Mojej wspaniałej rodzinie, która jest dla mnie źródłem
wsparcia
Rozdział 1
Mówią, że zamiast odpoczywać, lepiej coś zmienić. Poza tym
nie ukrywajmy: kto chciałby wylegiwać się cały dzień
do góry brzuchem? Na pewno nie ja.
I dobrze. Była połowa sierpnia, kiedy to priorytetem staje
się wypoczynek. Wyciągając swojego pierwszego wnuka z
fotelika samochodowego, pomyślałam sobie jednak: Marne
szanse.
Nie chciałam mówić tego na głos, bo w wieku czterdziestu
trzech lat byłam naprawdę młodą babcią, ale cztery godziny
w mieście w towarzystwie mojej córki Riley i jej dwóch
maluchów naprawdę mnie wykończyły. Bardzo chciałam
spędzać więcej czasu z Levim i Jacksonem, więc nie
powinnam marudzić. Poza tym doskonale pamiętałam, jak
ciężko być młodą mamą dwójki małych dzieci. Przy prawie
trzyletnim Levim i zaledwie półrocznym Jacksonie Riley
miała ręce pełne roboty.
A ja chyba lepiej niż większość babć rozumiałam, jak
męcząca bywa opieka nad dziećmi. Dopiero co pożegnaliśmy
się z naszymi ostatnimi podopiecznymi i choć dziesięcioletni
Ashton i siedmioletnia Olivia nie byli już całkiem mali, to z
pewnością dali nam mocno popalić. Podobnie jak wszyscy
nasi wychowankowie byli głęboko skrzywdzeni, więc opieka
nad nimi zdecydowanie nas wyczerpała.
– Królestwo za kawę – powiedziałam Riley, gdy udało się
nam już zaprowadzić dzieci do domu i ulokować je z
zabawkami w salonie.
– Siadaj, a ja wszystkim się zajmę. – W tej samej chwili, w
której zdążyłam usiąść z małym i książeczką w ręce
na fotelu, zadzwonił telefon. Levi zerwał się na równe nogi.
Co oznaczało, że musiałam się spieszyć. Levi miał trzy lata
i aktualnie jego ulubioną zabawą była rozmowa przez
telefon. Chyba nie muszę mówić, że mnie wyprzedził.
– Halo! – paplał do słuchawki. – Halo! Chocham cię! –
Po czym jak zwykle dodał: – To paa!
Mimo jego pełnych oburzenia protestów delikatnie
wysunęłam mu słuchawkę z ręki, licząc, że rozmówca,
kimkolwiek był, jeszcze się nie rozłączył. Na szczęście nie,
choć właśnie miał to zrobić. Dzwonił John Fulshaw, nasz
koordynator z agencji opieki zastępczej.
– Już myślałem, że pomyliłem numer – parsknął. – Albo że
próbujesz mnie spławić. Byłem przekonany, że chcesz
odpocząć!
– To Levi – wyjaśniłam. – A ja właśnie odpoczywam. Ale
mniejsza o to. Czemu zawdzięczam tę przyjemność?
– O rany, chłopak rośnie jak na drożdżach – stwierdził
John, po czym odchrząknął. Znałam to chrząknięcie aż
za dobrze. Oznaczało, że zaraz zmienimy temat rozmowy.
– O co chodzi? – spytałam.
– O co chodzi? – podjął John. – Bo… zastanawiałem się
właśnie, jak bardzo jest ci potrzebny odpoczynek, skoro już o
nim mowa.
– Mów dalej – powiedziałam i spojrzałam znacząco
na Riley. Stała w drzwiach do kuchni i przysłuchiwała się
mojej rozmowie.
– Bo – powtórzył John, najwyraźniej wciąż jeszcze się
rozgrzewając. – Zastanawialiśmy się, czy jest szansa, żebyś
wzięła kolejne dziecko. Nie na długo…
– Jasne. Już to słyszałam, John.
– Nie, nie. Tym razem jestem pewny. Chcemy, żeby dziecko
jak najszybciej wróciło do swojego domu.
Dziwne. Nie podejmowaliśmy się z Mikiem, moim mężem,
standardowej opieki zastępczej. Przeszliśmy specjalistyczne
szkolenie w zakresie programu zmiany zachowania
przeznaczonego dla dzieci najbardziej pokrzywdzonych
przez los. Dla dzieci, które sprawiały tak duże trudności
wychowawcze, że nie nadawały się do tradycyjnej rodziny
zastępczej, i dla których jedyną, niewesołą zresztą
alternatywę stanowił często zakład zamknięty. Dla dzieci,
które znały już system opieki społecznej od podszewki –
które umieszczano już w domach dziecka i rodzinach
zastępczych. Byliśmy dla tych biedaków czymś w rodzaju
ostatniej deski ratunku. Mieliśmy obdarzyć ich miłością,
postawić im wyraźne granice i zmienić w ten sposób ich
zachowanie na tyle, aby mogli wrócić nie tyle do domu
rodzinnego – bo takiej możliwości zwykle już dawno nie było
– ale do tradycyjnej rodziny zastępczej. Tak właśnie stało się
z Ashtonem i Olivią. Obecna propozycja była więc dziwna.
– Sytuacja wydaje się nietypowa – powiedziałam Johnowi.
– Nawet nie wiesz jak bardzo, Casey. Chłopiec, na imię
mu Spencer, ma dopiero osiem lat i sam zgłosił się do opieki
społecznej. Przyszedł i poprosił, żeby umieścić go w rodzinie
zastępczej.
– Słucham? – parsknęłam z niedowierzaniem. – Przyszedł,
powiedział, że chce trafić do rodziny zastępczej i tyle? To mi
chcesz właśnie powiedzieć?
– Nie do końca. Zjawił się kilka tygodni temu. Sprawa
została potraktowana poważnie. Miał na nadgarstku
podejrzane sińce i nie potrafił wyjaśnić, skąd się wzięły. Jego
ojciec też nie. Podejrzenia padają chyba na jego matkę. W
każdym razie opieka społeczna oczywiście zajęła się sprawą i
skierowała do rodziny odpowiednich pracowników. Podjęto
próbę pomocy, zaprezentowano odpowiednie strategie
działania, udzielono porad, ale jak dotąd z marnym
skutkiem. Dzieci jest piątka, a Spencer jest trzecim
dzieckiem. Pozostała czwórka nie sprawia najwyraźniej
żadnych problemów. Matka leczy się na depresję, ale poza
kłopotami z tym jednym dzieckiem, rodzina nie
ma większych problemów. Nie dają sobie rady tylko
ze Spencerem. Na chwilę obecną tak właśnie wygląda
sytuacja.
– Nie dają sobie z nim rady? Ale jakim cudem? Przecież
powiedziałeś, że ma dopiero osiem lat, tak?
– Tak.
– To co takiego strasznego może robić ośmiolatek?
– Z tego, co wiem, nic takiego. Rodzice mówią tylko, że
straszny z niego dzikus. Od małego ciągnęło go na ulicę.
Wiecznie ucieka z domu, czasami nie wraca na noc, a rodzice
twierdzą, że nie wiedzą już, co z nim robić. Właściwie
sytuacja się odwróciła. To im zaczęło zależeć, żeby go oddać,
bo nie potrafią już zapewnić mu bezpieczeństwa.
– Na litość boską, John. To jakiś obłęd. Nie potrafią
przypilnować takiego małego dziecka?
– Tak mówią. A opieka społeczna to potwierdza. Wygląda
na to, że z pozostałymi dziećmi nie ma absolutnie żadnych
problemów.
– Czy to oznacza, że chłopiec ma problemy psychiczne? Jak
to rozumieć?
– Podobno nie. Rodzice mieli powiedzieć pracownikom
socjalnym, że sami nie wiedzą, co o tym myśleć. Mówią, że
syn jest bezwzględny i nienormalny, że to zło wcielone.
Oburzyłam się na te słowa. Rany boskie! Co za ludzie!
Dzieci nie rodzą się złe. Naprawdę w to wierzyłam.
Przyczyną demoralizacji jest środowisko, sytuacja życiowa,
zaniedbanie. To takie czynniki sprawiają, że zachowanie
dzieci wymyka się spod kontroli, a nie jakiś „zły” gen. Nie
spotkałam nigdy dziecka, które byłoby złe „od urodzenia”. I
chyba nigdy nie spotkam.
– No dobra – powiedziałam. – Kiedy ten „zły” chłopiec
miałby do nas trafić?
– Oczywiście najpierw będziesz chciała porozmawiać z
Mikiem – stwierdził John. – Jeśli jednak oboje się zgodzicie,
moglibyśmy przyjechać z nim do was w przyszły
poniedziałek i zakładając, że wszystko dobrze pójdzie,
przenieść go do was jeszcze w tym samym tygodniu.
No właśnie. Mike. Jak najszybciej odsunęłam od siebie
myśl o mężu, bo powiedział mi dziś rano, że perspektywa
kilku tygodni spokoju bardzo go cieszy. Że cieszy się, że
zostaniemy tylko we dwójkę. Że zregenerujemy się
po naprawdę burzliwym roku.
– I ani się waż szykować dziś kolacji – zapowiedział. –
Zamówię coś z dostawą do domu, kupię butelkę twojego
ulubionego wina, kilka świec…
Ojojoj. Ojojoj.
