Jaga_maj

  • Dokumenty267
  • Odsłony116 312
  • Obserwuję89
  • Rozmiar dokumentów418.0 MB
  • Ilość pobrań60 681

Falling (tom 3.2/6) - To Ty mnie ocalisz - Jasinda Wilder

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Falling (tom 3.2/6) - To Ty mnie ocalisz - Jasinda Wilder.pdf

Jaga_maj Książki E-booki - autorzy zagraniczni
Użytkownik Jaga_maj wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 99 stron)

Oz Kiełkowanie Kylie poprosiła, żebym zrobił badania, więc zrobiłem i wyszły dobrze. Czekałem w poczekalni przed gabinetem lekarskim, kiedy poszła po receptę na pigułki, a potem poszliśmy do apteki. To było dziwne, ale w jakiś sposób kojące, robić to wszystko wspólnie. Podejmowaliśmy razem decyzje, nie żyliśmy chwilą, tylko myśleliśmy, co będzie. Tak jakbyśmy mieli wspólną przyszłość. Ta myśl daje mi nadzieję. Kylie ma już osiemnaście lat. Jej urodziny spędziłem u niej w domu, jadłem tort, gadaliśmy, śmieliśmy się, dobrze się bawiliśmy. Ja nigdy nie miałem takich urodzin. Podarowałem jej książkę z nutami do popularnych piosenek country. Była zachwycona. Więc teraz ma osiemnaście lat, jesteśmy przebadani, zabezpieczeni i nie pozostało już nic, jak tylko czekać na odpowiedni moment. Myślę sobie, że Kylie zasługuje na porządny pierwszy raz. Nie w moim cuchnącym pokoju na materacu, na podłodze. Nie jestem najlepszy w romantycznych gestach, ale chcę coś skombinować. Jedyny problem to pieniądze. Romantyczne gesty kosztują, a ja nie mam kasy. Wszystko to zdarzyło się kilka dni temu i od tamtej pory jest napięcie. Lekarz wyraźnie zaznaczył, że nie możemy nic robić, aż pigułki przenikną do jej organizmu, więc czekamy. Czekanie, czekanie, czekanie jest tak trudne, że wydaje się niemożliwe. Musimy cofać się sprzed samej granicy, odsuwać nasze płomienne żądze, hamować potoki zalewających nas pocałunków, zanim damy się ponieść, zatracimy się w sobie i w ostatniej chwili olśni nas, że mieliśmy czekać. Próbujemy zająć się nauką do testów i końcowych zaliczeń, ale nie jest łatwo. Gubimy się w delirycznej pogoni, zatracamy w ciszy mojego pokoju, pocałunkach kradzionych w jej samochodzie albo na motorze, na jakimś pustym parkingu z dala od całego świata. Tydzień głodnych spojrzeń, nieokiełznanych dłoni i dzikiego drżenia ciał. Żeby myśleć o czymś innym, uczymy się razem i muzykujemy. Piszemy piosenki, opracowujemy covery, uczymy się grać, poznajemy się muzycznie, sprawdzamy, co nam dobrze wychodzi, a co niekoniecznie. Kylie uczy mnie czytania nut, co jest znacznie prostsze, niżbym się spodziewał. A teraz wreszcie, w końcu, mamy zielone światło, żeby robić to, czego naprawdę chcemy.

Siedzimy w jej samochodzie i przedzieramy się przez piątkowo-popołudniowe korki w stronę centrum. Kylie ma listę spelunek i barów, w których chce się pokazać. Przez ostatnich kilka dni ćwiczyliśmy nasze oryginalne utwory i kilka coverów. Pierwszy punkt to mroczny bar sportowy z dala od głównego szlaku. Kylie umówiła się na przesłuchanie już w zeszłym tygodniu, więc menedżer się nas spodziewa. Ściska nam dłonie i przedstawia się jako Dan, a potem wskazuje na scenę. To niewielkie podwyższenie w kącie baru, tyłem do okien wychodzących na ulicę. Pod jedną ścianą stoi odrapane, zdezelowane pianino, poza tym kilka stołków i stojaki do mikrofonów. Nie mamy żadnego sprzętu poza moimi gitarami i wzmacniaczem, więc rozkładam się, podłączam gitarę elektryczną i ustawiam stołek, a Kylie uderza w klawisze, sprawdza dźwięk i nastrojenie. - To wrak pianina - mówi Dan. Dobiega czterdziestki, ma żołnierską fryzurę z podgolonymi bokami, muskularną sylwetkę i kozią bródkę. - Trzeba je nastroić, ale na przesłuchaniu chyba da radę. Zaczynajcie, jak będziecie gotowi. Kylie kiwa do mnie głową, a ja pochylam się i zaczynam odliczać rytm do wejścia w drugą piosenkę, którą zagraliśmy na wieczorku muzycznym. To intro jest zabójcze, a kiedy Kylie wchodzi z pianinem i zaczyna śpiewać, utwór hipnotyzuje. Menedżer jest pod wrażeniem, widzę to. Kończymy piosenkę, a ja przełączam się na gitarę akustyczną. Kylie przesuwa dłonią po klawiszach tak, jakby zmiatała kurz z klawiatury albo pozbywała się poprzedniej piosenki i przygotowywała pianino pod nową. Zauważyłem już, że ma taki zwyczaj, i uważam, że jest uroczy. Trzy razy markuję uderzenia w struny i odliczam, a potem Kylie zaczyna grać przerobioną wersję Kiss Me Eda Sheerana. Strasznie mnie ta piosenka stresuje, bo w naszej wersji opiera się na współbrzmieniu. Moja partia gitarowa nie jest trudna, a pianino Kylie wyznacza mi rytm, ale trafienie w te same nuty w tym samym czasie... To trudne, a ja nie jestem za bardzo przekonany do mojego śpiewania. Szybko do mnie dotarło, że określenie Kylie, że „nieźle” gra na pianinie, oznacza, że jest kurewsko dobra. Ale na gitarze faktycznie nie umie grać, tu nie przesadzała. Szczęśliwie dochodzimy jednak do końca, choć w jednym miejscu mylę słowa. - To było dobre. Naprawdę dobre - mówi Dan. - Ta piosenka nie jest może do końca stworzona dla naszych klientów, ale widzę, że umiecie grać. A macie coś bardziej w stylu country? Kiwam głową. - Co powiesz na Cannery River Green River Ordinance? Kiwnięcie głową, więc znów zmieniam gitary. Tę piosenkę najtrudniej było zaaranżować dla duetu. Żadne z nas nie gra na skrzypcach, ale wymyśliłem patent, jak

podrobić skrzypce na gitarze. Kylie bierze na siebie resztę złożonej melodii. Moim zdaniem brzmi nieźle, ale to temu gościowi ma się podobać, nie nam. Wchodzimy w muzykę. Ja gram ckliwe, zawodzące długie nuty, a Kylie pochyla się nad pianinem i wprawia palce w ruch. Wokal jest prawie w całości mój, co mnie ostro przeraża. Słyszę, że jakoś w połowie głos zaczyna mi drżeć, i boję się, że ze stresu wszystko popsuję. Zamykam oczy i koncentruję się na gitarze, na słowach, jakoś się opanowuję i jadę dalej. Dan klaszcze. - Zajebiście! Biorę was. - Wskazuje na mnie z szerokim uśmiechem. - Ale ty się chyba na chwilę pogubiłeś, co kolego? Kiwam głową. - Było blisko. Facet klepie się w udo i wstaje z barowego stołka. - Ale dałeś radę. Przygotujcie więcej czegoś w tym stylu i jakieś autorskie kawałki. Co ­powiecie na za trzy tygodnie? Czwartek dwudziestego pierwszego po dwudziestej? Dopóki nie macie oboje dwudziestu jeden lat, nie mogę wam dać występu po wpół do dziesiątej, ale dajcie dobry koncert i zobaczymy, co dalej. - Patrzy na Kylie spod zmrużonych powiek. - A ty wyglądasz znajomo. Mówiłaś, że jak się nazywasz? - Kylie. - Kylie jak? Ona wyraźnie nie chce podać nazwiska. - Calloway. - Calloway... Cholera, jesteś córką Nell i Colta, co? Wzdycha. - Tak, ale... Dan wchodzi jej w słowo. - Wziąłem was, zanim to powiedziałaś, więc nie myśl, że dostaliście koncert dlatego. Colt wie, że chcesz występować? Kylie wzrusza ramionami. - Pewnie. Dan kiwa głową. - Dobrze. Zadzwonię do niego i pogadamy. Jeśli nie będzie miał nic przeciwko, mogę kiedyś wziąć was na późniejszą godzinę, kiedy w barze jest więcej ludzi. Nie powinienem, ale skoro jesteś córką Colta, mogę zrobić wyjątek.

