Jaga_maj

  • Dokumenty267
  • Odsłony116 761
  • Obserwuję89
  • Rozmiar dokumentów418.0 MB
  • Ilość pobrań60 845

Ja, kochanka - Karolina Wilczyńska

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Ja, kochanka - Karolina Wilczyńska.pdf

Jaga_maj Książki E-booki - autorzy polscy
Użytkownik Jaga_maj wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (1)

mico• 3 lata temu

Dzięki

Transkrypt ( 25 z dostępnych 156 stron)

===LUIgTCVLIA5tAm9PeU1+S3lZNVwwWXRMfUwMewslVTk=

Wszelkie podobieństwo osób i zdarzeń opisanych w tej opowieści do osób i zdarzeń rzeczywistych jest niemożliwe do udowodnienia i naprawdę odradzam tego rodzaju próby. Jeżeli się na to zdecydujesz, to wyłącznie na własną odpowiedzialność. To nie moja wina, że takie historie mogą wydarzyć się zawsze, wszędzie i każdemu. Takie po prostu jest życie. I taka jest miłość. Autorka

Wstęp Pomysł na spisywanie tego, co czuję, wpadł mi do głowy pewnego wieczoru, gdy leżąc samotnie w łóżku, wpatrywałam się w okno i bardzo chciałam zasnąć. Spać, żeby szybciej było jutro, żeby minęły kolejne minuty, żeby choć na tych kilka godzin zapomnieć o czekaniu, tęsknocie, o uczuciu, które przynosi mi tyle samo szczęścia i radości, co bólu. Pomyślałam wtedy, że gdybym mogła komuś opowiedzieć, co czuję, byłoby mi trochę lżej. Ale nie mogę. Nie mogę zdradzić swojego sekretu. Z wielu powodów. Nie chcę, żeby ktoś wiedział o tym, zanim wszystko się dopełni, zanim naprawdę będziemy razem, czyli do chwili, którą nazywam Pełnią Szczęścia. Nie mogę nikomu opowiedzieć o swoich uczuciach, ale przecież mogę to zapisać. Po to, żeby wyrzucić z siebie emocje, może po to, żeby kiedyś wspominać, a może i po to, żeby ktoś, w przyszłości, mógł to przeczytać i przekonać się, że miłość jest piękna, ale i trudna. Jeżeli masz przed oczami moje zapiski, od razu uprzedzę, czego się z nich na pewno nie dowiesz. Przede wszystkim nie poznasz żadnych faktów o mnie – gdzie mieszkam, czym się zajmuję, jak mam na imię. Nie zdradzę tych szczegółów nie tylko dlatego, że nie chcę być rozpoznana, ale także dlatego, że tak naprawdę nie ma to żadnego znaczenia. Doszłam do wniosku, że w historii mojej miłości te fakty są nieistotne, bo odkąd to wszystko się zaczęło, przestały mieć znaczenie i dla mnie. Nie dowiesz się także niczego konkretnego o Nim. Nie poznasz nawet jego imienia, ono pozostanie moją tajemnicą. Będę go nazywała Ukochanym, w skrócie U. Że to pretensjonalne? Nieoryginalne? Może. Jednak dla mnie On jest Ukochanym, więc będzie przynajmniej prawdziwie. Mogłabym nadać mu jakieś wyszukane imię, ale nie czuję takiej potrzeby. Bo U. nie trzeba poprawiać, przynajmniej tak sądzę. W moich oczach jest wystarczająco dobry, a szczerze mówiąc – najwspanialszy. Nie powiem ci, gdzie pracuje, nie przeczytasz też żadnych szczegółów z jego życia. Jeżeli trafi się coś bardziej konkretnego, to będzie to wyłącznie moja wyobraźnia albo informacja, która równie dobrze może być prawdą, jak i kłamstwem, więc nie doszukuj się żadnych podobieństw do znanych ci osób. Chociaż z drugiej strony, bohaterem tej opowieści na dobrą sprawę mógłby być każdy mężczyzna lub każda kobieta. Pod warunkiem, że kocha. A to wszystko mogło się zdarzyć w każdym miejscu – na wsi i w mieście, w każdym kraju, na każdym kontynencie, zarówno dziś, jak i w ubiegłym roku, czy sto lat temu. Bo miłość nie zna granic czasowych ani przestrzennych. To kolejny powód, dla którego nie chcę podawać żadnych szczegółów. Pragnę opowiedzieć wyłącznie o naszej relacji, o naszym związku i o mojej miłości. Tej, którą czuję w sercu i tej, którą czuje moje ciało. Tej, którą przeżywamy razem i tej, którą żyję z dala od U. O wszystkich jej obliczach – pięknych i romantycznych, pełnych pożądania, bardziej brutalnych i o tych trudnych, pełnych łez, domysłów, a nawet złości i lęku. Będzie śmiech i płacz, radość i smutek, bliskość i oddalenie… Bo miłość ma wiele odcieni. Bardzo wiele. Przekonuję się o tym każdego dnia. Czasami mnie to zaskakuje. Nie spodziewałam się, że można aż tak. Od bezgranicznej euforii do prawdziwie fizycznego bólu. Nawet jestem ciekawa, czy ty, czytając moje zapiski, odnajdziesz w nich coś ze swoich uczuć. Czy czujesz lub czułaś to, co czuję ja?

Uprzedzam, że te zapiski mogą być nieco chaotyczne, może niedopracowane, nieprzemyślane, przeszłość będzie się w nich mieszać z teraźniejszością, a rzeczywistość z moimi fantazjami. Ale za to mogę obiecać, że na pewno będą szczere. Prosto z serca, ewentualnie, ostrzegam, także innych części mojego ciała. Bo nie będzie to ckliwy romans, o nie. Nie zamierzam ukrywać żadnej strony mojej miłości, nie będę skrywać pożądania za zasłoną niedomówień czy półsłówek. Chcę ci dać obraz pełny, bo tylko tak mogę mieć nadzieję, że zdołasz zrozumieć moje emocje. A nieodłączną i bardzo ważną częścią miłości jest fizyczna bliskość. Więc będzie i o niej. Jeżeli zdecydujesz się na bycie razem ze mną, na towarzyszenie mi w czekaniu na Pełnię Szczęścia – zapraszam. Nie wiem, czy dotrzemy do celu, nie mam pojęcia, jak to się skończy i jaki ten koniec będzie. Wierzę, że szczęśliwy. Muszę wierzyć. Przy okazji zrodziło mi się w głowie pytanie: kim ja jestem? Jak mogłabym nazwać siebie? Nie jestem żoną U., to oczywiste. Nie jestem też konkubiną, bo z konkubiną się mieszka. Partnerką? Niedobre określenie, kojarzy mi się bardziej z interesami niż z uczuciem. Jedynym odpowiednim słowem wydaje się „kochanka”. Szkoda, że to nasuwa od razu skojarzenia z cyniczną suką, która bez litości, nie zważając na biedną żonę i dzieci, kradnie komuś męża, ojca, głowę rodziny, żywiciela i co tam jeszcze. Nikt nie zastanawia się, że kochanka to ta, która kocha. Może w nieodpowiednim czasie, ale czy o tym można decydować racjonalnie? Dawniej kochanka była tą, którą się kochało, której się pragnęło i która te uczucia odwzajemniała. Wychodzi więc na to, że jestem kochanką. Jakkolwiek to rozumieć – jestem nią. Skoro już zdecydowałam, kim jestem, będzie mi łatwiej. Co nie znaczy, że lekko. To mówię ci ja, kochanka. To chyba wystarczy na początek. Zbyt długie wstępy zniechęcają do dalszej lektury. Wiesz już na tyle dużo, żeby zdecydować, co robić dalej. Chcesz poznać myśli i uczucia kochanki? Jeżeli tak – czytaj dalej.