John wyjaśnił następnie, że Spencer znajdował się
tymczasowo pod opieką innej specjalnie przeszkolonej
osoby, niejakiej Annie, której nie znałam zbyt dobrze. Miała
pięćdziesiąt parę lat i z tego, co kojarzyłam, straciła
niedawno męża. Z tego względu oraz dlatego, że i tak
zamierzała przejść niedługo na emeryturę, prosiła, by brać ją
pod uwagę tylko w sytuacjach awaryjnych, gdy stali
opiekunowie potrzebowali kilku dni wytchnienia. Dlatego,
zakończył John, Spencer musi szybko znaleźć nowy dom.
Słyszałam niemal, jak łapie się za kciuki.
– Hm – odezwała się Riley, gdy się rozłączyłam, obiecując
najpierw Johnowi, że skontaktuję się z nim następnego dnia
rano. – Nie chciałabym być na twoim miejscu, gdy tata wróci
z pracy. A co z planem, żeby do końca wakacji zrobić sobie
wolne? Zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki,
prawda?
Weszłam razem z nią do kuchni po kawę i mrugnęłam.
– Przecież mnie znasz. Tatę zawsze da się jakoś
przekabacić…
– Może ty to potrafisz, bo ja nie – stwierdziła. – Poza tym,
mamuś, tata ma rację. Uważam, że w takim zawodzie
powinnaś zrobić sobie małą przerwę przed kolejnym
wstrząsem…
– Wstrząsem? Nie przesadzaj, Riley. To tylko dzieci, a nie
małe dzikusy!
Riley nie musiała nic odpowiadać, bo sama dobrze
wiedziałam, że gdy Ashton i Olivia zjawili się u nas po raz
pierwszy, wyglądali wypisz wymaluj jak małe dzikusy.
Dosłownie. Byli obdarci, zawszawieni i pokryci świerzbem,
jakby wychynęli z prehistorycznej jaskini, a nie z mieszkania
komunalnego znajdującego się półtorej godziny jazdy
od naszego domu.
Choć przez resztę dnia optymistycznie zakładałam, że
przedstawię Mike’owi wieści w łagodny sposób, to wkrótce
miałam się przekonać, że nie będzie to wcale takie proste.
Spędziłyśmy z Riley cudowne popołudnie, przesiadując
głównie w ogrodzie. Kiedy jednak jej partner David
przyjechał po nią i dzieci, moja córka z miejsca
mu obwieściła:
– Nigdy nie zgadniesz! Mam sensacyjną wiadomość! Mama
zgodziła się wziąć kolejne dziecko. I to już w przyszłym
tygodniu. Bez pytania taty o zgodę.
Mina Davida była równie wymowna jak wcześniej mina
Riley.
– Nieprawda! – zaprotestowałam. – Na nic się jeszcze nie
zgodziłam.
Riley uśmiechnęła się i dotknęła palcem skroni.
– Zgodziłaś, zgodziłaś – stwierdziła ze śmiechem. – Życzę
powodzenia.
Wróciłam do domu i uprzątnęłam zabawki. Uśmiechnęłam
się do siebie. Riley znała mnie aż za dobrze. Wiedziała, jak
bardzo chciałabym zająć się tym dzieckiem. Uwielbiałam
takie wyzwania. Chłopiec miał dopiero osiem lat, a już został
straszliwie napiętnowany. Po prostu nie mieściło mi się to w
głowie. Musiałam dowiedzieć się więcej. Pochowałam
zabawki, zmyłam te kilka talerzyków i filiżanek, które
zabrudziłyśmy, zmiotłam podłogę i przetarłam blaty.
Uwielbiałam sprzątać. Do tego stopnia, że w poprzednim
wcieleniu musiałam być chyba sprzątaczką, ale mimo moich
wyśrubowanych standardów prawda była taka, że choć
dochodziła dopiero szósta, nie miałam już co robić. Nie
mogłam nawet zająć się szykowaniem kolacji, bo Mike chciał
zamówić coś z restauracji. I właśnie dlatego nie potrzebuję
odpoczynku – powiedziałam sobie w duchu. Nudzę się.
Odkąd nie ma dzieci, nie mam nic do roboty. Co miałabym
niby robić bez dzieci?
W tym właśnie szkopuł. Warunkiem zatrudnienia w roli
specjalistycznej opiekunki była między innymi rezygnacja z
innego rodzaju pracy zawodowej. Musiałam być
do dyspozycji dwadzieścia cztery godziny na dobę,
bo większość naszych podopiecznych sprawiała naprawdę
poważne problemy wychowawcze i wymagała ogromnego
wsparcia. I właśnie to mi się podobało. Zanim zajęłam się
opieką zastępczą, pracowałam w dużej szkole średniej jako
pedagog i zajmowałam się dzieciakami z problemami.
To właśnie wymagająca rola indywidualnego opiekuna
skłoniła mnie w głównej mierze do podjęcia się
specjalistycznej opieki zastępczej.
Sama widzisz – powiedziałam do siebie, wychodząc
do ogrodu zimowego na papierosa. Muszę mieć w domu
dzieci. Bez nich czuję się nikomu niepotrzebna.
Gdy już przekonałam samą siebie, że Mike mnie zrozumie,
wróciłam do środka, wzięłam książkę, którą kupiłam w
mieście, i zaczęłam bez większego zainteresowania czytać.
Niewiele jednak do mnie docierało, więc bez żalu porzuciłam
ją na kanapie, gdy tylko usłyszałam, że Mike zajechał pod
dom.
– Cześć, kotku. Jak minął dzień? – rzuciłam radośnie,
cmokając męża w policzek. W jednej ręce trzymał obiecane
wino, a w drugiej wielki bukiet czerwonych róż – moich
ulubionych. – Och! – krzyknęłam, czując jeszcze większe
poczucie winy. – Jakie piękne! Ale niespodzianka! Chodź,
nastawię wodę i zrobię ci kawę.
– Casey. – Mike zmrużył oczy. – Co zmalowałaś? Znów
kupiłaś sobie torebkę? No już. Przyznaj się.
– Oj, kotku – pisnęłam. – Ależ ty jesteś podejrzliwy. Zawsze
musisz myśleć, że coś knuję? Nie mogę być dla ciebie tak
po prostu miła?
Wyraz twarzy Mike’a nie zmienił się.
– No… nie. Nie aż tak.
Pstryknęłam czajnik i wyciągnęłam z szafki wazon.
– No wiesz co – powiedziałam, pokazowo się obruszając. –
To nie fair. Chociaż… właściwie… chciałam cię o coś spytać.
Miałam nadzieję, że zabrzmi to lekko, jakbym właśnie
sobie o czymś przypomniała, ale mój mąż nie dał się oszukać,
bo znał mnie równie dobrze jak dzieci.
– No i zaczyna się – powiedział i klapnął przy kuchennym
stole, podczas gdy ja zajęłam się odwijaniem kwiatów z
celofanu, usilnie starając się powstrzymać rumieniec. – No to
dawaj – dokończył. – Miejmy to już za sobą.
Powtórzyłam mu z grubsza, co powiedział mi John, nie
rozwodząc się zbytnio nad kwestią „złego od urodzenia”, a
główny nacisk kładąc na kwestię: „Taaak się nudzę”.
Wstrzymałam oddech w oczekiwaniu na werdykt. Ale
wbrew moim nadziejom Mike nie wykazał się
natychmiastowym zrozumieniem.
– Casey, kotku, błagam! Wstrzymajmy się chwilę –
powiedział ze szczerą prośbą w głosie. – Dopiero
co oddaliśmy psa, nie mówiąc już o dwójce ostatnich
podopiecznych. Nie możemy dać sobie chwili na złapanie
oddechu? Czy ktoś inny nie mógłby wziąć tego chłopca?
Wiedziałam, że ma rację. Faktycznie miałam wrażenie, że
minęła ledwie chwila. I choć brakowało mi Boba – pies
należał do naszego syna, Kierona, który zabrał go do swojego
nowego mieszkania w domu rodziców swojej dziewczyny,
Lauren – to wiedziałam, o co chodzi Mike’owi: po raz
pierwszy od ponad dwudziestu lat nie musieliśmy się
martwić o nic i o nikogo, tylko o siebie samych. Mieliśmy
oczywiście wnuki, ale jeśli chodzi o życie domowe… taka
sytuacja była zupełną nowością.
Ale przyświecał mi jasny cel i nie miałam zamiaru tak
łatwo się poddawać. Zdążyłam się już nakręcić. To dziecko
mnie potrzebowało. Poza tym moim zdaniem nadmiar
wolności jest przereklamowany. Mike był kierownikiem
magazynu i musiał czasem dużo pracować. Nie miałam
mu tego za złe, ale co ja miałam niby w tym czasie robić?
Mike miał miękkie serce i spróbowałam to teraz delikatnie
wykorzystać.
– Czyli się nie zgadzasz? – spytałam smutnym głosem. –
Tak? Mam powiedzieć Johnowi, żeby oddał chłopca do domu
dziecka?
