Jaga_maj

  • Dokumenty267
  • Odsłony116 312
  • Obserwuję89
  • Rozmiar dokumentów418.0 MB
  • Ilość pobrań60 681

Kwiat paproci cz.2/2 - Noc Kupały - Katarzyna Berenika Miszczuk

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Kwiat paproci cz.2/2 - Noc Kupały - Katarzyna Berenika Miszczuk.pdf

Jaga_maj Książki E-booki - autorzy polscy
Użytkownik Jaga_maj wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 212 stron)

Katarzyna Berenika Miszczuk NOC KUPAŁY Seria: KWIAT PAPROCI Copyright © by Katarzyna Berenika Miszczuk, MMXVI Wydanie I Warszawa, MMXVI

Prolog Kobieta miała na sobie płócienną koszulę z plecionką z kolorowego kordonka schludnie przyszytego dookoła kwadratowego dekoltu, a jej szczupłe nogi okrywała spódnica do połowy łydki w nieokreślonym brunatnym kolorze. Miała nagie, przykurzone stopy. Kucała na gołym klepisku wewnątrz rozpadającej się chaty. Ściany domostwa przez lata stawiania oporu złej pogodzie przechyliły się niebezpiecznie, grożąc zawaleniem. Przez dziurawy dach do wnętrza chaty sączyło się światło południowego słońca rozpraszające przykurzony mrok. Pod sufitem zielarka pracowicie porozwieszała pęczki ziół do suszenia, a pod ścianami poustawiała gliniane naczynia wypełnione najróżniejszymi sproszkowanymi przyprawami i korzeniami, które znalazła w lesie. We wnętrzu unosił się ich zapach łaskoczący w nos podczas głębszego oddechu. Wydawało się, że nie przeszkadza jej wygląd chaty, była całkowicie pochłonięta pracą. Brudnymi dłońmi ucierała w kamiennym moździerzu zioła na proszek. Grube rude włosy związała w niechlujny warkocz, który opadał jej aż do ziemi i brudził się w pyle. Obok niej na klepisku skrupulatnie przygotowane pęczki wonnych ziół i powykrzywianych korzeni czekały na swoją kolej. Kobieta przesypała proszek z misy moździerza do garnuszka pełnego wonnego wywaru, który stał na palenisku obok niej. Gdy zbliżyła twarz do ognia, na jej bladych policzkach pokrytych licznymi piegami wykwitły rumieńce. Zamieszała w garze drewnianą łyżką i przymknęła oczy, wdychając aromatyczny zapach. Nagle uniosła się zasłona ze skóry niedźwiedzia, która odgradzała wnętrze chaty od leśnej polany. Spłoszona kobieta upuściła łyżkę, rozchlapując wywar. Gdy jego krople zetknęły się z zakurzoną podłogą, zasyczały i zamieniły się w zielonkawy dym. Zielarka zasłoniła dłonią oczy przed oślepiającym światłem. Zasłona opadła i do wnętrza wszedł rosły mężczyzna. Kobieta podniosła się z klęczek i stanęła z dumnie uniesioną brodą, wpatrując się bez lęku w jego lodowate, błękitne oczy. Twarz mężczyzny pokryta była zaschniętą, zbrązowiałą krwią, która sklejała także jego włosy. Ubranie miał poszarpane, jakby zdarł je z siebie przed chwilą, a teraz narzucił pospiesznie. Na jego piersi, na wysokości serca w płóciennej koszuli wyrwana była dziura, zupełnie jakby otrzymał tam śmiertelny cios. Cały materiał dookoła przesiąknięty był krwią. Posoka przeciekła na plecy koszuli i na spodnie. Było jej zbyt wiele, by mężczyzna mógł teraz bez żadnego wysiłku stać. Kobieta zrozumiała, że krwi było także zbyt wiele na to, by mężczyzna mógł nadal być żywy. W prawej dłoni wciąż trzymał długi, dwuręczny miecz. Zerknęła nieufnie na zbroczone krwią ostrze, gotowa rzucić się do ucieczki, jeśli przybysz wykona jakiś niepokojący ruch. Poznała go od razu, gdy tylko słońce przestało ją oślepiać. Cofnęła się przestraszona, ponieważ z jego twarzy nie zdołała wyczytać zamiarów, które nim kierowały. Obawiała się, że może chcieć ją skrzywdzić. – Czym teraz jestem? – zapytał posępnym, głębokim głosem. Nie wykonał w jej stronę żadnego ruchu. Stał wrośnięty w ziemię niczym drzewo. – Jesteś znowu żywy – odparła powoli, nie tracąc czujności. Jej głos był delikatny. Miał w sobie słodycz przywodzącą na myśl miód. Mężczyzna nagle ruszył niespiesznie w jej stronę. Nie odrywając od niego spojrzenia, cofała się do momentu, gdy jej plecy dotknęły zimnej ściany chaty. Stanęli naprzeciwko siebie. Pochylił głowę, by spojrzeć na jej pobladłą twarz, na której bardzo wyraźnie malowały się teraz plamki piegów.

– Jaka będzie cena? – zapytał. – Nie umrzesz od rany, którą zada ci człowiek bądź bóg. Nie zabije cię czas – wyszeptała. – Zabić może cię tylko odpowiednio przygotowane ziele. To jedyna cena. Usta mężczyzny rozciągnęły się w posępnym uśmiechu. – Dziękuję ci, Ote. Odwrócił się i bez słowa wyszedł z chaty, zostawiając zielarkę samą. Nogi się pod nią ugięły i usiadła na klepisku, co wznieciło chmurkę kurzu. Przypomniała sobie słowa ojca, Siemomysła, który mawiał, iż wojownik z Północy nosi w sercu lód z dalekich krain. Nie dotknęła jego skóry, co pozwoliłoby jej poznać jego myśli, ale wściekłość, która w nim szalała na kształt śnieżnej zamieci, była tak silna, że Ote mogła wyczuć iskry w powietrzu. Zerknęła na swoje przedramiona, które teraz były pokryte gęsią skórką, zupełnie jak gdyby dmuchnął na nie zimny wiatr z Północy. Nie dotknęła wojownika, ale doznała wizji, które wiele jej o nim opowiedziały. Ote uśmiechnęła się. W jej piwnych oczach pojawiło się ożywienie. Postanowiła, że postara się rozpuścić lód w jego sercu. – Niech bogowie ci sprzyjają, Dagome. Niech bogowie sprzyjają nam obojgu – powiedziała do siebie. Rozejrzała się krytycznym wzrokiem po wnętrzu chaty, zupełnie jakby dopiero teraz dostrzegła wszystkie jej wady. Zdjęła garnek znad ognia i wylała jego zawartość na klepisko. Kłąb zielonkawego dymu uniósł się do góry w stronę dziury w powale. Kobieta rzuciła garnek pod ścianę i zasypała palenisko. Postanowiła, że to ostatni dzień jej kilkuletniego wygnania, na które sama się zdecydowała, by w samotności zgłębiać tajniki magii i służyć bogom. Nastał czas, by wróciła do domu, do ojca. Jej zielarskie zdolności były teraz potrzebne nowemu władcy Polan.

1. Odgarnęłam na bok kołdrę i usiadłam na łóżku. Nie mogłam spać. Leżałam w pościeli, przekręcając się z boku na bok przez kilka godzin, ale sen nie nadchodził. Pokój pogrążony był w ciemnościach. Światło latarni gdzieniegdzie przedzierało się przez zasłony i rzucało na ściany powyginane, groteskowe cienie. Zapaliłam lampę, by przegnać potwory czające się po kątach. Czułam, że nie wytrzymam w łóżku ani chwili dłużej. Podeszłam do okna i odsunęłam zasłonkę, by wyjrzeć na zewnątrz. Spojrzałam na rozświetlony światłem latarni bruk pokrywający ulicę Sienkiewicza – główny kielecki deptak. Ulica była opustoszała. O tej godzinie w środku tygodnia większość mieszkańców spała kamiennym snem w oczekiwaniu na nowy dzień. Tylko nieliczni świętowali jeszcze z okazji Rusałczego Tygodnia. Objęłam się ramionami, wspominając dziwny sen, który nawiedzał mnie codziennie od obchodów Zielonych Świątek. Postać rozczochranej zielarki nie chciała zniknąć mi sprzed oczu. Widziałam ją tak wyraźnie, jakbym stała naprzeciwko niej. Mogłam nawet policzyć piegi na jej twarzy przypominającej skorupkę przepiórczego jajka. Zuchwałe spojrzenie piwnych oczu wwiercało się we mnie, gdy zasypiałam. Nienawidziłam jej. Każdej nocy sen, a może raczej koszmar niedający mi spokoju, stawał się odrobinę dłuższy. Powoli odkrywał przede mną kolejne elementy historii. Dzisiaj dowiedziałam się, że zielarce spodobał się wojownik. Ote, córka Siemomysła. Widząca, która stworzyła wywar z kwiatu paproci. Ten sam, który dał Mieszkowi nieśmiertelność. A także Ote, jedna z jego żon. Pokręciłam głową z niedowierzaniem. Jaka ja jestem głupia! Jak mogę być zazdrosna o kogoś, kto nie żyje od przeszło tysiąca lat? Przecież to zupełnie nielogiczne! A jednak byłam zazdrosna. Chorobliwie zazdrosna. Gdy kochaliśmy się z Mieszkiem na trawie w pobliżu gołoborza, było… magicznie. Żadne inne słowo nie odda w pełni tego, co się wtedy działo. Nie wiem, czy sprawiły to czary rusałek, czy moje nadmiernie rozbudzone hormony, ale zapomniałam się wtedy bez reszty. Zniknęły wszystkie hamulce, społeczne konwenanse i zasady, którymi kierowałam się przez całe życie. A Mieszko? On chyba także dał się ponieść emocjom. Poczułam, jak moje usta rozciągają się w uśmiechu na samo wspomnienie tamtych chwil, jego dotyku, pocałunków, pieszczot. To ja go uwiodłam? Czy może on mnie? A może prawda była zupełnie inna? Może razem zastawiliśmy na siebie sidła? Jednak gdy było już po wszystkim i nadzy leżeliśmy obok siebie, wpatrując się w gwiazdy i słuchając hipnotyzującej muzyki dobiegającej spomiędzy drzew, czar prysł niczym bańka mydlana. Nieopatrznie dotknęłam jego blizny na piersi, wyraźnego śladu śmiertelnego ciosu, który wymierzył mu władca Wieletów. Miałam przez to wizję. Tym razem wyładowanie elektryczne nie odrzuciło mnie do tyłu tak jak za pierwszym razem, tylko niegroźnie strzeliło iskrą pomiędzy moim palcem a skórą na piersi Mieszka. Zobaczyłam scenę w chacie, gdy Dagome powraca do świata żywych i rozmawia po raz pierwszy z Ote. To, co ujrzałam, nie było tak ważne jak to, co poczułam. Widziałam w tej wizji wszystko jego oczami. Czułam wściekłość, która płonęła w nim na myśl o porażce na polu bitwy oraz śmierci drużyny. Ale nie tylko to poczułam… Poczułam też iskrę zainteresowania. Pierwszy, nieśmiały płomyk jego miłości do Ote. Przykre zakończenie pełnego namiętności wieczoru, jeśli mam być szczera.