Niedawno… Nie poznałam U. wczoraj. Nasz związek trwa już jakiś czas. Powiedzmy, że dziesięć miesięcy. Oczywiście dokładnie pamiętam datę naszego pierwszego spotkania, ale to jeden z tych sekretów, których nie poznasz. Zresztą dla ciebie i tak nie ma to znaczenia – kilka liczb, jakiś dzień, jeden z wielu. Tylko dla mnie było to wydarzenie wyjątkowe i mające nieprzewidywalne jeszcze wtedy konsekwencje. Zobaczyłam go, gdy wysiadał z samochodu. Wysoki, szczupły, męski. Zrobił kilka kroków w moją stronę i popatrzył. Te oczy! Widziałam już kiedyś takie. Dawno temu. I też patrzyły na mnie w taki sam sposób – uważnie, przenikliwie, jakby prześwietlały mnie na wylot i poznawały najskrytsze myśli. Byłam przekonana, że już dawno utopiłam wspomnienia w mrocznej toni niepamięci, że nie został ani kawałeczek tamtych uczuć, żaden okruch emocji. Minęło przecież tyle lat… A jednak! Ułamek sekundy, zetknięcie spojrzeń i zrozumiałam, że powinnam jak najszybciej stłumić w sobie to, co poczułam. I przede wszystkim nie patrzeć prosto w tę zieleń, bo wiedziałam, że wystarczy chwila nieuwagi, żebym utonęła w niej bez możliwości ratunku. Tamtego człowieka już nie ma – myślałam. – To, że znałam kiedyś chłopaka, który wiele dla mnie znaczył, a teraz obcy mężczyzna patrzy na mnie oczami tamtego, to przecież przypadek, zbieg okoliczności niemających żadnego znaczenia. Nie znamy się, nic o sobie nie wiemy, nic nas nie łączy, bo nie może. To tylko wspomnienie czegoś, co istniało dawno temu, a może wcale nie istniało, skoro nie przetrwało pierwszej poważnej próby. Tamten chłopak odszedł, nie ma go już dawno. Ja też nie jestem już tamtą dziewczyną, mam własne dorosłe życie, poważne sprawy, zaplanowaną przyszłość i panuję nad wszystkim. Zebrałam siły i starając się opanować drżenie głosu, przywitałam się. Ot, zwyczajne spotkanie, sprawa do załatwienia. Jedna z wielu na liście moich planów. Za dwie godziny się pożegnamy i nigdy więcej go nie zobaczę. Podobało mi się, że otwiera mi drzwi samochodu, a potem je za mną zamyka. Tak, wiem, tak powinno być, ale przecież nieczęsto się zdarza. Po prostu – myślałam – jest uprzejmy i tyle. Jedziemy. Na szczęście niedługo. Akurat tyle, żeby wymienić kilka niezobowiązujących zdań. Podobne sytuacje zdarzały mi się często i nigdy nie miałam problemu z nawiązaniem i podtrzymaniem rozmowy. Lata pracy z ludźmi, kontakty z klientami, nauczyły mnie uśmiechów na żądanie i długich rozmów o niczym. Tym razem jednak nie wiedziałam, co mówić. Miałam pustkę w głowie, a właściwie nie – głowę miałam pełną obrazów z dalekiej przeszłości, które jak lawina wróciły, chyba tylko po to, żeby mnie pogrzebać. Starałam się patrzeć wprost przed siebie, udawałam, że jestem skupiona na wskazywaniu drogi, ale tak naprawdę robiłam wszystko, żeby nawet na niego nie spojrzeć. Chociaż już wtedy wiedziałam, że dałabym wiele, aby móc wpatrywać się w tę zieleń, za którą tęskniłam tak długo. Czułam, że kilka razy na mnie popatrzył. Rzucał spojrzenia znad kierownicy, a one paliły mnie w policzki. Zastanawiałam się, co widzi? Czy czegoś szuka? Znajduje to? I dlaczego to robi? Powinien raczej skoncentrować się na prowadzeniu auta – pomyślałam. Racjonalna część mnie postanowiła stanowczo przeciwstawić się emocjom. Rozum dał sercu ostrą

reprymendę. Było tam coś o bezsensowności, chwilowym zauroczeniu, wyższości tego, co znane i poukładane nad tym, co niepewne i właściwie do niczego niepotrzebne. Naprawdę chciałam w to uwierzyć i przekonać się do rozumowej teorii. Postanowiłam, że będę silna, twarda, przetrwam dwie godziny, a potem już ani razu o tym wszystkim nie pomyślę. Dojechaliśmy na miejsce. Patrzyłam, jak wyładowuje narzędzia, starałam się ze wszystkich sił znaleźć w tym mężczyźnie coś, co mi się nie spodoba. Bo zawsze tak miałam, że wystarczył jeden szczegół, którego nie mogłam zaakceptować i wszystko inne było nieważne. Szukałam takiego szczegółu niczym ostatniej deski ratunku. I nie mogłam znaleźć. To mnie zezłościło. Przecież to niemożliwe – myślałam. – Nie ma ideałów. Musi być coś, co mnie zniechęci. Analizowałam kolejno jego budowę, dłonie, twarz. Gdybym powiedziała, że wszystko było bez skazy – skłamałabym. Tyle że mnie się to niedoskonałe właśnie podobało. Ręce noszące ślady ciężkiej pracy były uosobieniem siły i bezpieczeństwa, kilka głębokich zmarszczek odbierałam jako oznakę męskości i życiowego doświadczenia. Był inny niż tamten chłopak sprzed lat, ale nieoczekiwanie stwierdziłam, że ten podoba mi się bardziej. Właśnie dlatego, że nie jest chłopcem, tylko mężczyzną. Znowu uciekłam od samej siebie i wyłączyłam emocje. Bez wchodzenia w dłuższą dyskusję wskazałam, co należy zrobić i postanowiłam zająć się czymś innym. Nie chciałam patrzeć, jak pracuje, w ogóle nie chciałam go widzieć. Tak będzie lepiej – zdecydowałam. Przez dwie godziny wynajdywałam sobie zajęcia i starałam się na nich skupić. Byle szybciej minął ten niebezpieczny czas, byle zagrożenie znikło raz na zawsze z mojego życia. Wreszcie skończył. Mogłam się z nim rozliczyć, dać odwieźć do domu i pożegnać. Mogłam, ale zamiast tego, zaproponowałam kawę. Tak wypada – myślałam. – Jest zimno, człowiek pracował ciężko dwie godziny, należy mu się kilka łyków gorącego napoju. Mógł odmówić. Ale nie zrobił tego. W ogóle chyba nie robiliśmy wtedy niczego, co powinniśmy byli zrobić, żeby zachować nasze życia w dotychczasowym kształcie. Za to każde z nas czyniło kolejne kroki zbliżające nas oboje do tej pięknej katastrofy, do trzęsienia ziemi, które miało wszystko zmienić. Pamiętam ten moment doskonale. Staliśmy naprzeciwko siebie, każde z kubkiem kawy w dłoniach. Rozmawialiśmy o jakichś niewiele znaczących rzeczach – pogodzie, czy czymś równie nieważnym. I w pewnej chwili, zupełnie nieoczekiwanie on zapytał: – Czy jesteś szczęśliwa? – Tak – odpowiedziałam natychmiast. I pamiętam, że poczułam wtedy strach. Bardzo duży strach. Wiedziałam, że cokolwiek odpowiem, on i tak zna prawdę. Wie, jak jest. I co czuję na samym dnie serca. Nawet jeżeli sama się do tego nie przyznaję. Tak, wtedy właśnie poczułam, że on ma tę moc. I wszyscy mogą sobie mówić, że to irracjonalne, ale tak właśnie było i tak pozostało. Tyle że wtedy jeszcze bardzo się tej świadomości wystraszyłam. Moja odpowiedź była jak wystrzał, który miał go odstraszyć, sprawić, że nie będzie chciał już niczego. Że zabierze swoje rzeczy i pójdzie, bo po co miałby zostawać, kiedy ja już mam swoje szczęście i niczego zmieniać nie zamierzam. To jedno słowo, które wypowiedziałam, miało zakończyć sprawę, nie dopuścić do powstania czegokolwiek, co mogłoby nas połączyć. I miało dać siłę mnie, przypomnieć o latach spędzonych na budowaniu stabilności, zapominaniu o tym, co było. Na tym jednym „tak” próbowałam teraz zbudować mur, za którym się schronię. Ja i moje dotychczasowe życie. Przez chwilę miałam nadzieję, że się udało. Zamilkliśmy oboje. Dopijaliśmy kawę. Nie wiem, o czym myślał, ale ja starałam się skupić na kolejnych sprawach, które miałam załatwić tego dnia. Byle zapomnieć o jego pytaniu, które mimo mojej odpowiedzi, wcale nie znikło. Wisiało w powietrzu, otulało mnie i wnikało przez skórę wprost do krwioobiegu, żeby wreszcie dotrzeć do serca i spowodować ostry, kłujący ból. Trzeba było działać, zrobić coś, zanim osiągnie cel. Czułam, że jestem