- Nie chcę żadnych przywilejów tylko dlatego, że... Dan nie pozwala jej dojść do słowa. - Słuchaj, mała. To jest kurewsko brutalna branża. Trudno choćby załapać się na koncert. Gdybym był na twoim miejscu, wykorzystałbym okazję do cna. Doceniam, że chcesz do wszystkiego dojść sama, ale występ to występ. I zaufaj mi, na nazwisku rodziców zajedziesz co najwyżej na scenę. Mogą cię wprowadzić do barów i klubów, ale nie sprawią, że widownia cię polubi. Ludzie mają w dupie, czyją jesteś córeczką. Chcą mieć dobrą muzykę do piwa, nic więcej. Kylie wzdycha i wzrusza ramionami. - To ma sens. Dan kiwa głową. - No to ustalone. Widzimy się dwudziestego pierwszego. - Daje Kylie wizytówkę. - Przekaż ojcu. Pakuję gitary i wynoszę je razem ze wzmacniaczem do auta. Wsiadamy, Kylie włącza silnik, a potem się do mnie odwraca. - Ja pierdzielę! - Łapie mnie za rękę i potrząsa. - Mamy pierwszy występ! Uśmiecham się do niej. Tak jest, Cukiereczku. - Teraz musimy się tylko zgrać. - Włącza się do ruchu i jedzie w stronę domu. Gadamy, jakie covery zagrać, i zastanawiamy się nad napisaniem autorskich piosenek. Kiedy podjeżdżamy pod jej dom, jesteśmy już oboje ostro nakręceni i pierwszą partię mamy zaplanowaną. Emocje opadają, kiedy widzimy przed domem Bena, wsiadającego do swojego pikapa akurat w chwili, kiedy wysiadamy. Kylie jest przybita samym jego widokiem, czuję to. Ben patrzy na mnie z otwartą nienawiścią. Jestem trochę zszokowany, nie spodziewałem się tego. Zatrzaskuje za sobą drzwi i z piskiem opon cofa, a potem rycząc, wyjeżdża z osiedlowej uliczki. Drzwi do domu otwierają się i wychodzi jego matka. Staje na ganku i patrzy za nim. Zerkam na Kylie. - O co chodzi? Wzdycha. - O dużo. - Kręci głową i patrzy na mnie. - Wściekł się. - Kylie? - Pokłóciliśmy się tamtej nocy, kiedy zostałam u ciebie do późna. Po wieczorku

muzycznym. Czekał na mnie. - Jest zazdrosny? - Tak. Chyba miałeś rację. Powiedział, że jest we mnie zakochany od czternastego roku życia. Jęczę. - Szlag. Mówiłem ci! - Odchodzę od niej, jestem przerażony. Idzie za mną. - Oz, to przecież nic. Odwracam się na pięcie. - Nic? Jak to nic? To twój najlepszy przyjaciel. Nigdy nie chciałem stawać między wami. - Miał całe życie, żeby mi powiedzieć. A nie zrobił tego. Ani razu. Nigdy nie powiedział, co czuje. - Patrzy w stronę wylotu ulicy, gdzie zniknął pikap, tak jakby miała moc widzenia za horyzontem. - A ja tego chciałam. Kiedyś, dawno. W dziewiątej klasie, dziesiątej. On jest świetny. Atrakcyjny, fajny, zabawny, wysportowany, popularny... Spełnienie marzenia każdej dziewczyny. Myślałam, że może mamy przed sobą bajkowe zakończenie, więc czekałam i czekałam, aż wyzna mi miłość do grobowej deski. Ale nigdy tego nie zrobił, a ja nie chciałam ryzykować naszej przyjaźni. W zeszłym roku niespodziewanie zaczął się spotykać z różnymi dziewczynami, więc odpuściłam. A potem ty się pojawiłeś, zaczęło się to wszystko między nami, a teraz nagle on mówi, co czuje. Za późno. Jestem rozdarty. On jest właśnie taki, jak powiedziała, a ja nie jestem na tyle ślepy, żeby tego nie widzieć. Ma wszelkie powody, żeby mnie nienawi­dzić. Jakaś część mnie, ta sama, która wie, że nie jestem odpowiednim chłopakiem dla Kylie, podpowiada, żebym pchnął ją w jego ramiona. Ale moja egoistyczna część do tego nie dopuści. Kylie zna mnie już dobrze, bo się do mnie odwraca. - Nawet o tym nie myśl. Miał swoją szansę. Ja jestem z tobą. Śmieję się. - Przecież nic nie mówiłem. Mruży oczy. - Ale pomyślałeś. Kiwam głową. - No tak. - Więc nie myśl. Po prostu zapomnij. - Ciągnie mnie do drzwi, wchodzi do domu i zaczyna wołać: - Tato! Gdzie jesteś?

Colt wychodzi z piwnicy. - Co, Pierniczku? Biegnie do niego i obejmuje go w pasie. - Mamy koncert! On odwzajemnia uścisk. - Genialnie! Gdzie? Kylie daje mu wizytówkę. - Tutaj. Menedżer ma na imię Dan. Powiedział, że jeśli się zgodzisz, pozwoli nam grać w późniejszych porach. Mówi, że trudno będzie zdobyć koncert w godzinach szczytu, bo jestem wciąż niepełnoletnia. Colt kiwa głową. - Ma rację. W każdym razie tak jest przy Music Row. Ale jest dużo otwartych wieczorków, na których możecie grać. To dobry sposób na wyrobienie nazwiska. Uczestnicy takich imprez to mały światek, a prawdziwe talenty rzadko się zdarzają. Potem klepie mnie po plecach, jednym ramieniem wciąż obejmując Kylie. - Dobra robota. - Zerka na córkę. - Nie masz nic przeciwko, żebyśmy przyszli z mamą na występ? Kylie kręci głową. - Nie, w porządku. - Kiedy? - W czwartek dwudziestego pierwszego. - Super. Będziemy. - Wraca do piwnicy, a my idziemy do jej pokoju. Kylie zostawia otwarte drzwi, ja siadam przy jej biurku, a ona na łóżku. Następne kilka godzin dzielimy na naukę algebry i pracę nad nową piosenką. O wpół do ósmej przerywa nam Nell. - Zrobiłam kolację. - Patrzy na mnie. - Zjesz z nami? Kylie odpowiada w moim imieniu. - Tak, zje. Śmieję się. - Wygląda na to, że zostaję. Kilka minut później siedzę z nimi przy okrągłym stole w kuchni. Kylie z mojej jednej strony, z ­drugiej Nell, Colt naprzeciwko. Na stole wielka micha makaronu z sosem mięsnym, pieczywo czosnkowe i sałatka. Czekam i obserwuję, jak podają sobie kolejne naczynia, nakładają i podają mnie. To jest... dziwne. Nigdy wcześniej nie jadłem takiej kolacji. Jeśli już,