Gdy zobaczyłam obrazy z jego przeszłości, Mieszkowi także stanęły one ponownie przed oczami. Nie wiem, dlaczego ujrzałam akurat to. Nawet nie chciałam brać pod uwagę możliwości, iż myślał o Ote, gdy się kochaliśmy. Przeprosiłam go wtedy szybko, zabrałam swoje ubrania i uciekłam czym prędzej. Wołał za mną, ale nie ruszył moim śladem, został na polanie. Zanim zniknęłam między drzewami, odwróciłam się jeszcze w jego stronę. Nagi siedział na trawie, wpatrując się we mnie bez wyrazu. Światło księżyca odbijało się w jego oczach. W biegu narzuciłam na siebie sukienkę, przebiegłam przez cmentarz, machając na pożegnanie Babie Jadze, i ze łzami w oczach ruszyłam leśną dróżką przez las. Nie wiem, skąd na mojej drodze pojawił się nagle Radek. Może śledził mnie na zlecenie Świętowita albo po prostu szukał rusałek, które mógłby zaciągnąć do łóżka. Nie wiem. Najważniejsze było, że bez dyskusji odwiózł mnie do domu i nie zadawał zbędnych pytań. Zrobiłam sobie kilka dni przerwy od pracy. Baba Jaga usiłowała przez telefon wyciągnąć ze mnie informacje na temat tego, co tak bardzo zmęczyło mnie podczas obchodów, że odmawiam wychodzenia z domu przez cały Rusałczy Tydzień. Zbyłam ją, twierdząc, że jeszcze raz muszę sobie przemyśleć wszystko na temat bycia widzącą. Nie chciałam jej okłamywać, ale krępowałam się wyjawić prawdę. Poza tym nie byłam pewna, czy pochwaliłaby moje zachowanie. Sława była zajęta wabieniem facetów w leśnej głuszy razem z innymi rusałkami, więc nikt mi nie przeszkadzał. Mogłam spokojnie rozczulać się nad sobą sama w mieszkaniu i zajadać smutki czekoladą z orzechami. Najchętniej przespałabym cały tydzień, ale nie mogłam tego zrobić, bo niechciana wizja wciąż powracała do mnie pod postacią snów. Pokręciłam głową, nie mogąc uwierzyć we własną naiwność. Niby czemu mężczyźnie takiemu jak Mieszko miałoby na mnie zależeć? Pewnie jestem tylko kolejną przygodą, która spotkała go w wieczności. Poza tym wykazałam się wyjątkową głupotą. Nie dość, że kochaliśmy się bez zabezpieczenia, to w dodatku na trawie pełnej robactwa. Aż dziwne, że nie wróciłam do domu z kleszczem wczepionym w sam środek pośladka. Usiadłam na łóżku i wzięłam do ręki telefon. Nikt do mnie nie dzwonił. Nikt mnie nie szukał. Wściekła odrzuciłam od siebie aparat. Mieszko nawet nie miał komórki, zresztą ja nigdy nie podałam mu numeru do siebie. Niby z jakiej racji miałby zadzwonić? Spojrzałam na zegarek. Wybiła północ. Godzina duchów. Nagle drzwi wejściowe do mieszkania zatrzęsły się gwałtownie, bo ktoś walił w nie pięścią z całej siły. Byłam przekonana, że wystarczy jeszcze jedno uderzenie, by obcy je wyważył. Skamieniałam. Od razu wywietrzały mi z głowy wszystkie dąsy. Nasłuchiwałam w bezruchu. Czy to moja wyobraźnia, czy słyszę, jak ktoś naciska klamkę? Czy to zgrzyt wytrycha w zamku? O bogowie! Rzuciłam się biegiem w stronę kuchni, uderzając głośno bosymi piętami o drewnianą klepkę. Złapałam za srebrny nożyk do ciasta, który kupiłam dosłownie wczoraj, wmówiwszy sprzedawcy, że szukam daru dla znajomych, ale nie stać mnie na cały komplet sztućców. Skubany nie chciał sprzedać mi samego noża. Musiałam dokupić do niego, nie wiadomo po jaką cholerę, widelczyk. Drugą ręką chwyciłam pieprzniczkę i zdjęłam z niej plastikowe wieczko. Tak przygotowana stanęłam w rozkroku naprzeciwko drzwi wejściowych, gotowa wrzeszczeć i bić na oślep kogokolwiek, kto pojawiłby się nieproszony w moich progach. Czyste srebro, o ile sprzedawca nie zrobił mnie w konia, mogło pomóc przeciwko kilku demonom. A pieprz? Chyba każdego unieszkodliwi solidna dawka tej przyprawy rzucona prosto w oczy. Nieważne, czy jest żywy, czy martwy.

Nagle dopadło mnie zwątpienie. Może zamiast pieprzniczki powinnam wziąć solniczkę? Przecież sól działa żrąco na skórę większości demonów. A w każdym razie tak twierdziła szeptucha. Po drugiej stronie drzwi usłyszałam jakiś szelest. Nie było już czasu, by znowu biec do kuchni. – No dalej – mruknęłam pod nosem, czując, że cierpną mi ręce od trzymania ich w górze z moją zaimprowizowaną bronią. Pukanie, tym razem cichsze, powtórzyło się. Przez chwilę zastanawiałam się, czy powinnam podejść do drzwi i wyjrzeć przez wizjer. Widziałam kiedyś na filmie, że bohater tak zrobił, a wtedy czarny charakter przyczajony z drugiej strony wyważył drzwi i nieźle poturbował tego pierwszego. Wolałabym tego uniknąć. – Kto tam? – zawołałam i skuliłam się w sobie. To też chyba nie było zbyt mądre. Zdradziłam się, że jestem w mieszkaniu. Chociaż z drugiej strony oprawca pewnie i tak widział z ulicy światło w pokoju. – To ja, Mieszko – dobiegł mnie głos. Powoli opuściłam ręce. – Skąd mam pewność, że to ty? – zapytałam, podchodząc ostrożnie do drzwi. Stanęłam z boku, na wszelki wypadek, gdyby jednak ktoś zdecydował się je wyważyć. Przytuliłam policzek do ściany. Usiłowałam uspokoić serce, które niczym przestraszony mały ptak zaczęło wściekle uderzać o moją klatkę piersiową. Czy to naprawdę on, Mieszko? – Musiałem przeszukać połowę puszczy, żeby znaleźć tę rusałkę, z którą mieszkasz. A później zmusić ją, by wyjawiła mi uprzejmie twój adres albo chociaż podała numer telefonu. Nie mam nastroju na więcej gierek. Poczułam, że robi mi się słabo. Mieszko nie cierpiał istot nadnaturalnych i nie miał zbyt wielu oporów przed zabijaniem ich. – Skąd wiesz, że Sława jest rusałką? – zapytałam podejrzliwie. – Gdy zniknęłaś tamtej nocy, pojawiła się na polanie i miała czelność mnie zwymyślać za to, że uciekłaś ode mnie z płaczem. Miała zielone włosy. Nietrudno było się domyślić, że nie jest człowiekiem. Dużo trudniej było ją złapać. – Ale nie zrobiłeś jej chyba krzywdy? – spytałam pustym głosem. – Nie… Wpuść mnie. Musimy porozmawiać. Odważyłam się szybko zerknąć przez wizjer. Po drugiej stronie rzeczywiście stał Mieszko. Przełożyłam do jednej dłoni pieprzniczkę i nóż, a następnie otworzyłam mu drzwi. Na klatce schodowej, akurat na moim piętrze, przepaliła się niedawno żarówka. Stojący przede mną mężczyzna miał za plecami ciemność. Nie wiem dlaczego, ale gdzieś w środku mojej głowy odezwało się przeczucie, że jest niebezpieczny, że podobną ciemność ma w duszy. Przeklęte zdolności widzącej. Zupełnie jakbym po prostu nie mogła ucieszyć się na jego widok… Otaksowałam go spojrzeniem. Nie miał na sobie stroju wróża. Włożył sprane dżinsy i podkoszulkę. – Co tu robisz? – zaatakowałam. – Zniknęłaś – odparł. – No i? – No i w związku z tym cię szukam… Chcę z tobą porozmawiać. Wpuścisz mnie? – Wejdź. – Odsunęłam się, robiąc mu miejsce. – Chciałaś oślepić mnie pieprzem, a następnie zadźgać tym nożykiem? – Jeden kącik jego ust uniósł się w krzywym uśmiechu. – Jest ze srebra – burknęłam.

– Dobrze, ciągle pamiętam, jaka potrafisz być waleczna. Nawet ogrodnicza łopatka w twoich dłoniach zamienia się w niebezpieczną broń. Uniósł do góry ręce i stanął naprzeciwko mnie w korytarzu, czekając, aż zamknę drzwi. Postanowiłam dokupić jakieś zasuwki albo porządny łańcuch. Choć każdy głupi wyważy te drzwi ze sklejki. – Już nie bądź taki dowcipny – burknęłam. Opuścił ręce. Uśmiech zniknął z jego twarzy. – Nie obudziłem cię? – zapytał. – Nie spałam. Ucieszyłam się, że przed snem przebrałam się w jedną z ładniejszych, całkiem przyzwoitych piżam. Po wypadku z wąpierzem kupiłam kilka nowych kompletów, żeby potem nie musieć się wstydzić, gdyby znowu jakieś licho wyciągnęło mnie w środku nocy do lasu. Poprowadziłam go do naszego salonu. Po drodze obciągnęłam bluzkę. Całe szczęście, że chociaż umyłam dzisiaj włosy i ogoliłam nogi! Czasami robiłam sobie dzień dziecka, kiedy nie musiałam iść do pracy. Dobrze, że akurat dzisiaj się zmobilizowałam, by pozbyć się włosów na łydkach. Mieszko usiadł na wąskiej dwuosobowej kanapie, praktycznie zajmując całe siedzenie. Nie zostało dla mnie zbyt wiele miejsca. Odłożyłam pieprzniczkę oraz nóż na stolik i przycupnęłam na oparciu. Zmieszany od razu się przesunął, żebym też mogła usiąść. Nie skorzystałam. – Czemu się nie odzywałaś? – zapytał. – Czemu tak uciekłaś? Czy to przez…? – Chcesz herbaty? – przerwałam mu i zerwałam się z oparcia. – Albo kawy? – Nie, dziękuję, ale jeśli ty chcesz, to się mną nie przejmuj. – Nie chcę… Opadłam na kanapę, tym razem zajmując miejsce obok niego. Od razu tego pożałowałam. Nie miałam w sobie siły, żeby spojrzeć mu prosto w oczy, a tym bardziej, by go dotknąć. Starałam się wcisnąć w oparcie i podłokietnik kanapy tak, by nasze kolana się nie zetknęły. Bałam się kolejnych wizji, które mogłyby się wtedy pojawić. Westchnął. – Czyli nie chcesz rozmawiać o tym, co się stało? – spróbował jeszcze raz. – A jest o czym? Przecież nic mi nie obiecywałeś – mruknęłam. Cegiełka po cegiełce budowałam między nami coraz wyższy mur. Nie wiem, po co poszłam na tę medycynę. Taki zdolny ze mnie rzemieślnik. – Nie obiecywałem… Nadal niczego nie mogę ani nie chcę ci obiecać. Przede wszystkim nie chcę. On także dołożył trochę zaprawy do muru. Chociaż może „trochę” to za mało powiedziane. Miałam wrażenie, że użył teraz całej wywrotki cementu… – Czemu przyjechałeś? To dlatego, że boisz się, że się na ciebie obrażę i nie oddam ci kwiatu paproci? – prychnęłam. Zachowywałam się jak mała naburmuszona dziewczynka, ale nie mogłam się powstrzymać. Może dlatego, że przestraszyło mnie to, co poczułam tamtej nocy? Że wolałam się od tego odsunąć, by nie mogło mnie skrzywdzić? – Częściowo tak – przyznał. – Poza tym chciałbym zrozumieć, co się stało. Wiem, co zobaczyłaś, bo ja też to widziałem. O co chodzi? Powiedz mi. Zaśmiałam się w duchu na ten władczy ton, który było słychać w jego głosie. Nie wiem, jak kiedykolwiek mogłam być na tyle głupia, by uwierzyć, że to niewinny uczeń lokalnego żercy. – To po prostu było odrobinę… niefortunne – mruknęłam.