w jakiejś emocjonalnej panice. Odstawiłam kubek i spojrzałam na niego pytająco, sugerując koniec spotkania. Skinął głową i postawił swoje naczynie obok mojego. Odetchnęłam z ulgą, przez chwilę wydawało mi się, że największe niebezpieczeństwo minęło, że to już koniec. Dałam się zwieść, straciłam czujność na kilkanaście sekund. Wystarczyło. W ciągu tego krótkiego czasu wydarzyło się to, co uznaję teraz za kluczowe. To była ta chwila, w której narodził się nasz związek. Usłyszałam: – Zrobię to, muszę to zrobić. Choćbyś miała mi za chwilę dać w twarz. Jeden krok w moją stronę, ułamek sekundy, wypowiedziane słowa nawet nie zdążyły w pełni do mnie dotrzeć. Poczułam, że mnie obejmuje, a silne dłonie stanowczo, ale jednocześnie delikatnie przyciskają moje ciało do czarnej kurtki, przez którą czułam bijące od niego ciepło. Nic więcej, tylko przytulenie. Po prostu. I tak samo po prostu rozpłynęłam się w tym cieple, w bezpiecznych objęciach. Cały lód, którym próbowałam zamrozić swoje emocje, stopniał, odsłaniając to, co za wszelką cenę starałam się tłumić. Trwaliśmy tak przez chwilę, a ja marzyłam, żeby to się nigdy nie skończyło. Dopóki trwało, mogłam czuć się dobrze i bezpiecznie. Jednak wiedziałam, że w momencie, gdy się od siebie odsuniemy, będę musiała wrócić do rzeczywistości, która teraz będzie już inna. Trudniejsza, a może nawet nie do zniesienia. Nie chciałam, żeby to się skończyło, ale właśnie ja pierwsza zrobiłam krok w tył. Musiałam. Nie chciałam się rozpłakać, okazać słabości. Niech wie, że w ogóle mnie to nie porusza – myślałam. – Bo przecież minuta poza czasem i światem nie zburzy mi życia. Dawno mam za sobą takie romantyczne uniesienia. Jestem dorosła i nie interesują mnie przelotne słabości. Nie skomentowałam jego zachowania, nie uderzyłam go. Schowałam emocje za maską obojętności. Miałam w tym ogromną wprawę. Wieloletnią, można powiedzieć. Bez słowa zabrałam swoje rzeczy i nie oglądając się, ruszyłam w stronę samochodu. Poszedł za mną. Czułam jego spojrzenie, wiedziałam, że mi się przygląda. I bardzo chciałam wiedzieć, co myśli, ale przekonywałam uparcie samą siebie, że nic mnie to nie obchodzi. Chcę już być w domu – myślałam. – Napiję się kawy i zapomnę o tym wszystkim. Nie będę zawracać sobie głowy bezczelnym mężczyzną, który najwyraźniej uznaje się za nie wiadomo kogo i uważa, że kobieta nie jest w stanie się mu oprzeć. No to się pomylił. Bo akurat ja potrafię poradzić sobie z każdym facetem. Już od dawna mam to doskonale opanowane. Zero emocji, zero zaangażowania. Tak jest najbezpieczniej. Gdyby nie te oczy, to nie miałby najmniejszych szans nawet się zbliżyć. Zamroziłabym go jednym spojrzeniem. Wiedziałam, że to potrafię. Kiedy się żegnaliśmy, starałam się być jak najbardziej oficjalna. Chłodna uprzejmość, suche podziękowanie. Tylko tyle. I koniec – pomyślałam. A on – jakby umiał czytać w moich myślach – popatrzył mi prosto w oczy wzrokiem, z którego odczytałam ostatnie w tamtym dniu pytanie: – Jesteś tego pewna? Chciałam być. Bardzo. Ale nie byłam. I on to wiedział.

Teraz… Bardzo lubię przygotowywać się do jego przyjścia. Już samo to, że wiem, że mam pewność, daje mi ogromną radość. I chcę, żeby także dla niego nasze spotkanie było chwilą szczęścia. Pragnę być piękna. Dla niego, ale i dla siebie. Czuć się uwodzicielska, pociągająca, kobieca. Mam już cały rytuał, który poprzedza każdą wizytę U. Zaczynam od prysznica. Ustawiam wodę na przyjemnie ciepłą i bez pośpiechu zwilżam całe ciało. Pozwalam mokrym strużkom spływać powoli, od szyi, przez ramiona, piersi, brzuch, aż po stopy. Czuję, gdy wpływają między uda, napełniają wilgocią miejsca, które czekają już na jego dotknięcie. Delikatnie drżę na samą myśl o tym, co niedługo nastąpi. Moje ciało staje się napięte, skóra wrażliwa. Odczuwam każdą kropelkę, która po mnie płynie, niczym czułą pieszczotę. Już niedługo – uspokajam samą siebie. Zawsze używam ulubionego żelu pod prysznic. Pachnie czekoladą i wanilią. Kiedy pieni się na moim ciele, zamykam oczy i głęboko oddycham. Ten aromat mnie relaksuje, pozwala się rozluźnić, mam wrażenie, że czyni mnie bardziej uległą, spokojną, gotową na przyjmowanie tego wszystkiego, co U. mi podaruje. Wycieram się energicznie i dokładnie. Rozgrzewam skórę, krew zaczyna szybciej krążyć w żyłach. Może to dlatego, że jestem coraz bardziej niecierpliwa? Oczekiwanie wypełnia mnie aż do bólu, chcę, żeby już przyszedł, żeby był, dotknął… Gorące ciało pragnie ukojenia, woła o nie, żąda go z coraz większą mocą. Na razie jednak musi wystarczyć balsam. Ta sama nuta zapachowa, co żel, to oczywiste. U. też go lubi. Wanilia, czekolada i mój własny zapach – tylko to może zabrać, gdy będzie wychodził. Łagodzę żar skóry, oszukuję ją. Musi wytrzymać jeszcze chwilę. Wyciskam chłodny balsam na piersi i rozmasowuję go delikatnymi ruchami. Powoli, bez pośpiechu. Pod wpływem dotyku sutki kurczą się i prężą, a wzdłuż kręgosłupa przebiega mi lekki dreszcz. Tak, już niedługo to samo zrobi U. Będzie mnie dotykał także tutaj – myślę, rozprowadzając balsam po brzuchu, a potem niżej, po wewnętrznej stronie ud. Przymykam oczy, poznaję moje ciało tak, jak poznaje je U. Chcę wiedzieć, co czuje, badam gładkość skóry, każde wgłębienie, pagórki bioder, wgłębienie pępka. Skóra staje się gładka, elastyczna, chłodniejsza na zewnątrz, ale zaczynam odczuwać żar płynący z wnętrza. Czuję pulsowania w dole brzucha, w miejscu, które bardzo pragnie pieszczoty. Nie dotykam go jednak. Taką mam zasadę. Musi poczekać, wytrzymać narastające napięcie, dojść do granicy, którą pozwoli przekroczyć dopiero dłoń U. Nie dostanie namiastki. Patrzę na odbicie w wielkim lustrze. Omiatam wzrokiem swoją nagość, pachnące, lekko błyszczące ciało, które za chwilę połączy się z drugim w doskonałą, zmierzającą do spełnienia całość. Na razie jednak ukryję je pod jedną z koszulek. Mam ich kilka, lubię chłód jedwabiu, dobrze się czuję, gdy śliski materiał otula mi biodra i piersi. Dziś wybieram tę w kolorze dojrzałych wiśni, pozwalam, żeby swobodnie spłynęła od ramion do połowy ud. Nie potrzebuję makijażu. Wszystko, co czułam podczas przygotowań, odbija się na mojej twarzy. Wygładza policzki, nadaje im piękny kolor, a oczom dodaje blasku. Nie ma lepszych kosmetyków niż pożądanie, niecierpliwe oczekiwanie i miłość. Jeszcze tylko rozczesuję włosy, żeby ułożyły się gładką kaskadą na ramionach i łopatkach.

Słyszę dzwonek domofonu. Zdążyłam w samą porę. Ostatni raz patrzę w lustro. Widzę w nim piękną kobietę, która urodę zawdzięcza miłości. Swojej i mężczyzny, który za chwilę wbiegnie po schodach i weźmie ją w objęcia.