– To nie fair, Case – powiedział spokojnie Mike. – I nie
mów, że John ma go gdzieś „oddawać”. Wiesz, że chodzi
mi tylko i wyłącznie o ciebie. Ja będę w pracy. Wszystko
będzie na twojej głowie. A z tego, co sobie przypominam,
jeszcze nie tak dawno temu mówiłaś, że chciałabyś mieć
więcej czasu dla wnuków.
– Wiem – powiedziałam, wpychając z nieuwagą róże
do wazonu. – Ale mogę robić dwie rzeczy naraz. To tylko
jeden mały chłopiec, Mike. Nie mam co robić. Naprawdę.… –
Mike uniósł brew. – A nawet jeśli jeszcze nie teraz, to na
pewno niedługo. Dobrze o tym wiesz. Nie mogę siedzieć
bezczynnie. Zwariuję od tego…
– A co z wakacjami? Myślałem, że wyskoczymy gdzieś
na trochę?
– Przecież nic nie stoi na przeszkodzie. Nie zapominaj, że
mamy do dyspozycji opiekunów awaryjnych. – Umieściłam
w wazonie trzymaną różę i przeszłam przez kuchnię.
Schowałam wino do lodówki – musiało się przecież schłodzić
– podeszłam z powrotem do stołu i siadłam Mike’owi
na kolanach. Ponieważ mam metr pięćdziesiąt wzrostu, a
Mike metr dziewięćdziesiąt, był to jeden z niewielu
sposobów, żeby spojrzeć mu w oczy na tym samym
poziomie.
– Przemyślisz to jeszcze? – spytałam. – Proszę? Poza tym
wcale niepotrzebne nam wakacje. Wyjrzyj przez okno.
Pogoda jest śliczna. Możemy się poopalać w ogrodzie.
Bardzo, bardzo proszę?
Mike znów zmrużył oczy, ale tym razem inaczej. Jego mina
mówiła: „No i masz ci los”, a nie: „Absolutnie się nie
zgadzam”.
– Nie odpuścisz, prawda? – spytał.
– A jak myślisz?
No i załatwione.
Koniec końców zjedliśmy coś meksykańskiego, wypiliśmy
butelkę wina i obejrzeliśmy nasz ulubiony film Amerykański
wilkołak w Londynie.
– Mówiłaś przecież, że ten mały jest dzikusem – zakpił
Mike. – Możemy w takim razie uznać, że robimy wstępne
rozpoznanie terenu.
Bardziej na temat byłby jednak Czas apokalipsy, bo nasz
okres spokoju bez dwóch zdań dobiegał właśnie końca. Ale
nie miałam nic przeciwko temu. Położyłam się spać bardzo
szczęśliwa. Nie mogłam się już doczekać poniedziałku.
Rozdział 2
Postanowiłam, że w ramach podziękowania postaram się
przez resztę weekendu być dla Mike’a wyjątkowo miła.
Odkąd zgodził się, żebyśmy wzięli do siebie Spencera –
aczkolwiek pod warunkiem, że pierwsze spotkanie dobrze
pójdzie – chodziłam cała w skowronkach.
– Dzień dobry, skarbie! – zaświergotałam radośnie i
przysiadłam na łóżku z tacą wyładowaną tradycyjnym
angielskim śniadaniem.
Mike przeciągnął się i spojrzał podejrzliwie na jedzenie.
Dałam mu pospać, a sama w tym czasie wymknęłam się
na dół, żeby przygotować jedzenie. Zdziwiło mnie, że nie
obudził go zapach smażonego bekonu.
– Już się zgodziłem na spotkanie ze Spencerem, więc o co
tym razem chodzi? – Spojrzał mi w oczy.
– Ty zrzędo, jestem po prostu miła! – powiedziałam i
podeszłam do okna rozsunąć zasłony, chcąc wpuścić trochę
światła. – Zobacz, przygotowałam ci same frykasy. Nawet
te śmieszne kiełbaski, które tak lubisz.
Pokiwał głową.
– Widzę. No to mów: o co znów chodzi?
Uśmiechnęłam się.
– Tak sobie pomyślałam, że skoro dzień jest taki piękny,
to może powinniśmy się gdzieś wybrać? Sama nie wiem…
– Gdzieś, czyli gdzie? – spytał Mike. Wziął do ręki sztućce i
zaczął wcinać.
– Mnie to obojętne. Tam, gdzie zechcesz, kochanie. Zróbmy
sobie po prostu wycieczkę. Znasz mnie przecież. Byle
po drodze były jakieś sklepy.
– Aha! – powiedział Mike, nabijając kawałek kiełbaski i
wymachując nim na widelcu. – Czyli tak naprawdę chcesz
jechać po rzeczy dla dzieciaka, którego nie widzieliśmy
jeszcze na oczy. Mam rację?
– No…
Mike roześmiał się.
– Wiesz co, kotku, lepiej nie próbuj oszustw na większą
skalę. Przebiegłość nie należy do twoich najmocniejszych
stron.
A więc mnie przejrzał. Nie przejmowałam się tym jednak,
bo mimo jego sarkastycznych uwag mój plan mu pasował.
Pojechaliśmy więc do oddalonego o trzydzieści kilometrów
ładnego miasteczka, poszliśmy na mały spacer, zjedliśmy
smaczny lunch w jakieś restauracyjce, a potem ruszyliśmy
wzdłuż głównej ulicy, zaopatrzonej porządnie w moje dwa
ulubione rodzaje sklepów: z używanymi rzeczami i z
zabawkami. Kochany Mike podążał za mną bez słowa skargi,
podczas gdy ja dokonywałam okazyjnych zakupów.
Ośmioletni Spencer był tylko trochę młodszy od Ashtona,
naszego ostatniego podopiecznego, wyszłam więc z
założenia, że będą mu się podobać podobne rzeczy. Kupiłam
trochę książek, klocków lego, puzzli i układanek oraz
uzupełniłam materiały plastyczne, których zapas lubiłam
mieć w domu. I choć Mike nieraz unosił brwi, to zasadniczo
powstrzymywał się od komentarzy na temat moich zapewne
przesadnych zakupów.
Ku mojej radości pozostali członkowie mojej rodziny też
się mnie nie czepiali. W niedzielę zaprosiliśmy całą rodzinę
na obiad (to tyle, jeśli chodzi o ciszę i spokój
po wyprowadzce dzieci z domu…): Kierona i Lauren, Riley i
Davida oraz moich dwóch cudownych wnuków. Wszyscy
przyjęli ze spokojem fakt, że czuję się najszczęśliwsza, gdy
mam pod opieką dziecko, bez względu na trudności, jakie
mogą się z tym wiązać.
– Ale zauważyłaś, siostrzyczko, że mama zachowuje się
teraz zupełnie inaczej? – stwierdził Kieron, gdy zasiedliśmy
do stołu. – Pamiętasz, jak zareagowała, gdy będąc dzieckiem,
zwędziłem lizaka? Zaciągnęła mnie do sklepu, kazała oddać
lizaka i przeprosić na oczach wszystkich. A potem
na dodatek dała mi szlaban.
– I słusznie! – wtrąciłam.
– Tak, mamo… – Kieron uniósł palec, żebym mu nie
przerywała. – Ale wyobraź sobie, że to samo zrobiłby któryś
z twoich podopiecznych. Nie, nie, wtedy zaczęłaby się gadka
w stylu: „Ojej, tak nie wolno. Przykro mi, ale tracisz dziś
dziesięć punktów, skarbie”.
Riley parsknęła.
– Czyli robi tak, odkąd zamieniła się w Szkotkę.
Też się roześmiałam. Za każdym razem, gdy Kieron mnie
przedrzeźniał, z jakiegoś powodu mówił głosem panny Jean
Brodie z tym jej dziwacznym, piskliwym szkockim akcentem.
– Przestańcie sobie ze mnie kpić, dobrze? – zażądałam
ze śmiechem. – Nie mogę inaczej postępować. Takie są
wytyczne i muszę się ich trzymać. Własne dzieci to zupełnie
inna bajka.
Wszyscy zaczęliśmy się śmiać, ale taka była prawda. Choć
w pewnych sytuacjach własne dzieci surowo bym ukarała –
bo przecież na tym między innymi polega rola rodzica –
to nie mogłam tego zrobić z dziećmi sprawiającymi poważne
problemy wychowawcze. Zwykle już dawno wyszły poza
etap, na którym można było kazać im kogoś przeprosić i
miało to jakikolwiek sens. W przypadku niektórych dzieci
mogłoby to wręcz pogorszyć sytuację. Takie dzieciaki, jeśli
miały robić jakiekolwiek postępy, wymagały zupełnie innego
podejścia – określonej struktury, którą nauczyliśmy się
stosować na szkoleniu. Za dobre zachowanie dzieci
faktycznie dostawały punkty, które mogły następnie
wymienić na określone przywileje. Chodziło o to, by zmiana
zachowania wiązała się dla nich z wymiernymi korzyściami.
Posłuszeństwo przekładało się na więcej przyjemności.
Naprawdę nietrudno było to załapać. A jeśli towarzyszyła
temu atmosfera życzliwości i wsparcia, program naprawdę
przynosił efekty.
I tego właśnie trzeba temu chłopcu, pomyślałam,
wchodząc wieczorem do przygotowanego dla niego pokoju.