to jem z mamą, ale rzadko się zdarza, żebyśmy oboje byli w domu w porze kolacji. Wtedy jemy coś na szybko, na kanapie przed telewizorem. Tutaj nie wiem, co robić. Mam czekać, aż oni zaczną jeść? Będą się modlić? Nie wyglądają mi na religijnych czy uduchowionych, ale mam jakieś przekonanie, pewnie głupie, że takie porządne rodziny z przedmieścia zawsze odmawiają modlitwę przed posiłkiem. Mam zamknąć oczy? Są jakieś zasady albo zwyczaje, które powinienem znać? Nie umyłem rąk. Mam czapkę. Powinienem ją zdjąć? Przez głowę przelatuje mi milion myśli. Nie jem, tylko patrzę na Kylie i jej rodziców, jak zaczynają jeść bez żadnych ceremoniałów. Rozmawiają swobodnie, pytają się wzajemnie, jak minął dzień, opowiadają historyjki, wszystko z pełnymi ustami. Nell zauważa, że nie jem. - W porządku? Nie jesz? Mrugam. - Wszystko dobrze. Pachnie pysznie. Colt przychodzi mi z odsieczą. - To tylko kolacja, Oz, wyluzuj. Wsuwaj. Kylie odkłada kromkę chlebka czosnkowego i patrzy na mnie. - Coś się stało? Zmuszam się do śmiechu i wkładam do ust makaron. - Jest smaczne. Naprawdę. Dziękuję za zaproszenie. - Mam nadzieję, że mi odpuści. Odpuszcza, w każdym razie chwilowo, a ja powoli się odprężam. Odpowiadam na kilka nienatarczywych pytań dotyczących miejsc, w których mieszkałem. Które miasta mi się podobały, które mniej, jakie zespoły lubię. Colt i ja wdajemy się później w rozmowę o motorach i wtedy zauważam, że Kylie na mnie patrzy. Jest szczęśliwa, zaciekawiona, zasłuchana. Tak jakby niesamowicie ją uszczęśliwiało, że jestem tu, w jej domu, i rozmawiam z jej ojcem. Dla mnie to dziwne. W życiu bym się nie spodziewał, że jakakolwiek dziewczyna będzie chciała przyprowadzić mnie do domu, żebym poznał jej rodziców, a jednak stało się. Jem makaron i gadam o triumphach z Coltem Callowayem. I nie ma w tym nic dziwnego. Po kolacji pomagam sprzątnąć ze stołu, a potem razem z Kylie ładuję zmywarkę. To też jest jednocześnie dziwne i cudownie kojące. Colt podchwytuje mój wzrok i wskazuje, żebym poszedł za nim do garażu. - Kradnę ci chłopaka, Kylie. Idziemy zerknąć na mój motor. - Bądź miły - mówi Kylie ostrzegawczo. Nie wiem, czego się spodziewać, ale idę za Coltem. Otwiera drzwi i ściąga plandekę

ze swojego triumpha. Kucam, żeby przyjrzeć się silnikowi. Słyszę, że szuka czegoś w szufladzie z narzędziami, a potem rozlega się charakterystyczne kliknięcie zapalniczki. Czuję zapach dymu. Wyciąga do mnie paczkę cameli, więc biorę jednego, a on mi zapala. Mija kilka chwil, Colt opiera się o warsztat. - Jak moja córka zacznie palić, skopię ci dupę. - Podnosi papierosa. - Powiedziałem jej to. Nie pozwalam jej palić i staram się nie palić przy niej. Kiwa głową. - Dobrze. - Mruży oczy. - Słuchaj, nie zamierzam wygłaszać jakiejś drętwej gadki ani cię straszyć. Zresztą chyba nie muszę, co? Kręcę głową. - Nie, nie musi pan. - Ale jest parę spraw, które chciałbym obgadać. Po pierwsze: blizny na twoich rękach. Czy to będzie problem? Odwracam ręce tak, że widać blizny, i patrzę na nie. - Nie. - Z trudem przełykam ślinę. - Nie będę kłamał, to był poważny problem. I czasem wciąż mam na to ochotę, ale już się nie oparzam. Nie twierdzę, że przestałem z powodu pana córki, bo tak nie było, ale na pewno ona mi bardzo pomaga. Nie chcę być dla niej kimś takim. Ona zasługuje na więcej. - Święta racja. - Colt patrzy porozumiewawczo. - Sam przestałeś się kaleczyć? Czy ktoś ci pomógł? Zastanawiam się, co powiedzieć. W końcu mówię prawdę. - Jakiś czas temu byłem dwa miesiące w szpitalu psychiatrycznym. Przed maturą. Wtedy parzenie weszło mi w krew. Było ostro. Sprawy mi się pokomplikowały. Wiecznie miałem kłopoty w szkole. Były takie dzieciaki... Dokuczały mi. I nikt ich nie powstrzymał. Nawet nikt nie próbował. Oni trzęśli szkołą. Nie pozwalałem sobie na te ich popisy i prawie mnie wywalili, bo paru stłukłem. A potem było coraz gorzej. Nie chodziło o fizyczne prześladowanie. Raczej psychiczne. Ta szkoła była bardzo podzielona społecznie i ekonomicznie, a ja bruździłem w każdej grupie. Zawalałem wszystkie przedmioty, mama mnie dręczyła, dyrektor chciał mnie wywalić i... Nie wiedziałem, co robić. Wtedy zacząłem się oparzać. Mama zauważyła. Spanikowała. Ale ja wciąż to robiłem i pod koniec roku była naprawdę na skraju załamania nerwowego. Zabrała mnie do psychiatry, ale nie chciałem gadać, nie współpracowałem. - Milknę, bo nie chcę mówić, co było dalej. - Z tym oparzaniem było marnie. Naprawdę źle. Mama nie mogła tego znieść, myślała, że chcę się zabić, więc oddała mnie do szpitala psychiatrycznego. Na początku zachowywałem się jak wszędzie

indziej. Miałem gdzieś. Ale potem do mnie dotarło, że może oni będą umieli mi pomóc. Bo widzi pan, ja nigdy nie chciałem się parzyć. To był... odruch. Nie mogłem tego powstrzymać. Ręce robiły to bez mojej zgody. Nie wiem, czy pan to rozumie, ale tak było. Nienawidziłem szpitala, ale pewne rzeczy tam zrozumiałem. - Myślałeś o samobójstwie? Kręcę głową. - Nie, proszę pana. Nigdy nie chciałem umrzeć. Chodziło o to, że... Oparzanie się odpychało wszystkie inne uczucia, sprawy, z którymi nie wiedziałem, co zrobić. - A twarde prochy? Znów kręcę głową. - Nie ma mowy. Widziałem, jak ludzie umierali po tym gównie. Nie. Colt wzdycha. - Ale słyszałem, że palisz zioło? - Słyszał pan? - Unoszę brew. - Od kogo? - Od Bena. Krzywię się. - Ben... Nienawidzi mnie. - Wiem. Ale odpowiedz na pytanie. Jarasz? Kiwam głową. - Czasem. Rzadko. - A Kylie? - Nie ze mną. - Rzuć to, Oz. Nie ma z tego żadnych korzyści. Robiłem to samo co ty i tylko dlatego reaguję tak spokojnie. Ale nie chcę, żeby to się działo przy mojej córce. Jeśli wyczuję od niej choćby cień zielska, pożałujesz. - Wskazuje na mnie papierosem. - Moja córka cię lubi. A ty i ja mamy dużo wspólnego i to mnie przeraża. Ale ja wyszedłem na ludzi, więc daję ci szansę i pozwalam ci być przy Kylie. Kiwam głową. - Rozumiem. I dziękuję. - No cóż, wolę wiedzieć, gdzie jest moja córka, kiedy jest z tobą, bo mogłaby uciekać, gdybym was rozdzielił - mówi z goryczą. - Zależy mi na dobru Kylie. Wiem, że pan i Nell jesteście dla niej bardzo ważni i nie ma mowy, żebym próbował wam ją odebrać. - To dobrze. - Patrzy pytająco. - Masz doświadczenie przy silnikach?