– Nie rozumiem. – Wyciągnął w moją stronę rękę, ale ja odskoczyłam jak oparzona. – Przecież w tej wizji nic nie było. – Była Ote. – Nie rozumiem – powtórzył bezradnie. – Nie wiem, jak działają te wizje. Nie wiem, co je wyzwala. W każdym razie nie są dla mnie filmem odtwarzanym przed oczami. Ja w nich uczestniczę. A w tej wizji poczułam, że Ote ci się spodobała – powiedziałam szybko. – Ote umarła. Nie żyje od prawie tysiąca lat, do dzisiaj nie zachowały się nawet jej prochy. – Opuścił rękę. Wyraźnie usłyszałam w jego głosie gorycz. Podświadomie wiedziałam, że uważa mnie teraz za dziecko, które nie kieruje się logiką, tylko emocjami. A może gorycz wynikała z tego, że Ote była dla niego bardzo ważna? Może ciągle za nią tęsknił? – Ote to Oda, tak? – zapytałam. – Tak. Współcześnie wszyscy nazywają ją Odą i tytułują księżniczką. Przeinaczyli natomiast, kto naprawdę był jej ojcem. Zabawne są koleje historii… – W jego głosie w ogóle nie było słychać radości. – Współcześni polegają na wiekowych dziełach dawnych kronikarzy, które przez te wszystkie lata zostały całkiem zafałszowane. Połowa moich żon została zapomniana. Najwięcej uwagi wszyscy poświęcają Dobrawie. Chyba tylko dlatego, że ją porwałem i zerwałem tym kilka przymierzy z okolicznymi chrześcijańskimi krajami. Ja także według kronikarzy już nie jestem tym, kim się narodziłem. Nie chciałam wdawać się z nim w dywagacje na temat przekłamań historyków. A tym bardziej nie miałam ochoty słuchać opowieści o jego żonach. Chociaż z drugiej strony – tak rzadko mówił mi o sobie. Właściwie się nie znaliśmy. – Trzeba było więcej notować, kiedy byłeś królem – wtrąciłam złośliwie. – Nigdy nie byłem królem. Moi potomkowie już tak. Ja nigdy nie zostałem koronowany. Mieszko zwany był księciem Polski. W każdym podręczniku do historii było napisane czarno na białym, że jest synem Siemomysła. Nie ma co – dobrze poszło to całe usynawianie. Teraz już nikt nie pamiętał o tym, że w żyłach pierwszego władcy płynęła krew wikingów. – Chodzi mi o to, co poczułam podczas wizji. Postanowiłam wrócić do tematu, skoro już się pofatygował, żeby przyjechać do mnie aż z Bielin. Nie musieliśmy teraz dyskutować na temat jego koronacji. – Co poczułaś? – Czułam, że się w niej zakochujesz – wyznałam. – Ote nie żyje. Nie musisz być o nią zazdrosna. – Nie o to chodzi, czy żyje, czy nie. Chodzi o to, że nie wiem, co generuje te wizje, rozumiesz? Chodzi mi o to, że cały czas się zastanawiam, czy o niej myślałeś, kiedy ze mną byłeś. To bardzo boli. Byle się nie popłakać! Nikt nie lubi mazgai! – Och, teraz rozumiem. Wydawał się zadowolony, że wreszcie doszliśmy do sedna. Oparł się wygodnie i uśmiechnął z ulgą. – Cieszę się, że poprawiło ci to humor – powiedziałam. Nie mogłam powstrzymać jadu w swoim głosie. – Gosiu. Widzisz to, co ja czuję. Wiem, że wyszkolone widzące, które dobrze panują nad swoim darem, potrafią dowiedzieć się o człowieku wszystkiego, tylko lekko go dotykając. Zobaczyłaś to, o czym myślałem w tamtej chwili. Poczułam, jak moje serce rozpada się na tysiące kawałków. Zanim zdążyłam się cofnąć, złapał mnie za rękę. Usiłowałam ją wyrwać, ale zakleszczył mój nadgarstek pomiędzy swoimi palcami.

– Pomyślałem o Ote, bo bardzo mi ją przypominasz – wyznał. – Niby z której strony? – burknęłam. – Ja nie mam piegów. – Nie chodzi o wygląd zewnętrzny. Obie jesteście na swój sposób bardzo dziwne, może trochę szalone. Ona nie bała się tak jak ty kleszczy i zarazków, bo wtedy nikt o nich nie wiedział. Jednak tak samo jak ty była uporządkowana. Martwiła się głupotami. Niepotrzebnie się przejmowała. Wszystko patologicznie planowała i zawsze miała w głowie jakiś plan awaryjny. Przestałam się wyrywać. Na szczęście żadna nowa wizja nie nadchodziła, by trzepnąć mnie po głowie niechcianymi obrazami. – Nie będę kłamał. Kochałem Ote – stwierdził. – Miałem dziewięć żon, większość była moimi partnerkami z powodu sojuszy, które zawierałem. Ote jako jedyna córka Siemomysła musiała jak one zostać moją żoną, by lud nie burzył się tak bardzo przed oddaniem mi władzy. Jednak Ote kochałem. Połączyło nas szaleństwo i tron, którego także pragnęła, ale nie mogła mieć, bo była kobietą. Usiłowałam odwrócić wzrok, ale drugą dłonią złapał mnie za podbródek i zmusił, bym spojrzała w te jego zimne, niebieskie oczy. – Nie jestem najlepszy w okazywaniu uczuć, a tym bardziej w ich odczuwaniu. Nie wychowano mnie na maminsynka. Można nawet powiedzieć, że wychowano mnie tak, żebym czuł jak najmniej, żebym był twardy. To dlatego tak wiele osiągnąłem. Jego szorstkie palce przyzwyczajone do ciężkiej pracy pogładziły mnie delikatnie po policzku. – Zmusisz mnie, żebym to powiedział, co? Jego pierś uniosła się, gdy westchnął. Nie wydawał się zadowolony. – Co powiedział? – zapytałam. – Pomyślałem o Ote, bo po raz drugi w życiu poczułem to co wtedy, gdy zobaczyłem ją pierwszy raz. Cały mój smutek zniknął gdzieś jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. – To taki bardzo zawoalowany sposób, żeby powiedzieć mi, że mnie lubisz, a może nawet coś więcej, tak? – zapytałam podniecona. – Nie powiedziałbym, że zawoalowany… Jesteś widzącą. Sama sobie odpowiedz – mruknął niezadowolony. Pochyliłam się w jego stronę i pocałowałam go w usta. Odpowiedział pocałunkiem. Chwilę później, gubiąc po drodze ubrania, przenieśliśmy się do mojej sypialni. Było inaczej niż tamtego wieczoru przy gołoborzu. Teraz oboje byliśmy niecierpliwi, żadne z nas nie miało ochoty na ckliwe pocałunki. Tej nocy nie nawiedził mnie żaden sen.

2. Siedziałam w chacie szeptuchy na ławie pod oknem. Baba Jaga zajmowała swoje miejsce przy okrągłym stoliku przykrytym białym obrusem. Pośrodku blatu stał mały wazonik z polnymi kwiatkami. Naprzeciwko szeptuchy siedziała klientka, trzymając na kolanach sześcioletnie dziecko. To ono było pacjentem. Chłopczyk wpatrywał się pełnym łez wzrokiem w Jarogniewę, zupełnie jakby przypominała mu jakiegoś podłego demona. Miał rację, nie wyglądała najsympatyczniej, błyszcząc złotą licówką w przytłumionym świetle oliwnych lampek, ale mimo wszystko przypominała raczej dobrą babuleńkę, a nie złą Babę Jagę z bajek. Nie było powodów, żeby się jej obawiać. – Cóś trzeba? – zagruchała Jaga. – Mój synek – wyjaśniła kobieta. – Ma od trzech dni gorączkę. Narzeka, że strasznie boli go gardło. Nie wiem, czy to już trzeba jakieś lekarstwa, czy na razie tylko tak objawowo… Baba Jaga kiwnęła na mnie palcem. – Zobocymy. Choć no tu, chłopacku. Posłusznie otworzyłam okiennice, wpuszczając do pomieszczenia więcej światła, i podeszłam do małego pacjenta, który przerażonym wzrokiem wodził po całym pomieszczeniu. Ukucnęłam naprzeciwko niego i wykręciłam jego buzię do okna. – A teraz powiedz „aaa” – rozkazałam. Owionął mnie zapach cukierków, które najwyraźniej chwilę wcześniej przeżuwał. Dzieciak miał powiększone, rozpulchnione migdałki z nalotem. Węzły chłonne na szyi rozdęte były do wielkości pestek moreli. Poprowadziłam go do niskiej ławy spełniającej od czasu do czasu funkcję lekarskiej kozetki i kazałam się położyć. Szybko zbadałam mu brzuch. Nieco powiększona wątroba wystawała spod łuku. Pomogłam chłopcu usiąść i uśmiechnęłam się do niego ciepło, żeby dodać mu otuchy. Dzieciak kaszlnął mi prosto w twarz, opluwając mnie przy okazji cukierkową śliną. Od razu przestałam mu współczuć. Odwróciłam się do szeptuchy. – To… – Tak, tak. – Pokiwała głową i odwróciła się do matki chłopca. – Łogienek zywy z Jarego Święta wzieliście? – Tak. – A cy utrzymaliście go? – Tak. – Po twarzy kobiety rozlała się ulga. – Mamy świeczkę zapaloną od tamtego ognia z ogniska. Gdy się wypala, to podpalamy nową i zamierzamy tak robić aż do Nocy Kupały. – Dobrze. Na wodę puść kropelecek kilka ze świecki i doj syneckowi wypić. Co dzień przez siedem wschodów słonecka. Ruszyła w stronę swojego kredensu. Zauważyłam, że wyciąga sok z malin. Normalnie na gorączkę polecała likier malinowy, ale najwyraźniej nie chciała podawać dziecku alkoholu. Kolejne naczynie skrywało syrop z sosny. Pudełka po zapałkach natomiast nie rozpoznałam. Przesypała jego zawartość do lnianego woreczka. Przyniosła to wszystko kobiecie i położyła na stoliku. Wzięła do ręki sok z malin. – Półkwaterek ciepłej wody z malinom wiecorem – powiedziała. – Z ranecka mleko z miodem i woda z łogienkiem zywym. Syrop ze sosny, jak gordełko bedzie cierpić. A to na okłady. Przewiozać chustecką na syi. Synecek ma w domu lezyć. Za siedem dni przyjdziecie jesce roz i zobocymy, jak sie cuje synecek.