Niedawno... Pamiętam bardzo dobrze dzień moich imienin. Wypadły w sobotę, więc nie liczyłam na to, że U. się odezwie. Nie widywaliśmy się w weekendy i rzadko też dzwonił w wolne dni. Czasami, kiedy akurat miał jakąś dodatkową pracę albo dyżur – wtedy zawsze się kontaktował. Ale wiedziałam, że akurat tamtego dnia nie pracuje, więc nie spodziewałam się właściwie niczego. Nie zaprzeczam – było mi smutno i przykro. Jasne, chciałam takie dni spędzać z U., ale na razie było to niemożliwe. Niby wiedziałam, niby akceptowałam, ale nie zmniejszało to żalu. Życzenia i prezenty od rodziny i znajomych ucieszyły mnie i naprawdę czułam się dobrze. Byłoby wspaniale, gdyby nie ten brak. Jego brak. Bo tak naprawdę czego można jeszcze chcieć? Piękna, wiosenna pogoda, wokół osoby, które mnie kochają, przyroda w rozkwicie, pyszne jedzenie, miłe niespodzianki. Jak tu się smucić? A jednak. Na dnie serca, niczym uwierający kamyk w bucie, siedziała tęsknota za TYMI życzeniami, TYM uściskiem i wspólnymi chwilami. Musiałam poczekać do poniedziałku, chociaż wcale nie miałam na to ochoty. Bo chciałam być ważna, najważniejsza, ważniejsza niż wszystko inne. A prawdę mówiąc, nawet nie miałam pojęcia, czy zna datę moich imienin. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Ledwie usłyszałam dzwonek telefonu, bo zostawiłam aparat w torebce. Przecież nikt ważny tego dnia nie zadzwoni – myślałam, wrzucając go między kosmetyczkę a portfel. Dobrze, że sygnał dotarł do mnie i zdążyłam odebrać. – Będę za kwadrans – usłyszałam i U. się rozłączył. I był. Nawet za dwanaście minut. Wsiadłam do samochodu. – Coś się stało? Ruszył bez słowa. Jechaliśmy, a ja czekałam. I naprawdę było mi wszystko jedno, dokąd jedziemy. Najważniejsze, że z nim. Może to głupie, ale mnie to naprawdę w tamtej chwili wystarczało. Siedzieć obok niego w milczeniu, być blisko, czuć jego zapach, widzieć kątem oka zarys ust, nieogolone policzki i niewielką bliznę na płatku ucha. Zatrzymaliśmy się na jakimś przydrożnym parkingu. Oprócz nas nie było tam żywej duszy. A może ktoś był, ale ja tego nie dostrzegłam? To bardzo prawdopodobne, ale tak właśnie to pamiętam. Tylko my. Ja i on. Zgasił silnik, odwrócił się w moją stronę i dopiero wtedy się uśmiechnął. Podał mi wielką czekoladę. – Przepraszam, że tylko to, ale naprawdę nie wiedziałem do ostatniej chwili, czy będę mógł przyjechać. Kupiłem więc już po drodze, a nic lepszego nie udało mi się znaleźć. Wszystkiego najlepszego, kochana. Przyjęłam podarunek. Mógłby mi dać cokolwiek. Nawet polny kamień wywołałby we mnie taki sam entuzjazm jak brylantowa kolia. Liczyło się to, że U. pamiętał, był, przyjechał, chociaż wiedziałam, ile wysiłku go to kosztowało. Z drugiej strony nie chciałam, żeby odkrył, jak bardzo jest dla mnie ważny. Odsłanianie się przed kimkolwiek, a zwłaszcza przed mężczyzną, zawsze uważałam za coś nieodpowiedniego. Wolałam kryć uczucia, pozostać na zewnątrz obojętną. I tym razem działałam według wypracowanego schematu. Podziękowałam, bez zbytniej wylewności.

– Wiesz, że nie mam zbyt dużo czasu… Pewnie, to akurat wiedziałam doskonale. Nigdy nie miał czasu. Nic nowego. Wysiedliśmy. U. oparł się o bok auta i przyciągnął mnie do siebie. Wtuliłam się w jego koszulę i syciłam zapachem. Chciałam się go nawąchać na zapas, jakby to w ogóle było możliwe. Zamknęłam oczy i tkwiłam w tej ciemności wypełnionej ciepłem jego ciała i wonią, która kojarzyła mi się ze wszystkim, co najpiękniejsze. Poczułam delikatny dotyk jego warg. Całował moją szyję. Ostrożnie, powoli przesuwał wargi w kierunku ucha. Zastygłam w oczekiwaniu na więcej. Było więcej. Wilgotny koniuszek jego języka wędrował krętą ścieżką po mojej skórze. Wstrzymałam oddech, starając się zapanować nad gorącem ogarniającym moje ciało. Tymczasem jego dłonie znalazły drogę pod moją koszulką i niespiesznie gładziły mnie wzdłuż kręgosłupa. U. dobrze wiedział, że najdelikatniejsza nawet pieszczota w tym miejscu wywołuje u mnie ogromne podniecenie. Odruchowo chciałam się odsunąć. Przecież tu każdy może nas zobaczyć – przemknęło mi przez głowę. Nie zdołałam tego zrobić. Nie miałam się gdzie wycofać. Musiałam poddać się temu, co czułam, otoczona jego silnymi ramionami, osaczona gorącym oddechem. Nie potrafiłam powstrzymać westchnienia. Jego dłonie ani na chwilę nie przestawały gładzić mnie po plecach, usta parzyły szyję… Zrobiłam jedyne, co mogłam – przytuliłam się jeszcze bardziej. Tak mocno, żeby poczuć, przynajmniej przez spodnie, jego męskość. Chciałam go, pragnęłam, chociaż wiedziałam, że to niemożliwe. Cóż z tego, skoro rozsądek znikł już przy pierwszym dotyku jego warg. Dążyłam do zaspokojenia i byłam gotowa, żeby je osiągnąć w każdy możliwy sposób. A skoro nie mogłam inaczej, to musiała mi wystarczyć namiastka. Zaczęłam delikatnie ocierać się o niego. Poruszałam biodrami w górę i w dół, kręciłam na boki. Powoli, delikatnie, prawie niedostrzegalnie, ale jednak. Dociskałam się do tej twardości, którą czułam wyraźnie i która wychodziła mi naprzeciw. Nasze oddechy stały się szybsze, urywane, czułam, że serce U. przyspieszyło, a dłonie zaczęły mocniej zaciskać się na moich biodrach. Wiedzieliśmy, że musimy być ostrożni, jak najbardziej panować nad sobą, żeby nikt, kto przejeżdżałby wtedy obok, nie zobaczył nic więcej niż dwójkę przytulonych ludzi. Ta konieczność zachowania pozorów jeszcze potęgowała moje podniecenie. Miałam poczucie, że robię coś zakazanego, ale upragnionego. Odpłynęłam zupełnie nieoczekiwanie, spełnienie zalało mnie wysoką falą. Jak dobrze, że U. trzymał mnie w ramionach… Kilka sekund później wróciłam do rzeczywistości i natychmiast uświadomiłam sobie, że nasz wspólny czas za chwilę się skończy. Powinnam się już do tego przyzwyczaić, ale chyba nigdy nie uda mi się to tak naprawdę. Poczułam pocałunek na policzku i wiedziałam, co oznacza. Koniec, tyle na dziś, to wszystko. Westchnęłam, tym razem ze smutkiem. I posłusznie zajęłam miejsce w samochodzie. Podczas jazdy U. trzymał mnie za rękę. W duchu dziękowałam wynalazcy automatycznej skrzyni biegów. Jeszcze czułam ten dotyk, to gładzenie mojej dłoni. Ta chwila połączenia mogła trwać choćby tylko w taki sposób, tylko palcami, ale zawsze to coś… Wyrwana z zamyślenia piskiem hamulców, nie wiedziałam, co się dzieje. Dlaczego zatrzymaliśmy się nagle, w miejscu, gdzie nawet nie ma pobocza, a z obu stron drogi są jakieś wysokie nasypy? Spojrzałam pytająco, ale U. nic nie powiedział. Włączył światła awaryjne i wysiadając, rzucił tylko: – Poczekaj chwilę. Obejrzałam się, żeby sprawdzić, dokąd idzie i zobaczyłam, że wdrapuje się na porośnięte trawą, strome zbocze. Co on wyprawia? – zastanawiałam się. Nawet chciałam wysiąść i zawołać, ale zniknął za wierzchołkiem. Wzruszyłam ramionami i sięgnęłam do torebki po papierosa. Paliłam spokojnie, z przymkniętymi oczami, wspominając niedawne chwile na parkingu. Czułam

jeszcze delikatne drżenie nóg i dłoni, jeszcze nie całkiem ostygły mi policzki… – Nie są to co prawda nenufary, ale mam nadzieję, że też się będzie liczyło – usłyszałam głos U. Drzwi samochodu otworzyły się, a na moich kolanach wylądował ogromny bukiet bzu. Całe gałęzie, świeżo zerwane, obsypane kwieciem i rozsiewające zniewalający zapach. – Piękne – tyle zdołałam wyjąkać. Byłam zupełnie zaskoczona. – Zobaczyłem krzew na nasypie i pomyślałem, że ci się spodoba. Przecież dzisiaj powinnaś dostać ode mnie bukiet. – Dziękuję. – Pocałowałam U. w policzek i szybko zanurzyłam twarz w pachnących kwiatach. Ukryłam się, żeby nie widział mojego wzruszenia i wilgotnych oczu. Nikt nigdy nie zrobił dla mnie czegoś podobnego. Takie rzeczy robi tylko mężczyzna, który naprawdę kocha. Tylko taki może zwrócić uwagę na krzew bzu przy drodze, tylko taki pomyśli przy tym o kobiecie. I chociaż nie da się tego porównywać, to chyba bukiet bzu był najlepszym, co mnie spotkało tamtego dnia. Dał mi nawet więcej szczęścia niż spełnienie w ramionach U.…