Kiwam głową na boki. - Niewielkie. Chciałbym się nauczyć. Colt grzebie w małej skrzynce stojącej na warsztacie i wyjmuje wizytówkę. - To mój kumpel. Potrzebuje pomocy w warsztacie. Idź do niego jutro. Dam mu znać, że przyjdziesz. Dobrze ci zapłaci, jeśli się przyłożysz. Biorę kartonik. - Super. Dzięki. - Stać cię na więcej niż zmiana oleju. - Wskazuje głową w stronę domu. - No idź. Kylie czeka. - Idę do drzwi, ale on mnie woła: - Oz? Jeszcze jedno. Jak zapylisz moją córeczkę, będziesz miał kłopoty. Bardzo poważne kłopoty. Zamieram z ręką na klamce. - Nie ma o tym mowy, daję słowo. - Oby. Kylie czeka i jak tylko wychodzę z garażu, ciąg­nie mnie z powrotem do auta. Macham jej mamie, dziękuję za kolację, a zaraz potem wyjeżdżamy z przedmieścia i pędzimy w stronę mojego mieszkania. - Co mówił tata? Wzruszam ramionami. - Chciał się upewnić, że już się nie oparzam. Pytał, czy to prawda, że palę zioło, jak mówił Ben. Ostrzegł mnie, co będzie, jak zajdziesz w ciążę. - „Jak mówił Ben”?! - Kylie jest zdumiona. - Widocznie mu powiedział, że jaram. Nie wiem zresztą. Kylie marszczy brwi, ale potem coś sobie uświadamia. - No tak. Tata podsłuchał moją kłótnię z Benem. On wtedy mówił, że palisz. Pewnie stąd wie. - Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, chyba poszło nieźle. Kylie zerka na mnie. - A co mu powiedziałeś o oparzaniu się? - Prawdę. Że miałem z tym problem, że byłem w psychiatryku... - Gdzie?! Cholera. Zapomniałem jej wspomnieć o tym szczególe. Mówię więc to samo, co powiedziałem Coltowi. Kylie łapie mnie za rękę i ściska. - To straszne! Dlaczego ludzie tak się na tobie wyżywali?

- Nie wiem. Jestem inny. Poza tym to też kwestia szkół, do jakich zapisywała mnie mama. Zawsze chciała, żebym chodził do najlepszej w mieście. Znajdowała takie miejsce do życia, żebym mógł iść do dobrej szkoły. Doceniam te starania i w ogóle, ale prawda jest taka, że lepiej bym się odnalazł w bardziej przeciętnym miejscu. Nikt by na mnie nie zwracał uwagi, w przeciwieństwie do tych miejsc, do których mnie wysyłała. Nie pasowałem tam. Nigdy. Podjeżdżamy przed mój blok. Prowadzę ją do środka i do mojego pokoju. Robi sobie miejsce, skopując z łóżka stertę brudnych ciuchów, i siada. Patrzę na nią i postanawiam poruszyć temat, który gryzł mnie przez cały dzień. - Wiesz co, zastanawiałem się trochę... Wybucha śmiechem. - Już się boję. - Nie, to nic takiego. Chodzi o to, że wkurza mnie, że ta melina to jedyne miejsce, gdzie możemy być sami. Chciałbym, żebyśmy mogli się znaleźć w przyjemniejszym miejscu. Na nasz pierwszy raz, w tym sensie. Marszczy brwi. - Naprawdę Oz, nawet nie wiesz, jak bardzo mam to gdzieś, gdzie się znajdujemy. Dopóki jesteśmy razem, to mnie nie obchodzi. To jest twój pokój, twoja przestrzeń. Poza tym z tym miejscem wiążą się jedne z moich najpiękniejszych wspomnień. Poznawanie cię... - Rumieni się i uśmiecha do mnie. - Całowanie cię. Dotykanie. To wszystko, co robiliśmy razem. To się stało tutaj. Nie potrzebuję apartamentu w Ritzu-Carltonie ani penthouse’u za milion dolarów. Nie chcę, żebyś był kimkolwiek innym niż jesteś. - Wyciąga ręce. Siadam obok niej na łóżku, a ona łapie mnie za nadgarstki i ciągnie na siebie. Upadam ze śmiechem i ląduję na niej. - O właśnie. Jestem w bardzo miłym miejscu. - Szczerzy się do mnie. - Jezu, Kylie, nie mogę z tobą. Jesteś za dobra dla kogoś takiego jak ja. - Opieram się na pięściach przy jej ramionach, żeby zdjąć z niej ciężar. - Ale trudno, jakoś to przeżyję. - I słusznie! - Dotyka dłonią mojego policzka, zdejmuje mi czapkę i rzuca na bok, a potem rozwiązuje mi kucyk. - Cieszę się, że byłeś u mnie w domu, rozmawiałeś z moimi rodzicami. Lubię twoją obecność w moim życiu. - Ja też się cieszę. Chociaż na początku było dziwnie, ale ogólnie mi się podobało. Ze zdziwieniem przekrzywia głowę. - Co było dziwne? Kolacja? O czym mówisz? Wzruszam ramionami.

- Nigdy nie byłem na takiej kolacji. Przy stole, całą rodziną, wszyscy razem. Dla mnie to było dziwne, nie wiedziałem, co mam robić. Śmieje się. - Jak to, co masz robić? To kolacja, masz jeść! Parskam. - No dobra, tego się domyśliłem, ale po prostu się zestresowałem. Oficjalna kolacja z rodzicami twojej dziewczyny to jest duża rzecz. - No tak. - Poważnieje. - Nie pomyślałam o tym. - Ale w porządku. Dobrze się bawiłem. - A teraz jesteśmy tutaj - mówi i wsuwa mi palce pod koszulkę, żeby dotknąć moich pleców. - Jesteśmy. Sunie paznokciami po moim kręgosłupie, podciąga mi podkoszulek, a potem całkiem go ściąga i zsuwa mi palce po bokach, łapie mnie za tyłek i przyciąga bliżej. - Rozbierz mnie - szepcze. - Już nie musimy dłużej czekać. - Obudziłem w tobie głodną bestyjkę, co? Ma na sobie białą zapinaną koszulę i szarą bawełnianą spódnicę do kolan. Klękam i zaczynam rozpinać jej guziki, jeden po drugim. Kładzie ręce za głową i wpatruje się we mnie. - Jasne, skarbie. Bardzo głodną bestię. Żarłoczną. I nienasyconą. Odpinam wszystkie guziki i wciągam powietrze. Ma na sobie kusy, czerwony push-up. Od razu mi staje, a ona patrzy na moje krocze. - Rozpina się z przodu - dyszy. Rozpinając stanik, patrzę jej w oczy, a potem ona podnosi się do mnie i koszula razem ze stanikiem zsuwają się jej z ramion. Chryste, te jej cycki. Kurewsko obłędne. Kładę na nich dłonie, unoszę je, czuję, jak pod dotykiem nabrzmiewają brodawki. Ona wzdycha, wydaje jęk rozkoszy, a potem rozpina mi rozporek, odpycha mnie i ściąga mi spodnie. Szamoczę się z elastycznym paskiem spódnicy, desperacko ciągnę w dół, ale z jednej strony zatrzymuje się na biodrze, za to z drugiej odsłania czerwoną gumkę stringów. Kylie klęka między moimi nogami i pomaga mi ściągnąć sobie spódnicę, a potem ją zrzuca. Widzę ją nad sobą, rudawe włosy opadają jej na twarz, a niesamowicie błękitne oczy wpatrują się we mnie łapczywie. Jest już prawie naga, nie licząc czerwonego trójkącika materiału dopasowanego do stanika. Zjeżdżam dłonią po jej plecach na pupę i czuję napięte, miękkie i doskonale ukształtowane ciało, a mój kutas robi się jeszcze twardszy, boleśnie sztywny, wzbierający od pragnienia