– Dobrze, szeptucho. Tak zrobię. A jeszcze takie pytanie mam… – Zerknęła na mnie. – A leki przeciwgorączkowe? Takie z apteki? Stosować jeszcze dodatkowo? Odezwałam się szybko, zanim Baba Jaga zdążyła zareagować: – Infekcja u dziecka wygląda na wirusową. Należy zwalczać objawy i nawadniać synka. Proszę mierzyć mu temperaturę. Jeśli będzie przekraczała trzydzieści osiem stopni, to należy stosować leki. A jeśli nie, to wystarczy sok z maliny. Gorączka to objaw obrony organizmu. Nie jest zdrowo tak od razu ją zbijać. – Rozumiem, pani dokt… och, przepraszam, pani szeptucho! – Pobladła z powodu gafy. – Stefan, chodź tu! Zostaw tego kota! Idziemy już. Położyła na stole sto złotych, zgarnęła do torby wszystkie specyfiki i uciekła z synem, aż się za nimi kurzyło. Na środku chaty został tylko niepocieszony Gałgan, któremu spodobało się drapanie za uszami, i Baba Jaga, która wbijała we mnie wściekłe spojrzenie. Teraz już spokojnie można się było jej obawiać. Miałam wrażenie, że zaraz rzuci na mnie jakiś urok, po którym w najlepszym razie wypadną mi wszystkie włosy. – Co to miało być? – warknęła, porzucając gwarę, którą mówiła tylko wtedy, gdy w pobliżu znajdowali się potencjalni nabywcy jej specyfików. – Miał mononukleozę zakaźną! – usiłowałam się bronić. – Wiem. – Och, wiesz? – Wyobraź sobie, że wiem. I wiem też, jak to się leczy. Objawowo. Lekami z apteki zajmują się doktory. A my teraz nimi nie jesteśmy. Skoro przyszła do nas, to znaczy, że oczekuje naszej porady i naszych leków. Równie dobrze mogła pójść do apteki i kupić cokolwiek w tych kolorowych, ładnych, tekturowych pudełkach. – Przepraszam. Chciałam tylko pomóc… – Teraz ja pobladłam. – Zresztą to ona zapytała… – Ja to z tobą mam! – burknęła pod nosem i ruszyła w stronę kuchni, na której gotowała się w garnku zupa. Podążyłam za nią. Gałgan też. Miałam nadzieję, że szeptucha szybko mi wybaczy namawianie klientki na wizytę w aptece. Kot w przeciwieństwie do mnie liczył na jakiś tłusty kąsek. Nabrałam wody z miski stojącej obok na stołku i przepłukałam nią twarz. To była miska do mycia naczyń. Teraz wypełniała ją czysta woda z kranu. Nie była przegotowana, ale przynajmniej przepłynęła wcześniej przez jakąś oczyszczalnię. A w każdym razie miałam taką nadzieję. Byłam pewna, że miskę wypełnia kranówka, a nie woda ze źródła tryskającego spod dębu Świętowita, bo sama ją przyniosłam pół godziny wcześniej w plastikowym baniaku z willi szeptuchy stojącej po drugiej stronie drogi. – Babo Jago, bo ten dzieciak na mnie kaszlnął. Myślisz, że za trzydzieści dni rozwinie się u mnie mononukleoza? – zapytałam z przestrachem. – Nie chcę! – Przecież to zwykła infekcja – mruknęła, mieszając w garze na kuchni. Nawet nie zaszczyciła mnie spojrzeniem. Chyba ciągle się gniewała. – Ale u kilku procent ludzi na jej podłożu rozwija się chłoniak! – wypowiedziałam głośno swoje obawy. Szeptucha przewróciła oczami, odwróciła się w moją stronę i wzięła pod boki. Cmoknęła ze złością swoją złotą licówką. Zawsze tak robiła, gdy była zirytowana. Z tej złości nawet kwiecista chustka zawiązana na włosach delikatnie się jej przekrzywiła. – Moja droga panikaro. Jak bogów kocham, dawno nie widziałam takiej hipochondryczki jak ty! Osiemdziesiąt procent ludzi przechodzi mononukleozę w wieku dziecięcym. Możesz sobie zrobić badania z krwi na przeciwciała. Na pewno okaże się, że chorowałaś. – Ale ja już sobie zrobiłam badania krwi. Kilka miesięcy temu, zanim podjęłam tę pracę. Chciałam wiedzieć, czy mogę się zarazić. No i wyszło, że mogę!

– Oczywiście, że zrobiłaś sobie badania… – mruknęła pod nosem. – Jakże mogłoby być inaczej… Machnęła na mnie ręką, zupełnie jakby odganiała się od natrętnej muchy, i wróciła do mieszania w garze. Moje żale i obawy nie spotkały się z jej zrozumieniem, więc dla pewności jeszcze raz przemyłam twarz, a następnie spryskałam ręce środkiem przeciwbakteryjnym, który zawsze noszę w torebce. Ostrożności nigdy za wiele. Szeptucha postawiła na stole dwa głębokie talerze pełne po brzegi aromatycznego krupniku oraz kilka pajd świeżo pokrojonego chleba. Pokazała mi gestem, żebym zaczęła jeść, a sama zajęła się przeszukiwaniem swojego kredensu. W końcu wyciągnęła z niego litrową, smukłą butelkę pełną ciemnoróżowego napoju. – Półkwaterek. Bez wody – powiedziała, stawiając ją obok mnie. – Nalewka z malin? – Likier. – Dziękuję. A ile zapłacić? W odpowiedzi tylko spiorunowała mnie wzrokiem. – Jedz lepiej, bo ci wystygnie. Siorbiąc praktycznie wrzący krupnik, zdałam sobie nagle sprawę, że jest mi tu dobrze. Po raz pierwszy od mojego przyjazdu do Bielin poczułam się tutaj jak u siebie. Jakbym tu pasowała. Senny rytm wiejskiej praktyki zdecydowanie przypadł mi do gustu. Gdzieś znikła wieczna pogoń za uciekającym czasem. Tutaj nie trzeba się było spieszyć. W Warszawie dni pędziły mi przed oczami. Spieszyłam się zawsze i wszędzie. Nieważne, czy szłam na zakupy, czy siedziałam na wykładach na uczelni. Teraz nawet gdy miałam ręce pełne roboty, czas wydawał się stać w miejscu. Niemniej jednak nadal nie zamierzałam zostawać szeptuchą. O nie! Poza tym najprawdopodobniej za niewiele ponad miesiąc umrę. Zapewne nie musiałam już łamać sobie głowy wyborem kariery zawodowej. Od dłuższego czasu starałam się z tym pogodzić. Wytłumaczyć sobie, że przecież nic nie tracę. Po śmierci nie zamienię się w garstkę nic nieznaczącego pyłu, nie przestanę istnieć. Przeniosę się do innej krainy, gdzie prawdopodobnie będę szczęśliwa. Bogowie istnieją, a Weles trzyma pieczę nad krainą zmarłych, Nawią. Miałam stuprocentową pewność, że nie przestanę istnieć po śmierci, bo istnieją zaświaty. W końcu sama ostatnio po nich spacerowałam. Mało który mieszkaniec tej planety może mieć taką pewność. Przez ostatnie miesiące przeszłam przez wszystkie fazy umierania, począwszy od niepewności, zaprzeczenia, przez złość, targowanie się z losem, po depresję. Do ostatniego etapu, czyli pogodzenia się z nieuniknionym, jeszcze nie dotarłam. Cały czas balansowałam na granicy targów z losem a depresją. Najbardziej martwiłam się mamą i tym, jak zareaguje, gdy mnie już nie będzie. Nie chciałam jej skrzywdzić, odchodząc. Bałam się, że nie poradzi sobie beze mnie. Przełknęłam ostatnią łyżkę krupniku i odsunęłam od siebie talerz. Ciepła zupa sprawiła, że poczułam się senna. – Babo Jago, powiedz mi coś o widzących – poprosiłam. – O widzących? – Wbiła spojrzenie gdzieś w przestrzeń. – A co dokładnie chciałabyś wiedzieć, dziecko? Patrzyłam, jak jej palce o krótkich paznokciach szybko odrywają skórkę od chleba. Przetarła nią dno talerza, by zjeść ostatnią kroplę zupy. Mawiała, że robi to na szczęście, by nigdy nie zabrakło jej jedzenia. – Wiem, że widzące rodzą się raz na dwanaście tysięcy trzysta czterdzieści pięć pełni księżyca – powiedziałam. – Ale jeżeli to naprawdę zdarza się tak rzadko, to ostatnia widząca urodziła się jakieś tysiąc lat temu. Skąd w takim razie ktokolwiek wie o ich istnieniu?