Otworzyłam okno i strzepnęłam poduszki na łóżku, które już
dla niego posłałam. Miłość i granice. Te dwie rzeczy
na pewno możemy mu zapewnić. Choć oczywiście będę
musiała się pilnować z tym absurdalnym szkockim
akcentem.
Mimo podekscytowania w poniedziałek rano obudziłam
się zestresowana. Nie miało znaczenia, jak bardzo
mi zależało na przyjęciu nowych podopiecznych – z
pierwszym spotkaniem zawsze wiązał się pewien niepokój,
bo nic jeszcze nie było wiadomo. Dziecko może cię
znienawidzić lub od razu zapałać do ciebie sympatią. Albo
uda się wam nawiązać nić porozumienia, albo nie. Nie
żebym przesadnie się martwiła. Spencer miał być naszym
piątym podopiecznym i wiedziałam już, że potrafię odsunąć
na bok uczucia. Opiekun nie powinien zważać
na odmienności. Ma dbać o wychowanka niezależnie od jego
stosunku do niego. To jego praca. Na szczęście jak dotąd,
choć czasem bywało trudno, udawało mi się nawiązać bliską
więź ze wszystkimi wcześ-niejszymi podopiecznymi. Miałam
nadzieję, że tym razem też tak będzie.
Mike również był trochę zdenerwowany. Widziałam to po
nim. Wziął sobie wolne przedpołudnie, żebyśmy oboje byli
obecni podczas pierwszego spotkania ze Spencerem.
Po szybkim śniadaniu planowałam przed przyjazdem
naszych gości jeszcze raz ogarnąć dom. Ale Mike nie chciał
nawet o tym słyszeć.
– Na litość boską, Case! – warknął. – W domu aż lśni.
Możesz odłożyć szmatę i po prostu chwilę się zrelaksować?
Polerowanie poręczy nie przyspieszy ich przyjazdu!
Wiedziałam, że w tak drażliwym momencie lepiej się nie
kłócić, więc niechętnie odłożyłam ściereczkę. Nie musiałam
zresztą długo czekać, bo pół godziny później zjawił się
Spencer w standardowej obstawie. Zaprosiłam wszystkich
do jadalni, a John Fulshaw, nasz koordynator, dokonał
prezentacji. Przedstawił nam Glenna Gallaghera, pracownika
socjalnego odpowiedzialnego za sprawę Spencera, oraz
Annie, tymczasową opiekunkę chłopca, a na koniec samego
Spencera, chowającego się z przerażoną miną za opiekunką.
– Cześć, skarbie – przywitałam się, przywołując na twarz
swój najbardziej promienny uśmiech. – O rany! Duży z ciebie
chłopak jak na ośmiolatka. – Mimo jego wyraźnego
zdenerwowania od razu zauważyłam, że trafiłam w
dziesiątkę: chłopcy w jego wieku lubią, gdy mówi się o nich
„duży”, wiedziałam o tym z doświadczenia. Spencer był
uroczym dzieckiem. Istnym słodziakiem. Zupełnie inaczej
go sobie wyobrażałam. Miał burzę jedwabistych włosów w
kolorze toffi i oczy w podobnym odcieniu – duże, piwne i
rozbrajające, przesłonięte długimi rzęsami. Ale poza tym, że
wyglądał słodko, widać też było, że jest silnym chłopcem. Był
dobrze zbudowany i wyglądał na starszego niż swoje osiem
lat. Był dobrze odżywiony i – przynajmniej z pozoru –
zadbany.
– Dzień dobry, pani Watson – przywitał się nieśmiało.
– Mów do mnie Casey – poprosiłam. – A to jest Mike. – Mike
podał mu rękę i od razu widziałam, że ma podobne odczucia.
Że ten słodki, mały chłopczyk też ujął go za serce. Spencer
był bardzo grzeczny. Wysunął krzesło dla swojej opiekunki i
czekał, aż pozwoli mu usiąść. A kiedy nalewałam gościom
herbatę i kawę, a jemu zaproponowałam mleko i ciasteczka,
najpierw spytał o pozwolenie.
– Mogę? – Dobry znak.
– Oczywiście, kochanie – odparła Annie. – A jak już zjesz,
to może pójdziesz z Mikiem obejrzeć dom, co?
Jak dotąd spotkanie przebiegało zupełnie inaczej, niż się
spodziewałam. Gdzie ten potwór i dzikus? Spotkanie zaczęło
się tak dobrze, a rozmowa szła tak gładko, że wydało mi się
nagle absurdalne, że to dziecko ma trafić do rodziny
zastępczej.
Było też dużo śmiechu, bo Glenn zaczął opowiadać o
upodobaniach Spencera, pozwalając sobie nawet na żarty:
– Aha, byłbym zapomniał. Spencer wprost uwielbia
brukselkę. Prawda, stary? – Spencer skrzywił się z
obrzydzeniem.
– To może teraz pójdziecie obejrzeć dom? – przypomniał w
końcu John. – Oprowadzisz go, Mike?
– Jasne – zgodził się Mike, wstając od stołu. – Chodź,
Spencer. Pójdziemy z Glennem zobaczyć dom.
Ale pewnie powinnam się czegoś domyślić. Bo wystarczyło
kilka sekund, żeby atmosfera kompletnie się zmieniła. Annie
odwróciła się do Johna.
– No dobrze – powiedziała wyraźnie zdenerwowana. –
Wiesz, że muszę dzisiaj poznać odpowiedź. – Przez chwilę
nie rozumiałam, o czym ona właściwie mówi. Ale zaraz
potem nie miałam już co do tego najmniejszych wątpliwości.
– Pamiętaj, że tak się umówiliśmy. Jeśli nie będą go chcieli… –
mówiąc to, była uprzejma zerknąć w moją stronę – …to ja nie
mogę czekać, aż znajdziecie kogoś na ich miejsce, rozumiesz?
Byłam zszokowana. I John chyba też. Wiedzieliśmy
oczywiście, że Annie zajmowała się Spencerem tylko
tymczasowo, ale w niemal agresywny sposób domagała się
teraz, aby ją od niego uwolnić.
– Annie, wiesz, że to dopiero spotkanie zapoznawcze –
powiedział spokojnie John. – I nie obiecywałem, że dam
ci dziś odpowiedź. Casey i Mike zgodzili się tylko rozważyć
taką możliwość.
Annie westchnęła ciężko.
– Bardzo panią przepraszam – powiedziała, zwracając się
do mnie. – Wiem, że nie powinnam naciskać, ale naprawdę
nie nadaję się już do opieki nad takimi dziećmi. Kilka lat
temu owszem. Ale teraz zostałam sama i niestety… –
zakończyła, wzruszając z rezygnacją ramionami.
– Nie chcę być niegrzeczna – powiedziałam – ale nie
rozumiem, co jest nie tak z tym chłopcem. Jasne, na pewno
jest teraz grzeczniejszy niż zwykle, ale dziecko zawsze…
– Niech się pani nie da oszukać temu „małemu aniołkowi”,
bo to tylko gra! – odpowiedziała ostro Annie. – Proszę
mi wierzyć, że ma swoje za uszami. W życiu nie spotkałam
się z takim dzieckiem. Poważnie – dodała, widząc moją
sceptyczną minę. – Nie jestem nawet w stanie wytłumaczyć,
o co mi chodzi, ale z tym chłopcem jest coś zdecydowanie nie
tak, proszę mi wierzyć.
Zatkało mnie. Ktoś już kiedyś powiedział mi coś takiego.
Tyczyło się to Justina, naszego pierwszego podopiecznego. I
dobrze wtedy zrobiliśmy, że potraktowaliśmy ostrzeżenie
poważnie. Choć ostatecznie wszystko dobrze się skończyło,
Justin zdecydowanie dał nam popalić. Ale jeśli ze Spencerem
będzie tak samo, to trudno. Annie oczywiście nie mogła o
tym wiedzieć, ale jej słowa nic nie mogły już zmienić. Bo od
razu, gdy go zobaczyłam, zdecydowałam się go wziąć. I
miałam dziewięćdziesiąt dziewięć procent pewności, że Mike
myślał podobnie. Ale oczywiście dobrze jest dowiedzieć się
czegoś, czego na pierwszy rzut oka w ogóle nie widać. Dzięki
temu można się psychicznie przygotować na to, co nas czeka.
Po chwili wrócili panowie i na zakończenie spotkania
omówiliśmy jeszcze kilka kwestii praktycznych.
Dowiedzieliśmy się, co Spencer lubi, a czego nie i że chodzi
do szkoły specjalnej przeznaczonej dla dzieci, które nie radzą
sobie w „normalnej” placówce. Wiedziałam, co to oznacza,
bo przez wiele lat pracowałam w szkolnictwie. W taki
eufemistyczny sposób określano placówkę, w której
umieszczano dzieci wyrzucane ze zwykłej szkoły, i to
najczęściej nie raz. Spojrzałam na Johna. W żaden sposób
tego nie skomentowaliśmy. Nie było takiej potrzeby.
Ale nawet mimo tej informacji nie mieściło mi się w
głowie, że w chłopcu mógł się czaić mały potworek. Podczas
pożegnania Spencer był nadal niezwykle grzeczny.
Podziękował nam za wizytę i powiedział, że miło było nas
poznać.