poczucia jej na sobie, miękkiej, czułej, liżącej, całującej, ssącej, pieprzącej go i kochającej. Warczę, zatapiając palce w jej pośladkach, zaciskam i przyciągam ją do siebie. Ściągam jej stringi, wydobywam spomiędzy poślaków sznureczek, zdejmuję je i czuję zapach jej pożądania, soków wypływających z jej cipki. Ona też nie próżnuje: zsuwa mi bokserki, choć gumka blokuje się na główce wyprężonego fiuta, ale w końcu zdejmuje je całkiem i oboje jesteśmy nadzy, wolni, oddychamy w milczeniu, wdychamy swoje oddechy, czujemy skórę na skórze, oczy wpatrują się w siebie, elektryczny błękit i szarość, niemal brązowa. Spotykamy się w dzikim, zwierzęcym pocałunku, ramiona jak żmije oplatają rozgrzane ciała, dłonie natrafiają na krągłości i mięśnie, poszukują, łakną wszystkiego. Natrafiam na jej gorące, wilgotne wargi i wchodzę między nie, a ona jęczy i wzdycha. Wsuwa ręce pomiędzy nas, znajduje mojego kutasa, głaszcze go i uściska. Oboje dyszymy, niepowstrzymanie. - Nie mogę... Nie mogę już dłużej. Proszę? - Widzę jej twarz kilka centymetrów od siebie, patrzy błagalnie. Podnosi z podłogi torebkę, ale grzebiąc w niej, stara się nie odsuwać od mnie nawet na chwilę. Znajduje szare pudełeczko z prezerwatywami, otwiera je, wyjmuje jeden pakiecik i rozpakowuje. Przygląda mu się, sprawdza, którą stroną nałożyć, a potem siada na mnie okrakiem. Nie ruszam się, pozwalam jej to robić. Patrzę, jaka jest piękna, i aż nie mogę oddychać, bo wydaje mi się, że to sen. Nie mogę uwierzyć, że ta zjawiskowa, doskonała dziewczyna, kobieta, jest tu ze mną naga i chce mnie, pragnie mnie, pozwala mi się dotykać i całować. To nie powinienem być ja, ale jestem. Taki szczur z meliny, metalowiec, jarający zioło brutal, dzieciak z poprawczaka i psychiatryka, zawieszony w szkole więcej razy niż potrafi zliczyć, raz wyrzucony, pobity iks razy, postrzelony, niemal ugodzony nożem, zostawiony na pewną śmierć na parkingu, niemający ojca, bezdomny, bez korzeni. Jakim cudem zasłużyłem na tę zjawiskową płomiennowłosą boginię o alabastrowej skórze i oczach jak pioruny? A przecież jest tu, w moim pokoju, ze mną, oplata delikatne, skwapliwe palce wokół mojego pulsującego fiuta i naciąga na niego prezerwatywę, zsuwa ją w dół erotycznym gestem, którego nie śmiem przerwać oddechem czy choćby drgnięciem mięśni. Patrzy na mnie tak, jakby czytała myśli w mojej głowie, widzi mnie takiego, jakim widziała mnie zawsze. - Oz? - szepcze. - Jesteś tu? Sunę dłońmi w górę jej ud i podjeżdżam do talii.

- Tak, skarbie, jestem. Tak się tylko dziwię. - Czemu? - Siedzi mi na udach, kołysze się lekko, opadające włosy nie całkiem zasłaniają jej ciężkie piersi, a uda ma na tyle rozchylone, że odsłaniają cipkę, wilgotną z pragnienia mnie. - Tobie. - Z trudem przełykam ślinę i mrugam, nagle tak poruszony, że nie wiem, co z tym zrobić ani jak to wyrazić. - Po prostu nie mogę uwierzyć, że tu ze mną jesteś. Że cię mam i mogę to z tobą robić. Czekałaś tak długo na właściwy moment, na właściwego chłopaka i jakimś cudem, z powodów, których nie potrafię ogarnąć, wybrałaś mnie. Pojebanego, poranionego. Ty jesteś... doskonała. Perfekcyjna. Każdy centymetr twojego ciała jest idealny. Masz taką piękną duszę. Twój umysł, serce, osobowość... Świecisz w ciemności jak słońce. Rozświetliłaś mrok, w którym pogrążone było moje życie, a ja nie wiem, jak mam być mężczyzną, którego potrzebujesz i na jakiego zasługujesz, ale chcę spróbować. Dla ciebie, dla mnie, dla nas. Dla naszej przyszłości. - Mówię to wszystko, szczerze, prawdziwie, choć nie jestem do tego przyzwyczajony. - Boże, słyszysz mnie? Gadam jak jakiś histeryk. A Kylie płacze. Kurwa, zepsułem wszystko, zanim się w ogóle zaczęło. - Oz, Boże! - Nachyla się, a jej duże, miękkie piersi miażdżą moją pierś. Dotyka moich ust drżącymi wargami. Jej włosy opadają po obu stronach naszych twarzy, a ja czuję jej łzy, jej tłukące się serce, roztrzęsione dłonie na moich policzkach. - Nie wiem, co na to powiedzieć. Oprócz tego, że jesteś tym, kogo chcę, kogo potrzebuję, na kogo zasługuję. I nie jestem wcale idealna, ale uszczęśliwia mnie, że tak myślisz. Bo ja też myślę, że jesteś idealny. Pojebany, poraniony, piękny, twardy, silny, słodki i seksowny. Zsuwa się i ciągnie mnie na siebie. Zawisam nad nią, wsuwam się biodrami między jej kolana, a ona obejmuje mnie udami, trzyma za ramiona i patrzy wyczekująco, błagalnie. - Naprawdę tego chcesz? Ze mną? Teraz? Na pewno? - Muszę spytać, upewnić się. Śmieje się. - Tak, jestem strasznie pewna. I bardzo gotowa. Błagam cię, już nie wytrzymuję. Aż mnie boli w środku. Moja... moja cipka płonie. Pragnę cię. Dotknij mnie. Doprowadź do końca. Cholera. I jak mam odmówić? Nie mogę, ale i nie muszę. Dotykam jej dwoma palcami. Jest mokra i ciasna. Wsuwam w nią palce, głaszczę, pieszczę, zwilżam jej sokami łechtaczkę i trącam ten kłębuszek nerwów, pocieram go, aż Kylie dyszy i porusza się pode mną, jęcząc. Zataczam kółka, pocieram, okrążam. Wchodzę głęboko, dotykam jej w środku, podkulam palce, żeby znaleźć ten punkcik, po dotknięciu którego wije się i warkot zamiera jej w gardle, pieszczę łechtaczkę, aż wierzga, a widok jej ekstazy sprawia, że jestem twardy jak