Przecież nie ma na ten temat żadnych pisanych źródeł. To wszystko wydaje mi się jakieś strasznie naciągane. – Wielkie widzące faktycznie rodzą się tak rzadko – przyznała. – Ale przez cały czas rodzą się mądre baby. Baba to określenie, a raczej tytuł grzecznościowy, wyjątkowo mądrej kobiety. W średniowieczu, zwłaszcza na zachodzie Europy, baby były piętnowane i zabijane jako wiedźmy. Zachodnia kultura przeinaczyła ich mądrość i zdolności zielarskie i traktowała jako coś złego. Owszem, w Królestwie Polskim także czasami nazywano baby czarownicami. Zwłaszcza jeśli były niesympatyczne, złośliwe i lubiły robić ludziom różne psikusy. Do dzisiaj w niektórych wsiach, gdzie strach przed mądrymi babami wciąż jest duży, na drzwiach stodół wiesza się gałązki głogu. Robi się to po to, by czarownice pokłuły sobie palce o jego ciernie, gdyby w nocy przyszły ze złymi zamiarami do krów i na przykład chciały rzucić na nie urok. Kompletna głupota, ale cóż. Wracając jednak do formalnego tytułu „baba” – to z tego powodu Jarogniewa jest nazywana przez okoliczną ludność Babą Jagą. To nie jest przezwisko na cześć demona z bajek, który piekł dzieci w piecu i towarzyszył miejscowemu leszemu w spacerach po lesie. To z szacunku dla jej mądrości. Ja wolałabym, żeby nikt nie nazywał mnie Baba Gosia. Głupio to brzmi. Jednak z drugiej strony są też złośliwe demony zwane babami wodnymi, babami cmentarnymi, babami żytnimi, grochowymi czy jagodowymi w zależności od miejsca ich bytowania. Hm… – Czyli gdyby nie to, że urodziłam się tego konkretnego dnia, równo dwanaście tysięcy trzysta czterdzieści pięć pełni księżyca po poprzedniej widzącej, to byłabym zwykłą mądrą babą, albo wręcz głupią babą bez żadnych zdolności i mądrości? – zapytałam. – Najprawdopodobniej tak. Na wszystkich bogów! Może dla zrównoważenia tego trafu prześladuje mnie pech – i to najwyraźniej od samego urodzenia? A może to nie pech? Może to złośliwy demon o nazwie bieda? Dyskretnie rozejrzałam się po pomieszczeniu, zupełnie jakbym mogła dostrzec jej wynędzniałą, wychudzoną postać odzianą w łachmany. Bieda to wredny demon. Niestety bardzo czepliwy. Gdy upatrzy sobie jakiś dom albo osobę, przykleja się tam i podąża za swoimi ofiarami jak cień. Najczęściej zadomawia się w jakimś zwykłym niepozornym przedmiocie. Można powiedzieć, że go opętuje. W zasadzie nie można pozbyć się biedy, dopóki ona nie doprowadzi nieszczęśliwego właściciela do śmierci (zawsze tragicznej). Spalenie przedmiotu nic nie da – przeskoczy do innego. Wyrzucenie przedmiotu? Także nie, bo w tajemniczych okolicznościach znowu znajdzie się w naszym domu. Najprościej jest się jej pozbyć poprzez podarowanie takiej rzeczy komuś innemu. Kłopot w tym, że bieda wszystko słyszy. Nie lubi opuszczać gospodarza, którego sobie upatrzyła. W związku z tym i przedmiotu trzeba pozbyć się sprytnie. Najlepiej, gdyby został ukradziony. Do dzisiaj po całym świecie krąży wiele legend i opowieści o skarbach, które przynoszą pecha właścicielom i w tajemniczych okolicznościach doprowadzają nowych posiadaczy do śmierci. Ja tam obstawiam, że każdy z nich jest zamieszkany przez zwykłą, prostą słowiańską biedę. W życiu nie kupiłabym obrazu, który rzekomo przyniósł komuś pecha. A że inni go kupią? No cóż… jak mówi przysłowie: tylko napytają sobie biedy. Chyba nie miałam co sobie zawracać teraz głowy tym demonem. Gdybym naprawdę miała pecha być właścicielką przedmiotu przez niego opętanego, raczej nie dożyłabym dwudziestych czwartych urodzin.

Odetchnęłam z ulgą. Całe szczęście, że wczoraj wreszcie zaczęłam czytać bestiariusz, który pożyczyła mi jakiś czas temu Baba Jaga. Od razu czuję się bezpieczniej, gdy wiem, co może na mnie czyhać. Co prawda doszłam dopiero do litery B, ale i tak robię wyraźne postępy. Już niedługo nie będę taką słowiańską ignorantką i nie dam się podejść zwykłemu wąpierzowi jak dziecko. – A powiedz mi więcej o babach – poprosiłam Jarogniewę. – Bo są też demony, na przykład baba cmentarna. Czy to znaczy, że po śmierci mądre baby zamieniają się w demony? Bardzo mnie to martwiło. Po śmierci chcę iść do Nawi, a nie latać po cmentarzu jako zasuszona starucha mordująca niewinnych. – Gosiu… ty jak czasem coś powiesz, to człowiek poważnie zaczyna się zastanawiać, czy sobie żartujesz, czy może jesteś po prostu głupia – skwitowała. – Okej… czyli nie zamieniają się w baby cmentarne? – Nie – wycedziła. – Zbieżność tych nazw jest przypadkowa. Odetchnęłam z ulgą. Kamień z serca! – Baby różnią się od siebie. Niektóre są obdarzone tylko tak zwaną kobiecą intuicją. Inne mają w dłoniach moc. Potrafią samym dotykiem pomóc na przeróżne boleści – wróciła do wykładu. Pomyślałam o bioenergoterapeutach, w których moce nigdy nie wierzyłam. Czyżby naprawdę istniały kobiety, które potrafią leczyć dotykiem? Spojrzałam na swoje dłonie. Czy ja do nich należę? Może to dlatego kot szeptuchy, Gałgan, z uporem maniaka pcha mi się na kolana za każdym razem, gdy u niej jestem. Być może wydzielam jakieś prądy, które to śmierdzące zwierzę wyczuwa. – A widzenie? W końcu określenie widząca chyba do tego się odnosi, prawda? Tylko widząca ma wizje? – dalej drążyłam temat. – Też nie do końca. Niektóre silne baby, zwłaszcza te urodzone w czerwcu, mogą mieć i ten dar. Najczęściej przejawia się pod postacią proroczych snów. Ty jako silna widząca możesz doświadczać wizji na jawie i w pewien sposób nad nimi panować. Jeżeli będziesz rozwijała swój dar, to nauczysz się czytać w ludziach tak, by nie wiedzieli, że to robisz. – Czyli bez strzelania ich prądem? – chciałam się upewnić. – Tak. – A ile taka nauka zajmuje czasu? – Lata. – No to mam trochę za mało czasu na praktykę. Szeptucha posmutniała i zerknęła na papierowy kalendarz wiszący na ścianie nieopodal pieca. Zaznaczała na nim dni, w które chciała zrywać określone rodzaje ziół albo nastawiać w kotle przeróżne napary. Zawsze zgodnie z fazami Księżyca, rzecz jasna. – A jaki ty masz dar? – zapytałam. – Jesteś przecież babą. – Czuję choroby. Gdy ktoś do mnie przychodzi, wystarczy rzut oka, bym wiedziała, z czym się boryka. Czasami nawet nie muszę dotykać klientów – wyznała. – Wizji nigdy nie doświadczyłam, choć bogowie wiedzą, ile lat próbowałam podszkolić się w tej kwestii. Ile naparów z trujących ziół i grzybów wypiłam. Posmutniała jeszcze bardziej, zupełnie jakby nawiedziło ją jakieś wyjątkowo smutne wspomnienie. Picie naparu z muchomora, który wyzwala halucynogenne wizje, a przy okazji może łatwo zabić, chyba rzeczywiście nie mogło być przyjemne. – Nie chcę o tym mówić. – Pokręciła głową. – To historia na inny dzień. Nie na ten. Na pewno nie na ten. Późno się zrobiło. Myślę, że możesz już pójść do domu. Nabierz sił, bo jutro wybierzemy się razem do lasu. Mam ochotę rozruszać trochę swoje stare kości. Coraz częściej dają mi się we znaki.

– No dobrze. Zaniosłam talerze do miski z wodą. – Tylko, Gosiu, nie wkładaj jutro tego swojego koszmarnego kombinezonu przeciwko kleszczom, dobrze? – poprosiła. – Uczysz się na szeptuchę. Powinnaś jakoś po ludzku wyglądać. Jeszcze spotkamy w lesie kogoś znajomego i będzie wstyd…

3. Wbrew radom szeptuchy nie pojechałam prosto do domu. Wsiadłam do mojego małego opla, który ledwo zipał na świętokrzyskich wzniesieniach, i dotoczyłam się do stancji, którą w Bielinach wynajmował Mieszko. Tamtej nocy, gdy odwiedził mnie w Kielcach, ustaliliśmy, że dzisiaj do niego podjadę. Chciał mi coś pokazać. Jak zwykle był nadmiernie tajemniczy, więc nie wyjawił mi, o co chodzi. Niepokoiło mnie to, że wyraźnie kazał mi się wygodnie ubrać. Podkreślił, że spodnie będą najlepsze. Zdecydowanie mi się to nie podobało. Jego dwupokojowe mieszkanie znajdowało się na piętrze zwykłego domku jednorodzinnego stojącego w pobliżu głównej drogi przelotowej przez Bieliny. Mieszko miał osobne wejście do swojego mieszkania na poddaszu. By dostać się do środka, należało wejść po rozchwianych drewnianych schodkach, na moje oko byle jak dobudowanych przy zewnętrznej ścianie budynku. Wyglądały, jakby mogła je zdmuchnąć byle silniejsza wichura. Tuż za ogrodzeniem znajdowała się chata lokalnego wróża, Mszczuja. To u niego Mieszko przyuczał się do zawodu żercy. Chociaż teraz, gdy do Nocy Kupały zostało tak mało czasu, nie byłam pewna, czy dalej będzie ciągnął tę farsę. Możliwe, że wyjawił już kapłanowi prawdziwą tożsamość. Do dzisiaj się zastanawiam, jakim cudem Mszczuja ani razu nie zastanowiło, czemu ktokolwiek zgłosił się do niego na nauki. Nie miał dobrej opinii jako żerca. Nikt nie wierzył w jego wróżby ani przepowiednie. Nie cieszył się szacunkiem lokalnej ludności, ale nie mogli go zwolnić, gdyż posadę wróża obejmuje się dożywotnio. Mogli mieć tylko cichą nadzieję, że w końcu zapije się na śmierć. Mszczuj chyba naprawdę nigdy nie podejrzewał, że coś tu jest nie tak. Nie potrafiłam pojąć, że jego wątpliwości nie wzbudziło to, iż Mieszko co prawda wypełniał sumiennie wszystkie swoje obowiązki, ale bez większej ekscytacji, zupełnie jakby w ogóle nie obchodziło go to całe obcowanie z bogami. Jeszcze gdyby jego uczniem został jakiś fanatyk religijny, można by uznać, że jest tak szczęśliwy, iż może zostać kapłanem, że nawet postać śmierdzącego i wiecznie nietrzeźwego Mszczuja mu nie przeszkadza. Niemniej jednak Mieszko czasami nawet nie usiłował ukryć swojej niechęci do naprutego miodem własnej produkcji kapłana. Oderwałam spojrzenie od jego zaniedbanej, porośniętej na dachu mchem chatki. Przez otwarte drzwi wyraźnie widziałam zapuszczone wnętrze, jednak nigdzie nie dostrzegłam wróża. Szybko je minęłam, żeby kapłan mnie nie zauważył. Gdy wspięłam się po schodkach do drzwi Mieszka, nie zapukałam od razu. Najpierw odwróciłam się i spojrzałam na masyw Gór Świętokrzyskich. Z tego miejsca widać było dwa przeciwległe wzniesienia: Łysicę i Łysą Górę. Dwa szczyty niemalże tej samej wysokości. Na obu znajdowały się symbole Swarożyca, Krzyże Słoneczne. Jednak to Łysa Góra, spłaszczona na czubku, ozdobiona rzeźbami kultowymi przedstawiającymi bogów, przyciągała w każde święto wszystkie szeptuchy i żerców z okolicy, a czasem też z ościennych województw. To tam za wysokim murem odbywały się ich spotkania, na które nie mieli wstępu zwykli śmiertelnicy. W jednym już uczestniczyłam podczas obchodów Jarego Święta, przebudzenia wiosny. W niczym nie przypominało tajemnego sabatu czarownic, którego się spodziewałam. Podejrzewam, że był to powód, dla którego śmiertelnikom niepowołanym do służby bogom i ludziom nie wolno było tam przebywać w tym samym czasie. Inaczej dowiedzieliby się, że szacowni kapłani i szeptuchy po prostu piją miód i wąchają halucynogenne grzybki w oczekiwaniu na objawienie, i plotkują…