– I naprawdę mam nadzieję, że pozwolicie mi z wami
zamieszkać – dodał na koniec. – Bo strasznie mi się podoba
mój pokój i ten wielki telewizor.
– Nie wygląda, jakby było z nim coś nie tak – szepnął Mike,
gdy staliśmy na progu i machaliśmy na pożegnanie.
– Wiem – odpowiedziałam cicho. – Jest taki słodki. Myślisz
o tym samym co ja?
– Nie musisz chyba nawet pytać, prawda?
Nie kazaliśmy więc Annie czekać. Jeszcze tego samego
popołudnia zadzwoniliśmy do Johna powiedzieć, że z
przyjemnością przejmiemy Spencera w następny
poniedziałek.
Mojej wspaniałej rodzinie, która jest dla mnie źródłem wsparcia
Rozdział 1 Mówią, że zamiast odpoczywać, lepiej coś zmienić. Poza tym nie ukrywajmy: kto chciałby wylegiwać się cały dzień do góry brzuchem? Na pewno nie ja. I dobrze. Była połowa sierpnia, kiedy to priorytetem staje się wypoczynek. Wyciągając swojego pierwszego wnuka z fotelika samochodowego, pomyślałam sobie jednak: Marne szanse. Nie chciałam mówić tego na głos, bo w wieku czterdziestu trzech lat byłam naprawdę młodą babcią, ale cztery godziny w mieście w towarzystwie mojej córki Riley i jej dwóch maluchów naprawdę mnie wykończyły. Bardzo chciałam spędzać więcej czasu z Levim i Jacksonem, więc nie powinnam marudzić. Poza tym doskonale pamiętałam, jak ciężko być młodą mamą dwójki małych dzieci. Przy prawie trzyletnim Levim i zaledwie półrocznym Jacksonie Riley miała ręce pełne roboty. A ja chyba lepiej niż większość babć rozumiałam, jak męcząca bywa opieka nad dziećmi. Dopiero co pożegnaliśmy się z naszymi ostatnimi podopiecznymi i choć dziesięcioletni Ashton i siedmioletnia Olivia nie byli już całkiem mali, to z pewnością dali nam mocno popalić. Podobnie jak wszyscy nasi wychowankowie byli głęboko skrzywdzeni, więc opieka nad nimi zdecydowanie nas wyczerpała. – Królestwo za kawę – powiedziałam Riley, gdy udało się nam już zaprowadzić dzieci do domu i ulokować je z zabawkami w salonie.
– Siadaj, a ja wszystkim się zajmę. – W tej samej chwili, w której zdążyłam usiąść z małym i książeczką w ręce na fotelu, zadzwonił telefon. Levi zerwał się na równe nogi. Co oznaczało, że musiałam się spieszyć. Levi miał trzy lata i aktualnie jego ulubioną zabawą była rozmowa przez telefon. Chyba nie muszę mówić, że mnie wyprzedził. – Halo! – paplał do słuchawki. – Halo! Chocham cię! – Po czym jak zwykle dodał: – To paa! Mimo jego pełnych oburzenia protestów delikatnie wysunęłam mu słuchawkę z ręki, licząc, że rozmówca, kimkolwiek był, jeszcze się nie rozłączył. Na szczęście nie, choć właśnie miał to zrobić. Dzwonił John Fulshaw, nasz koordynator z agencji opieki zastępczej. – Już myślałem, że pomyliłem numer – parsknął. – Albo że próbujesz mnie spławić. Byłem przekonany, że chcesz odpocząć! – To Levi – wyjaśniłam. – A ja właśnie odpoczywam. Ale mniejsza o to. Czemu zawdzięczam tę przyjemność? – O rany, chłopak rośnie jak na drożdżach – stwierdził John, po czym odchrząknął. Znałam to chrząknięcie aż za dobrze. Oznaczało, że zaraz zmienimy temat rozmowy. – O co chodzi? – spytałam. – O co chodzi? – podjął John. – Bo… zastanawiałem się właśnie, jak bardzo jest ci potrzebny odpoczynek, skoro już o nim mowa. – Mów dalej – powiedziałam i spojrzałam znacząco na Riley. Stała w drzwiach do kuchni i przysłuchiwała się mojej rozmowie.
– Bo – powtórzył John, najwyraźniej wciąż jeszcze się rozgrzewając. – Zastanawialiśmy się, czy jest szansa, żebyś wzięła kolejne dziecko. Nie na długo… – Jasne. Już to słyszałam, John. – Nie, nie. Tym razem jestem pewny. Chcemy, żeby dziecko jak najszybciej wróciło do swojego domu. Dziwne. Nie podejmowaliśmy się z Mikiem, moim mężem, standardowej opieki zastępczej. Przeszliśmy specjalistyczne szkolenie w zakresie programu zmiany zachowania przeznaczonego dla dzieci najbardziej pokrzywdzonych przez los. Dla dzieci, które sprawiały tak duże trudności wychowawcze, że nie nadawały się do tradycyjnej rodziny zastępczej, i dla których jedyną, niewesołą zresztą alternatywę stanowił często zakład zamknięty. Dla dzieci, które znały już system opieki społecznej od podszewki – które umieszczano już w domach dziecka i rodzinach zastępczych. Byliśmy dla tych biedaków czymś w rodzaju ostatniej deski ratunku. Mieliśmy obdarzyć ich miłością, postawić im wyraźne granice i zmienić w ten sposób ich zachowanie na tyle, aby mogli wrócić nie tyle do domu rodzinnego – bo takiej możliwości zwykle już dawno nie było – ale do tradycyjnej rodziny zastępczej. Tak właśnie stało się z Ashtonem i Olivią. Obecna propozycja była więc dziwna. – Sytuacja wydaje się nietypowa – powiedziałam Johnowi. – Nawet nie wiesz jak bardzo, Casey. Chłopiec, na imię mu Spencer, ma dopiero osiem lat i sam zgłosił się do opieki społecznej. Przyszedł i poprosił, żeby umieścić go w rodzinie zastępczej.
– Słucham? – parsknęłam z niedowierzaniem. – Przyszedł, powiedział, że chce trafić do rodziny zastępczej i tyle? To mi chcesz właśnie powiedzieć? – Nie do końca. Zjawił się kilka tygodni temu. Sprawa została potraktowana poważnie. Miał na nadgarstku podejrzane sińce i nie potrafił wyjaśnić, skąd się wzięły. Jego ojciec też nie. Podejrzenia padają chyba na jego matkę. W każdym razie opieka społeczna oczywiście zajęła się sprawą i skierowała do rodziny odpowiednich pracowników. Podjęto próbę pomocy, zaprezentowano odpowiednie strategie działania, udzielono porad, ale jak dotąd z marnym skutkiem. Dzieci jest piątka, a Spencer jest trzecim dzieckiem. Pozostała czwórka nie sprawia najwyraźniej żadnych problemów. Matka leczy się na depresję, ale poza kłopotami z tym jednym dzieckiem, rodzina nie ma większych problemów. Nie dają sobie rady tylko ze Spencerem. Na chwilę obecną tak właśnie wygląda sytuacja. – Nie dają sobie z nim rady? Ale jakim cudem? Przecież powiedziałeś, że ma dopiero osiem lat, tak? – Tak. – To co takiego strasznego może robić ośmiolatek? – Z tego, co wiem, nic takiego. Rodzice mówią tylko, że straszny z niego dzikus. Od małego ciągnęło go na ulicę. Wiecznie ucieka z domu, czasami nie wraca na noc, a rodzice twierdzą, że nie wiedzą już, co z nim robić. Właściwie sytuacja się odwróciła. To im zaczęło zależeć, żeby go oddać, bo nie potrafią już zapewnić mu bezpieczeństwa.