nigdy w życiu. Mój kutas błaga, żeby się w niej znaleźć. - Oz... Ja pierdolę, Oz... - Otwiera oczy, unosi biodra, wygina plecy w łuk, a jej piersi garną się do moich dłoni. - Gotowa? - Trącam lekko wejście. Kiwa głową, brak jej tchu, sięga między nas, łapie mojego fiuta i ustawia między wargami cipki. - Tak, skarbie, jestem gotowa. Bardzo gotowa. Delikatnie, powoli się w nią wsuwam, ale z trudem się powstrzymuję, bo każde doznanie jej ciasnego śliskiego wnętrza przyćmiewa wszystko, co znałem jako dobre i przyjemne. Nie mogę oddychać, z trudem utrzymuję własny ciężar. Natrafiam na opór wewnątrz niej i wiem, że teraz będzie ją bolało. Ona też coś czuje i marszczy twarz, ściąga brwi. Zamieram. - W porządku? Kiwa głową. - Tak, tylko daj mi chwilę. - Boli? Znów potakuje. - Tak, boli. Nie bardzo, ale jednak. Cały się trzęsę, desperacko pragnę się poruszyć, ale nie mogę, nie wolno mi, nie zrobię tego - Powiedz mi, czego potrzebujesz, czego chcesz. Łapie mnie za ramiona i wbija mi palce w skórę. - Po prostu zrób to. Przebij się. Biorę głęboki wdech i waham się, ale potem opieram się czołem o jej czoło i wchodzę głęboko. Czuję, jak opór pęka, a ona ostro wciąga powietrze. - Cholera, to bolało. - Przepraszam, Ky, strasznie przepraszam... - Nie mogę znieść widoku bólu na jej twarzy, ale czas mija, jestem w niej pogrążony i widzę, jak jej mina się zmienia. Kręci głową i przyciska mi palce lewej dłoni do ust, żeby mnie uciszyć. - Nie przepraszaj. Już nie boli. W porządku. Szerzej otwiera oczy, a ja nie mogę się powstrzymać i lekko poruszam biodrami, żeby ulżyć mojemu pulsującemu, spragnionemu kutasowi. Jest mi w niej cudownie i muszę się ruszać, ale nie zrobię tego, aż będzie gotowa. Jednak tego drobnego ruchu nie mogę

powstrzymać i ona aż wzdycha. - Och! Zrób to jeszcze raz! - Głos jej drży, ale w równym stopniu z oszołomienia, jak z rozkoszy. Więc wycofuję się najostrożniej i najdelikatniej jak potrafię, a ona przesuwa ręce z moich ramion na boki, a stamtąd na tyłek. Kładzie mi dłonie na pośladkach, a kiedy się waham, lekko popycha mnie w siebie. - Oooooomójboże. Cudownie. Jeszcze raz, skarbie. Uwielbiam, kiedy tak do mnie mówi. To sprawia, że ta idiotyczna, rzewna część mojej duszy zaczyna się mazać. Wycofuję się i wchodzę głębiej, teraz jednym ruchem, a ona wciąga powietrze i teraz mocniej napiera na mój tyłek, żebym się poruszał, poruszał! Unosi plecy nad łóżkiem. - Boże, Kylie, jesteś cudowna - szepczę, przyciskam usta do jej ucha i mruczę stłumionym, niskim głosem. - Uwielbiam być w tobie. Jesteś taka ciasna. - Oz, kurwa! Nie wiedziałam... Nie miałam pojęcia... - W jej głosie aż gęsto od emocji, zachwytu i innych składników, których nie mogę teraz wyróżnić. - Nie wiedziałam, że to tak będzie. Czuję się taka... pełna. Wypełniona tobą. Nie wiedziałam. Tak się cieszę, że czekałam. I że to ty. Patrzymy sobie w oczy, a ona płacze. Łzy powoli ściekają jej po twarzy. Opieram się na jednej ręce, a drugą je ocieram. Wiem, że to dobry płacz. Obejmuje mnie za szyję, przyciska mocno do siebie i poruszamy się razem. Unosi usta na spotkanie z moimi i teraz istnieje tylko Kylie, tylko jej ciało spajające się z moim. Nigdy wcześniej nie było kogoś takiego ani czegoś takiego. Cokolwiek czułem czy robiłem wcześniej, teraz nie ma znaczenia. Nijak się ma do tego, co przeżywam w tej chwili. Te inne, pozbawione znaczenia razy były jak pojedyncze płomienie świec palące się przez moment w kącie pustego pokoju. A to... Ona jest słońcem. Kylie, jej oddech w moim uchu, jej ramiona wokół mnie, jej wargi szepczące w zachwycie moje imię, jej nogi oplatające mnie w pasie, żeby zagarnąć mnie głębiej i bliżej. To nie tylko słońce, a cała galaktyka, wszechświat wypełniony nieskończoną liczbą gwiazd lśniących w niezrównanym blasku. - Och, Oz. Jesteś mój. - Wierzga pode mną, otwiera usta, żeby wypowiedzieć moje imię. - Tak, jestem twój. - To prawda. Jestem jej. Nigdy nie należałem do nikogo. Ale już należę. Czuję, że zaciska się wokół mojego fiuta, tracę kontrolę, wślizguję się za granicę. Zaczyna poruszać biodrami w szaleńczym tempie, napiera na mnie, nasze kości biodrowe zderzają się, zaciska ramię na mojej szyi z dziką siłą, a ja utrzymuję się nad nią na jednej ręce, bo drugą dłoń splątałem z jej. Nasze palce się zaciskają i słyszę siebie, jak mruczę, dyszę,

jęczę. - O Boże, Boże - dyszy ona. - BożebożebożebożebożebożeOz, o kurwa, nie przestawaj, nie przestawaj! Śmieję się. - Niby czemu miałbym przestać? Śmieje się ze mną. - Nie wiem, ale i tak nie przestawaj. Dojdę tak mocno, tak kurewsko mocno. - Ja też, Cukiereczku. Za chwilę. Boże, Kylie, dochodzę. - Tak, tak! - Wbija mi paznokcie w plecy, zsuwa mi dłoń na tyłek, a jej miednica obija się o moje biodra. Wydaje z siebie jęk pozbawiony słów. Dochodzimy razem. To jak wybuch atomowy. Każda komórka w moim ciele rozpala się i eksploduje z siłą supernowej, a ja nie mogę się powstrzymać od nacierania raz za razem. Na szczęście Kylie odpowiada na moje szaleńcze, mocne pchnięcia własnymi, a jedyny dźwięk, jaki wydobywa się z jej ust, to moje imię. Raz za razem wyśpiewuje je, a potem wreszcie zwalniamy i padamy bezwładnie. Na chwilę opadam na nią, bo nie mam już siły utrzymywać swojego ciężaru na ręce. Obejmuje mnie i kojącymi dłońmi krąży po moich plecach i szyi. Dotyka ustami mojego ucha i łaknie powietrza. Owija nogi wokół moich kolan. Podnoszę się, ale przytrzymuje mnie w miejscu. - Nie, nie idź. Uwielbiam czuć na sobie twój ciężar. - Zmiażdżę cię! Obejmuje mnie ramionami i nogami. - I dobrze, zmiażdż! - Wariatka! - Śmieję się. Kiwa głową. - Żebyś wiedział. Zostajemy tak na jakiś czas. Nie mam potrzeby sprawdzać, ile upłynęło. W końcu zsuwam się z niej i idę do łazienki, żeby zdjąć i wyrzucić prezerwatywę. Kiedy wracam, ona leży na brzuchu, nakryta prześcieradłem do wysokości pupy, a włosy ma rozsypane na poduszce. Otwieram okno i zapalam papierosa, palę powoli i patrzę na śpiącą w moim łóżku Kylie. Ja też jestem senny. Gaszę papierosa i wślizguję się obok niej. Przyciskam plecy do ściany, żeby miała miejsce. Nie chcę jej budzić. Mruczy coś niezrozumiałego. Na chwilę otwiera oczy, a kiedy mnie widzi, przysuwa się. Układam jej głowę na mojej piersi i okrywam nas. Kolejny pierwszy raz dla nas obojga. Leżę z nią, przytulam ją do siebie i śpi mi