Naprawdę spodziewałam się czegoś więcej po obchodach na Łysej Górze. Sama nie wiem… jakichś rytuałów? Zaklęć? Ech, ja naiwna. A co się tam miało dziać, skoro średnia wieku wynosiła sześćdziesiąt lat? Pokręciłam głową i zadrżałam. Czekało mnie jeszcze jedno spotkanie na Łysej Górze. Obchody Nocy Kupały. Zastanawiałam się, czy będą przebiegać równie spokojnie. Nasza Noc Kupały znana była na całym świecie ze swojego… hm… rozpasania? Rozwiązłości? Nie dawała nam dobrej reklamy, choć z całą pewnością dostarczała dużo zabawy. Jak to mówią: co się wydarzyło podczas Kupalnocki, szybko zapomniane będzie. Zastukałam do drzwi Mieszka. – Wejdź! – usłyszałam jego głos. Otworzyłam drzwi i pewnym krokiem przekroczyłam próg. Nic się nie zmieniło, odkąd byłam tu jakiś miesiąc temu. Na środku ciągle stała ta sama wysłużona kanapa z obiciem w kratę i równie stary fotel. Na niskim stoliku leżało kilka noży w skórzanych pochewkach. Poza tym pokój był pusty. Nie było tu telewizora ani radia. Poszarzałe ściany świeciły pustkami. Nie wisiał na nich żaden obrazek czy zdjęcie. To nie było zachęcające wnętrze. Weszłam do sypialni. Zastałam w niej tylko stojącą pod ścianą szafę i równo zasłane podwójne łóżko, na którym leżała niedbale rzucona czarna podkoszulka. Tutaj także nie było żadnych osobistych pamiątek. Zupełnie jakby Mieszko wprowadził się wczoraj, a nie kilka miesięcy temu. Otwarte drzwi z sypialni prowadziły do sporej łazienki wyłożonej brzydkimi, sinoniebieskimi, gdzieniegdzie poobtłukiwanymi kafelkami. Zobaczyłam, że Mieszko stoi obok zlewu i kończy się golić. Nie używał w tym celu jednorazowej maszynki, tylko najprawdziwszej brzytwy. Srebrne ostrze raz po raz zbliżało się do jego szyi, błyszcząc w słońcu. Nie zaciął się ani razu. Z drugiej strony, jeśli ma się tysiąc lat na ćwiczenie golenia, to chyba można się tego nauczyć. – Cześć – przywitałam się, przesuwając spojrzeniem po jego nagich umięśnionych plecach. – Witaj. Zaraz skończę. Jego odbicie w lustrze posłało mi krótki uśmiech. Wróciłam do salonu i usiadłam na kanapie, z ciekawością przyglądając się nożom. Wzięłam jeden z nich, najmniejszy, do ręki. Był bardzo ciężki, ale poręczny. Wysunęłam go z pochwy. Ostrze było proste i bardzo cienkie. Czubkiem palca musnęłam końcówkę. O mało nie przecięłam skóry. Błądząc myślami wokół noży, krzyknęłam do Mieszka: – Nie masz w domu kuchni? Gdzie jesz? – Nie gotuję – odparł krótko. Przewróciłam oczami. Rozmowa z nim nie należała do najbardziej pociągających. – To gdzie jesz? – Na mieście. – W jakiejś restauracji? – usilnie próbowałam wydobyć z niego jakiekolwiek informacje na temat jego codziennego życia. – Zależy. Czasem ktoś mnie zaprasza na obiad. – A Mszczuja też zapraszają? Odpowiedział mi tylko jego niski śmiech. Mieszko zrobił w Bielinach prawdziwą furorę. Każda panna na wydaniu miała na niego ochotę. Nie dość, że przystojny niczym młody bóg, to jeszcze uczy się na żercę! To bardzo pewny zawód. Każda by chciała takiego męża. Gdyby tylko troskliwe bielińskie matki zapraszające go na domowe obiady dowiedziały się, że wcale nie zamierza pojąć za żonę jednej z okolicznych panien... – Nie wstyd ci wpraszać się do ludzi na obiad? – zapytałam. – Sami zapraszają. Ja się nie wpraszam.

– Taa… ty tylko korzystasz, nic nie obiecujesz – mruknęłam do siebie cichutko tak, by nie usłyszał. – Chociaż odkąd zauważono, że często do mnie przychodzisz, to zaproszeń na obiad zaczęło pojawiać się coraz mniej – wyznał. Parsknęłam śmiechem. Gdy polowaliśmy na wąpierza, mieszkaliśmy w chatce pośrodku lasu. Nie było tam prysznica, więc na kąpiele przychodziliśmy do jego mieszkania. Najwyraźniej zostaliśmy przyuważeni przez sąsiadów i plotki zdążyły już się rozprzestrzenić. – Co to za noże? – zapytałam, gdy stanął w pokoju. Na jego gładko ogolonej brodzie nie było nawet nitki zarostu. Włosami także powinien się niebawem zająć. Były trochę za długie. Pszeniczne proste pasma sięgały mu już prawie do połowy szyi. Włożył czarną koszulkę, którą przed chwilą widziałam, i dopiero wtedy mi odpowiedział: – To sztylety. Są dla ciebie. Nauczę cię z nich korzystać. Idziemy. Zebrał noże i wrzucił do czarnego plecaka, który leżał na podłodze obok drzwi. Zarzucił go na ramię. – No chodź. Nie mamy całego dnia – popędził mnie. – Chcę, żebyś przed zmrokiem czegoś się nauczyła. – Ale jak to? – zapytałam, gdy dogoniłam go u dołu schodów. Odwróciłam się, zerkając na drzwi, które zatrzasnęłam. Nie zamknął ich na klucz. Najwyraźniej jako uczeń kapłana nie bał się złodziei. Chociaż z drugiej strony nie miał niczego, co warto byłoby ukraść. – Chcę, żebyś nauczyła się bronić – powiedział. – Może niebawem będziesz potrzebowała tej umiejętności. Poprowadził mnie na tył domu, gdzie zostawiłam samochód. Nieopodal na łące ciągnącej się za ogrodzeniem pasł się jego czarny ogier z białymi szczotkami – Nix. Parsknął zadowolony na nasz widok i potrząsnął masywnym łbem. – Chcesz jechać wierzchem czy samochodem? – zapytał Mieszko. – Musisz sobie kupić auto – skwitowałam. – Proponowanie kobiecie jazdy na oklep nie jest w żadnym razie szarmanckie. Jaśnie panie, tak nie przystoi władcy. – W takim razie jedźmy twoim samochodem – mruknął, puszczając moje słowa mimo uszu. – Dokąd się wybieramy? – zapytałam, gdy już usadowiliśmy się w środku. – Pamiętasz leśniczówkę? Moje policzki pociemniały, gdy przypomniałam sobie tamte chwile, nasze polowanie na wąpierza i wspólną kąpiel w jeziorze, gdy Mieszko mnie odtrącił. – Jakże mogłabym zapomnieć… – burknęłam. Mieszko ledwie mieścił się do mojego małego, trzydrzwiowego opla. Kolana sterczały mu wysoko, chociaż siedzenie odsunął maksymalnie do tyłu. Wcisnęłam gaz do dechy, ale opel ledwo ciągnął pod górkę z takim obciążeniem. Zerknęłam na towarzysza podróży. Dwa metry samych mięśni, które siedziały obok mnie, skutecznie nadwerężały resory biednego auta. Miałam tylko nadzieję, że nie przechylimy się na jakimś zakręcie i nie sturlamy do rowu. – Rzeczywiście muszę sobie kupić samochód – skwitował z niesmakiem. – Ten twój zaraz się rozpadnie. – Dlaczego nie masz auta? – Nie przejmuję się rzeczami doczesnymi. – Wzruszył ramionami. – Nie kolekcjonuję ich. Nie potrzebowałem samochodu, więc go nie kupowałem. – Czyli nie masz już chęci posiadania? – Zerknęłam na niego z ukosa. Jego usta powoli rozciągnęły się w uśmiechu. Wbijał spojrzenie w drogę, zupełnie jakby nie ufał mi jako kierowcy.

– Nie, jeśli chodzi o materialne przedmioty. Kiedyś ważna była dla mnie ziemia. A teraz? Po co mi ona, gdy jestem nieśmiertelny? Przecież nie postawię domu i nie będę w nim mieszkał. – Ale już niedługo przestaniesz być nieśmiertelny – zauważyłam i posmutniałam. Obiecałam oddać mu kwiat paproci, chociaż wykonany z niego napar zabierze mu nieśmiertelność. Żadne z nas nie wiedziało, czy nie zabije go od razu. W przeciwieństwie do mnie Mieszko bardzo chciał umrzeć w Noc Kupały. Miał już dość tułania się po świecie. – Nie przestanę. Moje imię nigdy nie zostanie zapomniane. Zawsze będę nieśmiertelny. Nieważne, czy kroki będę stawiać na tym świecie, czy na innym. Coś w tym było. Przecież jego twarz jest nawet nadrukowana na banknotach, a co czwarte nowo narodzone dziecko otrzymuje imię na jego cześć. – Czyli mówiąc krótko, nie stać cię na samochód? – zapytałam przekornie. – Tego nie powiedziałem. Przez tysiąc lat można całkiem sporo odłożyć. Pokręciłam głową. Gdybym ja była nieśmiertelna i miała dużo pieniędzy, to żyłabym jak królowa. Ba! Może nawet kupiłabym sobie jakąś małą wyspę i naprawdę ogłosiła się tam królową. Albo poleciałabym w kosmos. Skoro nie mogłabym umrzeć, NASA z całą pewnością byłaby zachwycona moją kandydaturą na kosmonautę. Resztę drogi pokonaliśmy w ciszy. Następnie porzuciliśmy opla przy drewnianej barierce broniącej wjazdu na teren parku narodowego. Dalej musieliśmy iść pieszo. Przed wejściem w trawę podciągnęłam wysoko skarpetki i nałożyłam je na spodnie. Szeptucha już nie musiała martwić się o mój strój przeciwko kleszczom. Jakiś czas temu jeden z nich już mnie ugryzł. Przestałam aż tak bardzo się ich bać. Postanowiłam, że jeśli tylko przeżyję obchody Nocy Kupały, to pobiegnę do najbliższego laboratorium i sprawdzę, czy mój organizm wytworzył przeciwciała przeciwko boreliozie. Wcześniej nie zamierzałam się tym martwić. Niemniej jednak skarpetki dalej podciągałam. Trochę z przyzwyczajenia i żeby komary mnie nie pogryzły. Z każdą kolejną wizytą w puszczy zakochiwałam się w niej coraz bardziej. Ta cisza przerywana szumem wiatru w koronach drzew, zapach, szelest zeschłych liści pod stopami, świergot ptaków! Coraz mniej się jej bałam. Gdy tylko znajdowałam się w środku, znikał strach przed kleszczami i cichły ostrzeżenia Mieszka na temat zdziczałych psów błąkających się po okolicy. Pozwoliłam, by dystans dzielący mnie od niego nieznacznie się zwiększył. Przymknęłam oczy, wsłuchując się w dźwięki natury. Nagle potknęłam się o wystający korzeń i poleciałam do przodu. Uderzyłam dłońmi o porośnięty mchem kamień. Na szczęście nic sobie nie zrobiłam. Mieszko odwrócił się, słysząc niespodziewany łomot za plecami, ale nie ruszył mi na pomoc. – Nic ci nie jest? – zapytał tylko. – Nic, nic – odburknęłam, otrzepując spodnie. – Musisz bardziej uważać. – No nie gadaj! – mruknęłam do siebie pod nosem tak, by nie usłyszał. Miał tysiąc lat na naukę zasad savoir-vivre’u. Tysiąc bezpowrotnie zmarnowanych lat… Dłonie mnie piekły. Zdarłam trochę skóry w miejscu, gdzie oparłam się o poszycie. Poczułam ulgę na myśl o tym, że jakiś czas temu zaszczepiłam się przeciwko tężcowi. Przestałam roztkliwiać się nad nastrojem panującym w lesie. Już mnie jakoś aż tak bardzo nie zachwycał w tej chwili. W końcu doszliśmy do leśniczówki. Skromny drewniany domek na tle drzew wyglądał jak żywcem wyjęty z bajki dla dzieci. Od razu skojarzył mi się z chatką babci, do której szedł

