przestać gapić, jak jakiś skończony
oczarowany idiota. Czułem, że Ever ma moc redukowania mnie do
dyszącego z zachwytu jaskiniowca.
Oooo. Ja Caden. Ty kobieta.
Przyspieszyłem kroku, żeby do niej dołączyć, ale to poprawiło
sytuację tylko powierzchownie. Problem bowiem tkwił w tym, że
gdziekolwiek bym spojrzał, wszędzie było coś, na co nie powinienem
był się gapić.
W końcu Ever zatrzymała się na niewielkim otoczonym drzewami
wzgórku ze wspaniałym widokiem na jezioro.
– Tu będzie dobrze – orzekła. – Powinnam to namalować. –
Postawiłem sztalugę na ziemi, rozłożyłem ją, a potem się przyglądałem,
jak Ever ustawia na sztaludze blejtram z płótnem, otwiera skrzynkę z
farbami i wybiera pędzel. – Nie możesz mi patrzeć przez ramię. To
dziwne i trochę przerażające. Nie będę mogła myśleć. – Machnęła ręką.
– Znajdź sobie własne miejsce. Ocenimy nasze prace, kiedy skończymy.
– A więc oboje będziemy rysowali ten sam krajobraz, tak? –
upewniłem się.
Kiwnęła głową.
– No, znaczy, ja będę malowała. Ty będziesz rysował.
Znalazłem sobie stanowisko po lewej stronie od miejsca, gdzie
stała Ever, tam gdzie widok na jezioro był obramowany pniami dwóch
wysokich sosen. Rozłożyłem szkicownik na skrzyżowanych nogach i
zabrałem się do rysowania, i już wkrótce zatopiłem się w
odwzorowywaniu widoku przede mną. Ale nie zapomniałem do końca o
Ever, bo była seksowna, nawet gdy malowała – tak naprawdę, zwłaszcza
wtedy. Strasznie się brudziła. Miała tendencję do używania palców na
równi z pędzlami. Odsuwała grzywkę z twarzy i rozmazywała sobie
farbę na czole, policzkach i nosie. W chwili gdy próbowałem skupić
uwagę na własnym rysunku, podrapała się ręką po nadgarstku drugiej,
mażąc go pomarańczową farbą, a potem potarła tym nadgarstkiem brodę.
Musiałem się głośno roześmiać, bo spojrzała w moją stronę.
– Co? – spytała zdziwiona.
– Nic… tylko… no, masz całą twarz w farbie.
– Naprawdę? – Wytarła policzek, oczywiście jeszcze bardziej go
brudząc.
Odłożyłem szkicownik i ołówek, wstałem i podszedłem do niej.
– Tak… farba jest… wszędzie. – Zawahałem się, potem lekko
przeciągnąłem kciukiem po jej czole i pokazałem brudny ślad na kciuku.
Zmarszczyła brwi, potem podciągnęła brzeg bluzki i wytarła nim
twarz. Na widok jej brzucha i skrawka białego stanika odwróciłem
wzrok.
– Tak lepiej? – spytała.
Odwróciłem się do niej. Miała farbę na całej koszulce, ale twarz
była czysta.
– Tak, z twarzy starłaś. Ale… – Ująłem w palce pasemko jej
włosów i przeciągnąłem po nim. Na opuszkach została mi zielona
smuga. – Włosy też masz pomazane.
– Cóż, zawsze się brudzę, kiedy maluję. Lubię używać rąk. W
domu w ogóle nie maluję pędzlami. Ale tutaj nauczyciele chcą, żebym
ćwiczyła i rozwijała mój „leksykon artystyczny” czy jakieś inne bzdety.
– W powietrzu na znak kpiny narysowała symbol cudzysłowu. – Mama
była taka sama.
Coś w jej oczach i głosie, gdy wspomniała o matce, wraz z faktem,
że użyła czasu przeszłego, rozbudziło moją czujność.
– Też jest malarką, która się brudzi przy malowaniu? – Nie
chciałem wypytywać o szczegóły ani niczego zakładać.
– Była. – Ever odwróciła się ode mnie i skupiając się na obrazie,
zamoczyła pędzel w kleksie zieleni na palecie, aby przyciemnić nią
zieleń sosnowych igieł, by była bardziej zbliżona do rzeczywistego
koloru.
– Dlaczego „była”?
– Bo nie żyje. – Powiedziała to spokojnie, rzeczowo, przesadnie
rzeczowo. – Wypadek samochodowy. Niecałe półtora roku temu.
– Przykro mi – mruknąłem. – To znaczy… tak… Przykro mi z
powodu twojej straty. – To był zwrot, który wcześniej gdzieś słyszałem,
ale teraz, gdy go wypowiedziałem, zabrzmiał jakoś tak sztucznie i pusto.
Ever zerknęła na mnie.
– Dzięki. – Zmarszczyła nos. – Nie musimy o tym rozmawiać.
Zdarzyło się i koniec. Nie ma sensu się nad tym rozwodzić ani rozczulać.
Miałem wrażenie, że tylko udaje dzielną, ale nie wiedziałem, jak
jej powiedzieć, że nie musi tego robić. Jeśli chciała udawać, że śmierć
matki jej nie rusza, jakim prawem miałbym jej mówić, że nie powinna?
Wziąłem kilka głębokich oddechów i zmieniłem temat.
– Podoba mi się to, co namalowałaś. Nie jest to do końca
realistyczny obraz, ale też nie do końca abstrakcyjny.
Praca naprawdę była interesująca. Ever przedstawiła drzewa w
formie intensywnych, niewyraźnych, rozmazanych plam, brązy i
zielenie, które ledwie przypominały cokolwiek, ale jezioro za nimi i
pomiędzy było intensywnie realistyczne, każda zmarszczka na wodzie
oddana ze szczegółami i perfekcją, połyskiwały i odbijały słońce.
– Dzięki – powiedziała. – Kiedy zaczynałam, nie byłam pewna, czy
mi coś z tego wyjdzie, ale teraz chyba mi się podoba. – Odsunęła się o
krok, pocierając nos środkowym palcem, rozmazując sobie na nim
brązową farbę. Kiedy się zorientowała, co zrobiła, roześmiała się. –
Teraz ty pokaż, co narysowałeś.
Nienawidzę pokazywać ludziom moich rysunków. Rysuję, bo
kocham rysować. Rysuję, bo to jak gdyby samo ze mnie wypływa, czy
tego chcę, czy nie. Zawsze gryzmoliłem coś w książkach i w zeszytach
w szkole, na moim biurkowym kalendarzu w domu, czasami nawet na
nogawkach dżinsów. Nie rysuję, żeby zrobić na kimś wrażenie.
Pokazywanie komuś moich prac było dla mnie czymś jak odkrywanie
przed kimś części siebie, tak to czułem. Czasami pokazywałem moje
rysunki ojcu, bo był inżynierem z przeszkoleniem w kreślarstwie i
wiedział, o czym mówi. Poza tym był moim ojcem; wiedziałem, że nie
będzie zbytnio ostry i krytyczny.
Co się stanie, jeśli Ever uzna, że mój rysunek jest do niczego?
Lubiłem ją i chciałem, żeby uważała mnie za fajnego i utalentowanego.
Nim zdążyłem przemyśleć decyzję, podałem jej szkicownik. Żeby
ukryć zdenerwowanie, podniosłem gałązkę i zacząłem ją obierać z kory.
Ever długo wpatrywała się w mój szkic, co jakiś czas spoglądając na
jezioro. Potem przeszła z rysunkiem do miejsca, w którym siedziałem,
gdy rysowałem. Wreszcie po jakimś czasie, który dla mnie wydawał się
wiecznością, oddała mi mój szkic.
– W rysowaniu bijesz mnie na głowę. Ten szkic jest naprawdę
niesamowity, Caden. Wygląda prawie jak zdjęcie.
Wzruszyłem ramionami, dłubiąc paznokciem kciuka w korze.
– Dzięki. Tak naprawdę nie jest aż tak realistyczny, ale… jak na
szybki szkic wyszło całkiem nieźle.