się lepiej niż kiedykolwiek w życiu. - Cholera! Budzę się na dźwięk jej spanikowanych słów. Siadam. - Co jest, Cukiereczku? - Jest prawie pierwsza. Powinnam wracać. - O której musisz być? Wzrusza ramionami. - Nie mam wyznaczonej pory. - To może wyślij ojcu SMS, żeby wiedział, gdzie jesteś? Dotyka ekranu komórki, a ja zaglądam jej przez ramię. „Jestem z Ozem, melduję się”. Kilka sekund później przychodzi odpowiedź: „Dzięki, wróć przed drugą. KC”. „OK JCT”. Wysyła, odkłada telefon i wstaje. Wtedy oboje widzimy na prześcieradle plamę krwi i żadne z nas nie wie, jak zareagować. Patrzę jej w oczy. - Nic ci nie jest? Kręci głową. - Nie. Może trochę boli. Ale w porządku. Przepraszam za prześcieradło? - Brzmi to jak pytanie. Wzruszam ramionami. - No co ty. To tylko prześcieradło. Zaraz się tym zajmę. - Dobrze. Ja muszę siku. - Wstaje, naga, a ja nie mogę oderwać od niej wzroku. - Twoja mama wraca niedługo? Mam się ubrać, zanim pójdę do łazienki? Macham ręką. - Nie. Nigdy jej nie ma przed drugą, a zwykle wraca o trzeciej. Kylie jest w łazience, a ja ściągam prześcieradła z łóżka, zwijam je w kłąb i wyrzucam do śmieci w kuchni. Potem wyjmuję worek z kubła, zawiązuję i wystawiam przed drzwi. Ścielę łóżko czystym prześcieradłem i myślę o tym, że nie mam absolutnie żadnej ochoty, żeby zajarać. Wcześniej, z przypadkowymi dziewczynami w przeszłości, jaraliśmy przed i po, żeby stłumić uczucie bezbronności. Tak było łatwiej udawać, że to nic nie znaczy, zachowywać się normalnie. Jak byliśmy napaleni po uszy, jednorazowa natura naszych

kontaktów wydawała się zupełnie normalna. Przy Kylie jestem trzeźwy. Jestem totalnie sobą, w pełni świadomy, jak bardzo wyjątkowe było to, co nas przed chwilą spotkało. Rozkoszuję się tą wyjątkowością i przyznaję, że ta rzeczywistość, ta ważność i dogłębny sens sprawiły, że było to nieskończenie lepsze. Nie miało nic wspólnego z tym, co robiłem kiedyś. Absolutnie nic. Drzwi się otwierają i Kylie wraca. Zamyka za sobą, a potem staje, opierając ciężar ciała na jednej nodze. Uśmiecha się nieśmiało, oczy jej lśnią szczęściem. Patrzy na mnie i nic nie mówi aż nie mogę tego znieść. - No co? - pytam. Wzrusza ramionami. - Nic. Patrzę na ciebie. Jesteś piękny. Szczególnie teraz. Nagi, z rozpuszczonymi włosami. Cały dla mnie. W końcu skraca dystans i siada na łóżku. Widzę, że się uczesała i pachnie mydłem. - Ja? No co ty. Ale dzięki, skarbie. To ty jesteś piękna. - Słuchaj, jak mówię, że jesteś piękny, znaczy, że jesteś. Dla mnie. Nie musisz się zastanawiać, czy to prawda. - Śmieje się. - Co za filozoficzna rozmowa! - A nie zraża cię, że nie jestem takim pewnym siebie samcem? Kręci głową. - Nie. Bo właśnie że jesteś, szczególnie kiedy o tym nie myślisz. Po prostu nie umiesz przyjmować komplementów, ale kiedy jesteś sobą, stajesz się pewny. Masz świadomość, kim jesteś, i nie stwarzasz problemów ani się nie tłumaczysz. Kręcisz mnie. Przyciągnęło mnie to do ciebie. Jesteś inny niż wszyscy, ale masz to w dupie. Kocham cię. Musisz tylko pogodzić się z tym, że ja uważam, że jesteś piękny, na zewnątrz i w środku. Masz wady, pewnie, że tak. Miałeś ciężkie życie, ale to niesamowite, że mimo tego potrafisz być dla mnie taki czuły. - No cóż, dzięki. Wzrusza ramionami. - Mówię, jak jest. - Na jej ustach rozkwita powolny uśmiech. - Mam jeszcze godzinę do powrotu. Co robimy, żeby jakoś wypełnić czas? Wchodzę w tę grę. - Hm. W sumie nie wiem. Może pooglądamy telewizję? Albo pogramy w scrabble? Śmieje się lekkim, zachwycającym śmiechem przypominającym brzmienie dzwoneczka. - Nuda! Proponuję, żebyś się położył, a ja sprawdzę, ile potrwa, zanim znów ci stanie. Kładę się na plecach, a ona siada na mnie okrakiem.

- Podoba mi się ta zabawa - mówię, a potem zamykam oczy, bo czuję jej palce, głaszczą mnie. - Ale obstawiam, że to nie potrwa długo. Przesuwa palce po moim członku, a potem zamyka w dłoni główkę. Już czuję, że krew rusza na południe, wypełnia mnie. - Prawie w ogóle nie potrwa - mamrocze Kylie. - A gdybym zrobiła tak? - Nachyla się i oblizuje mnie, muska językiem, a potem znów używa dłoni, gdy zaczynam pęcznieć. - Boże, Oz, jak ja to uwielbiam. Patrzeć, jak robisz się twardy, dotykać cię i wiedzieć, że potrafię doprowadzić cię do takiego stanu. Czuję, jakbym miała moc. - Robię się twardy na samą myśl o tobie - mówię. Głaszcze mnie długimi, powolnymi pociągnięciami, a ja jestem od nowa sztywny i gotowy. - Chyba już? Kiwam głową. - Też tak myślę. Powiedz, na co masz teraz ochotę, Cukiereczku. Odpakowuje prezerwatywę i rozwija ją. Jęczę. - Boże, uwielbiam, jak mi ją nakładasz. - Trzymam ją za biodra, kiedy się na mnie sadowi. - Rób, co chcesz, skarbie. - Taki mam zamiar. Matko, jestem nią opętany, oszołomiony sposobem, w jaki bierze sobie, co chce, tak chętnie, z pasją. Jest gotowa na wszystko w moim towarzystwie. Trzyma mojego fiuta w jednej ręce, a drugą opiera się o materac przy mojej twarzy. Siada nade mną okrakiem, zawiesza tyłek w powietrzu i nakierowuje mnie do swojego wejścia. Mruży oczy, otwiera usta i nie waha się nawet sekundy. Wsuwa mnie w swój ciasny, gorący i wilgotny tunel, Wzdycha otwartymi ustami, gdy ją wypełniam. - Cholera, jesteś taki... wielki! Nie wiem, jakim cudem się we mnie mieścisz. - Opada na dół i nasze biodra się spotykają. - Ale jakoś się to udaje i jest idealnie. Tak jakbyś był stworzony, żeby mnie wypełniać. Pochyla się i całuje mnie w gardło. Moje dłonie, błądząc po jej ciele, po biodrach, bokach, łapią jej cycki i gładzą twarz. A przez cały ten czas ona po prostu siedzi na mnie, nie poruszając się. Oboje myślimy o tym, że pasujemy do siebie jak dwa kawałki układanki i że to jest niewiarygodnie piękne: ona nade mną, całująca mnie całego, tak jakby nie mogła się mną nasycić, i ja całujący ją, gdzie tylko dosięgnę, sycący się jej mlecznobiałą, miękką jak aksamit i gorącą jak ogień skórą.