w odwiedziny Czerwony Kapturek. Zerknęłam na towarzyszącego mi mężczyznę, który pasowałby do roli głodnego wilka z baśni. Nie weszliśmy do środka. Mieszko poprowadził mnie na łąkę na tyłach drewnianego domku, w pobliże małego jeziorka. Po tym jak utopiec złapał mnie w nim za nogę, przysięgłam sobie, że nigdy więcej nie zanurzę w nim nawet palca u stopy. Teraz jednak zmieniłam zdanie. Musiałam obmyć ręce z brudu, a mogłam to zrobić tylko w jeziorku. Gdy pochyliłam się nad krystalicznie czystą taflą, zobaczyłam kijanki umykające w stronę szczelin pomiędzy pokrywającymi dno kamieniami. Zanurzając dłonie, ponownie przypomniałam sobie tamtą kąpiel na golasa w świetle księżyca. Chyba nie powinnam się burzyć na krajanów, którzy porzucali wstyd podczas obchodów Nocy Kupały. Nie byłam od nich lepsza. Nawet nie potrzeba mi było wymówki pod postacią Kupalnocki, żeby wejść na golasa do jeziora albo kochać się z mężczyzną na łące w środku puszczy. Zdecydowanie miałam w sobie słowiańskiego ducha. Chłodną wodą obmyłam zaczerwienione policzki. Mieszko niczego nie zauważył. Skupił się na rozkładaniu sztyletów na powalonym pniu drzewa. Obserwowałam go, kucając nad wodą. Gdy odwiedził mnie kilka dni temu w mieszkaniu, naszą rozmowę skończyliśmy w łóżku. Na szczęście wtedy miałam więcej oleju w głowie i zanim do czegokolwiek doszło, poinformowałam go, że wolałabym nie zachodzić w ciążę. Spodziewałam się wielu rzeczy, ale nie tego, co od niego usłyszałam. Wyznał tym swoim grobowym tonem, że mogę się tego nie obawiać, bo napar z kwiatu paproci miał swoją cenę, której nie znała Ote. Mieszko nie mógł płodzić potomków. Zdziwiło mnie to. Przecież sam mówił mi kiedyś, że nieśmiertelność nie jest niczym przyjemnym, bo musiał patrzeć, jak umierają członkowie jego rodziny. Gdy o tym wspomniałam, odparł, że ród musiał przetrwać pod jego nazwiskiem, niekoniecznie za pomocą jego krwi. Byłam ciekawa, czy zemsta na władcy Wieletów zrekompensowała mu cenę naparu, ale nie zapytałam go o to. Szybko uciął rozmowę. Najwyraźniej nie chciał mojego współczucia, pewnie w ogóle go nie potrzebował. Gdy jednak teraz ponownie się nad tym zastanawiałam, działanie kwiatu paproci miało sens. Zapobiegało niekontrolowanemu przyrostowi populacji z jego genami. Dodatkowo ciekawe, co byłoby z nieśmiertelnością. Gdyby także się dziedziczyła, mogłoby to doprowadzić do nieciekawych konsekwencji. Byłam ciekawa, jak zareagowała Ote, gdy dowiedziała się, że przez swój napar zapewniła mu życie, ale pozbawiła możliwości posiadania syna. Uśmiechnęłam się pod nosem na myśl o tym, jak musiała się czuć. Ponownie spojrzałam na spokojną taflę jeziora. Współczułam Mieszkowi. Był sam przez tyle tysiącleci, a teraz zamierzał samotnie umrzeć. Czy mogłam coś z tym zrobić? A może raczej – czy powinnam?

4. Mieszko na próbę rzucił jednym ze sztyletów w stronę pnia drzewa rosnącego jakieś trzy metry od niego. Sztylet wbił się w brązową korę jak w masło. Rękojeść przez chwilę chwiała się na boki pod wpływem silnego uderzenia. Mężczyzna cofnął się o kilka kroków, zwiększając dystans. Rzucił jeszcze raz. Trafił niemalże w to samo miejsce. Ponawiał manewr kilkakrotnie do momentu, gdy skończyły mu się sztylety. Za każdym razem trafiał idealnie. – Gosia! – krzyknął, ponaglając mnie. – Co tam robisz? – Nic, nic. – Szybko wstałam i otrzepałam dłonie z kropli wody. – Będziesz mnie uczył rzucać nożem? – Po pierwsze, sztyletem, po drugie, nie. Patrzyłam, jak wyrywa sztylety i ogląda uważnie ich ostrza, szukając uszkodzeń. Rozłożył je na powalonym pniu i nakazał, bym podeszła bliżej. Humor odrobinę mi się pogorszył. Fajnie byłoby się nauczyć nimi rzucać. Byłabym jak ninja. Nagle komórka w mojej torebce zaterkotała radośnie. – O! Mam tu zasięg! – zachwyciłam się. Ku zniesmaczeniu Mieszka rzuciłam się pospiesznie do telefonu. – Eee, to tylko powiadomienie z Facebooka. – Z czego? – Takiego portalu internetowego. Wiesz, co to internet? – Wyobraź sobie, że wiem, a teraz wracaj tutaj. Nie zostało już wiele godzin światła. Parsknęłam śmiechem, gdy wyobraziłam sobie Mieszka robiącego selfie komórką, gdy trzyma uciętą głowę wąpierza, a potem wrzucającego je na Facebooka albo inny portal społecznościowy. Innych zdjęć bym się po nim nie spodziewała. Nie dociekał, dlaczego się zaśmiałam, ale wyraźnie spochmurniał. Zupełnie jakby wyczuł, że w duchu się z niego naśmiewam. – Kupiłam sobie nowy telefon – poinformowałam go, wracając na swoje miejsce obok pnia. – Specjalnie po to, żeby łapać zasięg w lesie. Nawet internet tu dociera. Nie mogłam powstrzymać ogarniającego mnie zadowolenia. Już nigdy nie utknę w środku lasu, zawsze będę miała przy sobie GPS. A nawet jeśli utknę, to zdołam zadzwonić po pomoc. – Gdybyś chciał mój numer, to chętnie ci podam – zaproponowałam i posłałam mu zalotny uśmiech. – Później – zbył mnie i wskazał dłonią na sztylety. – Wybierz, który najlepiej leży ci w dłoni. – To nie dasz mi wszystkich? – zdziwiłam się. – Wszystkie są twoje, a teraz wybierz jeden, który najlepiej leży ci w dłoni. – Co prawda oczekiwałam, że pierwszym błyszczącym prezentem, jaki dostanę od mężczyzny, będzie jakiś naszyjnik czy pierścionek, a nie nóż, ale nie będę wybrzydzać – powiedziałam i puściłam do niego oko. – Sztylety. Są srebrne. Powinny działać na większość demonów – powiedział, zdając się nie słyszeć mojej ostatniej uwagi. – Ale masz dzisiaj humorek… Wzięłam do ręki największy sztylet. Za ciężki. Najmniejszy z kolei wydawał mi się jakiś podejrzanie lekki w porównaniu z tamtym. Niemniej jednak najbardziej mi pasował. W końcu po kilku próbach wybrałam ten najmniejszy. – Czyli mówisz, że to nie są noże, tylko sztylety, tak? A co to za różnica?