Kiwnęła głową na zgodę, potem żadne z nas nie wiedziało, co ma
dalej mówić. Chciałem być spokojny, swobodny i pewny siebie,
prowadzić luźną rozmowę i zaimponować Ever intelektem. Ale to do
mnie nie pasowało, to nie byłem ja.
Obrywałem korę z gałązek, kopałem kamienie na drodze, miałem
trudności ze znalezieniem właściwych słów, a gdy już mówiłem, to się
plątałem.
– Powinniśmy narysować siebie nawzajem. Ołówkiem na papierze
– zaproponowała Ever, przełamując niezręczną ciszę.
– Jasne – odparłem krótko, bo tylko tyle mogłem z siebie wydobyć.
Przerzuciłem stronę w szkicowniku na czystą, potem zorientowałem się,
że Ever miała ze sobą tylko płótno, więc ostrożnie wyrwałem ze
szkicownika jedną kartkę i ją jej podałem. – Ołówek masz, prawda?
W odpowiedzi podniosła go w górę, potem usiadła po turecku na
ziemi. Ja też usiadłem, twarzą do niej, udając, że mój wzrok nie jest
przyciągany przez widok wewnętrznej strony jej ud, odsłoniętych i
wyglądających na niewyobrażalnie delikatne. Szybko spuściłem głowę,
żeby się pozbierać, potem zmusiłem się, żeby na nią spojrzeć. Zacząłem
szkicować, najpierw rysując główny obrys twarzy i ramion. Gdy
skończyłem, wpadłem na pewien pomysł. Przyszło mi na myśl, że
spapuguję styl Ever, mieszając realizm z abstrakcją. Gdy już ustaliłem
koncepcję, reszta poszła jak z płatka. W zgodnym milczeniu, co jakiś
czas spoglądając na siebie, pogrążyliśmy się w pracy.
Pomiędzy drzewami dokoła szumiał wiatr, słońce świeciło coraz
niżej i niżej, z oddali dochodziło echo głosów, roześmianych,
pokrzykujących. Powietrze przesączone było zapachem sosen, tak
wyraźnym, że prawie widocznym. Dla mnie był to zapach północnego
Michigan latem.
Nie wiedziałem, jak długo tak siedzieliśmy, rysując siebie, i nic
mnie to nie obchodziło. Przenikało mnie uczucie kompletnego spokoju,
dogłębnego zadowolenia. Nasze kolana się stykały, ocierały się o siebie,
i mi to wystarczało, żeby odczuwać euforię. Potem Ever zmieniła
pozycję i moje prawe kolano dotknęło jej lewej łydki. Serce zabiło mi o
wiele za mocno, żeby to było bezpieczne dla zdrowia.
W końcu uznałem, że rysunek jest gotowy. Przyjrzałem mu się
krytycznie, poprawiłem kilka linii i łuków i skinąłem głową. Byłem
Plik jest zabezpieczony znakiem wodnym
Dla P.G. i G.V., którzy napisali własną niewiarygodną opowieść miłosną, list za listem.
gdzieś tam CADEN To z dłońmi zawsze mam problem. Jakoś nie potrafię dobrze narysować palców. Chodzi chyba o proporcje między kostkami, gdy palce, kiedy leżą nieruchomo, są zakrzywione. Miałem cały szkicownik takich nieudanych prób. Nawet w tym momencie, siedząc na fotelu pasażera w F-350 ojca, pociłem się nad kolejnym próbnym szkicem. Do tej pory był to dziesiąty, a jeszcze nawet nie dotarliśmy do Grayling. Ale ten szkic na razie był najlepszy, chociaż środkowe knykcie dwóch ostatnich palców wyglądały dziwnie, jakby palce były połamane. To mi podsunęło pewną myśl. Zerknąłem na ojca, który prowadził lewą ręką, prawa spoczywała na udzie, palce wystukiwały rytm do lecącego w radiu kawałka Montgomery Gentry. – Tato? – W odpowiedzi doczekałem się tylko łypnięcia okiem i uniesionych brwi. – Miałeś kiedyś złamane palce? – Tak… tak się składa, że miałem połamane prawie wszystkie u lewej ręki. – Ujął kierownicę w prawą dłoń i pokazał mi lewą. Kostki były wybrzuszone, palce krzywe. – Nie nastawiłem ich jak trzeba, więc nie wyglądają najładniej. – Jak je złamałeś? Palce, o których mowa, podrapały wygoloną czaszkę; szczecina cofającej się linii włosów ugięła się pod paznokciami. – Ja i twój wujek Gerry sprawdzaliśmy na farmie, czy gdzieś nie ma wyrwy w ogrodzeniu. Mojego konia spłoszył wąż. Zrzucił mnie, tyle że ręka zaplątała mi się w wodze. Wywichnąłem sobie prawie wszystkie palce. Potem, gdy spadłem na ziemię, koń nastąpił mi na tę rękę kopytem i zmiażdżył dwa środkowe palce. Twój dziadek to twardziel, wiedziałem, że mnie ochrzani, jeśli wrócę, nie wykonawszy roboty, więc nastawiłem sobie palce, jak potrafiłem najlepiej. Rozumiesz, przewrócił się słupek w płocie, w odległym rogu rancza, i przez tę dziurę ciągle uciekał najcenniejszy koń dziadka. Naprawiliśmy z Gerrym ten płot i wróciliśmy do domu. Nie powiedziałem ojcu o palcach, poprosiłem
tylko mamę, żeby mi je zabandażowała. Nigdy tak naprawdę porządnie się nie zrosły i nawet teraz, gdy jest kiepska pogoda, ręka mnie rwie. Słyszałem już opowieści z dzieciństwa ojca, który dorastał na ranczu z hodowlą koni w Wyoming, pozostającym we własności rodziny Monroe od kilku pokoleń. Przez całe życie spędzałem na nim każde lato, jeżdżąc konno, wywijając lassem, związując kopyta, pomagając przy porodach i złamaniach. Dziadek nie słuchał wymówek i nie tolerował słabości ani pomyłek; spędzając lato u niego, miałem posmak tego, jak to musiało być, gdy się dorastało u boku Connora Monroego jako ojca. Dziadek był wysokim, siwowłosym, twardym jak stal mężczyzną. Walczył w Korei i w Wietnamie, zanim wrócił na ranczo, żeby je poprowadzić. Nawet ode mnie, jego wnuka, oczekiwało się, że będę dawał z siebie wszystko, albo mogłem wracać do domu. To oznaczało pobudki przed świtem, kładzenie się zaraz po zachodzie słońca, całe dnie spędzane w terenie lub w stajni, często bez przerwy na obiad. W wieku czternastu lat byłem opalony, umięśniony i, z czego zdawałem sobie sprawę, zahartowany do tego stopnia, że wyglądałem na starszego, niż naprawdę byłem. Tata był pierwszym z synów z rodziny Monroe, który wybrał karierę niezwiązaną z ranczem, co stało się przyczyną wieloletniego rozdźwięku między nim a dziadkiem; prowadzeniem rancza, gdy dziadek był już na to za stary, musiał się zająć wujek Gerry. Tata wyjechał z Wyoming po liceum, przeprowadził się do Detroit, żeby zostać inżynierem. Zaczynał w hali montażowej w fabryce Forda, składając maski ciężarówek i zarazem uczęszczając na studia wieczorowe, do czasu aż obronił dyplom i w końcu został promowany do działu inżynierskiego, w którym pracował przez ostatnie dwadzieścia lat. Ale choć tak długo pracował jako inżynier, ojciec nigdy nie utracił tej szorstkiej intensywności jego wychowania. – Skąd to pytanie o moje palce? – zaciekawił się. Wzruszyłem ramionami i przekręciłem do niego rysunek. – Nie potrafię narysować tych cholernych palców tak, żeby wyglądały jak trzeba. Ostatnie dwa jakoś mi nie wychodzą i nie umiem tego poprawić. Więc wymyśliłem, że narysuję je tak, jakbym specjalnie chciał, żeby wyglądały na połamane.