– Na litość boską, John. To jakiś obłęd. Nie potrafią przypilnować takiego małego dziecka? – Tak mówią. A opieka społeczna to potwierdza. Wygląda na to, że z pozostałymi dziećmi nie ma absolutnie żadnych problemów. – Czy to oznacza, że chłopiec ma problemy psychiczne? Jak to rozumieć? – Podobno nie. Rodzice mieli powiedzieć pracownikom socjalnym, że sami nie wiedzą, co o tym myśleć. Mówią, że syn jest bezwzględny i nienormalny, że to zło wcielone. Oburzyłam się na te słowa. Rany boskie! Co za ludzie! Dzieci nie rodzą się złe. Naprawdę w to wierzyłam. Przyczyną demoralizacji jest środowisko, sytuacja życiowa, zaniedbanie. To takie czynniki sprawiają, że zachowanie dzieci wymyka się spod kontroli, a nie jakiś „zły” gen. Nie spotkałam nigdy dziecka, które byłoby złe „od urodzenia”. I chyba nigdy nie spotkam. – No dobra – powiedziałam. – Kiedy ten „zły” chłopiec miałby do nas trafić? – Oczywiście najpierw będziesz chciała porozmawiać z Mikiem – stwierdził John. – Jeśli jednak oboje się zgodzicie, moglibyśmy przyjechać z nim do was w przyszły poniedziałek i zakładając, że wszystko dobrze pójdzie, przenieść go do was jeszcze w tym samym tygodniu. No właśnie. Mike. Jak najszybciej odsunęłam od siebie myśl o mężu, bo powiedział mi dziś rano, że perspektywa kilku tygodni spokoju bardzo go cieszy. Że cieszy się, że
zostaniemy tylko we dwójkę. Że zregenerujemy się po naprawdę burzliwym roku. – I ani się waż szykować dziś kolacji – zapowiedział. – Zamówię coś z dostawą do domu, kupię butelkę twojego ulubionego wina, kilka świec… Ojojoj. Ojojoj. John wyjaśnił następnie, że Spencer znajdował się tymczasowo pod opieką innej specjalnie przeszkolonej osoby, niejakiej Annie, której nie znałam zbyt dobrze. Miała pięćdziesiąt parę lat i z tego, co kojarzyłam, straciła niedawno męża. Z tego względu oraz dlatego, że i tak zamierzała przejść niedługo na emeryturę, prosiła, by brać ją pod uwagę tylko w sytuacjach awaryjnych, gdy stali opiekunowie potrzebowali kilku dni wytchnienia. Dlatego, zakończył John, Spencer musi szybko znaleźć nowy dom. Słyszałam niemal, jak łapie się za kciuki. – Hm – odezwała się Riley, gdy się rozłączyłam, obiecując najpierw Johnowi, że skontaktuję się z nim następnego dnia rano. – Nie chciałabym być na twoim miejscu, gdy tata wróci z pracy. A co z planem, żeby do końca wakacji zrobić sobie wolne? Zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, prawda? Weszłam razem z nią do kuchni po kawę i mrugnęłam. – Przecież mnie znasz. Tatę zawsze da się jakoś przekabacić… – Może ty to potrafisz, bo ja nie – stwierdziła. – Poza tym, mamuś, tata ma rację. Uważam, że w takim zawodzie
powinnaś zrobić sobie małą przerwę przed kolejnym wstrząsem… – Wstrząsem? Nie przesadzaj, Riley. To tylko dzieci, a nie małe dzikusy! Riley nie musiała nic odpowiadać, bo sama dobrze wiedziałam, że gdy Ashton i Olivia zjawili się u nas po raz pierwszy, wyglądali wypisz wymaluj jak małe dzikusy. Dosłownie. Byli obdarci, zawszawieni i pokryci świerzbem, jakby wychynęli z prehistorycznej jaskini, a nie z mieszkania komunalnego znajdującego się półtorej godziny jazdy od naszego domu. Choć przez resztę dnia optymistycznie zakładałam, że przedstawię Mike’owi wieści w łagodny sposób, to wkrótce miałam się przekonać, że nie będzie to wcale takie proste. Spędziłyśmy z Riley cudowne popołudnie, przesiadując głównie w ogrodzie. Kiedy jednak jej partner David przyjechał po nią i dzieci, moja córka z miejsca mu obwieściła: – Nigdy nie zgadniesz! Mam sensacyjną wiadomość! Mama zgodziła się wziąć kolejne dziecko. I to już w przyszłym tygodniu. Bez pytania taty o zgodę. Mina Davida była równie wymowna jak wcześniej mina Riley. – Nieprawda! – zaprotestowałam. – Na nic się jeszcze nie zgodziłam. Riley uśmiechnęła się i dotknęła palcem skroni. – Zgodziłaś, zgodziłaś – stwierdziła ze śmiechem. – Życzę powodzenia.
Wróciłam do domu i uprzątnęłam zabawki. Uśmiechnęłam się do siebie. Riley znała mnie aż za dobrze. Wiedziała, jak bardzo chciałabym zająć się tym dzieckiem. Uwielbiałam takie wyzwania. Chłopiec miał dopiero osiem lat, a już został straszliwie napiętnowany. Po prostu nie mieściło mi się to w głowie. Musiałam dowiedzieć się więcej. Pochowałam zabawki, zmyłam te kilka talerzyków i filiżanek, które zabrudziłyśmy, zmiotłam podłogę i przetarłam blaty. Uwielbiałam sprzątać. Do tego stopnia, że w poprzednim wcieleniu musiałam być chyba sprzątaczką, ale mimo moich wyśrubowanych standardów prawda była taka, że choć dochodziła dopiero szósta, nie miałam już co robić. Nie mogłam nawet zająć się szykowaniem kolacji, bo Mike chciał zamówić coś z restauracji. I właśnie dlatego nie potrzebuję odpoczynku – powiedziałam sobie w duchu. Nudzę się. Odkąd nie ma dzieci, nie mam nic do roboty. Co miałabym niby robić bez dzieci? W tym właśnie szkopuł. Warunkiem zatrudnienia w roli specjalistycznej opiekunki była między innymi rezygnacja z innego rodzaju pracy zawodowej. Musiałam być do dyspozycji dwadzieścia cztery godziny na dobę, bo większość naszych podopiecznych sprawiała naprawdę poważne problemy wychowawcze i wymagała ogromnego wsparcia. I właśnie to mi się podobało. Zanim zajęłam się opieką zastępczą, pracowałam w dużej szkole średniej jako pedagog i zajmowałam się dzieciakami z problemami. To właśnie wymagająca rola indywidualnego opiekuna
skłoniła mnie w głównej mierze do podjęcia się specjalistycznej opieki zastępczej. Sama widzisz – powiedziałam do siebie, wychodząc do ogrodu zimowego na papierosa. Muszę mieć w domu dzieci. Bez nich czuję się nikomu niepotrzebna. Gdy już przekonałam samą siebie, że Mike mnie zrozumie, wróciłam do środka, wzięłam książkę, którą kupiłam w mieście, i zaczęłam bez większego zainteresowania czytać. Niewiele jednak do mnie docierało, więc bez żalu porzuciłam ją na kanapie, gdy tylko usłyszałam, że Mike zajechał pod dom. – Cześć, kotku. Jak minął dzień? – rzuciłam radośnie, cmokając męża w policzek. W jednej ręce trzymał obiecane wino, a w drugiej wielki bukiet czerwonych róż – moich ulubionych. – Och! – krzyknęłam, czując jeszcze większe poczucie winy. – Jakie piękne! Ale niespodzianka! Chodź, nastawię wodę i zrobię ci kawę. – Casey. – Mike zmrużył oczy. – Co zmalowałaś? Znów kupiłaś sobie torebkę? No już. Przyznaj się. – Oj, kotku – pisnęłam. – Ależ ty jesteś podejrzliwy. Zawsze musisz myśleć, że coś knuję? Nie mogę być dla ciebie tak po prostu miła? Wyraz twarzy Mike’a nie zmienił się. – No… nie. Nie aż tak. Pstryknęłam czajnik i wyciągnęłam z szafki wazon. – No wiesz co – powiedziałam, pokazowo się obruszając. – To nie fair. Chociaż… właściwie… chciałam cię o coś spytać.
Miałam nadzieję, że zabrzmi to lekko, jakbym właśnie sobie o czymś przypomniała, ale mój mąż nie dał się oszukać, bo znał mnie równie dobrze jak dzieci. – No i zaczyna się – powiedział i klapnął przy kuchennym stole, podczas gdy ja zajęłam się odwijaniem kwiatów z celofanu, usilnie starając się powstrzymać rumieniec. – No to dawaj – dokończył. – Miejmy to już za sobą. Powtórzyłam mu z grubsza, co powiedział mi John, nie rozwodząc się zbytnio nad kwestią „złego od urodzenia”, a główny nacisk kładąc na kwestię: „Taaak się nudzę”. Wstrzymałam oddech w oczekiwaniu na werdykt. Ale wbrew moim nadziejom Mike nie wykazał się natychmiastowym zrozumieniem. – Casey, kotku, błagam! Wstrzymajmy się chwilę – powiedział ze szczerą prośbą w głosie. – Dopiero co oddaliśmy psa, nie mówiąc już o dwójce ostatnich podopiecznych. Nie możemy dać sobie chwili na złapanie oddechu? Czy ktoś inny nie mógłby wziąć tego chłopca? Wiedziałam, że ma rację. Faktycznie miałam wrażenie, że minęła ledwie chwila. I choć brakowało mi Boba – pies należał do naszego syna, Kierona, który zabrał go do swojego nowego mieszkania w domu rodziców swojej dziewczyny, Lauren – to wiedziałam, o co chodzi Mike’owi: po raz pierwszy od ponad dwudziestu lat nie musieliśmy się martwić o nic i o nikogo, tylko o siebie samych. Mieliśmy oczywiście wnuki, ale jeśli chodzi o życie domowe… taka sytuacja była zupełną nowością.