Łapię jej brodawki w zęby, ważę piersi w dłoniach, otaczam palcami jej biodra. Oczy ma jak najgorętszy ogień, jak pioruny, jak prąd elektryczny, jak ocean; oddycha urywanymi wdechami i nachyla się do mnie, kładzie mi głowę na piersi, wygina plecy i wysuwa mnie z siebie tak, że prawie wypadam, a ja aż drżę, bo potrzebuję wejść w nią mocno i głęboko. Ale nie robię tego, pozwalam jej nas prowadzić, zasmakować w bólu pustki. Jęczy i wprowadza mnie z powrotem. Podnosi się na łydkach, balansuje, a jej piersi kołyszą się ciężko, kiedy przeczesuje włosy palcami, zamyka oczy, wygina się i odchyla głowę. - Gotowy? - pyta bez tchu. - Bardzo gotowy. - Trzymam ją za biodra i patrzę, wypełniam nią oczy, duszę i pamięć, jej wizerunkiem kuszącego, erotycznego piękna. Napiera na mnie ruchem bioder, zagryza dolną wargę i znów to robi. Unosi się i opada. Jęczy moje imię. Unosi się, opada, jęczy. Wchodzimy w rytm: powolne, rozkoszne wysuwanie, pustka, a potem wypełnienie, kiedy się w nią wsuwam i dogłębna, bogata pełnia. Każdy ruch jest przemyślany. Potem szybciej, unosi się na mocnych, jędrnych udach, a ja dalej czekam na nią, dopasowuję się do niej i jadę w górę, kiedy ona wraca na dół. - Poliż moje cycki. - Patrzy w dół, ale nie zwalnia. - Possij je. Podnoszę się, a ona opada. Biorę jej lewą brodawkę do ust i ssę, skubię, lekko gryzę, liżę, całuję aureolę i niewiarygodnie miękką skórę wokół. Ona jęczy, przyciska moją głowę do piersi. Przenoszę się do prawej brodawki i gryzę ją trochę za mocno, więc piszczy, ale uśmiecha się, kiedy na nią patrzę, więc wiem, że nie zrobiłem jej krzywdy. Faluje teraz nade mną, ujeżdża mnie w ostrym, szybkim rytmie, odchyla się do tyłu, łapie ­równowagę, napiera, bierze ode mnie wszystko, czego chce, i daje mi to, czego tak bardzo potrzebuję. Jesteśmy złączeni, dwa istnienia zlane w jedno. Słyszałem takie teksty, że seks polega na tym, że kobieta i mężczyzna stają się jednym, ale nigdy tego nie doświadczyłem i tylko się wyśmiewałem z takich łzawych historyjek, ale Boże, teraz rozumiem. Czuję to, tak intensywnie, że niemal mnie przeraża. Czuję w sobie każdą molekułę jej duszy, czuję, że ona pożera mnie całego, a ja nie mam najmniejszej chęci, żeby się wycofać. Nigdy nigdzie nie należałem, nie pasowałem, nie byłem częścią niczego. Ale teraz jestem częścią „nas” z Kylie i jestem całkowicie stracony. Patrzę, jak dochodzi. Nigdy w życiu nie widziałem czegoś tak pięknego. Nie krzyczy, ale głośno i desperacko łapie powietrze, szaleńczo porusza biodrami, ujeżdża mnie, z moim kutasem zatopionym głęboko w jej wnętrzu. Wbija paznokcie w swoje ciało, tak jakby buzowała w niej fontanna ognia, a ona próbowała ją uwolnić w każdy możliwy sposób. Trzyma się piersi i miażdży je, jęcząc i wzdychając, ujeżdża mnie dziko, a ja mogę tylko

dotrzymywać jej kroku, odwzajemniać pchnięcie za pchnięcie i czuję, jak przetacza się we mnie fala mojego spełnienia. Łapię ją za biodra i ciągnę na siebie, wbijam się w nią, a jęk, który z siebie wydaję, brzmi jak jej imię, wyśpiewywane tak samo, jak ona ostatnio nuciła moje. Ma otwarte oczy i patrzy na mnie, ja też nie mogę oderwać od niej wzroku, nawet jeśli instynkt nakazuje mi zamknąć oczy. Trzymam je otwarte i pozwalam jej wejrzeć we mnie, kiedy dochodzę. Nasze biodra spotykają się w coraz wolniejszych uderzeniach, a potem zamieramy i ona opada na mnie, dysząc ciężko. Nie czuję na sobie jej ciężaru, przytulam ją, odgarniam jej włosy do tyłu, głaszczę jej plecy i muskam po pupie. - Było jeszcze lepiej niż za pierwszym razem - mamrocze. - Nie mogę się doczekać, jak będzie jeszcze następnym. - Ja też. - Mogę tak spać? - Zagrzebuje się we mnie, a ja przytulam ją mocno. - Pewnie, skarbie. - Czuję, że się z niej wysuwam i krzywię się. - Tylko to wywalę. - Ściągam kondom i zawiązuję go nieudolnie, ale skutecznie, a potem wpuszczam w przerwę między ścianą a łóżkiem, żeby wyrzucić później. - Nie chcę się już nigdy ruszać. Chcę tak zostać na zawsze - mruczy mi do ucha. - Ja też. Zapada cisza, swobodna i niewymuszona. Czuję, że Kylie odpływa w sen, ale wiem, że ja nie mogę zasnąć, bo ona musi wrócić na czas do domu. Ciężko mi idzie. Przygniata mnie jej ciepły, rozkoszny ciężar, łaskoczą mnie jej włosy, czuję jej oddech na szyi, palce wplotła czule i z oddaniem w moje włosy i złożyła je koło mojej szyi. Nigdy w życiu nie doznałem takiej doskonałości. Nigdy. Naciągam prześcieradło, żeby trochę nas okryć i czuję, że też odpływam. Staram się nie zasnąć, ale nic z tego. Budzi mnie dźwięk otwierania i zamykania drzwi wejściowych. Mama wróciła wcześniej, odkłada rzeczy, zapala papierosa. Patrzę na zegarek: pierwsza trzydzieści dziewięć. Cholera, Kylie musi iść. Otwierają się drzwi do mojego pokoju i mama wydaje zaskoczony pisk, kiedy widzi śpiącą na mnie nagą dziewczynę. - Zamknij drzwi, mamo - mówię spokojnie, ale daleko mi do tego. Na dźwięk mojego głosu budzi się Kylie, odwraca się do drzwi i tężeje. - Szlag. Zsuwa się i okrywa prześcieradłem.

- Dzień dobry... - zaczyna, ale mama już zamknęła drzwi i jesteśmy sami. - Boże, Oz, twoja mama nas widziała. Tak mi wstyd! - Przecież nic się nie stało, skarbie. W porządku, to nic takiego. - Odgarniam jej z oczu włosy. - Przyszła w samą porę, robi się późno. Kylie patrzy na zegar. - Cholera, muszę iść. Jęczę. - Musisz. Ale ja nie chcę, żebyś szła. - Ja też nie. Wstaję, podaję jej ręce i pomagam się podnieść. Oboje się ubieramy i opuszczamy sanktuarium mojego pokoju. Mama siedzi na kanapie, pali papierosa, pije piwo, a w telewizji leci powtórka jakiegoś reality show, w którym zgraja bogatych wiedźm wrzeszczy jedna na drugą. Zerka na nas, kiedy wchodzimy, a atmosfera robi się bardzo, bardzo dziwna. - Cześć. Kto to jest, Oz? - To moja dziewczyna, mamo. Kylie Calloway. - Dzień dobry. - Kylie nie wie, co powiedzieć, jak się zachować i czy powinna odnosić się do tego, co się przed chwilą stało. Postanawiam wziąć to na siebie. - Słuchaj, ta akcja sprzed chwili... Mama podnosi rękę, żeby mnie uciszyć. - Jesteś dorosły. Nie musimy o tym rozmawiać. Od tej pory będę pukać, a ty zamykaj drzwi. - Dzięki. - Dbasz o wszystko, prawda? - pyta przez chmurę dymu. - Tak, mamo, słowo. A teraz koniec tematu. - Kładę dłoń na plecach Kylie i popycham ją do drzwi. - Do widzenia - mówi oficjalnie Kylie. - Mów do mnie Kate. Na razie, skarbie. Odprowadzam Kylie do auta, pilnuję, żeby wsiadła bezpiecznie, a potem nachylam się do otwartego okna i mówię: - Zamknij drzwi, a jak ktoś się będzie kręcił w pobliżu, przejeżdżaj na czerwonym. - Oz. - Przeczesuje mi włosy. - Chciałabym móc zostać. Żebyśmy nigdy nie musieli tego robić. To znaczy żegnać się. - Robi minę: ściąga brwi i sznuruje usta. - Twoja mama