Tata zerknął na rysunek i kiwnął głową. – Dobry pomysł. A twój problem polega na braku proporcji między łukami a krzywiznami. Jestem wprawdzie kreślarzem, nie artystą, ale takie jest moje zdanie. Ponownie ukradkowo przyjrzałem się połamanym palcom ojca, poprawiłem kostki w wykonanym ołówkiem szkicu dłoni, żeby wyglądały bardziej gruzełkowato, potem dorysowałem czubki dwóch ostatnich palców, lekko je zakrzywiając w lewo, czwarty narysowałem bardzo pokrzywiony, żeby przypominał palec ojca. Kiedy skończyłem, podniosłem szkic, żeby mu pokazać. Ojciec kilka razy zerkał na szkic i z powrotem na drogę, dokonując krytycznych oględzin. – Dobry. Na razie najlepszy. Palec wskazujący nadal wygląda trochę nie tak, ale poza tym jest dobrze. – Żeby pominąć reklamę, zmienił stację na nadającą klasycznego rocka. Kiedy zaczął się Kashmir Zeppelinów, podgłośnił radio. – Myślę, że ten obóz artystyczny dobrze ci zrobi. Interlochen to jedna z najlepszych akademii sztuk pięknych w kraju. Wzruszyłem ramionami, kiwając głową w takt muzyki i mamrocząc pod nosem słowa piosenki. – Tylko dziwnie się czuję, że nie pojadę w tym roku na ranczo. – Dziadkowi będzie brakowało twojej pomocy, to pewne. – Wścieknie się, że nie przyjechałem? Ojciec wzruszył ramionami. – To dziadek. Zawsze się na coś wścieka albo na kogoś. To mu daję parę, jak sądzę. Ale jakoś to przeboleje. – Ale że wyjechałeś do Detroit, nie przebolał – zauważyłem, kręcąc ołówkiem w palcach. – To prawda, ale to była inna sytuacja. Każdy chłopak Monroe’ów od wojny secesyjnej żył i umierał na ranczu. Złamałem rodzinną tradycję sięgającą stu pięćdziesięciu lat wstecz. Po tym rozmowa się urwała, a ja zająłem się oglądaniem drogi, pól kukurydzy, błękitnego nieba nakrapianego obłoczkami bieli i słuchaniem Purple Haze Jimiego Hendrixa, wycia jego gitary. Kiedy międzystanowa siedemdziesiąta piąta przeszła w końcu w M-72, zacząłem przysypiać.
Gdy się ocknąłem – zdawałoby się, że zaledwie chwilę późnej – po lewej migotały wody zatoki Grand Traverse z połyskującymi na nich w oddali białymi żaglami co najmniej tuzina żaglówek. – Myślałem, że jedziemy do Interlochen? – zdziwiłem się, przecierając oczy. Zatoka znajdowała się bardziej na północ. – Nie ma pośpiechu. Pomyślałem, że zanim cię dostarczę na miejsce, najpierw wpadniemy gdzieś na lancz. W końcu jakiś czas nie będę cię widział, prawda? Jedliśmy w Don’s Drive-In, retrorestauracyjce z hamburgerami, frytkami i mlecznymi koktajlami, małej i zatłoczonej; boksy z kanapami obitymi czerwonym plastikiem udającym skórę, stoliki z chromowanymi obrzeżami i czarno-biała szachownica płytek na ścianach. Nie rozmawialiśmy wiele, ale przecież rzadko dużo rozmawiamy. Ojciec jest powściągliwy, a ja jestem bardzo do niego podobny. Wystarczało mi, że mogę jeść mojego hamburgera, sączyć koktajl i zamartwiać się w myślach perspektywą spędzenia całego lata w grupie artystycznie uzdolnionych dzieciaków, których nie znałem. Dorastałem pośród małomównych, gruboskórnych kowbojów, facetów żujących tytoń i przeklinających, którzy potrafili – i często tak właśnie było – całymi dniami nie powiedzieć słowa, nie licząc sporadycznych pomruków. Wiedziałem, że mam talent, że równie zręcznie posługuję się ołówkiem i pędzlem. Nie byłem tylko dobry w dziedzinie obcowania z ludźmi. – Nie denerwuj się, synu – rzucił ojciec, najwyraźniej czytając mi w myślach. – Ludzie to ludzie. Albo cię polubią, albo nie. Taką radę dała mi matka, kiedy wyjeżdżałem do Detroit. Bądź sobą. Nie staraj się nikomu zaimponować. Niech mówi za ciebie twoja praca. – Tam nie będzie jak w szkole – odparłem, maczając frytkę w keczupie. – W szkole wiem, gdzie jest moje miejsce: sam w jakimś rogu, ze szkicownikiem. Na ranczu dziadka też wiem, co mam robić. Tak samo w domu. Ale nie mam pojęcia, czy będę pasował do tego obozu artystycznego. – Będziesz pasował wszędzie, gdzie się znajdziesz. Jesteś Monroe, Caden. To może nic nie znaczyć dla kogoś innego, ale powinno dla ciebie. – I znaczy.
– Więc sam widzisz. – Ojciec wytarł palce w serwetkę i odchylił się na oparcie. – Posłuchaj, rozumiem cię. Dorastałem w otoczeniu tysięcy akrów wolnej przestrzeni, tylko wzgórza i konie, rzadko widywałem kogokolwiek poza mamą, ojcem, Gerrym i resztą. Nawet w szkole aż do matury miałem tych samych kolegów co w przedszkolu. W moim świecie znałem wszystkich i oni znali mnie. Kiedy się przeprowadziłem do Detroit, byłem przerażony. Nagle wokół były te wszystkie budynki i tysiące ludzi, którzy mnie nie znali i mieli w nosie, czy mi się uda, czy nie. – Nie rozumiem ludzi. Dezorientują mnie. – To dlatego, że większość zachowuje się kompletnie bez sensu, jeślibyś mnie pytał. Zwłaszcza kobiety. Sztuczka, jak z nimi postępować, polega na tym, żeby nawet nie starać się ich zrozumieć. Bo się nie da. Trzeba je po prostu zaakceptować takimi, jakie są, i próbować płynąć z prądem. Tak naprawdę, to dobra rada w odniesieniu generalnie do całego życia. – A ty rozumiesz mamę? Ojciec wybuchnął rzadkim u niego śmiechem, ale i tak zauważyłem, jak zacisnęły się kąciki jego oczu. Ostatnio w domu panowała dość napięta atmosfera, ale ani mama, ani ojciec nie byli ludźmi, którzy opowiadaliby, co ich gryzie. – Znam twoją matkę od dwudziestu pięciu lat – odparł. – A małżeństwem jesteśmy od dwudziestu dwóch. I nie, wciąż jej nie rozumiem. Znam ją, wiem, jaka jest, ale nie zawsze rozumiem jej sposobu myślenia, tego, jak wpada na różne pomysły, wyciąga wnioski lub dlaczego tak cholernie często zmienia zdanie. Mam od tego mętlik w głowie, ale takie są kobiety i taka jest ona, a ja ją za to kocham. Później – jak dla mnie zbyt szybko – ojciec zapłacił rachunek, drzwi terenówki trzasnęły i ruszyliśmy US-31 w kierunku Interlochen. Dotarliśmy tam w mgnieniu oka, a potem ojciec zaparkował, wyciągnął moją torbę z bagażnika i mi ją podał. Staliśmy blisko siebie, nic nie mówiąc, w bezruchu. Tata wskazał na rząd małych drewnianych chat. – To wasze domki. Wiesz, w którym mieszkasz? – Tak, w dwudziestce.