Ale przyświecał mi jasny cel i nie miałam zamiaru tak łatwo się poddawać. Zdążyłam się już nakręcić. To dziecko mnie potrzebowało. Poza tym moim zdaniem nadmiar wolności jest przereklamowany. Mike był kierownikiem magazynu i musiał czasem dużo pracować. Nie miałam mu tego za złe, ale co ja miałam niby w tym czasie robić? Mike miał miękkie serce i spróbowałam to teraz delikatnie wykorzystać. – Czyli się nie zgadzasz? – spytałam smutnym głosem. – Tak? Mam powiedzieć Johnowi, żeby oddał chłopca do domu dziecka? – To nie fair, Case – powiedział spokojnie Mike. – I nie mów, że John ma go gdzieś „oddawać”. Wiesz, że chodzi mi tylko i wyłącznie o ciebie. Ja będę w pracy. Wszystko będzie na twojej głowie. A z tego, co sobie przypominam, jeszcze nie tak dawno temu mówiłaś, że chciałabyś mieć więcej czasu dla wnuków. – Wiem – powiedziałam, wpychając z nieuwagą róże do wazonu. – Ale mogę robić dwie rzeczy naraz. To tylko jeden mały chłopiec, Mike. Nie mam co robić. Naprawdę.… – Mike uniósł brew. – A nawet jeśli jeszcze nie teraz, to na pewno niedługo. Dobrze o tym wiesz. Nie mogę siedzieć bezczynnie. Zwariuję od tego… – A co z wakacjami? Myślałem, że wyskoczymy gdzieś na trochę? – Przecież nic nie stoi na przeszkodzie. Nie zapominaj, że mamy do dyspozycji opiekunów awaryjnych. – Umieściłam w wazonie trzymaną różę i przeszłam przez kuchnię.
Schowałam wino do lodówki – musiało się przecież schłodzić – podeszłam z powrotem do stołu i siadłam Mike’owi na kolanach. Ponieważ mam metr pięćdziesiąt wzrostu, a Mike metr dziewięćdziesiąt, był to jeden z niewielu sposobów, żeby spojrzeć mu w oczy na tym samym poziomie. – Przemyślisz to jeszcze? – spytałam. – Proszę? Poza tym wcale niepotrzebne nam wakacje. Wyjrzyj przez okno. Pogoda jest śliczna. Możemy się poopalać w ogrodzie. Bardzo, bardzo proszę? Mike znów zmrużył oczy, ale tym razem inaczej. Jego mina mówiła: „No i masz ci los”, a nie: „Absolutnie się nie zgadzam”. – Nie odpuścisz, prawda? – spytał. – A jak myślisz? No i załatwione. Koniec końców zjedliśmy coś meksykańskiego, wypiliśmy butelkę wina i obejrzeliśmy nasz ulubiony film Amerykański wilkołak w Londynie. – Mówiłaś przecież, że ten mały jest dzikusem – zakpił Mike. – Możemy w takim razie uznać, że robimy wstępne rozpoznanie terenu. Bardziej na temat byłby jednak Czas apokalipsy, bo nasz okres spokoju bez dwóch zdań dobiegał właśnie końca. Ale nie miałam nic przeciwko temu. Położyłam się spać bardzo szczęśliwa. Nie mogłam się już doczekać poniedziałku.
Rozdział 2 Postanowiłam, że w ramach podziękowania postaram się przez resztę weekendu być dla Mike’a wyjątkowo miła. Odkąd zgodził się, żebyśmy wzięli do siebie Spencera – aczkolwiek pod warunkiem, że pierwsze spotkanie dobrze pójdzie – chodziłam cała w skowronkach. – Dzień dobry, skarbie! – zaświergotałam radośnie i przysiadłam na łóżku z tacą wyładowaną tradycyjnym angielskim śniadaniem. Mike przeciągnął się i spojrzał podejrzliwie na jedzenie. Dałam mu pospać, a sama w tym czasie wymknęłam się na dół, żeby przygotować jedzenie. Zdziwiło mnie, że nie obudził go zapach smażonego bekonu. – Już się zgodziłem na spotkanie ze Spencerem, więc o co tym razem chodzi? – Spojrzał mi w oczy. – Ty zrzędo, jestem po prostu miła! – powiedziałam i podeszłam do okna rozsunąć zasłony, chcąc wpuścić trochę światła. – Zobacz, przygotowałam ci same frykasy. Nawet te śmieszne kiełbaski, które tak lubisz. Pokiwał głową. – Widzę. No to mów: o co znów chodzi? Uśmiechnęłam się. – Tak sobie pomyślałam, że skoro dzień jest taki piękny, to może powinniśmy się gdzieś wybrać? Sama nie wiem… – Gdzieś, czyli gdzie? – spytał Mike. Wziął do ręki sztućce i zaczął wcinać.
– Mnie to obojętne. Tam, gdzie zechcesz, kochanie. Zróbmy sobie po prostu wycieczkę. Znasz mnie przecież. Byle po drodze były jakieś sklepy. – Aha! – powiedział Mike, nabijając kawałek kiełbaski i wymachując nim na widelcu. – Czyli tak naprawdę chcesz jechać po rzeczy dla dzieciaka, którego nie widzieliśmy jeszcze na oczy. Mam rację? – No… Mike roześmiał się. – Wiesz co, kotku, lepiej nie próbuj oszustw na większą skalę. Przebiegłość nie należy do twoich najmocniejszych stron. A więc mnie przejrzał. Nie przejmowałam się tym jednak, bo mimo jego sarkastycznych uwag mój plan mu pasował. Pojechaliśmy więc do oddalonego o trzydzieści kilometrów ładnego miasteczka, poszliśmy na mały spacer, zjedliśmy smaczny lunch w jakieś restauracyjce, a potem ruszyliśmy wzdłuż głównej ulicy, zaopatrzonej porządnie w moje dwa ulubione rodzaje sklepów: z używanymi rzeczami i z zabawkami. Kochany Mike podążał za mną bez słowa skargi, podczas gdy ja dokonywałam okazyjnych zakupów. Ośmioletni Spencer był tylko trochę młodszy od Ashtona, naszego ostatniego podopiecznego, wyszłam więc z założenia, że będą mu się podobać podobne rzeczy. Kupiłam trochę książek, klocków lego, puzzli i układanek oraz uzupełniłam materiały plastyczne, których zapas lubiłam mieć w domu. I choć Mike nieraz unosił brwi, to zasadniczo
powstrzymywał się od komentarzy na temat moich zapewne przesadnych zakupów. Ku mojej radości pozostali członkowie mojej rodziny też się mnie nie czepiali. W niedzielę zaprosiliśmy całą rodzinę na obiad (to tyle, jeśli chodzi o ciszę i spokój po wyprowadzce dzieci z domu…): Kierona i Lauren, Riley i Davida oraz moich dwóch cudownych wnuków. Wszyscy przyjęli ze spokojem fakt, że czuję się najszczęśliwsza, gdy mam pod opieką dziecko, bez względu na trudności, jakie mogą się z tym wiązać. – Ale zauważyłaś, siostrzyczko, że mama zachowuje się teraz zupełnie inaczej? – stwierdził Kieron, gdy zasiedliśmy do stołu. – Pamiętasz, jak zareagowała, gdy będąc dzieckiem, zwędziłem lizaka? Zaciągnęła mnie do sklepu, kazała oddać lizaka i przeprosić na oczach wszystkich. A potem na dodatek dała mi szlaban. – I słusznie! – wtrąciłam. – Tak, mamo… – Kieron uniósł palec, żebym mu nie przerywała. – Ale wyobraź sobie, że to samo zrobiłby któryś z twoich podopiecznych. Nie, nie, wtedy zaczęłaby się gadka w stylu: „Ojej, tak nie wolno. Przykro mi, ale tracisz dziś dziesięć punktów, skarbie”. Riley parsknęła. – Czyli robi tak, odkąd zamieniła się w Szkotkę. Też się roześmiałam. Za każdym razem, gdy Kieron mnie przedrzeźniał, z jakiegoś powodu mówił głosem panny Jean Brodie z tym jej dziwacznym, piskliwym szkockim akcentem.