– Sztylet to mniejsza wersja miecza. Ma dwusieczną głownię, a rękojeść zaopatrzona jest w jelec. Służy do zadawania ran w bezpośredniej walce. Nic nie zrozumiałam i chyba było to po mnie widać. Ponownie zaczęłam się zastanawiać, który wybrać. Najmniejszy najlepiej leżał mi w dłoni, ale z kolei ten średniej wielkości był ładniejszy. – Już? – spytał niecierpliwie. – Spieszysz się gdzieś? – burknęłam i zostałam przy najmniejszym, doszedłszy do wniosku, że przecież nie o estetykę tu chodzi. – Nie. Przepraszam. Złap go tak. Chwyciłam go niczym różdżkę za rękojeść owiniętą skórzanym rzemieniem. – Tak trzymasz ostrze, gdy chcesz nim rzucić – poinstruował mnie. – Ale mówiłeś, że nie będziesz mnie uczył rzucać. – Nie będę, bo jeszcze zrobiłabyś sobie krzywdę. Poza tym sztylety są źle wyważone do rzutów. Mówię ci to na wszelki wypadek. Teraz złap go mocniej i obejmij rękojeść. Doskonale. Ostrze błysnęło w słońcu, oślepiając mnie na chwilę. – Stań na rozstawionych nogach. Jedna noga do tyłu, ta silniejsza. Zaprzyj się. Kolana lekko zgięte. Stanął za mną. Poczułam jego duże dłonie na mojej talii, biodrach, nogach i ramionach, gdy usiłował mnie ustawić we właściwej pozycji. Znowu zrobiło mi się gorąco. Mieszko stanowczo miał na mnie zły wpływ. Odepchnęłam od siebie wszystkie zbereźne myśli. To nie była właściwa pora. – Teraz się nie przewrócisz – skwitował zadowolony. – A w każdym razie nie powinnaś. – Masz dużo wiary w moje możliwości… – burknęłam. – Widziałem cię w akcji. Opuściłam rękę. Zniesmaczony klasnął w dłonie, stając naprzeciwko mnie. – Pozycja! – krzyknął. Odruchowo uniosłam z powrotem dłoń. W Mieszka najwyraźniej wstąpił duch dawnego wojownika, który najszczęśliwszy był, gdy ociekał krwią swoich wrogów. Mężczyzna ugiął nogi w kolanach i lekko się zgarbił. Po plecach przebiegł mi dreszcz. Wolałam, gdy nie patrzył na mnie z taką pustką w oczach. Przez jakieś dwie godziny pokazywał mi, jak robić kroki, jak się nie przewrócić, jak próbować wymknąć się przeciwnikowi, gdy ten mnie złapie. Dość szybko od tych skoków zlał mnie pot. Gdy już myślałam, że zrobimy przerwę, zawołał, stając naprzeciwko mnie: – Zaatakuj mnie! – Nożem?! A jeśli zrobię ci krzywdę?! – pisnęłam. – Nie możesz. Moje rany od razu się zasklepią. – Ale cię zaboli. – Nie zaboli. Atakuj. Zobaczymy, jak bardzo zły jest twój refleks. – Wypraszam sobie! – burknęłam. – W ogóle czemu wcześniej nie powiedziałeś mi, że będziemy się bić? – Nie chciałem, żebyś się przestraszyła. Jeszcze nałykałabyś się niepotrzebnie jakichś leków. Zdecydowanie nie miał o mnie najlepszego zdania. Z drugiej strony wiele bym teraz dała za chociażby uspokajającą herbatkę z melisy. – Dalej. Zaatakuj mnie – zachęcał. Jego usta rozciągnęły się w krzywym uśmiechu. Oczy pozostały puste. To ja miałam go zaatakować, a nie on mnie, a mimo to poczułam się w tej chwili jak mysz obserwowana przez kota. Włosy na karku stanęły mi dęba. Nie wiem, jakim cudem władca Wieletów Drogowit

nie uciekł z wrzaskiem, stając naprzeciwko Mieszka podczas ich pierwszej potyczki. Ja miałam na to ochotę, mimo że Mieszko wcale nie chciał mi zrobić krzywdy. Po prostu było w nim coś… przerażającego. Nabrałam powietrza i z krzykiem rzuciłam się na niego. Wytrącił mi sztylet z dłoni jednym pacnięciem swojego wielkiego łapska. Następnie, zanim się zorientowałam, podciął mi nogi, złapał za przód bluzki i rzucił mną o ziemię. Dość delikatnie, ale jednak niespodziewanie uderzyłam pupą i plecami o podłoże. Usiadł na mnie okrakiem i oparł rękę na mojej klatce piersiowej. Wiem, że nie opierał się z całej siły, ale i tak było mi duszno. – Masz bardzo zły refleks. Gdybym był wąpierzem, leżałabyś teraz z rozerwanym gardłem – poinformował mnie. – To nie fair. Pierwszy raz w życiu kogoś atakowałam – zaprotestowałam. – I złaź ze mnie! Jesteś ciężki! Posłusznie wstał i podał mi dłoń. – Całą swoją siłę zużyłaś na ten niepotrzebny krzyk, a potem po prostu pobiegłaś przed siebie. Walcząc wręcz, musisz mieć w głowie ułożoną jakąś strategię ataku. Musisz przewidzieć ruch przeciwnika – zaczął się mądrzyć. – Zupełnie zapomniałaś o wszystkich krokach, których przed chwilą cię nauczyłem. Podniosłam sztylet leżący kilka metrów dalej i pomasowałam nadgarstek, który nadal trochę bolał po tym, jak Mieszko uderzył w niego, by wytrącić mi broń. – To nie był twój pierwszy raz. Pamiętasz, jak zaatakowałaś mnie kiedyś latarką? – zapytał, stając naprzeciwko mnie i przyjmując pozycję bojową. – Nie spodziewałem się tamtego ataku, więc ci się udał. Znowu musisz mnie zaskoczyć. – Niby jak? – burknęłam, machając swobodnie sztyletem i idąc w jego stronę. – Przecież stoisz tutaj i mnie do tego namawiasz. Niby jak mam cię zaskoczyć?! – Musisz… – zaczął, ale nie zdążył skończyć, bo się na niego rzuciłam. Doskoczyłam do niego, markując skok w innym kierunku, i na oślep machnęłam sztyletem na wysokości jego brzucha. Błyskawicznie odskoczył do tyłu, przez co musiałam dać kolejny krok do przodu. Złapał mnie za dłoń ze sztyletem i wykręcił. Wrzasnęłam, ale nie wypuściłam broni. Kopnęłam go z całej siły w kolano. Nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. Nawet się nie skrzywił. Pociągnął mnie w swoją stronę i przewrócił na ziemię. Wiłam się jak piskorz, gdy usiłował złapać mnie za wolną rękę. Zdzieliłam go na odlew w twarz, a potem rąbnęłam pięścią w brzuch. Miałam wrażenie, że połamałam sobie wszystkie palce. Unieruchomił mi ręce nad głową, a nogami objął moje, żebym nie mogła mu się wyrwać. Znowu leżałam pod nim. – Cholera! – syknęłam zaczerwieniona z wysiłku. – Dobrze! – Uśmiechnął się z uznaniem. Nasze twarze oddalone były o kilka centymetrów. Lód w jego oczach zniknął. Zobaczyłam ciepłe iskierki. Rozchyliłam usta zaczarowana tym spojrzeniem. – Jeszcze raz? – zapytał. – Masz siłę? – Teraz to dopiero ci dokopię – powiedziałam. Podniósł się bez żadnego wysiłku i podał mi dłoń. Majowe słońce bardzo mocno grzało w nasze głowy. Miałam na sobie tylko podkoszulkę, ale i tak czułam, jak pot strużkami spływa mi po plecach. Męczyłam się w dżinsach niemiłosiernie, ale cieszyłam się, że kazał mi je włożyć. Wolałabym nie tarzać się po ziemi w sukience, z majtkami na wierzchu. Zwłaszcza że znowu nieopatrznie włożyłam te ulubione z Hello Kitty… Muszę, po prostu muszę iść do sklepu kupić sobie porządne majtki, których nie będę się wstydzić. Odłożyłam sztylet na ziemię i rozpuściłam włosy związane do tej pory w koński ogon. Przeszkadzały mi w walce, bo wpadały do oczu. Zaplotłam szybko gruby warkocz i odrzuciłam go na plecy. Przynajmniej nie będzie rozwiewał go wiatr. Mieszko podał mi butelkę wody, którą przyjęłam z wdzięcznością.

Jednak zatrzymałam się w połowie ruchu, zanim upiłam choćby łyk. – Miałam dzisiaj kontakt z dzieckiem chorym na mononukleozę – oznajmiłam. Nic nie odpowiedział. Posłał mi tylko zdziwione spojrzenie. Najwyraźniej także zrobiło mu się gorąco, bo ściągnął podkoszulek. Jak na zawołanie dostałam rumieńców. – Wiem, że to moja wyobraźnia, ale już czuję, jak zaczyna mnie boleć gardło – westchnęłam, nakręcając powoli spiralę swojej hipochondrii. – Możesz pić spokojnie. Mnie nie zarazisz – oświadczył. – Ach, tak, wiem. – Posłusznie upiłam łyk. – To o siebie się martwię. Wiesz, na podłożu tej choroby może rozwinąć się chłoniak. Nie chcę umrzeć na chłoniaka… Pokręcił głową. – Za jakiś miesiąc dwa antagonistyczne bóstwa będą usiłowały cię zabić, a ty martwisz się, czy za ileś tam lat umrzesz na raka? Wyraźnie słyszałam bezgraniczne zdumienie w jego głosie. – No co? Trzeba myśleć przyszłościowo – zaperzyłam się. – Ja zawsze mam plan na co najmniej pięć lat w przód. Przecież może się tak zdarzyć, że jakimś cudem przeżyję Noc Kupały, czyż nie? – Chciałbym, by tak się stało, Gosiu. Naprawdę. Odłożyłam wodę i nie mówiąc ani słowa, doskoczyłam do niego z wyciągniętym sztyletem. Bez wysiłku złapał mnie za prawy nadgarstek i przyciągnął do siebie. Kopnęłam go w piszczel i szybko wyprostowałam się, uderzając czubkiem głowy w jego podbródek. Stęknął, gdy jego zęby głośno zadzwoniły o siebie. Miałam nadzieję, że nie odgryzł sobie przy okazji języka. Korzystając z jego chwilowego roztargnienia, szybko przełożyłam sztylet do lewej dłoni i przycisnęłam ostrze do jego brzucha. – Nie żyjesz! – wykrzyknęłam zadowolona z siebie. – No proszę, proszę. – Odsunął się zadowolony. – Bardzo szybko robisz postępy. Myślałem, że pół dnia będę musiał rzucać tobą o ziemię, zanim odważysz się mnie mocniej uderzyć. – No co ty, przecież ja jestem taka… – urwałam gwałtownie, gdy zauważyłam, że ostrze sztyletu ocieka krwią. Jeden rzut oka na jego brzuch wystarczył, bym zobaczyła, skąd się wzięła. Miał kilkucentymetrowe rozcięcie na skórze tuż nad pępkiem. Krew spływała z rany obficie. Z kolei ja poczułam, jakby cała krew odpłynęła mi z twarzy. – O nie! Jesteś ranny! – Rzuciłam ostrze na ziemię i doskoczyłam do niego. – Trzeba to szybko zdezynfekować. Przepraszam! Myślałam, że tylko cię dotknęłam tym sztyletem. Nie podejrzewałam, że jest taki ostry! Złapał mnie za ramiona i delikatnie od siebie odsunął. – Spokojnie! Nic mnie nie boli. Zostaw. Zaraz się zarośnie. – Przecież masz nacięcie długie na jakieś pięć centymetrów! Jak może nie boleć?! – Trochę szczypie. Gorzej, że pobrudzę spodnie. Podszedł do plecaka i wyciągnął z niego mały, czarny ręcznik. Przyłożył go do brzucha, usiłując zatamować krwawienie. – Nie martw się – próbował mnie uspokoić. – Zobacz. Odsunął ręcznik, w który wsiąkła większość krwi rozsmarowanej po jego brzuchu. Nacięcie, które zrobiłam, było już znacznie mniejsze. Na moich oczach powoli się zasklepiało. Nie minęło nawet kilka minut, a po ranie nie było śladu. Nie została nawet mała blizna. Dotknęłam palcem miejsca, w które przed chwilą go zraniłam. Skóra była gładka i ciepła. Jedynie czerwonawe zabrudzenie świadczyło o tym, że przed chwilą wartko płynęła tędy krew. – Niesamowite – westchnęłam. – Ale ci zazdroszczę! Kiedy ja obetrę nogi w nowych butach, to boli mnie przez tydzień.