Teraz… U. zadzwonił i powiedział, że wyjeżdża. Musi, sprawa ważna. Nie bierze telefonu. Nie wie, kiedy wróci. Jak to: nie wie? Można nie wiedzieć, kiedy się wróci? Czy to „nie wiem” to godziny, czy dni, a może tygodnie? I co to za sprawa? Dlaczego nie może mieć telefonu? Te wszystkie pytania mam w głowie, ale żadnego nie wypowiadam. Czuję, a nawet wiem, że nie dostanę odpowiedzi. – Będę się o ciebie martwiła – mówię tylko. – Niepotrzebnie. Wszystko będzie dobrze – uspokaja. – Daj znak, gdy wrócisz. Jakikolwiek… Byle jak najszybciej. Obiecaj. – Oczywiście. Do zobaczenia, kochana. Krótko, jak zawsze. I jak zawsze mnóstwo niejasności, niedomówień. Siedzę więc teraz i zastanawiam się, starając się uporządkować galopujące myśli. Z jednej strony czuję strach. O niego. Boję się, że robi coś, czego nie powinien. Co to w ogóle może być? Przychodzi mi do głowy, że ja chyba w ogóle nie znam tego mężczyzny. Nic o nim nie wiem, a właściwie wiem tylko tyle, ile on sam mi powie. Nawet nie mam pewności, że to prawda. Za chwilę pojawia się inny lęk. A jeżeli wcale nie wyjeżdża, jeżeli to nie żadne niebezpieczeństwo tylko spotkanie z kimś innym. A mówiąc wprost: z inną kobietą. Nie, to bez sensu – tłumaczę sobie. – Przecież nigdy do niego nie dzwonię. Zawsze telefonuje on. Wtedy, gdy może. Nie musiałby się bać, że zadzwonię. I nawet nie musiałby mi nic mówić. Przecież i tak nie wiedziałabym, gdzie jest i co robi. Skoro powiedział, to znaczy, że chciał się ze mną tym podzielić. A zdradził tyle, ile mógł. Powinnam to uszanować. Jednak zasiane ziarenko kiełkuje i szybko rośnie. Trująca roślinka nieufności, podlana zazdrością i nawieziona strachem, rozwija się w mojej głowie błyskawicznie. Nie chcę być oszukiwana, nie jestem taka naiwna, żeby nabierać się na bajki o tajemniczych sprawach. I natychmiast czuję chęć sprawdzenia go. Sama nie mogę zadzwonić, zna numer telefonu i mój głos. Może poprosić koleżankę? Niech wykręci numer i tylko sprawdzi, czy ktoś odbierze. A jeśli tak, to kto? Mężczyzna czy kobieta? Nie, koleżanka odpada. Musiałabym powiedzieć, o co chodzi. Nic z tego. W takim razie kupię jakikolwiek starter za kilka złotych i sama zadzwonię. Tak, zrobię to. Przynajmniej będę znała prawdę, jakakolwiek ona jest. Jeżeli okaże się, że mnie oszukał, to będzie koniec. Raz na zawsze. Wkładam buty, chwytam kurtkę i prawie biegiem ruszam do sklepu. Nikt mnie nie będzie oszukiwał – myślę. – Kocham go, ale nie zniosę kłamstwa. Jeżeli mam cierpieć, to przynajmniej będę mogła patrzeć na swoje odbicie bez poczucia, że jestem idiotką. Wracam po kwadransie ze starterem w torebce. Wyjmuję go i obracam w palcach, wreszcie odkładam na blat stołu. Leży tam – symbol mojej decyzji, ale i połączenie desperacji z niepewnością. Niby nic, ale ja widzę w nim jednocześnie nadzieję i jej utratę, coś dobrego i coś złego zarazem. Jeżeli zadzwonię, a telefon będzie wyłączony, to zyskam pewność, że mnie nie oszukał. Ale sprawdzanie go to namacalny dowód na mój brak zaufania. A jeśli mu nie zaufam, to jak możemy razem być? Przecież dotychczas nigdy nie znalazłam konkretnego uzasadnienia, jakiegokolwiek faktu, który podważałby jego prawdomówność. Pamiętam, że kiedyś miałam wątpliwości, co do jego wyjazdu na

pewną imprezę. A potem zobaczyłam go przypadkiem na jednym ze zdjęć. Pojechał tam. Nie kłamał. A mnie było wstyd, że wątpiłam w jego słowa. Wtedy obiecałam sobie, że będę wierzyła we wszystko, co powie. Dlaczego teraz chcę go sprawdzić? A gdyby odebrał? Wtedy nasz związek musiałby się skończyć. Czy jestem gotowa na taki scenariusz? Dałabym radę już nigdy go nie zobaczyć, nie usłyszeć głosu, zrezygnować z dotyku? To przerasta moją wyobraźnię. Nie chcę o tym myśleć. Starter ląduje za oknem. Niech mnie nie kusi. Wiem, że wieczorne rozmyślania będą niewesołe, więc wolę nie ryzykować, że pod wpływem chwilowej złości czy żalu jednak go użyję. Podjęłam decyzję i niech tak zostanie. Chciałabym jeszcze wiedzieć, co w tym wszystkim jest prawdziwe. Czy to, że powinnam mu ufać, czy raczej mój lęk przed ewentualną prawdą i stratą? Jak to w końcu jest – świadomie buduję relację opartą na zaufaniu, czy tkwię w uzależnieniu od mężczyzny, w chorej miłości do U., uciekając od prawdy? Nie wiem, nie umiem tego stwierdzić. I czekam na znak. Myślę, czy jest bezpieczny, martwię się o niego. Wreszcie zasypiam. Na kilka godzin. Budzę się i natychmiast patrzę na wyświetlacz komórki. Nic. Wstaję, robię kawę, myję zęby. Pozornie taki sam poranek jak wczoraj i przedwczoraj. A jednak towarzyszy mi strach. Niepokój o U. narasta. Popielniczka wypełnia się niedopałkami szybciej niż zwykle. Śniadanie? Nie, nie czuję głodu. Co będzie – myślę z przerażeniem – jeżeli to potrwa kilka dni? Przecież ja oszaleję z niepokoju! Słyszę dźwięk przychodzącego SMS-a. Gdzie jest telefon? Musiałam go zostawić w łazience. Jest! Drżącymi palcami naciskam klawisze. Wszystko w porządku. Zadzwonię, jak tylko będę mógł. Czuję, że nagle opada napięcie. Miękną mi nogi i osuwam się na podłogę. Siedzę, opierając czoło o zimny bok pralki. I płaczę. Głośno szlocham, aż cała się trzęsę. Wypłakuję cały strach, godziny oczekiwania i ogromny żal, że nie mogę go przytulić, dotknąć, poczuć, że naprawdę wrócił. Po co mi to wszystko? – myślę, ocierając łzy. – Ta cała miłość. Dlaczego to tak boli? I dlaczego to musiało przydarzyć się właśnie mnie?