– W takim razie w porządku. Cóż, chyba pojadę. Czeka mnie długa droga, bez ciebie chrapiącego obok. – Tak po prostu zawrócisz i pojedziesz do domu? – spytałem, potem natychmiast pożałowałem, że zabrzmiało to tak dziecinnie i płaczliwie. Ojciec karcąco wygiął brwi. – Będziesz tu tylko trzy tygodnie, Cade. Oczekujesz, że usiądę na plaży i przez miesiąc będę zbijał bąki? Mama potrzebuje mnie w domu, poza tym mam pracę. Poczułem, że wzbiera we mnie pytanie, którego nie umiałem zatrzymać. – Czy… czy wszystko jest okej? Z tobą i mamą? Ojciec na krótko przymknął oczy, wziął długi oddech, potem spojrzał mi w twarz. – Porozmawiamy, jak wrócisz. Na razie nie masz się czym martwić. To zabrzmiało dziwnie, jak unik, i zupełnie nie pasowało do mojego szorstkiego, mówiącego prosto z mostu ojca. – Ja tylko mam wrażenie, że… – Wszystko jest w porządku, Caden. Skup się na tym, żebyś się tu dobrze bawił, na poznawaniu ludzi i na nauce. I pamiętaj, że to tylko trzy tygodnie z całego twojego życia i że nie będziesz musiał widzieć tych ludzi nigdy więcej, jeśli nie będziesz chciał. – Ojciec wetknął lewą dłoń do kieszeni spodni i w niezręcznym geście otoczył moje ramiona prawą ręką. – Kocham cię, synu. Baw się dobrze. I nie zapomnij zadzwonić przynajmniej raz, inaczej twoja matka będzie odchodziła od zmysłów. Ja też go objąłem jedną ręką. – Też cię kocham, tato. Szerokiej drogi. Ojciec kiwnął głową i odwrócił się w stronę terenówki, ale nagle się zatrzymał i wsunął rękę do tylnej kieszeni. Wyciągnął z niej złożone w kwadracik dwudziestodolarowe banknoty i mi je podał. – Na wszelki wypadek. – Oszczędzałem kieszonkowe – przypomniałem mu. Ojciec zawsze oczekiwał, że zapracuję na pieniądze, nigdy nie dawał mi ich za darmo. – To… po prostu weź.
Wetknąłem zwitek banknotów do kieszeni spodni i przestąpiłem z nogi na nogę. – Dzięki. – To na razie. – Na razie. – Pomachałem mu na do widzenia i patrzyłem, jak odjeżdża. Spędzałem całe miesiące z dala od rodziców, gdy wyjeżdżałem na ranczo dziadka. Pożegnania nie były dla mnie niczym nowym. Więc dlaczego to teraz budziło we mnie tyle niepokoju? EVER Moja siostra bliźniaczka jechała na siedzeniu obok mnie, słuchając muzyki. Słuchała jej tak głośno, że słyszałam tekst piosenki, jak z puszki i przytłumiony, ale jednak słyszałam. Na przednim siedzeniu tata, prowadząc, rozmawiał przez komórkę o czymś, o czym może rozmawiać kierownik wyższego szczebla z Chryslera o dziesiątej w sobotni poranek. Najwyraźniej było to coś ważniejszego od jego córek. Chociaż i tak nie chciałabym z nim rozmawiać, nawet gdyby nie gadał przez telefon. No, to może nie do końca prawda; może bym i chciała, tylko nie wiedziałabym o czym, w razie gdyby choćby przynajmniej na sekundę zechciał oderwać się od telefonu. Zawsze był pracoholikiem, zawsze z telefonem lub przy laptopie, w jego gabinecie w domu lub w biurze u Chryslera. Ale aż do minionego roku spędzał z nami weekendy. Zabierał nas na obiad lub do sklepów. Raz w miesiącu w niedzielę urządzaliśmy sobie wieczór filmów, które oglądaliśmy na dużym ekranie kina domowego w naszej piwnicy. A teraz? To nawet zrozumiałe, tłumaczyłam sobie. On też ją stracił. Żadne z nas nie było na to przygotowane – nie da się przygotować na idiotyczny wypadek samochodowy. Ale kiedy pochowaliśmy mamę, tata pogrążył się w pracy jeszcze bardziej obsesyjnie niż zwykle. Przez co Eden i ja byłyśmy zmuszone same się sobą zajmować. Oczywiście ojciec wypełniał rodzicielskie obowiązki i załatwił dla całej naszej trójki terapię, na którą chodziliśmy dwa razy w miesiącu, choć ja przestałam się na niej pojawiać już po kilku tygodniach. Uważałam, że te
sesje nie mają sensu. Mama odeszła i żadna ilość gadania o etapach żalu po stracie nie mogła jej sprowadzić z powrotem. Znalazłam własny sposób na radzenie sobie ze smutkiem: odkryłam sztukę. Fotografia, rysowanie, malowanie, każde zajęcie angażujące ręce, które pozwalało mi wyłączyć umysł i serce i po prostu robić to, co robię. Ostatnio wciągnęło mnie malowanie farbami olejnymi, gęste placki żywych kolorów na matowobiałej powierzchni, rozprowadzane szczeciniastym pędzlem lub gołymi rękami. To było oczyszczające. Rozmazane czerwienie wyglądały jak krew, kleksy żółci jak blask słońca wpadający przez okna; zielenie były delikatne i kruche jak lepiące się od soków igły sosen, błękity jak bezchmurne niebo i głębiny oceanów, pomarańcze jak zachody słońca i mandarynki. Kolor – stwarzanie czegoś pięknego z nicości. Gdy miałam bardziej filozoficzny nastrój, myślałam że być może malarstwo przemawia do mnie, bo symbolizuje nadzieję. Byłam jak pusty obraz – bez myśli, emocji, żadnych potrzeb i pragnień, tylko kwadrat bieli płynący przez głośny, chaotyczny świat, świat, który miał mnie pokryć kolorami i treścią, rozmazać mnie, rozciągnąć i zabarwić. Z czasem przekonałam się jednak, że potrzebuję wrażeń jeszcze bardziej namacalnych. Tuż przed spakowaniem się na trzytygodniowy letni obóz w Interlochen na podłodze w mojej pracowni nad garażem rozłożyłam gazety, rozciągnęłam na nich duże płótno i pokryłam je mamucimi kleksami farby. Rozprowadzałam ją dłońmi w łuki, wiry, smugi, potem dodawałam następny kolor i następny, mieszając je ze sobą, rozmazując, palcami malując delikatniejsze linie, całymi dłońmi agresywne słoneczne promienie. Nie interesowało mnie, czy jestem dobra na obiektywnym poziomie. Nie chodziło o sztukę, ekspresję ani nic w tym stylu. W najlepszym razie była to ucieczka, jeśli wierzyć temu, co mówił doktor Allen na terapii. Tak czy inaczej kadra z Interlochen zobaczyła w moich pracach coś wyjątkowego, bo byli pełni entuzjazmu, że wezmę udział w ich letnich zajęciach. A mnie, jeśli tylko miałabym szansę dużo malować, mało obchodziło, czego ode mnie chcieli lub czego chcieli dla mnie. Pogrążona w myślach, przestałam zwracać uwagę na nieustającą
paplaninę ojca i na naburmuszone dopominające się uwagi milczenie Eden. Zastanawiałam się, czy w Interlochen będę miała okazję spróbować pracy z ceramiką i rzeźbą. Program zajęć plastycznych w moim liceum można było w najlepszym razie nazwać żałosnym. Może i byłam tylko czternastolatką – a raczej od wczoraj piętnastolatką – ale wiedziałam, co lubię, i garść popękanych starych farbek wodnych i beznadziejnie zmiksowanych farb olejnych to nie było to. W szkole nie mieli nawet gliny, nie wspominając o piecu do wypalania. Nawet nie mogłam liczyć na lekcje samodzielnego naciągania płótna na blejtram. Bycie dojrzalszym, niż wskazuje na to twój wiek, jest do dupy, pomyślałam. Ludzie albo cię przeceniają i nie dają możliwości być dzieckiem, albo ignorują to, do czego naprawdę jesteś zdolny, i traktują jak gówniarza. Błagałam, żeby rodzice po gimnazjum posłali mnie do prywatnego liceum plastycznego, ale jak na razie ojciec się nie zgadzał. Uparł się, żebyśmy chodziły z Eden do tej samej szkoły, a Eden miała pójść do lokalnego liceum, bo ich zajęcia nauki gry na instrumentach smyczkowych należały do jednych z najlepszych w całym stanie, a wyglądało, że Eden to coś w rodzaju wirtuozki wiolonczeli. Nieistotne. Zażądałam więc prywatnych lekcji. Albo nauczyciela malarstwa. Tymczasem musiało mi wystarczyć Interlochen. Po trwającej wieczność podróży tata wreszcie zajechał swoim terenowym mercedesem przed rząd wiejskich chat, kończąc zarazem rozmowę telefoniczną wciśnięciem guzika w słuchawce od zestawu głośnomówiącego. Eden wyjrzała przez okno i prychnęła. – To tutaj chcesz spędzić aż trzy tygodnie? Powędrowałam spojrzeniem za wzrokiem siostry, patrzącej na rustykalne domki. Były strasznie małe… takie drewniane leśne chatynki. Aż się zaczęłam zastanawiać, czy są w nich bieżąca woda i prąd. Wzdrygnęłam się, szybko zdusiłam przerażenie i zrobiłam dobrą minę do złej gry. – Na to wygląda. Zresztą to wcale nie najgorsze, co mogło mnie spotkać – mruknęłam. – Na przykład mogłabym na całe lato utknąć w domu i z braku zajęć umierać z nudów. – Ja wcale nie będę umierała z nudów, Ever – warknęła Eden. –