– Przestańcie sobie ze mnie kpić, dobrze? – zażądałam ze śmiechem. – Nie mogę inaczej postępować. Takie są wytyczne i muszę się ich trzymać. Własne dzieci to zupełnie inna bajka. Wszyscy zaczęliśmy się śmiać, ale taka była prawda. Choć w pewnych sytuacjach własne dzieci surowo bym ukarała – bo przecież na tym między innymi polega rola rodzica – to nie mogłam tego zrobić z dziećmi sprawiającymi poważne problemy wychowawcze. Zwykle już dawno wyszły poza etap, na którym można było kazać im kogoś przeprosić i miało to jakikolwiek sens. W przypadku niektórych dzieci mogłoby to wręcz pogorszyć sytuację. Takie dzieciaki, jeśli miały robić jakiekolwiek postępy, wymagały zupełnie innego podejścia – określonej struktury, którą nauczyliśmy się stosować na szkoleniu. Za dobre zachowanie dzieci faktycznie dostawały punkty, które mogły następnie wymienić na określone przywileje. Chodziło o to, by zmiana zachowania wiązała się dla nich z wymiernymi korzyściami. Posłuszeństwo przekładało się na więcej przyjemności. Naprawdę nietrudno było to załapać. A jeśli towarzyszyła temu atmosfera życzliwości i wsparcia, program naprawdę przynosił efekty. I tego właśnie trzeba temu chłopcu, pomyślałam, wchodząc wieczorem do przygotowanego dla niego pokoju. Otworzyłam okno i strzepnęłam poduszki na łóżku, które już dla niego posłałam. Miłość i granice. Te dwie rzeczy na pewno możemy mu zapewnić. Choć oczywiście będę
musiała się pilnować z tym absurdalnym szkockim akcentem. Mimo podekscytowania w poniedziałek rano obudziłam się zestresowana. Nie miało znaczenia, jak bardzo mi zależało na przyjęciu nowych podopiecznych – z pierwszym spotkaniem zawsze wiązał się pewien niepokój, bo nic jeszcze nie było wiadomo. Dziecko może cię znienawidzić lub od razu zapałać do ciebie sympatią. Albo uda się wam nawiązać nić porozumienia, albo nie. Nie żebym przesadnie się martwiła. Spencer miał być naszym piątym podopiecznym i wiedziałam już, że potrafię odsunąć na bok uczucia. Opiekun nie powinien zważać na odmienności. Ma dbać o wychowanka niezależnie od jego stosunku do niego. To jego praca. Na szczęście jak dotąd, choć czasem bywało trudno, udawało mi się nawiązać bliską więź ze wszystkimi wcześ-niejszymi podopiecznymi. Miałam nadzieję, że tym razem też tak będzie. Mike również był trochę zdenerwowany. Widziałam to po nim. Wziął sobie wolne przedpołudnie, żebyśmy oboje byli obecni podczas pierwszego spotkania ze Spencerem. Po szybkim śniadaniu planowałam przed przyjazdem naszych gości jeszcze raz ogarnąć dom. Ale Mike nie chciał nawet o tym słyszeć. – Na litość boską, Case! – warknął. – W domu aż lśni. Możesz odłożyć szmatę i po prostu chwilę się zrelaksować? Polerowanie poręczy nie przyspieszy ich przyjazdu! Wiedziałam, że w tak drażliwym momencie lepiej się nie kłócić, więc niechętnie odłożyłam ściereczkę. Nie musiałam
zresztą długo czekać, bo pół godziny później zjawił się Spencer w standardowej obstawie. Zaprosiłam wszystkich do jadalni, a John Fulshaw, nasz koordynator, dokonał prezentacji. Przedstawił nam Glenna Gallaghera, pracownika socjalnego odpowiedzialnego za sprawę Spencera, oraz Annie, tymczasową opiekunkę chłopca, a na koniec samego Spencera, chowającego się z przerażoną miną za opiekunką. – Cześć, skarbie – przywitałam się, przywołując na twarz swój najbardziej promienny uśmiech. – O rany! Duży z ciebie chłopak jak na ośmiolatka. – Mimo jego wyraźnego zdenerwowania od razu zauważyłam, że trafiłam w dziesiątkę: chłopcy w jego wieku lubią, gdy mówi się o nich „duży”, wiedziałam o tym z doświadczenia. Spencer był uroczym dzieckiem. Istnym słodziakiem. Zupełnie inaczej go sobie wyobrażałam. Miał burzę jedwabistych włosów w kolorze toffi i oczy w podobnym odcieniu – duże, piwne i rozbrajające, przesłonięte długimi rzęsami. Ale poza tym, że wyglądał słodko, widać też było, że jest silnym chłopcem. Był dobrze zbudowany i wyglądał na starszego niż swoje osiem lat. Był dobrze odżywiony i – przynajmniej z pozoru – zadbany. – Dzień dobry, pani Watson – przywitał się nieśmiało. – Mów do mnie Casey – poprosiłam. – A to jest Mike. – Mike podał mu rękę i od razu widziałam, że ma podobne odczucia. Że ten słodki, mały chłopczyk też ujął go za serce. Spencer był bardzo grzeczny. Wysunął krzesło dla swojej opiekunki i czekał, aż pozwoli mu usiąść. A kiedy nalewałam gościom
herbatę i kawę, a jemu zaproponowałam mleko i ciasteczka, najpierw spytał o pozwolenie. – Mogę? – Dobry znak. – Oczywiście, kochanie – odparła Annie. – A jak już zjesz, to może pójdziesz z Mikiem obejrzeć dom, co? Jak dotąd spotkanie przebiegało zupełnie inaczej, niż się spodziewałam. Gdzie ten potwór i dzikus? Spotkanie zaczęło się tak dobrze, a rozmowa szła tak gładko, że wydało mi się nagle absurdalne, że to dziecko ma trafić do rodziny zastępczej. Było też dużo śmiechu, bo Glenn zaczął opowiadać o upodobaniach Spencera, pozwalając sobie nawet na żarty: – Aha, byłbym zapomniał. Spencer wprost uwielbia brukselkę. Prawda, stary? – Spencer skrzywił się z obrzydzeniem. – To może teraz pójdziecie obejrzeć dom? – przypomniał w końcu John. – Oprowadzisz go, Mike? – Jasne – zgodził się Mike, wstając od stołu. – Chodź, Spencer. Pójdziemy z Glennem zobaczyć dom. Ale pewnie powinnam się czegoś domyślić. Bo wystarczyło kilka sekund, żeby atmosfera kompletnie się zmieniła. Annie odwróciła się do Johna. – No dobrze – powiedziała wyraźnie zdenerwowana. – Wiesz, że muszę dzisiaj poznać odpowiedź. – Przez chwilę nie rozumiałam, o czym ona właściwie mówi. Ale zaraz potem nie miałam już co do tego najmniejszych wątpliwości. – Pamiętaj, że tak się umówiliśmy. Jeśli nie będą go chcieli… –
mówiąc to, była uprzejma zerknąć w moją stronę – …to ja nie mogę czekać, aż znajdziecie kogoś na ich miejsce, rozumiesz? Byłam zszokowana. I John chyba też. Wiedzieliśmy oczywiście, że Annie zajmowała się Spencerem tylko tymczasowo, ale w niemal agresywny sposób domagała się teraz, aby ją od niego uwolnić. – Annie, wiesz, że to dopiero spotkanie zapoznawcze – powiedział spokojnie John. – I nie obiecywałem, że dam ci dziś odpowiedź. Casey i Mike zgodzili się tylko rozważyć taką możliwość. Annie westchnęła ciężko. – Bardzo panią przepraszam – powiedziała, zwracając się do mnie. – Wiem, że nie powinnam naciskać, ale naprawdę nie nadaję się już do opieki nad takimi dziećmi. Kilka lat temu owszem. Ale teraz zostałam sama i niestety… – zakończyła, wzruszając z rezygnacją ramionami. – Nie chcę być niegrzeczna – powiedziałam – ale nie rozumiem, co jest nie tak z tym chłopcem. Jasne, na pewno jest teraz grzeczniejszy niż zwykle, ale dziecko zawsze… – Niech się pani nie da oszukać temu „małemu aniołkowi”, bo to tylko gra! – odpowiedziała ostro Annie. – Proszę mi wierzyć, że ma swoje za uszami. W życiu nie spotkałam się z takim dzieckiem. Poważnie – dodała, widząc moją sceptyczną minę. – Nie jestem nawet w stanie wytłumaczyć, o co mi chodzi, ale z tym chłopcem jest coś zdecydowanie nie tak, proszę mi wierzyć. Zatkało mnie. Ktoś już kiedyś powiedział mi coś takiego. Tyczyło się to Justina, naszego pierwszego podopiecznego. I
dobrze wtedy zrobiliśmy, że potraktowaliśmy ostrzeżenie poważnie. Choć ostatecznie wszystko dobrze się skończyło, Justin zdecydowanie dał nam popalić. Ale jeśli ze Spencerem będzie tak samo, to trudno. Annie oczywiście nie mogła o tym wiedzieć, ale jej słowa nic nie mogły już zmienić. Bo od razu, gdy go zobaczyłam, zdecydowałam się go wziąć. I miałam dziewięćdziesiąt dziewięć procent pewności, że Mike myślał podobnie. Ale oczywiście dobrze jest dowiedzieć się czegoś, czego na pierwszy rzut oka w ogóle nie widać. Dzięki temu można się psychicznie przygotować na to, co nas czeka. Po chwili wrócili panowie i na zakończenie spotkania omówiliśmy jeszcze kilka kwestii praktycznych. Dowiedzieliśmy się, co Spencer lubi, a czego nie i że chodzi do szkoły specjalnej przeznaczonej dla dzieci, które nie radzą sobie w „normalnej” placówce. Wiedziałam, co to oznacza, bo przez wiele lat pracowałam w szkolnictwie. W taki eufemistyczny sposób określano placówkę, w której umieszczano dzieci wyrzucane ze zwykłej szkoły, i to najczęściej nie raz. Spojrzałam na Johna. W żaden sposób tego nie skomentowaliśmy. Nie było takiej potrzeby. Ale nawet mimo tej informacji nie mieściło mi się w głowie, że w chłopcu mógł się czaić mały potworek. Podczas pożegnania Spencer był nadal niezwykle grzeczny. Podziękował nam za wizytę i powiedział, że miło było nas poznać. – I naprawdę mam nadzieję, że pozwolicie mi z wami zamieszkać – dodał na koniec. – Bo strasznie mi się podoba mój pokój i ten wielki telewizor.
– Nie wygląda, jakby było z nim coś nie tak – szepnął Mike, gdy staliśmy na progu i machaliśmy na pożegnanie. – Wiem – odpowiedziałam cicho. – Jest taki słodki. Myślisz o tym samym co ja? – Nie musisz chyba nawet pytać, prawda? Nie kazaliśmy więc Annie czekać. Jeszcze tego samego popołudnia zadzwoniliśmy do Johna powiedzieć, że z przyjemnością przejmiemy Spencera w następny poniedziałek.