Dawno temu… Na początku znajomości z U. często wracałam myślami do tamtego chłopaka sprzed lat. Raz przywołana przeszłość nie odchodzi łatwo. Nie chce po raz drugi poddać się rozkazom, nie daje się wepchnąć w otchłań zapomnienia. Ile ja wtedy mogłam mieć lat? Siedemnaście? Osiemnaście? Nie więcej. Chodziłam jeszcze do liceum. Piękne czasy – bunt, brak problemów związanych z codziennością. Bez reszty oddawałam się krytykowaniu wszystkiego, co krytykować się dało, czytaniu poezji, imprezowaniu i całej reszcie zajęć, które rozwijały mnie dużo bardziej niż szkolna nuda. Po prostu żyłam i chyba nigdy później nie udało mi się to lepiej. Czułam się panią świata, byłam wszechmocna siłą młodości i zadowolenia wspieranego poczuciem, że jestem w stanie zrobić wszystko, pod warunkiem oczywiście, że zechcę. Niczego mi nie brakowało. Do kieszonkowego dorabiałam pisaniem wypracowań, nauka wchodziła mi do głowy niejako sama. Miałam oczywiście chłopaka, i to takiego, z którym spotykałam się już dwa lata, więc mogłam śmiało mówić o byciu z kimś „na poważnie”, co na progu dorosłości jest jeszcze powodem do dumy bez czającego się z tyłu głowy poczucia obowiązku. Nie wiem do dziś, jak on ze mną wytrzymywał, bo w tamtym czasie byłam naprawdę doskonałym przykładem egoistycznej nastolatki, czerpiącej radość z robienia na złość wszystkim i nieliczącej się z nikim. Miałam też przyjaciółkę, która mieszkała w internacie. Często u niej bywałam, szczególnie gdy brakowało pieniędzy na siedzenie w knajpie, a pogoda nie pozwalała na spacery czy spotkania na łonie natury. W internacie było ciepło, a wychowawczynie nie interesowały się tym, co robią dziewczyny, o ile było cicho. Szanowałyśmy ich wymagania i paląc papierosy oraz pijąc piwo we wspólnej łazience, zachowywałyśmy się naprawdę spokojnie. To musiał być grudzień. Nie zapamiętałam daty, ale przypominam sobie dokładnie całą sytuację. Kucałyśmy pod parapetem, między kaloryferem a rzędem umywalek. Jak zawsze. Bo ciepło w plecy, a dym szybko ulatniał się przez uchylone okno. Pamiętam to tak dobrze, że kiedy o tym myślę, widzę w głowie przewijający się w zwolnionym tempie film. Otworzyły się drzwi i do pomieszczenia weszło czterech chłopaków. Nie znałam ich, ale koleżanki wiedziały, kim są. Nastąpiła szybka prezentacja i po chwili trzech kolegów wdało się z nami w rozmowę. Trzech, bo czwarty nie mówił nic. Stał oparty o parapet, palił i… patrzył. Ale jak patrzył! To spojrzenie mnie paliło. Udawałam, że nie zwracam na niego uwagi, śmiałam się z dowcipów jego kolegów, ale czułam, jakby niewidzialna lina biegła od jego oczu do mnie i nie pozwalała mi nawet poruszyć się bez kontroli. – Skąd oni się wzięli? – zapytałam szeptem koleżankę. – Przyjechali z zaprzyjaźnionego internatu ze świątecznymi życzeniami dla naszej kierowniczki. Zawsze tak robią. W ramach zacieśniania kontaktów – mrugnęła do mnie. – A tamten dlaczego nie zacieśnia? – wskazałam wzrokiem na zielonookiego chłopaka. – Bo ja wiem? – wzruszyła ramionami. – Jego pierwszy raz widzę. Ale jak chcesz, to mogę wypytać – przyjrzała mi się uważnie. – No co ty! – udałam oburzenie. – Tak tylko zapytałam.

– Jasne – nie dała się nabrać. Przyjaciółki są najlepszymi psychologami i zawsze zachowują czujność. – Ale jakbyś nie chciała wiedzieć – puściła do mnie oczko – to on ci się uważnie przygląda. Nie chciałam wiedzieć. Przecież miałam kogoś na poważnie. I nie szukałam innego. A jednak nie mogłam zapomnieć tego spojrzenia. Wracało wieczorami i kiedy zamykałam oczy, zamiast twarzy mojego chłopaka widziałam smukłą postać opartą o parapet w internatowej łazience. I chociaż sceneria nie była w ogóle romantyczna, czas też nie żaden specjalny, to jednak zielone oczy w oprawie długich rzęs, próbujące jakby ukryć się pod ciemnymi brwiami, nie pozwalały mi o sobie zapomnieć. Nie wiem dokładnie, jaka była dalsza kolej wydarzeń, ale właściwie to zupełnie nieistotne. Po prostu stało się to, co stać się wtedy musiało. Zaczęliśmy się spotykać. A ja się zakochałam, chociaż za nic w świecie nie przyznałabym się do tego. To był czas, w którym mężczyźni byli dla mnie raczej przeciwnikami w walce o to, kto więcej wytrzyma i komu mniej zależy. I ja te walki chciałam wygrywać, powiększając liczbę trofeów w postaci złamanych męskich serc. Ten chłopak o tym wiedział, a jednak zdecydował się zaryzykować…

Teraz… Właśnie odkryłam sporej wielkości siniak na lewym ramieniu. Skąd się wziął? Chwila skupienia i znam odpowiedź. Czuję, że się rumienię. Jak to możliwe? Przecież jestem dorosła, życie znam i tak dalej, a wspomnienie wczorajszego popołudnia wywołuje takie zawstydzenie? Gładzę delikatnie zasinione i obolałe miejsce. Jedyną widoczną pamiątkę chwil totalnego zapomnienia. Może jest ich więcej? Powoli i uważnie oglądam swoje ciało. Znajduję jeszcze jeden na wewnętrznej stronie uda, kolejny na pośladku i dwa niewielkie na boku. Opuszkami palców badam te miejsca, przymykam oczy i staram się wyobrazić sobie, w którym momencie powstały. Nie potrafię tego stwierdzić, ale wiem i czuję, że były to chwile, w których U. pragnął mnie tak mocno, że tracił kontrolę nad swoją siłą. Chciał być najbliżej jak się da, zagarnąć mnie całą… Nie czułam tych mocnych dotyków, więc gdy to się działo, musiałam być gotowa na ich przyjęcie, czekać na nie, brać wszystko. Ból przyszedł dopiero teraz, niczym przypomnienie tego, co minęło. Doskonale komponuje się z bólem tęsknoty. Namacalna pamiątka namiętności, całkowitego zapomnienia, zatracenia w pożądaniu. Nie, żadne BDSM, absolutnie. To mnie nie interesuje. Nie potrzebuję bólu, żeby osiągnąć satysfakcję, nie chcę go zadawać nikomu i nie chcę, żeby ktoś z rozmysłem zadawał go mnie. To zupełnie coś innego. Bo to nie żadna gra, zabawa, czy inscenizacja. To tylko niezamierzony efekt, dowód na całkowite oddanie z mojej strony i chęć posiadania z jego. Nie czuję się skrzywdzona, może to dziwne i paradoksalne, ale dla mnie to nagroda, dowód mojej kobiecej władzy, którą mogę chociaż na chwilę nad nim mieć. I brak tu miejsca na myślenie, rozważania, kalkulację. Są tylko nasze ciała i instynkty. Patrzę więc na zasinione miejsca, dotykam ich ostrożnie. Zachowane na moim ciele odciski jego dłoni. Dowód, że naprawdę był, że to wszystko działo się naprawdę. Zostaną ze mną co najmniej tydzień. Namiastka U. Tyle mam. To i tak więcej niż zwykle.

Niedawno… Naprawdę chciałam puścić to wszystko w niepamięć. Wierzyłam, że mi się uda. Kiedy jego samochód zniknął za zakrętem, wróciłam do domu ze szczerym zamiarem wyrzucenia ostatnich godzin z pamięci. To nie może być trudne – myślałam. – Przecież każdego dnia spotykam nowych ludzi, załatwiam z nimi sprawy i zapominam. Zadanie wykonane, nie ma się nad czym zastanawiać. Taka byłam, bo taka być chciałam. Zadaniowa. Od lat pieczołowicie tworzyłam samą siebie, lepiłam w pocie czoła i trudzie, wyrzucając to, co przeszkadzało w osiągnięciu celu. A celem było spokojne życie, takie normalne, bez szaleństw, może nieco nudne, ale bezpieczne. Chciałam mieć poczucie, że panuję nad wszystkim, że nic mnie nie zaskoczy i kontroluję sytuację. Dość miałam nieprzewidywalności, nagłych zmian, zagrożenia. Chcę spokoju – powtarzałam jak mantrę. Żeby to osiągnąć, należało zapanować nad emocjami. Nie poddawać się im, kierować się logiką, rozumem i rozsądkiem. Nie miałam wyjścia, musiałam zabić kawałek siebie, a jeżeli nawet nie zabić, to związać, zakneblować i wrzucić do ciemnicy, najdalszego zakamarka świadomości. I nie wypuścić. Nie było to proste, ale że jestem uparta i konsekwentna, to po wielu latach wreszcie zyskałam poczucie wygranej. Zawodowo było coraz lepiej, pieniędzy mi nie brakowało, a mój stosunek do ludzi stał się taki, no powiedzmy, obojętny. Nauczyłam się nie roztkliwiać, podchodzić do wszystkiego rzeczowo, robić konkretne plany i realizować je. Na każdej płaszczyźnie. Stałam się samowystarczalna, nie potrzebowałam niczyjej pomocy, nie byłam od nikogo zależna. I starałam się być z tego dumna. Ze wszystkich sił się starałam, bo tylko ta duma pozwalała mi w tym wszystkim wytrwać. I nie zamierzałam, po tylu latach pracy nad sobą, stracić równowagi z powodu jednego przytulenia. Byłam przecież silna. Rzeczywiście, udało mi się zapomnieć. A właściwie udać, że zapomniałam. Przez jakieś dwadzieścia godzin. Bo potem zadzwonił. – Dzień dobry. Jak się czujesz? – Doskonale – odpowiedziałam sucho. – To dobrze. Nie chciałbym być powodem twojego złego samopoczucia. – A skąd ci przyszło do głowy, że możesz mieć jakikolwiek wpływ na to, jak się czuję? – O, jaki sarkazm! – wyczułam w jego głosie rozbawienie. – Może niezbyt fortunnie się wyraziłem. Ja jestem prosty chłop. Po prostu bałem się, że jesteś na mnie obrażona. – Niby dlaczego? To co miałeś zrobić, zrobiłeś bardzo dobrze. – Wszystko? Już wiedziałam, że dałam się podpuścić. Chciałam mieć kontrolę nad tą rozmową, ale to on ją miał. I poprowadził naszą wymianę zdań według swojej woli. – Tak, wszystko – odpowiedziałam, chociaż wiedziałam, że to kolejny mały krok w kierunku, w którym iść nie powinnam. – To dobrze, że tak myślisz. Cieszę się. – No to przynajmniej jedno z nas jest radosne. I wystarczy – próbowałam się ratować. – Naprawdę cię to nie cieszy? Odpowiedz szczerze. Jeżeli potrafisz. Chyba że się boisz…