Będę miała prywatne lekcje z panem Wu i trening fitness z Michaelem. – Jak powiedziałam, nuda. Starałam się utrzymać arogancki ton, choć wcale nie byłam taka pewna siebie. Wiedziałam, że już po kilku dniach będę tęskniła za siostrą i za domem. Ale nie mogłam tego powiedzieć głośno. W rodzinie Eliotów nie rozmawiało się o emocjach, nie mówiło się o nich przed śmiercią mamy i już na pewno nie po jej odejściu. – Ale przynajmniej będę miała bieżącą wodę i zasięg do komórki. – I zero życia… – Ever. Wystarczy. – Głos ojca, podniesiony od irytacji, uciszył nas obie. Wcisnął guzik otwierający bagażnik. Mina Eden zdradzała jej własny konflikt. Chciała się dalej kłócić, bo łatwiej jej było się przekomarzać i mi dogryzać, niż przyznać, jak bardzo jest wystraszona. Widziałam to w jej wzroku i sama się tak czułam. Spojrzenia naszych identycznych zielonych oczu spotkały się i doszło między nami do porozumienia. Nic nie zostało powiedziane na głos, jednak już po chwili ściskałam Eden i obie pociągałyśmy nosem. Nigdy do tej pory się nie rozstawałyśmy nie dłużej niż na godzinę lub dwie w całym naszym życiu. – Lepiej nie pozwól, żeby Michael odchudził cię tak, że będziesz szczuplejsza ode mnie – zażartowałam. – Jakby to było w ogóle możliwe – jęknęła. – A Michael pewnie zamęczy mnie na śmierć, chociaż to i tak nic nie pomoże. Eden była trochę grubsza ode mnie, nie jakoś bardzo, ale jednak była krąglejsza, i bardzo się tym przejmowała. Fakt, że przez całą ósmą klasę się z niej z tego powodu nabijano, nie przyczyniał się do poprawy jej samopoczucia, więc w końcu postanowiła wziąć się za siebie latem i pokazać wszystkim w dziewiątej klasie, jak się zmieniła. Przekonywałam ją, że inne dziewczyny zwyczajnie jej zazdrościły, bo miała cycki i tyłek, jakich one nie miały, ale ona była na to głucha. Zdołała namówić ojca, żeby na lato wynajął dla niej osobistego trenera. Nieważne, że miała tylko czternaście lat i była o wiele za młoda, żeby się martwić takimi bzdurami jak schudnięcie, ale ani tata, ani ja nie potrafiliśmy przemówić jej do rozsądku, żeby zmieniła zdanie. W tym wszystkim chodziło o uporanie się ze smutkiem,
wiedziałam o tym. Ja malowałam, rysowałam i robiłam zdjęcia, Eden grała na wiolonczeli. Ale w przypadku Eden chodziło o coś więcej. Byłyśmy niemal identycznymi kopiami matki: ciemne włosy, zielone oczy, jasna cera, regularne rysy, byłyśmy ładne. Jednak z budowy ja bardziej przypominałam mamę, byłam szczupła i smukła. Eden budowę odziedziczyła po ojcu – był dość niski i przysadzisty, z wrodzoną rozwiniętą muskulaturą. Eden chciała przypominać mamę, być bardziej jak ona. Nawet zaczęła sobie rozjaśniać włosy, tak jak robiła to mama. – Będziemy tęsknili, Ev – powiedział ojciec, odwracając się na siedzeniu, żeby na mnie spojrzeć. – Bez ciebie w domu będzie za spokojnie. Jakbyś miał to zauważyć, chciałam burknąć, ale tego nie zrobiłam. – Ja też będę za wami tęskniła, tato. – Tylko za bardzo nie chuligań – przestrzegła Eden; taki nasz wspólny żart, nawiązujący do ulubionego powiedzonka dziadka od strony mamy. – Ty też nie. I poważnie, nie przesadź z tym treningiem z Michaelem. Nie jesteś… Eden zatkała uszy. – Lalalalalala… nie słucham cię! – zawołała, a potem, gdy odjęła palce od uszu, dodała: – Ja też mówię poważnie: nie zaczynaj. Westchnęłam. – Okej. Kocham cię, kretynko. – Ja ciebie też, paszczurze. Ojciec zgromił nas wzrokiem. – Dziewczynki, no co wy? Jesteście dziewczynkami czy nastoletnimi chłopakami? Obydwie przewróciłyśmy oczami, a potem jeszcze raz się uścisnęłyśmy. Pochyliłam się i między siedzeniami z przodu uścisnęłam tatę, czując kawę w jego oddechu. Później wysiadłam, otworzyłam bagażnik i wyjęłam walizkę. Balansując nią i torebkę, zatrzasnęłam klapę. I wtedy, machając do mnie, tata i Eden odjechali, a ja zostałam sama, zupełnie sama po raz pierwszy w moim życiu. Kilka kroków ode mnie w tumanie kurzu wzniesionym przez inny odjeżdżający samochód stał jakiś chłopak w moim wieku. Przez ramię
miał przewieszoną wielką czarną torbę i stał tak prosto, jak proste były rosnące wokół sosny. Jedną rękę trzymał w kieszeni spodni, drugą bawił się paskiem torby. Patrząc w stronę domków kempingowych, wiercił obutą w trapery stopą w żwirze. Nie mogłam się powstrzymać, żeby na niego nie patrzeć. Był inny niż wszyscy chłopcy, jakich do tej pory widziałam. Wydawało się, że jest w moim wieku, że ma czternaście, piętnaście lat, ale był wysoki, miał prawie z metr osiemdziesiąt, i był umięśniony bardziej jak dorosły niż nastolatek. Ciemne potargane włosy domagały się przycięcia, na brodzie miał cień słabego zarostu. Aż do tej chwili nigdy się tak naprawdę w nikim nie zakochałam. Eden ciągle gadała o chłopakach i nasze koleżanki też bez przerwy plotkowały o tym lub innym chłopaku, przechwalając się pierwszym pocałunkiem lub pierwszą randką, ale ja w sumie nigdy nie byłam specjalnie zainteresowana tymi sprawami. Oczywiście zwracałam uwagę na przystojnych kolegów w szkole, bo przecież żyję i nie jestem ślepa. Ale większość czasu zajmowało mi malowanie. Albo, dokładniej, większość czasu zajmowało mi budzenie się co rano i nietęsknienie za mamą, a malowanie w tym pomagało. Nie zostawało mi wiele miejsca w głowie na myślenie o chłopcach. Ale ten, który stał kilka kroków ode mnie, który wyglądał na tak samo zdenerwowanego i zagubionego jak ja… ten chłopak był jakiś inny. Zanim się zorientowałam, co się dzieje, moje zdradzieckie nogi zaniosły mnie do niego, a mój zdradziecki głos powiedział: – Cześć… Nazywam się Ever Eliot. Odwrócił do mnie twarz, a ja nieomal głośno sapnęłam. Oczy miał koloru czystego bursztynu, były głębokie, poważne i przeszywające. – Um, cześć. Caden Monroe. – Głos miał niski, choć trochę mu się załamał na ostatniej sylabie. – Ever? To imię? – Tak… – Nigdy specjalnie nie zwracałam uwagi na moje imię, ale chciałam, żeby Cadenowi spodobało się tak bardzo, jak mnie spodobało się jego. – Fajne. Nigdy nie znałem kogoś o takim imieniu. – Tak… jest rzadkie. Ale Caden chyba też.
– To irlandzkie imię. Mój tata nazywa się Aidan, dziadek Connor, a pradziadek miał na imię Paddy. Patrick. Imię praprapradziadka, jeśli dobrze liczę, brzmiało Daniel. – Był… no wiesz, coś jak imigrantem? – Skrzywiłam się, uzmysławiając sobie, że nieświadomie użyłam wypełniacza w postaci „coś jak”. Mogłam zapomnieć o zrobieniu wrażenia inteligentnej. – No wiesz, wszyscy nasi przodkowie w jakimś punkcie byli imigrantami, prawda? Chyba że się jest Indianinem, oczywiście. To znaczy chciałem powiedzieć: rdzennym Amerykaninem. – Podrapał się po karku, a jego policzki pokryły się czerwienią. Co było grzesznie urocze. – Ale tak, Daniel Monroe był pierwszym Monroem w Ameryce. Przybył tu w 1841 roku. Wysiliłam umysł, żeby sobie przypomnieć, co ważnego się wtedy wydarzyło. Wiedziałam, że uczyłam się o tym w poprzedniej klasie na historii. – Czy to nie w 1840 było to coś poważnego w związku z Irlandczykami przybywającymi do Ameryki? Caden odstawił torbę na ziemię. – Chyba to było coś z ziemniakami. Jakaś klęska głodu czy coś takiego. – Tak… I po tym potwierdzeniu zapadła między nami długa i niezręczna cisza. Pierwszy przerwał ją Caden. – Więc. Ever. Co jest twoją… dziedziną? – Dziedziną? Wzruszył ramionami i machnął w stronę domków i obozu. – Chodzi mi o sztukę. Na czymś grasz czy…? – Och nie. Jestem plastyczką. Zdaje się, że nazywają to sztuką wizualną. Głównie maluję. Przynajmniej na razie. Ale lubię też inne działy. Chcę się zająć rzeźbiarstwem. A ty? – Tak samo, chociaż bardziej rysuję niż cokolwiek. – A co rysujesz? Komiksy? – Pożałowałam tego ostatniego, jak tylko zamknęłam usta. Zabrzmiało to oceniająco, a on nie wyglądał na chłopaka od komiksów. – To znaczy, albo… zwierzęta? – To było
jeszcze gorsze. Poczułam, że się czerwienię; najchętniej zaczęłabym od nowa. Caden wyglądał na zdezorientowanego. – Co? Nie, nie rysuję czegoś konkretnego. To znaczy rysuję, ale… no wiesz, to, nad czym akurat pracuję. Teraz próbuję rysować dłonie, chociaż nie bardzo mi wychodzą. Wcześniej były oczy, ale mi się znudziły. – Przepraszam, nie miałam na myśli… czasami mówię jak idiotka… ja tylko… – Wkopywałam się coraz bardziej. Żeby ukryć skrępowanie, chwyciłam walizkę za uchwyt i wraz z nią odwróciłam się od Cadena. – Chyba powinnam już iść. Muszę odszukać mój domek. Opalona dłoń odebrała ode mnie walizkę i z łatwością ją dźwignęła, co było dość szokujące, bo walizka ważyła co najmniej dwadzieścia kilogramów, dla mnie prawie nie do podniesienia. Caden miał swoją torbę przewieszoną przez ramię i w tej samej ręce trzymał moją. – W którym domku mieszkasz? Wyciągnęłam z torebki złożoną kartkę z wydrukiem rejestracji, chociaż numer domku znałam na pamięć; nie chciałam wyjść na zbyt gorliwą. – W dziesiątce. Caden spojrzał na numer najbliższej chaty. – W takim razie musimy iść tędy – rzucił. – Ja mieszkam w dwudziestce, a te tutaj to czwórka, piątka i szóstka. Zerknęłam na niego, na naprężony biceps ręki, w której dźwigał torby. – Nie za ciężko ci z moją walizką? Wzruszył ramionami. Pasek jego torby ześliznął mu się z barku, więc go podciągnął. – Trochę waży. Ale dam radę. Po stanowczo zbyt krótkim czasie dotarliśmy do domku numer dziesięć. Nie potrafiłam wymyślić, jakby tu przytrzymać Cadena tak, żebym nie wyszła na zdesperowaną lub narzucającą się, więc pozwoliłam, żeby wstawił moją torbę za skrzypiące drzwi z moskitierą, potem mu pomachałam, gdy poprawił pasek swojej torby i pocierając
kark, odszedł. Patrzyłam za nim i dopiero po chwili się zorientowałam, że przy drzwiach stoi kilka dziewczyn, które również lustrowały odchodzącego Cadena. – Ciacho! – stwierdziła jedna. Spytały mnie, czy go znam. Zastanawiałam się, czy to dziwne uczucie zaborczości w moim żołądku to zazdrość i co powinnam w związku z tym zrobić. – Ma na imię Caden. Po raz pierwszy od długiego czasu mój umysł był zajęty czymś innym niż malowanie. Tego popołudnia był jakiś głupi wieczorek zapoznawczy, potem kolacja i czas wolny. Wszystko minęło mi jak we mgle. Więcej już nie widziałam Cadena i, kiedy się położyłam spać na wąskiej, niewygodnej pryczy, zastanawiałam się, czy myśli o mnie tak, jak ja myślę o nim. Bardzo możliwe, że gdzieś tam rozmyśla o mnie jakiś chłopak. Nie bardzo wiedziałam, co to miałoby oznaczać, ale miło było sobie coś takiego wyobrazić.
pożegnania nie są na zawsze CADEN Między lekcjami rysunku a obowiązkowymi zajęciami – które były głupie jak cholera – pierwszy tydzień obozu minął szybko i bez większych sensacji. Teraz było piątkowe popołudnie, czas wolny dla całego obozu, więc prawie wszyscy gdzieś poszli – do Travers City w centrum miasta, do Sleeping Bear Dunes, popływać na łódkach na którymś z dwóch jezior, na plażę Peterson wykąpać się. W obozie zostało tylko kilka osób; większość robiła to co ja – znalazła sobie ustronne miejsce, żeby poćwiczyć grę na instrumencie, malować, rysować albo tańczyć. Ja znalazłem idealny zakątek nad jeziorem Green. Siedziałem oparty o pień sosny ze szkicownikiem na kolanach i próbowałem uchwycić zakrzywienie skrzydeł kaczek w chwili, gdy lądują na pomarszczonej tafli wody. Siedziałem tam już od ponad godziny, kora na pniu piła mnie w plecy przez materiał koszulki, w uszach miałem słuchawki i słuchałem mojego ulubionego albumu Surfing with the Alien Joego Satrianiego. Narysowałem ten sam obrazek sześć razy, każdy był szybkim, pobieżnym szkicem, w którym starałem się oddać kontury, zagięcia, krzywizny ciała kaczek i delikatny łuk ich szyj. Żaden jednak nie był dobry. Tak jak w przypadku szkiców ludzkiej dłoni, umykał mi jeden konkretny szczegół. Tym razem był to układ piór, w chwili gdy kaczka, wysuwając w przód zieloną główkę i żółty dziób, trzepocze skrzydłami, sposób, w jaki każde pióro nakłada się na następne, warstwowo, a jednak widać, że każde jest oddzielone. Każdy nieudany szkic wtykałem pod stopę, korzystając z ostatniego jako odnośnika do następnego. Nagle ołówek zastygł mi w palcach, bo nad wodę przyfrunęła kolejna kaczka. Jej skrzydła zagięły się, by mogła wytracić prędkość przed lądowaniem, wysunęła pomarańczowe nogi i osiadła na wodzie prawie bezgłośnie, bez jednego plusku. Przyglądałem się jej uważnie, moje oczy i umysł starały się uchwycić ruch skrzydeł, poblask na ich końcach, potem spojrzałem w dół i szybko wytarłem gumką szkic, i gorączkowo
zacząłem go od nowa, linia za linią, poprawiając łuki i krzywizny. – Jesteś naprawdę dobry – powiedział głos za mną. Wiedziałem, kto to jest bez odwracania się. – Dzięki, Ever. – Naprawdę zapamiętałem jej głos po tylko jednej rozmowie? Nagle poczułem się okropnie skrępowany. Czy Ever pomyśli, że jestem głupi, bo szkicuję kaczki? Przyglądanie się im, gdy lądowały na wodzie, bardzo mnie fascynowało, kiedy byłem sam, a rysowanie ich pochłonęło moją uwagę na kilka godzin, ale teraz gdy stała za mną piękna dziewczyna… byłem prawie pewien, że to najbardziej idiotyczne zajęcie w świecie. Zamknąłem szkicownik i odłożyłem go na stos nieudanych rysunków, potem wstałem i otrzepałem tył spodenek. Kiedy wreszcie podniosłem wzrok na Ever, musiałem kilka razy zamrugać. Nie widziałem jej od dnia, gdy przyjechaliśmy na obóz, chociaż rozglądałem się za nią na zajęciach i podczas posiłków. Wtedy, pierwszego dnia, wyglądała bardzo ładnie, ubrana w zwykłe dżinsy i podkoszulek. Ale teraz… Teraz była tak piękna, że aż mnie zatkało. Miała na sobie krótkie, sięgające zaledwie do pół uda spodenki i obcisłą zieloną koszulkę na ramiączka, której kolor idealnie pasował do jej szmaragdowych oczu. Włosy spływały na ramiona w luźnych zwojach. Pod jedną pachą ściskała masywną sztalugę, pod drugą płótno na ramie, a w ręku trzymałą drewnianą skrzyneczkę z farbami. Smuga czerwonej widniała na jej czole i taka sama na lewym nadgarstku, na policzku i pod uchem miała kleksy z zielonej. Naszła mnie absurdalna ochota, żeby wytrzeć jej te plamy kciukiem. Ale zamiast tego sięgnąłem po sztalugę i odebrałem ją od niej. – Zamierzałaś się tu rozstawić? Czy może już wracasz? – spytałem. Wzruszyła ramionami i ramiączko jej bluzki opadło w dół, odsłaniając biel ramiączka stanika. – Ani to, ani to. Po prostu… spacerowałam. Szukałam czegoś, co mogłabym namalować. – Och. Ja właśnie… szkicowałem. Kaczki. Oczywiście. – Bełkotałem i czułem, że się czerwienię. Na siłę oderwałem wzrok od nakładających się na siebie zielonego i białego ramiączka i od skrawka
jasnej skóry, gdy Ever podsunęła ramiączko bluzki na miejsce. – Tak naprawdę to nie lubię kaczek, tylko że… fajnie to wygląda, kiedy opadają na wodę, i dlatego… Chcesz, żebym ci poniósł sztalugę? – Czułem się jak idiota, że się tak jąkam i gadam jak potłuczony. Ever znowu wzruszyła ramionami i to cholerne ramiączko znowu opadło. Wolałbym, żeby tyle nie podrzucała ramionami, bo piekielnie trudno było mi nie gapić się na nią. Poza tym nie chodziło o ramiączko, ale o jej piersi, o sposób, w jaki się unosiły i opadły wraz z ruchem ramion. Czułem, że policzki mi płoną, i zastanawiałem się, czy w jakiś sposób widać po mnie, o czym myślę, jakbym na przykład miał na czole cyfrowy neon ogłaszający, że gapię się na jej cycki. – Jasne – odparła, a ja musiałem się otrząsnąć, żeby sobie przypomnieć, o czym rozmawiamy. – Jest trochę ciężka. Och. Sztaluga. Racja. Schyliłem się po szkicownik i kartki, potem poprawiłem sztalugę pod pachę. – Dokąd idziemy? Zaczynałem wyczuwać schemat, więc zdążyłem odwrócić wzrok, nim znowu wzruszyła ramionami. – Bo ja wiem. Myślałam, że może tam. – Pokazała na niezbyt odległą część linii brzegowej jeziora. Poszliśmy lasem wzdłuż brzegu, rozmawiając o naszych zajęciach, porównując uwagi i zażalenia. Co jakiś czas Ever wychodziła na przód, a ja widząc, jak jej szorty kleją się do jej pupy, kilka razy o mało nie upuściłem sztalugi. To było dla mnie nowe terytorium. Dziewczyny zawsze były tylko dziewczynami. Dotychczas żadna nie przykuwała tak mojej uwagi, więc nie wiedziałem, jak się w tym połapać. Oczywiście w szkole były niezłe laski, na które się oczywiście gapiłem, no bo w końcu jestem facetem, no nie? Ale teraz było inaczej. Ever sprawiała na mnie wrażenie osoby, z którą mógłbym się zaprzyjaźnić, a to trochę dziwaczne mieć przyjaciela, na którego nie możesz się przestać gapić, jak jakiś skończony oczarowany idiota. Czułem, że Ever ma moc redukowania mnie do dyszącego z zachwytu jaskiniowca. Oooo. Ja Caden. Ty kobieta. Przyspieszyłem kroku, żeby do niej dołączyć, ale to poprawiło
sytuację tylko powierzchownie. Problem bowiem tkwił w tym, że gdziekolwiek bym spojrzał, wszędzie było coś, na co nie powinienem był się gapić. W końcu Ever zatrzymała się na niewielkim otoczonym drzewami wzgórku ze wspaniałym widokiem na jezioro. – Tu będzie dobrze – orzekła. – Powinnam to namalować. – Postawiłem sztalugę na ziemi, rozłożyłem ją, a potem się przyglądałem, jak Ever ustawia na sztaludze blejtram z płótnem, otwiera skrzynkę z farbami i wybiera pędzel. – Nie możesz mi patrzeć przez ramię. To dziwne i trochę przerażające. Nie będę mogła myśleć. – Machnęła ręką. – Znajdź sobie własne miejsce. Ocenimy nasze prace, kiedy skończymy. – A więc oboje będziemy rysowali ten sam krajobraz, tak? – upewniłem się. Kiwnęła głową. – No, znaczy, ja będę malowała. Ty będziesz rysował. Znalazłem sobie stanowisko po lewej stronie od miejsca, gdzie stała Ever, tam gdzie widok na jezioro był obramowany pniami dwóch wysokich sosen. Rozłożyłem szkicownik na skrzyżowanych nogach i zabrałem się do rysowania, i już wkrótce zatopiłem się w odwzorowywaniu widoku przede mną. Ale nie zapomniałem do końca o Ever, bo była seksowna, nawet gdy malowała – tak naprawdę, zwłaszcza wtedy. Strasznie się brudziła. Miała tendencję do używania palców na równi z pędzlami. Odsuwała grzywkę z twarzy i rozmazywała sobie farbę na czole, policzkach i nosie. W chwili gdy próbowałem skupić uwagę na własnym rysunku, podrapała się ręką po nadgarstku drugiej, mażąc go pomarańczową farbą, a potem potarła tym nadgarstkiem brodę. Musiałem się głośno roześmiać, bo spojrzała w moją stronę. – Co? – spytała zdziwiona. – Nic… tylko… no, masz całą twarz w farbie. – Naprawdę? – Wytarła policzek, oczywiście jeszcze bardziej go brudząc. Odłożyłem szkicownik i ołówek, wstałem i podszedłem do niej. – Tak… farba jest… wszędzie. – Zawahałem się, potem lekko przeciągnąłem kciukiem po jej czole i pokazałem brudny ślad na kciuku. Zmarszczyła brwi, potem podciągnęła brzeg bluzki i wytarła nim
twarz. Na widok jej brzucha i skrawka białego stanika odwróciłem wzrok. – Tak lepiej? – spytała. Odwróciłem się do niej. Miała farbę na całej koszulce, ale twarz była czysta. – Tak, z twarzy starłaś. Ale… – Ująłem w palce pasemko jej włosów i przeciągnąłem po nim. Na opuszkach została mi zielona smuga. – Włosy też masz pomazane. – Cóż, zawsze się brudzę, kiedy maluję. Lubię używać rąk. W domu w ogóle nie maluję pędzlami. Ale tutaj nauczyciele chcą, żebym ćwiczyła i rozwijała mój „leksykon artystyczny” czy jakieś inne bzdety. – W powietrzu na znak kpiny narysowała symbol cudzysłowu. – Mama była taka sama. Coś w jej oczach i głosie, gdy wspomniała o matce, wraz z faktem, że użyła czasu przeszłego, rozbudziło moją czujność. – Też jest malarką, która się brudzi przy malowaniu? – Nie chciałem wypytywać o szczegóły ani niczego zakładać. – Była. – Ever odwróciła się ode mnie i skupiając się na obrazie, zamoczyła pędzel w kleksie zieleni na palecie, aby przyciemnić nią zieleń sosnowych igieł, by była bardziej zbliżona do rzeczywistego koloru. – Dlaczego „była”? – Bo nie żyje. – Powiedziała to spokojnie, rzeczowo, przesadnie rzeczowo. – Wypadek samochodowy. Niecałe półtora roku temu. – Przykro mi – mruknąłem. – To znaczy… tak… Przykro mi z powodu twojej straty. – To był zwrot, który wcześniej gdzieś słyszałem, ale teraz, gdy go wypowiedziałem, zabrzmiał jakoś tak sztucznie i pusto. Ever zerknęła na mnie. – Dzięki. – Zmarszczyła nos. – Nie musimy o tym rozmawiać. Zdarzyło się i koniec. Nie ma sensu się nad tym rozwodzić ani rozczulać. Miałem wrażenie, że tylko udaje dzielną, ale nie wiedziałem, jak jej powiedzieć, że nie musi tego robić. Jeśli chciała udawać, że śmierć matki jej nie rusza, jakim prawem miałbym jej mówić, że nie powinna? Wziąłem kilka głębokich oddechów i zmieniłem temat. – Podoba mi się to, co namalowałaś. Nie jest to do końca
realistyczny obraz, ale też nie do końca abstrakcyjny. Praca naprawdę była interesująca. Ever przedstawiła drzewa w formie intensywnych, niewyraźnych, rozmazanych plam, brązy i zielenie, które ledwie przypominały cokolwiek, ale jezioro za nimi i pomiędzy było intensywnie realistyczne, każda zmarszczka na wodzie oddana ze szczegółami i perfekcją, połyskiwały i odbijały słońce. – Dzięki – powiedziała. – Kiedy zaczynałam, nie byłam pewna, czy mi coś z tego wyjdzie, ale teraz chyba mi się podoba. – Odsunęła się o krok, pocierając nos środkowym palcem, rozmazując sobie na nim brązową farbę. Kiedy się zorientowała, co zrobiła, roześmiała się. – Teraz ty pokaż, co narysowałeś. Nienawidzę pokazywać ludziom moich rysunków. Rysuję, bo kocham rysować. Rysuję, bo to jak gdyby samo ze mnie wypływa, czy tego chcę, czy nie. Zawsze gryzmoliłem coś w książkach i w zeszytach w szkole, na moim biurkowym kalendarzu w domu, czasami nawet na nogawkach dżinsów. Nie rysuję, żeby zrobić na kimś wrażenie. Pokazywanie komuś moich prac było dla mnie czymś jak odkrywanie przed kimś części siebie, tak to czułem. Czasami pokazywałem moje rysunki ojcu, bo był inżynierem z przeszkoleniem w kreślarstwie i wiedział, o czym mówi. Poza tym był moim ojcem; wiedziałem, że nie będzie zbytnio ostry i krytyczny. Co się stanie, jeśli Ever uzna, że mój rysunek jest do niczego? Lubiłem ją i chciałem, żeby uważała mnie za fajnego i utalentowanego. Nim zdążyłem przemyśleć decyzję, podałem jej szkicownik. Żeby ukryć zdenerwowanie, podniosłem gałązkę i zacząłem ją obierać z kory. Ever długo wpatrywała się w mój szkic, co jakiś czas spoglądając na jezioro. Potem przeszła z rysunkiem do miejsca, w którym siedziałem, gdy rysowałem. Wreszcie po jakimś czasie, który dla mnie wydawał się wiecznością, oddała mi mój szkic. – W rysowaniu bijesz mnie na głowę. Ten szkic jest naprawdę niesamowity, Caden. Wygląda prawie jak zdjęcie. Wzruszyłem ramionami, dłubiąc paznokciem kciuka w korze. – Dzięki. Tak naprawdę nie jest aż tak realistyczny, ale… jak na szybki szkic wyszło całkiem nieźle. Kiwnęła głową na zgodę, potem żadne z nas nie wiedziało, co ma
dalej mówić. Chciałem być spokojny, swobodny i pewny siebie, prowadzić luźną rozmowę i zaimponować Ever intelektem. Ale to do mnie nie pasowało, to nie byłem ja. Obrywałem korę z gałązek, kopałem kamienie na drodze, miałem trudności ze znalezieniem właściwych słów, a gdy już mówiłem, to się plątałem. – Powinniśmy narysować siebie nawzajem. Ołówkiem na papierze – zaproponowała Ever, przełamując niezręczną ciszę. – Jasne – odparłem krótko, bo tylko tyle mogłem z siebie wydobyć. Przerzuciłem stronę w szkicowniku na czystą, potem zorientowałem się, że Ever miała ze sobą tylko płótno, więc ostrożnie wyrwałem ze szkicownika jedną kartkę i ją jej podałem. – Ołówek masz, prawda? W odpowiedzi podniosła go w górę, potem usiadła po turecku na ziemi. Ja też usiadłem, twarzą do niej, udając, że mój wzrok nie jest przyciągany przez widok wewnętrznej strony jej ud, odsłoniętych i wyglądających na niewyobrażalnie delikatne. Szybko spuściłem głowę, żeby się pozbierać, potem zmusiłem się, żeby na nią spojrzeć. Zacząłem szkicować, najpierw rysując główny obrys twarzy i ramion. Gdy skończyłem, wpadłem na pewien pomysł. Przyszło mi na myśl, że spapuguję styl Ever, mieszając realizm z abstrakcją. Gdy już ustaliłem koncepcję, reszta poszła jak z płatka. W zgodnym milczeniu, co jakiś czas spoglądając na siebie, pogrążyliśmy się w pracy. Pomiędzy drzewami dokoła szumiał wiatr, słońce świeciło coraz niżej i niżej, z oddali dochodziło echo głosów, roześmianych, pokrzykujących. Powietrze przesączone było zapachem sosen, tak wyraźnym, że prawie widocznym. Dla mnie był to zapach północnego Michigan latem. Nie wiedziałem, jak długo tak siedzieliśmy, rysując siebie, i nic mnie to nie obchodziło. Przenikało mnie uczucie kompletnego spokoju, dogłębnego zadowolenia. Nasze kolana się stykały, ocierały się o siebie, i mi to wystarczało, żeby odczuwać euforię. Potem Ever zmieniła pozycję i moje prawe kolano dotknęło jej lewej łydki. Serce zabiło mi o wiele za mocno, żeby to było bezpieczne dla zdrowia. W końcu uznałem, że rysunek jest gotowy. Przyjrzałem mu się krytycznie, poprawiłem kilka linii i łuków i skinąłem głową. Byłem