I znowu jego było na wierzchu. Jak to możliwe, że tak dobrze wiedział, co zrobić, powiedzieć, żeby mnie sprowokować. – Niczego się nie boję. A tym bardziej chwilowej przyjemności. – Więc jednak… – Jednak co? – Jednak było ci przyjemnie. Dopiero kiedy go nie widziałam, mogłam uświadomić sobie, jak pociągający miał głos. Głęboki, niski, stanowczy, ale z wyczuwalnymi nutami delikatności. Ostatnie zdanie powiedział w taki sposób, że poczułam się jakoś tak… bezwolnie. Uważaj! – ostrzegłam samą siebie. – Nie daj się nabrać na męskie gierki. Przecież to stek banałów! – Może i było, ale minęło. To już przeszłość. I nie zamierzam do niej wracać. – Muszę cię zmartwić – usłyszałam jego spokojny głos. – Twoje zamiary nie mają żadnego znaczenia. Nie wiesz, że wystarczy mały kamyk, żeby uruchomić lawinę. I ona już ruszyła… – Nie interesuje mnie to. Naprawdę. – Myślisz, że możesz zatrzymać lawinę? Że jesteś na tyle silna? Oczywiście możesz próbować, ale sama w końcu zrozumiesz, że to bez sensu. – Słuchaj, nie mam czasu. Jestem bardzo zajęta, więc… – Rozumiem. Czy będę mógł jeszcze zadzwonić? – Nie – kolejna desperacka próba ratowania walącego się świata. – Naprawdę nie chcesz, żebym zadzwonił? Przecież dobrze znasz odpowiedź! – krzyczało coś we mnie. Powinnam, ale nie potrafiłam skłamać. – Chcę. Ale nie dzwoń. – Więc zadzwonię. Do widzenia. – Do widzenia. Dotrzymał słowa. Zresztą zawsze później dotrzymywał. Zadzwonił. Jeszcze tego samego dnia. A wieczorem przysłał SMS-a. Dobranoc. Tylko tyle. Nie musiał więcej pisać, bo doskonale wiedział, że dokłada kolejny mały kamyczek tworzący tę wielką lawinę, o której mówił. Dalej rzeczywiście zaczęło toczyć się samo. No dobrze, z jego pomocą i bez mojego dużego oporu. Oczywiście nie poddałam się tak od razu. W żadnej sytuacji się nie poddawałam. Nigdy. I lubiłam zwyciężać. A sama walka też zawsze mnie kręciła. Nie wyobrażałam sobie siebie w roli pokonanej. W żadnej sprawie i w żadnym wymiarze. A już na pewno nie w relacji z drugim człowiekiem. Chciałam rządzić, dyktować warunki, decydować. Do mnie miało należeć ostatnie słowo. Zawsze. Z U. tak się nie dało. Dzwonił kilka razy dziennie, ale gdybym stwierdziła, że miałam go, że mogłam traktować tego mężczyznę jak swoją zdobycz, wiedziałabym, że kłamię. Nie chcąc uznać się za pokonaną, wmawiałam sobie, że walka trwa. A moje zwycięstwo to tylko kwestia czasu. Tak naprawdę próbowałam resztkami sił zachować pozory niezależności, wizerunek obojętnej, twardej kobiety, dla której mężczyzna nie ma większego znaczenia. Szło mi dobrze, bo miałam w tym przecież wieloletnią wprawę i z pewnością każdy dałby się na to nabrać. Ale nie U. Nie on. Bo on wiedział o mnie wszystko, znał mnie jak nikt inny. Jego nie mogłam oszukać. Zdawałam sobie z tego sprawę, ale ciągle podejmowałam kolejne próby. – Dlaczego to robisz? – pytał, gdy rzucałam następne niemiłe słowa. – Po co męczysz samą siebie? Nie wiedziałam, co powiedzieć. – Skoro musisz, to nie będę cię powstrzymywał. W końcu zrozumiesz, że nie da się walczyć z przeznaczeniem. Zresztą już to przecież rozumiesz. Rozumiałam, ale nadal wydawało mi się, że jeżeli tylko zechcę – powstrzymam lawinę.

Teraz… Czasami, kiedy, tak jak teraz, U. leży obok mnie, gdy odpoczywamy po zbliżeniu albo gdy dopiero zaczynamy się przytulać, a on przymyka oczy, czasami wtedy przyglądam mu się uważnie, szukając podobieństw do tamtego chłopaka. Badam wzrokiem każdy kawałek twarzy U., dwie poziome zmarszczki na czole, które teraz, w chwili relaksu, wygładzają się, policzki z kłującymi igiełkami zarostu, prosty nos dodający wraz z silnie zarysowanymi szczękami męskości jego rysom, ciemne rzęsy rzucające cienie na górną część policzków, niewielkie zmarszczki nad wargą zdradzające wszystkich palaczy. Porównuję każdy szczegół z obrazami zapamiętanymi przed laty. Wszystko po to, żeby upewnić się, że przy mnie leży zupełnie inny człowiek. Gdybym i ja zamknęła oczy, żeby wyostrzyć wspomnienie, zobaczyłabym gładkie czoło, delikatny meszek na policzkach, dużo łagodniejszą linię szczęk i delikatny zarys ust. Tak, tamten był chłopcem. Wrażliwym, kochającym, delikatnym chłopcem. Natomiast U. to zupełnie inny człowiek. Mężczyzna. Wystarczy jeden rzut oka, żeby być tego pewnym. Chociaż teraz jego rysy są złagodzone, widać, że czuje się spokojny i odprężony, to i tak jego męska siła jest widoczna. Nie można tego nie dostrzec, nie można się pomylić. To widać – twardość, zdecydowanie, moc. Nie ma nic wspólnego z dawnym wspomnieniem. To mężczyzna z własną historią, przeżyciami, które wyżłobiły linie na czole i policzkach, uczyniły go silnym i dały doświadczenia, dzięki którym wie, co robić, jak się zachować i potrafi podejmować decyzje. To człowiek nawykły do pracy, czasami bardzo ciężkiej, nieskarżący się, potrafiący stawić czoła przeciwnościom, gotowy do walki i zwycięstwa. Tak go widzę i takiego kocham. A tamten? Tamten był zbyt słaby, nie umiał walczyć. Nie potrafił i chyba nie chciał. Nie umiał pokazać, że naprawdę mu zależy, by sprostać pierwszej próbie. Wybrał ucieczkę i odejście za zasłonę przeszłości. Jednak czasami szukam. Sprawdzam, żeby się upewnić. I sama nie wiem, czy ucieszyłabym się, gdybym odnalazła tamtego w U. Właściwie za każdym razem boję się wyniku mojego badania. Może dlatego zawsze robię to, gdy U. ma zamknięte oczy. Tylko wtedy mogę mieć pewność, że nie znajdę podobieństw, że zachowam tę ostrą linię oddzielającą przeszłość od teraźniejszości. Że nie pomieszam, nie zagubię się i utrzymam tę pewność. Przekonanie o miłości do U. Takiego, jakim go znam, jakim poznałam go kilka miesięcy temu. Nie chcę widzieć w nim chłopaka sprzed lat, tego, który… który należy do przeszłości, został na zawsze rozliczony, zapomniany i stał się tylko cieniem w pamięci. Wiem, że jedno spojrzenie zielonych oczu, badawczy wzrok, wbite w moją twarz źrenice mogłyby sprawić, że dwa obrazy – ten, który widzę i ten ze wspomnień – nałożyłyby się na siebie. Nie mogę do tego dopuścić, więc gdy tylko U. otwiera oczy, natychmiast wracam do teraźniejszości, odpycham wspomnienia, po raz kolejny zamykam drzwi do przeszłości, które jednak, czuję to, nie są już tak szczelnie domknięte jak kiedyś. Wiem, że powinnam to oddzielać, staram się, ale czy to ma sens? I czy się uda? Czy blizny z przeszłości nie otworzą się, przecięte ostrym, głębokim spojrzeniem zielonych oczu?

Po co więc szukam? Dlaczego uparcie sprawdzam? Może dlatego, że najbardziej na świecie chciałabym czuć się bezpieczna. Wiem, że to możliwe z U., ale tamten chłopak nie mógł mi tego dać. I nie chcę, żeby wspomnienie jego słabości kładło się cieniem na to, co jest teraz. Dlatego muszę ich rozdzielić. Na zawsze. Dlatego szukam. Chcę się upewnić.

Niedawno… Mówi się, że miłość można wyrazić na wiele sposobów, a najcenniejsze są te, które przejawiają się w codziennych drobnostkach. Tylko jak można liczyć na takie chwile, jeżeli codzienności nie ma. A tak bardzo jej pragnę. Brakuje mi jej, takiej zwyczajnej. Dotknięcia między kuchnią a pokojem, pocałunku przed wyjściem. Tego wszystkiego, co świadczy o trosce, jest dowodem zainteresowania, opieki. A jednak bywają momenty, które wynagradzają mi ten brak. Na przykład taka chwila sprzed kilku miesięcy. – Mam coś dla ciebie – powiedział U. i sięgnął do kieszeni kurtki. Siedzieliśmy w samochodzie, na poboczu jednej z ulic, skryci w ciemności wieczoru przed oczami przypadkowych znajomych. Poczułam, że kilka niewielkich przedmiotów ląduje na moich kolanach. Żeby sprawdzić, co to jest, musiałam się pochylić. Natychmiast poczułam na karku pocałunek. – Poczekaj, daj mi chociaż zobaczyć, co dostałam. – To nic specjalnego, naprawdę. Możesz obejrzeć później – mruknął, całując mnie w ucho. Odwróciłam twarz w jego stronę i pogłaskałam go po szorstkim policzku. – Cierpliwości. Zobaczę co to jest, a potem ci podziękuję. Podarunkiem były zapalniczki. Tak, dokładnie pięć zapalniczek. Takich malutkich, jednorazowych. – Są w twoim ulubionym kolorze – powiedział. Roześmiałam się. – No co?! – udawał obrażonego. – Wszedłem po papierosy i zobaczyłem jedną na wystawie. Od razu pomyślałem, że powinna być twoja. Sprzedawczyni zdziwiła się, że chcę taki, no, mało męski, kolor. A mnie przyszło do głowy, że ta zapalniczka jest taka mała i gaz się szybko skończy, więc poprosiłem o wszystkie, które są. W tym kolorze oczywiście. Było tylko pięć, niestety. A żebyś widziała, jaką ta dziewczyna miała minę… Uściskałam go mocno, najmocniej jak mogłam. Bo podarował mi nie tylko zapalniczki. Razem z nimi dostałam coś dużo ważniejszego, coś bezcennego – dowód na to, że o mnie myśli. Nawet w chwili, gdy po prostu kupuje papierosy. Pamięta, jaki kolor lubię, chce sprawić mi przyjemność. Świadomość tego jest dla mnie najcenniejszym prezentem. Używałam tych zapalniczek i za każdym razem, gdy przypalałam papierosa, czułam się szczęśliwa. Aż wreszcie pozostała ostatnia. Nie zapaliłam jej ani razu. Schowałam i leży razem z jednym zasuszonym kwiatem bzu z imieninowego bukietu. Nie można zatrzymać chwil, więc zachowuję ich symbole. Ważne tylko dla mnie, niezrozumiałe dla innych, ale przypominające mi w trudnych chwilach, że U. o mnie myśli i pamięta, gdziekolwiek jest i cokolwiek robi.

Teraz… Najgorsze są poniedziałkowe poranki. Po dwóch dniach bez jego głosu, bez SMS-a. Wiem, że dziś się odezwie, ale chyba właśnie dlatego niecierpliwość jest tak ogromna, że wypełnia mnie całą, rozlewa się od głowy po czubki palców. Każda minuta oczekiwania ciągnie się w nieskończoność… W poniedziałkowe poranki wszystko leci mi z rąk. Dziś znowu przesłodziłam kawę. Wylałam ją do zlewu z taką złością, że brunatne kropelki rozprysły się po glazurze. Szarpię papierowy ręcznik i myślę: – To wszystko przez niego! Bo tak jest. Dlaczego jeszcze nie dzwoni? Przecież już zaczął pracę, wiem o tym. Naprawdę jest tak zajęty, że nie znajduje minuty, żeby wybrać mój numer i powiedzieć „dzień dobry”? Gdyby tęsknił tak bardzo jak ja, to znalazłby czas. Więc pewnie nie tęskni. Wycieram kafelki, papier chłonie spływające krople. Kawowe łzy mojego zniecierpliwienia, złości i… strachu. A gdyby nie zadzwonił? Nagle zniknął, przestał się odzywać? Jak miałabym dalej żyć? Tak jak kiedyś? Nie umiałabym już przestać czekać. Musiałabym chyba umrzeć. Spojrzenie na wiszący na ścianie zegar. Minęły dopiero trzy minuty? To niemożliwe! Stanowczo powinnam się czymś zająć, mam przecież tyle rzeczy do zrobienia. Praca czeka, nic samo się nie zrobi, terminy gonią. – Weź się w garść! – powtarzam sobie, ale i tak wiem, że nic z tego nie będzie. Dopiero kiedy usłyszę głos U., dam radę zebrać myśli i zaplanować dalszą część dnia. Wcześniej się nie uda. Próbuję jednak stworzyć pozory, wypełnić czas, żeby szybciej mijał. Drugie podejście do kawy. W porządku, nadaje się do picia. Co jeszcze? Sprawdzam, czy wyschło pranie, dwa razy otwieram lodówkę, bo trzeba zrobić listę zakupów. Dwa razy, ale i tak bez sensu, bo nie mogę sobie przypomnieć, co w niej jest, a czego brak. Jestem niezdolna do skoncentrowania się na czymkolwiek. Myję się i ubieram. Mechanicznie, bez zastanowienia, właściwie gdyby nie mokry ręcznik, to pewnie nie pamiętałabym potem, że w ogóle byłam w łazience. Znowu spojrzenie na zegarek – dziesięć minut stało się przeszłością. Bez U. Kolejny papieros. Palę cztery minuty, wiem to, więc nie muszę sprawdzać, ile czasu upłynęło. No to jeszcze jeden. Najwyżej umrę na raka. Co mi po takim życiu – mówię do własnego odbicia w szybie piekarnika. – On nawet nie zauważy, że mnie nie ma. Może nawet będzie mu łatwiej i poczuje ulgę. Tak, tak właśnie funduję samej sobie cierpienie. Gdybym tylko mogła zablokować te niedobre myśli, odciąć się od nich, gdybym umiała mniej czekać. Nie umiem. Plączę się z kąta w kąt aż do chwili, gdy upragniony dzwonek obwieszcza koniec weekendowego cierpienia. Patrzę na wyświetlacz i wbijając paznokcie w dłonie, odczekuję jeszcze dwa sygnały. Niech nie myśli, że siedzę przy telefonie. Niech nie wie, jak bardzo tęskniłam. – Dzień dobry – słyszę ukochany głos. – Jak ci minął weekend? Beznadziejnie, bezsensownie, ciągnął się w nieskończoność, był nic niewart, bo nie było ciebie – chciałabym to wykrzyczeć, ale połykam te wszystkie słowa, przechodzą mi przez gardło niczym wielka kula i dopiero, gdy znikną, po tych kilku sekundach, mogę wesołym głosem odpowiedzieć: