Jaga_maj

  • Dokumenty267
  • Odsłony116 095
  • Obserwuję89
  • Rozmiar dokumentów418.0 MB
  • Ilość pobrań60 599

Wykleci - Olga Haber

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Wykleci - Olga Haber.pdf

Jaga_maj Książki E-booki - autorzy polscy
Użytkownik Jaga_maj wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 199 stron)

Redakcja Anna Seweryn-Sakiewicz Projekt okładki © Pracownia WV Redakcja techniczna, skład, łamanie i opracowanie wersji elektronicznej Grzegorz Bociek Korekta Urszula Bańcerek Wydanie I, Chorzów 2015 Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA 41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c tel. 32-348-31-33, 32-348-31-35 fax 32-348-31-25 office@videograf.pl www.videograf.pl Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o. 01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21 tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12 dystrybucja@dictum.pl www.dictum.pl © Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2015 tekst © Olga Haber

ISBN 978-83-7835-418-5

Więcej na: www.ebook4all.pl 1. ŚMIERĆ PRZEMAWIA PO RAZPIERWSZY Kiedy ją znaleźli, świtało. Szare światło zimowego poranka, bezszelestnie sypiący śnieg, ślady dużych, męskich stóp wokół miejsca zbrodni — krajobraz po bitwie, którą bezdyskusyjnie wygrała kostucha. Ofiara leżała na plecach, z rozrzuconymi na boki rękoma, w pozbawionej zimą wody śródmiejskiej fontannie. Ubrana w białą nocną koszulkę, pośrodku szalejącej zadymki sprawiała wrażenie porzuconej przez znudzone dziecko lalki. Jeszcze kilka godzin wcześniej atrakcyjna młoda kobieta, teraz denatka, niczym dzieło szalonego artysty starannie upozowana, niemal piękna. Jej lekko kręcone kruczoczarne włosy kontrastowały z wszechobecną bielą; krew na śniegu chyba jeszcze nigdy nie wyglądała tak… krwawo. Kamienna nimfa z równie kamiennym dzbanem pod pachą nachylała się nad nią obojętnie, jakby urażona faktem, że ktoś miał czelność bardziej podziwiać dzieło śmierci niż rzeźbiarza, spod którego ręki wyszła. Sypało coraz mocniej. Grube płatki osiadały na pozbawionej życia twarzy, ciemnych rzęsach i leciutko rozchylonych ustach ofiary. Krwawa szrama na bestialsko rozciętym gardle brunetki krzyczała purpurową czerwienią, wołała o pomstę do nieba — jedyny żywy akcent pośród morza porannej szarości i śnieżnej bieli. Szczęściem gapiów było niewielu — siarczysty mróz i nieludzko wczesna pora działały na korzyść śledczych. Powoli, powoli zaczynali się jednak schodzić — niewysoki facet w czerwonej kurtce, starsza kobieta z jamnikiem na smyczy, zszokowana młoda para, trzymająca się za ręce pośrodku tragedii rozgrywającej się na oczach budzącego się miasta. Przystawali, szeptali, kiwali głowami. Przerażeni ogromem nieszczęścia i jednocześnie żądni widoku krwi — ta ponura dwoistość ludzkiej natury znana jest od dawna… — Cofnąć się! Proszę się cofnąć! — Jeden z najmłodszych stażem policjantów powoli tracił cierpliwość. — Przeklęte sępy! — dorzucił pod nosem, kiedy już udało mu się przepędzić pierwszych gapiów. Policyjny fotograf pracował w milczeniu — drobny, brodaty gość koło czterdziestki, jeden z najlepszych, jakich mieli. „Ma na sobie cieniutką koszulę, więc sprawca musiał w środku nocy wywlec ją na mróz z jej własnego mieszkania. Gardło poderżnął jej jednak dopiero tu, na placu. Inaczej krew byłaby wszędzie dookoła. Decyzja o zabiciu jej w basenie fontanny miała w sobie coś widowiskowego. Jakby morderca chciał, żeby wszyscy zobaczyli, co ją spotkało” — pomyślała podkomisarz Justyna Sowa, chowając do kieszeni zgrabiałe z zimna ręce. Znowu zapomniała rękawiczek… Stojący przy niej Jurek Misiak wyglądał na tak samo zmarzniętego, w dodatku cały czas szeroko ziewał, jakby nie spał którąś noc z rzędu. Sowa zerknęła na zegarek. Szósta pięćdziesiąt siedem, najwyższa pora, żeby urządzić niespodziewaną pobudkę okolicznym lokatorom. Kamienice wokół placu z fontanną były imponująco zadbane. Większość świeżo odrestaurowana, ale nawet te z bardziej przybrudzonymi fasadami wciąż miały w sobie wielkomiejski szyk. Cóż, w końcu nic dziwnego — ścisłe centrum, niemal dwa kroki od ratusza — ceny nieruchomości w tej okolicy musiały być obłędne.

Zaczęli od otynkowanego na pistacjowo trzypiętrowego budynku, w którym według pierwszych świadków mieszkała denatka. — Co mogę państwu powiedzieć? To była dobra sąsiadka, życzliwa, zawsze uśmiechnięta… Czasem robiła mi zakupy, czasem zabierała Punię do weterynarza. Bo Punia ostatnio stale choruje, biedactwo, a lekarz, do którego chodzimy od lat, przeniósł się niedawno na drugi koniec miasta. — Starsza siwiuteńka kobieta w pikowanym różowym szlafroku sprawiała wrażenie zadowolonej z niespodziewanej porannej wizyty. Kiwając zdobną w papiloty głową, rozpoczęła monolog, którego nie zamierzała szybko kończyć. „Pewnie jedna z tych, które koniecznie muszą się wygadać, bez względu na to, z kim ucinają sobie pogawędkę” — pomyślała Sowa. JurekMisiakokazał się znacznie mniej cierpliwy. — Do rzeczy, szanowna pani — bezpardonowo przerwał staruszce. — Przejdźmy do ostatniej nocy. Słyszała pani coś niepokojącego? Jakieś kroki na klatce, krzyki, wołanie o pomoc? Mieszka pani naprzeciwko, może… — Żadnych krzyków. Tylko pies szczekał piętro wyżej, ale on często ujada nocami, pieron przeklęty! — weszła mu w słowo kobieta. Justyna zapytała o poprzednie dni. — Podejrzanie wyglądający goście, jakieś kłótnie, dziwne wydarzenia? — Nic. Pani Maja sprawiała wrażenie zadowolonej z życia, szczęśliwej. Bo ona się niedawno rozwiodła. — Staruszka zniżyła głos, zupełnie jakby pikantne sąsiedzkie tajemnice wolała zdradzać teatralnym szeptem. Śledczy wymienili spojrzenia — nie od dziś było przecież wiadomo, że byli mężowie, partnerzy czy narzeczeni wręcz królowali na czele policyjnych statystyk, jeśli chodziło o zbrodnie z namiętności. A takie zabójstwa się, niestety, zdarzały. Zwłaszcza kiedy ludzie rozwodzili się niespodziewanie i w niezbyt przyjaznej atmosferze… Misiak świetnie pamiętał sprawę lokalnego biznesmena, który wyjechał do Hamburga w interesach, kilka dni wcześniej opłacając dwóch oprychów — gość zlecił zabójstwo chcącej od niego odejść żony, którą wywieziono do lasu, postrzelono i zostawiono na mrozie. Kobieta zmarła, zmrożone na kość ciało znaleziono dopiero kilka dni później… Bezduszni bandyci, którzy załatwili „problem” za żenująco małą kasę, szybko jednak wpadli, a razem z nimi Mariusz N., który w dość niecodzienny sposób planował zostać wdowcem. Gość w swojej naiwności był pewny, że z takim alibi nigdy niczego mu nie udowodnią. „A jednakwpadł i do tej pory siedzi” — przypomniał sobie Jerzy i pewnie dlatego od razu zapytał stojącą w progu kobietę o byłego męża ofiary. — Dobrze go pani zna? Potrafiłaby pani coś o nim powiedzieć? — zainteresował się. Kobieta wyjrzała na świeżo odnowioną klatkę schodową, jakby chciała się upewnić, czy nikt z sąsiadów ich nie podsłuchuje, po czym szerzej otwarła frontowe drzwi. — Niech państwo wejdą, nie będziemy przecież rozmawiać o takich rzeczach w korytarzu — powiedziała. Sowa z Misiakiem nie dali sobie dwa razy powtarzać — szybko otrzepali buty ze śniegu i władowali się do środka. Kot — najpewniej chorowita Punia, o której właścicielka wspomniała na początku — siedział na skrzyni w głębi korytarza i nie spuszczał z nich ślepi. Staruszka poprowadziła ich do przestronnego, pełnego bibelotów salonu i zapytała, czy mają ochotę na kawę lub ciasto. Sowa

chętnie by coś przekąsiła, nie pogardziłaby też odrobiną kofeiny, ale Misiak najwyraźniej chciał jedynie wyciągnąć od gospodyni coś na temat byłego męża zamordowanej brunetki, bo zdecydowanie odmówił. — Czyli znała go pani w miarę dobrze? — powtórzył, kiedy już zdjął czarną puchową kurtkę i zasiadł za stojącym pośrodku salonu okrągłym stołem. Na lekko zmiętym niebiesko-białym obrusie stało kilka tekturowych pudełek z byle jak upchniętymi do środka świątecznymi ozdobami. Wśród kupionych zapewne w markecie tandetnych choinkowych łańcuchów i bombek Sowa wypatrzyła kilka wyglądających na stare ręcznie robionych ozdób. Przyglądała im się z zaciekawieniem, nie mogąc się nadziwić, jakie niesamowite talenty mają niektórzy ludzie. Spostrzegawcza staruszka podążyła za jej wzrokiem — kolorowe wałki podskakiwały przy każdym ruchu jej głowy, a jeden obsunął się tak, że zahaczał o kołnierz szlafroka. — Te złocone anioły moja babcia zrobiła podczas okupacji. Likwiduję w końcu choinkę, bo tylko igły się na parkiet sypią. Ksiądz już był z kolędą, nie ma co jej trzymać. Syn sąsiadów obiecał, że zniesie ją do śmietnika, dobry chłopak z niego, uczynny — zwróciła się do policjantki. — A wracając do pana pytania… Owszem, dobrze znałam byłego męża pani Mai, pewnie, że tak. To informatyk, podobno świetny. Miły człowiek, chociaż odrobinę małomówny. Po rozwodzie niemal od razu wyjechał do Kanady, dostał tam ponoć świetną pracę w swojej branży. Kto by pomyślał, że tu, w sąsiedztwie, zdarzy się nagle taka tragedia? Przecież to jest świetna okolica, tu się żadne menele nie kręcą. Nie to, co na Fabrycznej, u mojej siostry. Tam bezdomni po klatkach schodowych koczują, na wycieraczkach dosłownie śpią. Zawsze powtarzam Bożenie, żeby w końcu znalazła sobie inne mieszkanie, ale ona już przywykła do starych kątów i za nic nie chce się przenosić… — dodała kobieta, z politowaniem kiwając głową. Sowa nie potrafiła oderwać wzroku od poluzowanego wałka. Miała ochotę podejść i z powrotem na niego nawinąć mleczne włosy staruszki; starała się o tym nie myśleć, ale z trudem udawało jej się utrzymać ręce przy sobie. Misiak bynajmniej nie miał takich problemów — miętosząc w dłoniach swoją trzymaną na kolanach kurtkę, trzymał się suchych faktów. — Czyli w tym momencie gość jest za granicą? — No mówię, że w Kanadzie. — Gospodyni rzuciła Misiakowi lekko poirytowane spojrzenie i dodała, że to na pewno nie on. — Pan Aleksander to nawet muchy by nie skrzywdził! Złoty człowiek, do rany przyłóż! „To się jeszcze okaże” — pomyślała Justyna, tymczasem starsza kobieta dodała, że sąsiadka miała kogoś nowego. — Tylko, gdyby co, nie wiedzą tego państwo ode mnie! Bo to młody chłopak jest, dawny uczeń pani Mai. — Była nauczycielką? — Skrzypaczką. Grywała w filharmonii, uczyła w szkole muzycznej. Raz byłam nawet na jej koncercie, podarowała mi bilety z okazji moich urodzin. W każdym razie ten chłopak ledwie skończył naukę, a już się zaczął przy niej kręcić. Raz była tu nawet jego matka, z karczemną awanturą przyszła! Straszna kobieta, wulgarna, nieobyta… Krzyczała tak, że policją ją musieliśmy postraszyć. Panią Maję dziwką nazwała i ostatnią wywłoką. Zresztą żeby tylko… Słowa takie wtedy padły, że nawet powtórzyć bym tego wszystkiego nie potrafiła. Przez gardło by

mi nie przeszły, taka prawda — szepnęła staruszka z wyraźnie zdegustowaną miną, oczy jednak podejrzanie jej błyszczały. „Widać nawet w tak snobistycznym otoczeniu są tacy, którzy lubią rynsztokowe ploteczki” — uśmiechnęła się pod nosem Sowa. — Zna pani jego nazwisko? — zapytał JurekMisiak. — Kogo? Tego młodego, co tu u niej na noce zostawał? Nie znam, bo niby skąd? Zresztą odkąd się pojawił, to pani Maja też jakoś mnie unikać zaczęła… Jakby się wstydziła tego romansu. A ja przecież ludzi nie osądzam. — Kobieta zacisnęła usta w wąską kreskę i pokiwała głową, a obluzowany wałek spadł w końcu na dywan i poturlał się pod stół. Kobieta niczego jednak nie zauważyła, zaaferowana sytuacją, w której nagle przyszło jej grać główną rolę dla ledwie dwuosobowej, ale jakże zainteresowanej spektaklem widowni. — Świat stanął na głowie, tyle państwu powiem. To takie dobre małżeństwo było, wręcz filmowe. Ona piękna, zadbana, zawsze uśmiechnięta. On świetnie zarabiał, zabierał ją na weekendy do Paryża i Mediolanu. Czasem jedli śniadanie w tamtej kafejce — latem właściciel wystawia na plac kilka stolików. Ona lubiła sok pomarańczowy i czekoladowe croissanty, pan Aleksander zawsze brał tylko czarną kawę. Patrzyłam sobie czasem z okna, jak siedzą, trzymając się za ręce. Kiedy jeszcze żył mój Antoni, też lubiliśmy jadać razem śniadania, ale odkąd odszedł… — Kobiecie załamał się głos. — W każdym razie nigdy bym nie przypuszczała, że pani Maja może być z mężem nieszczęśliwa. Aż tu nagle on się wyprowadził, a do niej zaczął ten młody blondyn przychodzić. Początkowo mówiła, że to tylko uczeń, w żywe oczy mi kłamała! Wymykał się od niej późnym wieczorem, ukradkiem, jak złodziej. W końcu został na caluteńką noc — sama widziałam, jak go po piątej rano cichaczem na klatkę wypuszczała! Lekcji mu chyba o tej porze nie udzielała, prawda? Zresztą była w kusym szlafroku, a on na pożegnanie pocałował ją w usta. Nie mogłam już chyba mieć najmniejszych wątpliwości co do natury ich relacji — dodała kąśliwym tonem, jakby urażona faktem, że sąsiadka trzymała ją z dala od swoich prywatnych życiowych zawirowań. Policjanci wymienili spojrzenia. W końcu Misiak wstał i w wyraźnym pośpiechu zaczął zakładać kurtkę. — Dobrze, to by było tyle na dziś. Dziękujemy za rozmowę, a gdyby coś się jeszcze pani przypomniało, proszę do mnie zadzwonić. — Wręczył staruszce swoją wizytówkę i nie czekając na odpowiedź, ruszył w stronę korytarza. — Widziałeś, jaka poinformowana? Nawet o piątej rano przez wizjer zerka — szepnęła Justyna, kiedy byli na półpiętrze. — Nie ma lepszego spektaklu niż ten rozgrywający się pod naszym nosem, u sąsiadów — mruknął Misiak, zanim zastukał do kolejnych drzwi. Tym razem otworzyła im młoda kobieta z niemowlęciem na ręku. Blada, z podkrążonymi oczyma, sprawiała wrażenie skrajnie niewyspanej, wręcz słaniającej się na nogach. — Państwo w sprawie tego, co się stało? W sprawie Mai? Boże, nigdy bym nie przypuszczała, że coś takiego może się stać w naszej okolicy. Proszę, niech państwo wejdą. — W przeciwieństwie do staruszki, która nie od razu ich wpuściła, młoda matka bez wahania cofnęła się w głąb korytarza i policjanci weszli do środka. W salonie panował niewiarygodny wręcz bałagan, co chyba bardzo stresowało gospodynię. Zaczęła coś paplać o nawale obowiązków, mężu w delegacji i opiece nad ząbkującym dzieckiem.

— Wszystko na mojej głowie, a tu jeszcze mama od jakiegoś czasu choruje i nie może mi już pomagać przy małym — tłumaczyła się, pospiesznie zbierając z kanapy czekające na prasowanie dziecięce ubranka. — Przejdźmy do rzeczy, dobrze? — Misiak jak zawsze pierwszy stracił cierpliwość. — Byłbym wdzięczny, gdyby powiedziała nam pani coś o sąsiadce. Kobieta włożyła gaworzącego radośnie niemowlaka do stojącego w kącie pokoju kojca i usiadła za stołem, naprzeciwko pary śledczych. Tutaj obrus był zmięty i poplamiony; obicia krzeseł też zdobiły szkaradne żółtawe plamy niewiadomego pochodzenia. Dywan był zwinięty i wciśnięty pod okno, firany naderwane — najpewniej pulchnymi dziecięcymi rączkami. „Właśnie dlatego nigdy nie chciałam mieć dzieciaków” — pomyślała ze współczuciem Sowa, rozpinając kurtkę. W mieszkaniu panował nieznośny zaduch, a po wizycie w równie nagrzanym salonie starszej kobiety Justyna dosłownie się gotowała. — Sama nie wiem, co mogę powiedzieć o Mai… — zaczęła młoda matka, tłumiąc ziewanie. — My takw zasadzie ledwo się znałyśmy. Właściwie o wiele częściej zdarzało mi się rozmawiać z Aleksandrem. To znaczy jej… — Byłym mężem — weszła jej w słowo Sowa. — Ale wróćmy do kobiety. Chyba cokolwiek potrafi pani powiedzieć? Kto u niej bywał, czy się z kimś kłóciła? Sąsiedzkie zatargi, podejrzane osoby kręcące się na klatce? — Nie, nikogo takiego… Maja była raczej bezkonfliktowa. Zawsze uśmiechnięta, elegancka. Dobrze im się z Olkiem żyło, dostatnio. Może dzięki temu taka zadowolona z życia chodziła — powiedziała młoda matka z lekką zawiścią w głosie. — A z mężem zdarzało jej się kłócić? Była pani może świadkiem jakiejś szarpaniny czy ostrej wymiany zdań? — zapytała Justyna. — Szarpaniny? Nie, to nie tego typu ludzie. A nawet jeśli się kłócili, to nic mi o tym nie wiadomo. — Kobieta leciutko wzruszyła ramionami. — Tu, w starym budownictwie, ściany są grube. Nie to, co w blokach, gdzie dosłownie każdy szelest słychać. Sowa z Misiakiem wymienili spojrzenia. Wyglądało na to, że pod tym adresem wiele się nie dowiedzą… Resztę mieszkań obeszli w pół godziny, ale nie dokopali się do niczego istotnego. Zmarła miała opinię sympatycznej, życzliwej kobiety, której jedynym „grzechem” był romans ze sporo młodszym chłopakiem. Nikt z pozostałych sąsiadów nie widział ani nie słyszał niczego niepokojącego, słowem nie mieli nic… — Piękny początek roku! Skrzypaczka z poderżniętym gardłem zdobi śródmiejską fontannę i jeszcze ten kurewski ziąb! — Kiedy wyszli na zewnątrz, Jurek Misiak wyjął rękawiczki z kieszeni obszernej kurki z futrzanym kapturem. — Daj jedną. — Zdziwiłbym się, gdybyś choć raz czegoś nie zapomniała — burknął, ale podał Sowie jedną ze swoich rękawiczek. Wsunęła w nią prawą rękę, lewą włożyła do kieszeni. — Chodź, zjemy coś, póki technicy uwijają się przy ciele. Z pustym żołądkiem pracować nie będę. I jeszcze ten jebany mróz! Na jutro zapowiadali minus osiemnaście! — W ciągu dnia? — Justyna nawet nie kryła przerażenia. — W nocy, ale wiadomo to, kiedy człowieka z wyrka wyrwą? Chodź, za rogiem jest jakaś

nowa wegetariańska knajpa. Myślisz, że to mąż? W sumie ma alibi, ale mógł komuś zapłacić. Ci informatycy to zawsze myślą, że tacy cwani są… Jak sądzisz? Załatwił ją ślubny czy ten jej młody ogier? — Ja nic nie sądzę, Jerzyk. Nie przed pierwszą kawą. — Podkomisarz Sowa posłała koledze pełen politowania uśmieszeki ruszyła w ślad za nim zaśnieżonym, pełnym zlodowaciałych grudek śniegu chodnikiem. — Kurwa, jeszcze zamknięte?! — Misiak siarczyście zaklął i głębiej nasunął na uszy futrzaną czapkę, w której wyglądał wyjątkowo śmiesznie. — No tak, czynne dopiero od dziesiątej… To na kawę chodźmy do Irish Coffee. Kiedy dotarli na Gołębią, kawiarnia była już niemal pełna. — Widzisz, Jerzyk, rozejrzyj się — nie my jedni wstajemy bladym świtem. — Sowa sprzedała koledze kuksańca i usiadła przy jedynym w tym momencie wolnym stoliku, niefortunnie ustawionym, tuż przy wejściu do toalet. — Chcesz latte czy czarną? — Jerzy ustawił się w kolejce i wyjął z kieszeni portfel. — Weź mi latte — poprosiła Justyna, ściągając kurtkę. Kiedy płacił, przyglądała mu się z nieprzeniknioną miną. Pracowali razem ponad cztery lata i świetnie się dogadywali. Przynajmniej dopóki nie wylądowali razem w łóżku. Niecały miesiąc wcześniej, po mocno zakrapianej imprezie w domu komisarza Łęckiego. Wracali wtedy jedną taksówką, oboje pijani, rozbawieni, rozluźnieni. Zaprosiła go na szybką kawę; naprawdę nie myślała o niczym zdrożnym. W windzie ją pocałował. Nie powiedziała „nie”… Pod prysznicem, w jej łóżku, na sofie w salonie — urządzili sobie tamtej nocy prawdziwy maraton. Nad ranem zaparzyła mu w końcu tę obiecaną małą czarną i bez śniadania wrócił do siebie. Następnego dnia po pracy zaprosił ją na obiad i purpurowy na twarzy z zażenowania wymamrotał coś o tym, że nigdy więcej nie powinni tego robić. Zgodziła się, chociaż jakaś część niej czuła się mocno urażona. Powinien przecież oszaleć na jej punkcie, błagać o jeszcze… Tymczasem gadał o ich współpracy i firmowych romansach, które w ich wydziale były wyjątkowo źle widziane. Obiecała mu, że nigdy więcej nie podejmie tematu i nikomu słowem nie piśnie o tym, co się stało. Wyglądał tak, jakby naprawdę mocno mu ulżyło i Justyna miała wtedy ochotę go walnąć. A teraz najprawdopodobniej to właśnie oni dostaną razem kolejną sprawę i chociaż czuła, że zrobiło się między nimi jakoś dziwnie niezręcznie, musiała pamiętać tylko o tym, że prowadzą ważne kryminalne śledztwo. Ich prywatne, damsko-męskie zagrywki nie miały już żadnego znaczenia… — Wziąłem ci drożdżówkę. — Kolega zjawił się przy stoliku, kiedy wyjętym z kosmetyczki tuszem podmalowywała rzęsy. — Że też ci się chce to wszystko ze sobą targać. Tusz, szminka, lakier do włosów, perfumy… — rzucił rozbawionym głosem. — Nigdy nie wiadomo, kogo mogę spotkać. Czuję, że dziś wpadnę na przystojnego prokuratora Karskiego — powiedziała Justyna, mając cichą nadzieję, że wzbudzi w Jerzym chociaż odrobinę zazdrości. Niestety… — No zabij mnie śmiechem po prostu! Karski ci się podoba? Nie wiem, co wy wszystkie widzicie w tym nadętym pajacu — skwitował tylko, po czym zupełnie niezainteresowany dalszą rozmową zabrał się za swoją drożdżówkę. Justyna wzruszyła ramionami i schowała kosmetyczkę do niewielkiego różowego plecaka —

prezentu od siedmioletniej córki swojej najlepszej przyjaciółki Marty. Prawdę mówiąc, Filip Karski wcale jej nie kręcił. Jednak niezaprzeczalnie był przystojny i wyjątkowo drażnił Misiaka. Jeśli Jurek miałby być o kogoś zazdrosny, z pewnością byłby to właśnie młody, wymuskany prokuratorek. Uśmiechnęła się pod nosem. Wyjęta prosto z pieca na zapleczu kawiarni drożdżówka z czekoladowym nadzieniem była ciepła i cudownie chrupiąca, jednak na myśl o porzuconej pośrodku zamieci martwej kobiecie młoda policjantka straciła apetyt. Kto mógł zrobić coś tak potwornego? Owszem, nawet w ich niezbyt wielkim mieście zdarzały się bestialskie zbrodnie. Ale ta zainscenizowana scena z fontanną wskazywała na sprawcę, który nie dość, że nie zawaha się przed niczym, to jeszcze starannie planuje swoje dzieło, jakby chciał wykrzyczeć światu, że oto nadszedł jego czas i wciąż jeszcze będzie zabijać… Sowa nie była jeszcze wyjątkowo doświadczonym śledczym, jednak nawet ten marny, ledwie kiełkujący instynkt podszeptywał jej, że ten, kto zabił ciemnowłosą skrzypaczkę, dopiero się rozkręca… * * * Hot dog, którego kupił jej Misiak, był po prostu pyszny. Jadła tak łapczywie, że oblała sobie musztardą nowy beżowy szaliki upaćkała kurtkę. — Tylko się nie udław. — Jurek puścił do niej oczko i wrzucił do przepełnionego kosza tekturową tackę po swojej kiełbasie. — Jezusie Nazareński, jaka byłam głodna — wymamrotała Sowa z pełnymi ustami. Misiak przysiadł na ośnieżonym ceglanym murku, biegnącym wzdłuż skutej lodem rzeki, i wyjął z kieszeni truskawkowe gumy. — Chcesz? Przecząco pokręciła głową, dojadła chłodnego już hot doga i z trudem się powstrzymała, żeby nie oblizać palców. Podał jej chusteczki. — Masz na twarzy musztardę. — Już? — Sowa oblizała usta, ale nie załatwiło to sprawy. — W kąciku ust. Tym lewym — sprecyzował. W końcu doprowadziła się do porządku i rzuciła zmiętą jednorazową chusteczkę w hałdę przybrudzonego śniegu. — Zaśmiecasz własne miasto, koleżanko — mruknął słynący z pedanterii Misiak. — Inni zaśmiecają je znacznie gorzej. Ja przynajmniej nie rozrzucam po ulicach trupów. — Sowa skrzywiła się na myśl o znalezionych rano w jednym z zaułków zwłokach sześćdziesięciokilkuletniego kloszarda. — Też sobie idiotyczne porównanie znalazłaś — parsknął Misiak i głębiej nasunął na uszy czapkę. — Kurewski ziąb! Że też nie odpuszcza ta przeklęta zimnica! W odpowiedzi Justyna zaniosła się mokrym kaszlem i chuchając na przemarznięte dłonie, ruszyła w ślad za kolegą. Zamierzali jeszcze tego dnia pogadać z sąsiadami znalezionego niedawno w bramie zadźganego nożem doktora filmoznawstwa, a przerwa na szybki obiad była właściwie jedyną ich wolną chwilą od rana. Sowa założyła na głowę obszerny, obszyty futrem kaptur i wsunęła zlodowaciałe dłonie do kieszeni kurtki. — Masz. — Misiak podał jej jedną ze swoich rękawiczek i burknął, żeby w końcu zaczęła

wozić w aucie jakieś zapasowe. Wzięła ją bez słowa, lekko pociągając nosem. Wiedział, że po grypie, która niedawno zwaliła ją z nóg, wciąż jeszcze powinna być na zwolnieniu, ale sam przecież nie raz i nie dwa razy wracał do pracy o wiele wcześniej, niż pozwalał mu lekarz. Zaczęło sypać. Szli szybko, skuleni z zimna, w milczeniu ślizgając się na zdradziecko oblodzonym betonie. Od rzeki szedł lodowaty chłód, porywisty wiatr wyciskał z oczu łzy. — Minus dziesięć, odczuwalność minus czternaście. — Zgrabiałymi z zimna rękoma Sowa aktywowała na swoim smartfonie informację o pogodzie. — Obłaskawiłaś w końcu ten dotykowy telefon? — Misiakuśmiechnął się złośliwie. — Nie wkurwiaj mnie nawet — burknęła Justyna i schowała komórkę do plecaka. Chwilę później, pośród gęstniejącej z minuty na minutę zadymki, drogę przeciął im duży czarny kot. — Ty pierwsza. — Misiakprzystanął, żeby przepuścić koleżankę przodem. — Nie miałam pojęcia, że jesteś przesądny. To chyba nie do końca idzie w parze z twoją religijnością — docięła mu Sowa, bez wahania przecinając równiutki „szlaczek” zostawiony na świeżym śniegu przez kocie łapy. — W sumie nie tyle jestem przesądny, co umiarkowanie entuzjastycznie nastawiony do czarnych kotów. Swoją drogą, czytałem gdzieś niedawno, że w średniowieczu uważano je za wcielenia szatana i obcinano im ogony. Ponoć to w ich końcówkach czaiło się największe zło. — Chore — skwitowała Sowa, chuchając w zgrabiałe z zimna dłonie. Ona z całą pewnością nic do czarnych kotów nie miała. Mijali jedną z cumujących na rzece starych barek, kiedy zza ceglanego murku wyszedł jakiś przygarbiony starszy włóczęga. Kuśtykał i wyglądał na mocno pijanego, w dodatku miał na sobie zbyt cienką kurtkę i czerwone letnie tenisówki. — Wierzyć się nie chce, że nawet przy tej paskudnej pogodzie wolą kręcić się po bulwarach, niż iść do noclegowni. Do wiosny jeszcze kawał czasu, a już trzech całkiem młodych mężczyzn zmarło z wychłodzenia. — Misiak odprowadził wzrokiem kloszarda i z politowaniem pokiwał głową. — Siłą ich tam nie zaciągniesz. — Sowa, która ostatnio była dziwnie cięta na wszelkich kręcących się po mieście meneli, tylko wzruszyła ramionami. Weszli w Forteczną. — Chodź, pokażę ci coś, skoro już tu jesteśmy… — Jerzy skręcił w wąską, zaniedbaną uliczkę i ponaglił wlokącą się za nim Sowę. — No, rusz się, bo zimno! To zajmie tylko chwilę! Kilka minut później wchodzili na plac Zbawiciela, tam, gdzie niecałe trzy tygodnie wcześniej znaleziono skrzypaczkę z poderżniętym gardłem. — Sterczą tu, odkąd zniknęły policyjne taśmy. — Jerzy Misiakoskarżycielsko wskazał palcem na kłębiący się wokół fontanny tłumek. Justyna z niedowierzaniem przyglądała się zgromadzeniu. Grupa nie była bardzo liczna — góra dwadzieścia kilka osób. Jednak płonące dookoła fontanny świece, trzymane w rękach ludzi krzyże i szeptane modlitwy od razu zaleciały jej skrajnym fanatyzmem. — Koczują tu nawet nocami, urządzają czuwania, śpiewają. Chłopaki ze straży miejskiej już kilkakrotnie ich rozganiali, ale zaraz schodzą się od nowa. Mieszkańcy narzekają, że nie mogą spać, powoli zjeżdżają się żądne sensacji pismaki. — Misiakskinął głową w stronę stojącego nieco

na uboczu gościa z aparatem fotograficznym na szyi. — I czemu to wszystko ma służyć? Chyba nie są aż tak naiwni, żeby wierzyć, że ich Bóg ją wskrzesi? Jeszcze tylko jakiegoś nawiedzonego klechy z kadzidłem tu brakuje — mruknęła Justyna i podeszła bliżej fontanny. — Swoją drogą, był ponoć taki przypadek, chyba w Kanadzie — jacyś religijni fanatycy przez pół roku trzymali w domu zwłoki, wierząc, że samą swoją modlitwą zdołają wskrzesić umarlaka. A myślałby kto, że tylko u nas taki ciemnogród. — Skrzywiła się. Misiak przypomniał sobie plotki o jej wściekłym antyklerykalizmie, nie zamierzał jednak w jakikolwiek sposób komentować jej zgryźliwej wypowiedzi. Sam był gorliwie wierzący. Pomimo całego ogromu nieszczęść, jakie przez te lata pracy w policji dane mu było zobaczyć, naprawdę wierzył, że tam gdzieś na górze jest ktoś, kto w pewien sposób nad nimi czuwa. Sowa dostawała jednak drgawek na każdą wzmiankę o sile wyższej, a jej alergia na Kościół i księży była w firmie znana. Ostatnio wywiesiła ponoć na furtce kartkę: „Nie mam drobnych dla księdza po kolędzie”, co bardzo zbulwersowało jej starszych sąsiadów i rozbawiło tych młodszych. — Ale szopka. — W głosie Justyny zabrzmiała pogarda. — Żałośni są tacy ludzie, nie uważasz? Bez pomysłu na siebie, bez własnego życia, sterczą na mrozie, żeby paląc świeczki, mamrotać pod nosem bezowocne modlitwy. — Każdy ma prawo do własnych zapatrywań — rzucił dyplomatycznie Misiak. W dyskusję na temat religii wdawać się z Sową nie zamierzał. — Ale do uporczywego całonocnego wystawania pod czyimiś oknami już chyba nie bardzo mają prawo — syknęła. Jerzy nie odpowiedział. Przystanęli dwa metry od fontanny. Od jakiejś godziny było już ciemno, a płonące dookoła dziesiątki świec rozświetlały niewielki plac Zbawiciela pomarańczową łuną. Sowa pomyślała o Wszystkich Świętych — znowu nie dotarła na cmentarz… Powinna w końcu odwiedzić grób babci, ale jakoś nie mogła się do tego zmusić. Kiedy żyła, były sobie bardzo bliskie, ale teraz… Jaki był sens wpatrywania się w granitową płytę grobowca, po której przechadzały się mrówki? Stojące za jej plecami starsze kobiety zaczęły śpiewać — pieśń pamiętała z dzieciństwa, z czasów, kiedy, za rękę z ojcem, chodziła jeszcze do kościoła. Wzdrygnęła się. Przerażał ją cały ten zabobon, religijni fanatycy zawsze budzili w niej skrajne poirytowanie. — Chodźmy stąd. — Szarpnęła Misiaka za rękaw. — Przynoszą nawet lalki i zabawki. Patrz na tamtego miśka. Chyba został komuś z zeszłorocznych walentynek— szepnął jej na ucho Jerzy. Justyna spojrzała we wskazanym kierunku — ciemnobrązowy pluszowy niedźwiadek siedział na ośnieżonym kamiennym murku wokół fontanny — duży, z uśmiechniętym pyszczkiem i przyszytym do futerka czerwonym serduszkiem z napisem I love you. — Ludzka głupota nie ma granic — rzuciła Sowa przez zęby. Przecisnęli się przez gromadkę ściśniętych wokół fontanny rozmodlonych dewotów i ruszyli w stronę ratusza. Odprowadziły ich śpiewy i mdlący zapach dziesiątków płonących świec, który kojarzył się Justynie z Zaduszkami. — Może gdybyśmy ujęli w końcu sprawcę, ludzie szybciej by o tej sprawie zapomnieli, ale my wciąż drepczemy w miejscu, a z zamordowanej skrzypaczki niebawem zrobią pewnie lokalną świętą — mruknął Misiak.

— Świętą? Powinna chyba robić za Marię Magdalenę. Miała w końcu młodego gacha, nie zapominaj o tym. — I zapłaciła za grzechy najwyższą karę. Niektórzy ludzie w takich okolicznościach są skłonni wybaczyć przeszłość, żeby wynieść ofiarę na piedestał i móc należycie ją opłakiwać — mruknął Misiak. — Należycie? Czyli co? Przynosząc tutaj tony maskotek? Jerzyk, to jest chory fanatyzm, nic więcej! Gdybym mogła, przegoniłabym ten nawiedzony tłumek na cztery wiatry! — uniosła się Sowa, chuchając w przemarznięte dłonie. Misiak nie odpowiedział. Lekko wzruszył ramionami i skinął głową w stronę jednej z niewielkich, przytulnych kawiarni. — Masz ochotę na gorącą herbatę? Dosłownie trzęsiesz się z zimna… Justyna odmówiła i gwałtownie się rozkaszlała. Czuł, że jest poirytowana, zmęczona i zniechęcona. Sam był w nie lepszym nastroju i trudno było mu się dziwić. Przepytali dziesiątki osób, zrobili z tej sprawy absolutny priorytet i wciąż tkwili w miejscu — ciemnowłosa skrzypaczka nie żyła niemal od trzech tygodni, a oni nadal nie mieli pojęcia, kto i czemu w tak bestialski sposób poderżnął jej gardło… 2. KOSTUCHA ZBIERA ŻNIWO Dochodziła północ. Cichy przykościelny cmentarz pogrążony był w nieprzeniknionych ciemnościach dusznej czerwcowej nocy. Oparta plecami o jeden z wiekowych, porośniętych mchem grobowców drobna blondynka w czarnej sukience paliła papierosa. Zza chmur wynurzył się księżyc, gdzieś w oddali, za wysokim ceglanym murem, rozległ się urywany klakson. — Pospiesz się! — Kobieta rzuciła niedopałek między grobowce, zdusiła go obcasem i zbliżyła się do krawędzi świeżo rozkopanego dołu, przy którym pracował młody barczysty mężczyzna. Niepozorny ziemny grób udało mu się rozkopać zaskakująco szybko. Trumnę wydostał z pomocą sowicie opłaconych znajomych grabarzy, którzy zrobili swoje i bez zbędnych pytań zniknęli w mroku nocy. Miał jednak problem z otwarciem wieka — solidne i zdobne w metalowe okucia, za nic nie chciało ustąpić. — Do ciężkiej cholery, pospiesz się! — Blondynka z rosnącym zniecierpliwieniem przyglądała się jego szarpaninie. W końcu się udało. Chłopakotarł pot z czoła i zapatrzył się w swoje dzieło. — Odsuń się! — syknęła wciąż poirytowana kobieta w czerni. Dopiero widok wbitego w ciemny, jakby lekko przyciasny garnitur nieboszczyka, nieco poprawił jej humor. — Skubaniec wygląda całkiem świeżo. Powiedziałbyś, że to już ze dwa tygodnie od pogrzebu? — mruknęła, wyraźnie usatysfakcjonowana. Młody mężczyzna nie odpowiedział. Stał w ciężkim milczeniu, przyglądając się nachylonej nad trumną kobiecie. Podwinęła jej się sukienka, ukazując zdobne w czarną koronkę pończoch szczupłe udo. Nerwowo przełknął ślinę i odwrócił wzrok. — Wyciągnij go, na co czekasz?! — Dopiero jej autorytatywny, lekko zachrypnięty głos przywrócił go do porządku.

Na myśl o dotknięciu trupa młody mężczyzna spanikował. Wiedział jednak, że jego towarzyszka nie znosiła mięczaków, więc złapał nieboszczyka pod pachy i, posapując, wyjął zwłoki z trumny. Poszło raz-dwa — gość był szczupły i drobny, a jemu nie brakowało przecież krzepy. Wytaszczył go z trumny i położył w wąskim przejściu wzdłuż dwóch murowanych rodzinnych grobowców. Jedwabny krawat, wełniana marynarka, prążkowana koszula — rozebranie umarlaka kosztowało go trochę trudu, jakoś się z tym jednak uporał. Spodnie zostawił. Dopiero kiedy towarzysząca mu kobieta kazała je zdjąć, zabrał się za rozpinanie skórzanego paska. Żenująco trzęsły mu się ręce. Latały tak, że ledwo poradził sobie ze sprzączką. Od trupa lekko zalatywało wonią rozkładu. Żałował, że nie założył rękawiczek, i brało go na wymioty. Wiedział jednak, że za nic nie powinien okazywać emocji, nie chciał przecież wyjść na słabeusza… — A buty? — zapytał cicho, odkładając na bok trzymaną w ręku latarkę, którą od czasu do czasu sobie przyświecał. — Buty też. Rozbierz zdechlaka, jak do rosołu. — Blondynka cichutko się zaśmiała i wyjęła z torebki paczkę cameli. Zsunął nieboszczykowi spodnie. Gatki miał czarne, obcisłe; wyglądały na drogie. Zdejmując je ze sztywno ułożonego ciała, bał się, że przypadkiem dotknie czegoś, czego za nic dotknąć by nie chciał, ale udało mu się rozebrać umarlaka bez dodatkowych przygód. Na penisa zerknął przelotem, jakby na zasadzie porównania chciał się przekonać, że u niego wszystko w normie. Szybko jednakodwrócił wzroki spłonął rumieńcem. Co też mu chodziło po głowie? Kobieta w czarnej sukience dopaliła kolejnego papierosa i wyjęła z torebki komórkę. Wiedział, że czasem lubi pstryknąć parę fotek, więc czekał, aż zabawa jej się znudzi. Poszło szybko — parę zdjęć i było po wszystkim. Wyglądała na zadowoloną i nieco się rozluźnił. Nie powinien się takspinać, nie działo się w końcu nic złego. Panowali nad sytuacją, on panował. — Fantastycznie! — Blondynka w końcu schowała telefon i przysiadła na jednej z granitowych płyt nagrobnych. Trochę drażnił go jej brak szacunku dla tego miejsca, nie miał jednak na tyle odwagi, żeby zwrócić jej uwagę. Nie znosiła, kiedy ktokolwiekją pouczał. On z kolei nie cierpiał, kiedy wpadała w jeden z tych swoich drażliwych nastrojów… Bywała wtedy nieznośna. Podniósł z ziemi torbę — średniej wielkości, opatrzoną logiem Adidasa, mogła służyć komuś, kto lubi wieczory na siłowni. On znalazł dla niej inne zastosowanie… Piła była niewielka, jednak ostra. Niezawodna, absolutnie niezbędna. Kobieta nie spuszczała z niego wzroku i poczuł dumę. Był jej potrzebny, bez niego nieźle by się z tym wszystkim namęczyła. Jasne, dałaby radę, zawsze przecież powtarzała, że poradzi sobie z każdym możliwym cholerstwem. Ale dźwiganie tego truposza? Tutaj mogłaby mieć pewne problemy. „Z dźwiganiem sztywniaków tak łatwo nie jest” — pomyślał. — Strasznie się dziś guzdrzesz. — W jej głosie usłyszał pierwszą nutkę zniecierpliwienia. Przypomniał sobie o pile i zacisnął spocone palce na jej trzonku. Wiedział, co ma robić, jednak chyba dopiero teraz dotarło do niego, jak upiornie będzie to wyglądać. Klęknął za głową nieboszczyka, mobilizując się do akcji. Kobieta wstała i podeszła bliżej, wyraźnie nie chcąc stracić najlepszej części spektaklu. Poprosił, żeby mu poświeciła. Latarkę złapała niechętnie, jakby bała się, że złamie sobie paznokieć. Oświetliła jednakgłowę denata i w milczeniu czekała na rozwój sytuacji. Młody mężczyzna przytknął ząbkowane ostrze do szyi trupa. Woskowa skóra sprawiała wrażenie zwiotczałej, pergaminowej. „Tnij, zanim ona się wkurwi!” — usłyszał

w głowie ponaglający głos i wykonał pierwszy ruch ręką. Spodziewał się, że tryśnie krew, dopiero po chwili przypomniał sobie, że przecież zmarli nie krwawią. Brak krążenia, czy co tam — nie bardzo się na tym znał, ale w końcu jakoś się uspokoił. Skoro nie będzie krwi… Złapał trzonek piły obydwiema rękami i pracował, aż pot zalał mu oczy. Otarł czoło wierzchem dłoni i piłował dalej. W końcu głowa denata zwisła na resztkach czegoś, co wyglądało jakna filmach o zombie, i chłopakz trudem opanował mdłości. — No zróbże to raz a dobrze! — Blondynka kucnęła obokniego i oblizała wargi. Pomyślał, że może trzeba też było zabrać siekierę, ale na głos nie powiedział ani słowa. Ostatecznie rozprawił się za to z głową, która poturlała się w wysoką trawę, pomiędzy grobowce. Kobieta syknęła. Skulił się i wycofał, szybko znikając jej z oczu. Przyświecając sobie latarką, wpatrywała się w trawę. W końcu roześmiała się głośno, perliście i podniosła głowę nieboszczyka, jakby trzymała kulę do kręgli. Chmury zasłoniły zbliżający się do pełni księżyc. Chłopakpomyślał, że może to znak. Czuł, że robią coś złego, nie potrafił jednak stwierdzić, jak bardzo było to złe. Jej się podobało. A to, co cieszyło ją, zawsze przecież radowało i jego, więc może nie powinien się zamartwiać? Blondynka przybliżyła twarz do twarzy umarlaka, jakby chciała złożyć na jego sinych wargach ostatni pocałunek. W końcu podeszła do jednego z nowszych ziemnych grobów i bez słowa, z malującą się na twarzy nienawiścią, nabiła głowę na ostrą końcówkę pionowego ramienia metalowego krzyża. Zaskoczony upiornym przedstawieniem chłopak krzyknął, zakrywając usta dłonią. Roześmiała się i wytarła ręce w sukienkę. — Strasznie dziś jesteś nadwrażliwy — rzuciła kąśliwym tonem. Zanim odeszli, tylko raz odważył się spojrzeć tam, gdzie wbita niczym na pal tkwiła głowa zmarłego przed dwoma tygodniami Wojciecha Dworzaka. Ruszyli w stronę wyrwy w ceglanym murze, której od lat nie zdołał naprawić miejscowy proboszcz. Ktoś wjechał ponoć w ogrodzenie półciężarówką, a szkody wciąż ułatwiały wejście na cmentarz takim jak oni — tym, którzy nie boją się tego, co zastaną nocą pomiędzy grobami. Chłopak szedł parę kroków za kobietą, powłócząc nogami. Bolało go w krzyżu i łupało w głowie. Był niewyspany i głodny, w dodatku czuł, że spisał się raczej marnie. Tym większą odczuł radość, kiedy obróciła się w jego stronę i powiedziała, że był niesamowity. Skinął głową, zbyt wzruszony, żeby cokolwiek wykrztusić. Zrobiłby dla niej wszystko — to wiedział od zawsze. Mógł tylko mieć nadzieję, że ona też o tym wie… * * * Duża, efektownie urządzona łazienka tonęła w bursztynowym blasku świec. Klaudia zanurzyła czubki palców w pachnącej wanilią wodzie. Idealna. Nie za ciepła, nie za zimna. Jedwabny szlafrok z szelestem opadł na marmurową posadzkę i kobieta weszła do wanny. Uwielbiała długie, samotne kąpiele — Hubert znowu wyjechał służbowo, więc nie musiała się martwić, że będzie czegoś od niej chciał. Podłożyła sobie ręcznik pod głowę i przymknęła oczy. Jak dobrze… Ciepła woda zdjęła z jej barków napięcie minionego dnia, koiła nerwy, pieściła zmysły. Gdzieś w głębi domu zadzwoniła jej komórka, ale miała to gdzieś. Teraz odpoczywała, a cały świat mógł nawet zniknąć. Po jakichś dwóch minutach telefon odezwał się po raz kolejny. Melodyjka, która jeszcze niedawno tak jej się podobała, teraz brzmiała wyjątkowo irytująco. „Pewnie Hubert” —

pomyślała i nagle poczuła złość. Sprawdzał ją, chciał wiedzieć, co robi. Czy jest w domu i czy aby na pewno jest sama. Nie pamiętała dokładnie, kiedy to się zaczęło, ale czuła, że Hubert zrobił się podejrzliwy. „Nie trzeba się było pieprzyć z tym barmanem”… Był cholernie przystojny i przeżyła z nim niezapomniane chwile, ale przecież nawet taki ogier nie był wart utraty wszystkiego. Hubert na dniach jej się oświadczy — wiedziała przecież, że dochodzą do tego etapu. Nie mogła stracić takiej okazji, byłaby ostatnią idiotką! Telefon rozdzwonił się ponownie. — Kurwa mać! — Kobieta szpetnie zaklęła i otwarła oczy. W pierwszej chwili chciała wyjść z wanny i odebrać przeklętą komórkę, w końcu jednak się rozmyśliła. Za dobrze jej się leżało w ciepłej wodzie, żeby w pośpiechu z niej wychodzić, a później jeszcze wycierać zachlapaną posadzkę. Melodyjka terkotała gdzieś w salonie, w końcu zamilkła. Tak, to musiał być Hubert. Nikt inny nie wydzwaniał do niej z takim zacięciem. Sięgnęła po kokosowy szampon i wmasowała go we włosy. Chyba powinna podciąć rozdwojone końcówki… Masując głowę opuszkami palców, myślała o swoim najnowszym facecie. Kiedy go poznała, była z kimś innym. Zresztą Hubert nie zrobił wtedy na niej żadnego wrażenia. Pękaty, łysy i niski, z brzuchem idącym kilka kroków przed nim. W dodatku miał wąsy, czego serdecznie u facetów nie znosiła. Dopiero kiedy się dowiedziała, że posiada kilka hoteli w mieście, w tym dwa pięciogwiazdkowe, zrozumiała, że to jej szansa na lepsze jutro. Miała dwadzieścia osiem lat i wielkie marzenia. Niestety, do ich realizacji brakowało jej kasy. Hubert miał na karku pięćdziesiątkę, krzywe zęby, nieświeży oddech i brzuszysko zapalonego piwosza. Miał też jakieś dwanaście milionów w gotówce, trzy ekskluzywne samochody, apartament pod Lizboną i olbrzymi dom na zalesionych wzgórzach górujących nad ich miastem. Urządzoną z rozmachem willę pokochała od pierwszej wizyty. Łazienki z wannami na lwich łapach, szerokie łoża z baldachimami, pokój kąpielowy z basenem, siłownia, sauna, sześć kominków i olbrzymi taras z widokiem na migoczące w dole wieczorne światła miasta. Czy dziewczyna, która jeszcze niedawno ledwo wiązała koniec z końcem może chcieć czegoś więcej? W salonie umilkły ostatnie takty śpiewanej przez Gretchen Wilson piosenki; skończyła się płyta. Dobrze, że kiedy nie było Huberta, mogła do woli słuchać swojego ukochanego country. Gospodarz domu lubił wyłącznie muzykę klasyczną, która wpędzała ją w naprawdę kiepski nastrój. Sięgnęła po gąbkę. Namydlała właśnie prawą nogę, z zamiarem przeciągnięcia łydki maszynką do golenia, kiedy gdzieś z parteru usłyszała odgłos tłuczonego szkła. Podciągnęła się wyżej i zacisnęła dłonie na krawędziach wanny. Włączyła alarm? Chyba tak… A jeśli znowu zapomniała? Przygryzła wargi, nasłuchując. Cisza. Jednak odgłos tłuczonego szkła wciąż jeszcze pobrzmiewał w jej głowie. Oddychała płytko, z drżeniem nasłuchując dochodzących z dołu odgłosów. Nie działo się jednak nic niepokojącego, więc w końcu się odprężyła. Coś musiało jej się przesłyszeć… Łydki ogoliła raz-dwa. Później przejechała jeszcze maszynką uda, choć zrobiła to niestarannie. Hubert uwielbiał jej gładkie, aksamitne ciało bez jednego włoska. Ale skoro go nie było… Miała odkręcić kran z ciepłą wodą, kiedy na dole coś trzasnęło. Cichy, ledwie słyszalny odgłos mógł być zupełnie niegroźny, a jednak jej serce przyspieszyło. Pewnie dlatego, że jeszcze do niedawna mieszkała w maleńkiej, zagraconej kawalerce. Ponadsześciusetmetrowy piętrowy dom wciąż jeszcze lekko ją onieśmielał, zwłaszcza kiedy była w nim sama. Przygryzła wargi.

Cisza… Nasłuchiwała przez parę minut, w końcu zdecydowała, że jak tylko wyjdzie z kąpieli, zadzwoni po ochronę. Niech przyjadą i się rozejrzą. Może akurat trafi na tego przystojnego bruneta, który był u nich z interwencją jakiś miesiąc temu. Na myśl o barczystym kolesiu w całkiem seksownym ciemnym uniformie złapała za maszynkę z różową rączką i staranniej ogoliła wewnętrzną stronę ud. W końcu nigdy nie wiadomo, jaka przygoda może spotkać chwilowo samotną atrakcyjną kobietę. Uśmiechnęła się pod nosem. Zeszłonocny seks z Hubertem przypomniał jej się, kiedy dolewała do wanny gorącej wody. To, jak nad nią sapał, jak obficie się pocił, rzęził i dyszał… I te jego obrzydliwe teksty. O jej cipie, cyckach, dupie. Czasem tak się nawet zastanawiała, czy cała ta jego kasa jest tego warta. A później on kupował jej bransoletkę z diamentami i na chwilę wracał jej dobry nastrój. Olać grube miliony tylko dlatego, że facet jest obleśną świnią? Musiałaby być kompletną idiotką! Z tego, że ktoś stoi w otwartych łazienkowych drzwiach, zdała sobie sprawę jakąś sekundę później. Krzyknęła, osłaniając rękoma piersi. Nieznajoma blondynka w eleganckiej czarnej sukience przyglądała jej się z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Drobna, parę lat po czterdziestce, z jasnymi oczyma i wydatnymi kośćmi policzkowymi, przypominała nieco Michelle Pfeiffer. Klaudia siedziała nieruchomo, nie mając pojęcia, co robić. Wyjść z wanny i bryzgając dookoła wodą, owinąć się ręcznikiem? Siedzieć i czekać na rozwój sytuacji? — Kim pani jest? — wykrztusiła w końcu, zbyt wściekła, żeby dłużej przejmować się swoją nagością. Blondynka nie odpowiedziała. Wyjęła paczkę cameli z wysadzanej czarnymi kamieniami kopertowej torebki i jakgdyby nigdy nic zapaliła papierosa. — Tu się nie pali! Hubert nie znosi dymu, poza tym… — Zamilcz! — Jedno krótkie słowo, wypowiedziane głosem, od którego nawet w ciepłej kąpieli Klaudię przeszły ciarki. — Kim pani jest? — powtórzyła przez zaciśnięte gardło. Kobieta zaciągnęła się dymem. Wciąż stała oparta o framugę, z przymkniętymi oczyma, wyraźnie rozluźniona, pewna siebie. Nagle dziewczyna zrozumiała — to musi być ta suka Wanda, była żona Huberta. Przecież stale opowiadał, jaka z niej pazerna kurwa. Pewnie wpadła po jakieś wartościowe rzeczy, świetnie wiedząc, że gospodarz wyjechał. Podczas ich rozwodu wydarła z niego tyle, ile zdołała, ale widać wciąż było jej mało… Dziewczyna poczuła palącą złość. Nie miała pojęcia, że ta stara bladź ma jeszcze klucze! „Swoją drogą, Hubert mógłby jakoś to rozwiązać, dupekjeden” — pomyślała. Kobieta zdusiła papierosa o framugę drzwi i rzuciła niedopałek na marmurową posadzkę. Klaudia zagryzła zęby w bezsilnej złości, nie powiedziała jednaknawet słowa. Młody, barczysty chłopak z burzą jasnych włosów i lekko otępiałym spojrzeniem, zjawił się w łazience chwilę później. Wcześniej musiał stać w korytarzu, bo kąpiąca się dziewczyna nie usłyszała jego kroków. Szok, jaki przeżyła na jego widok, niemal odebrał jej oddech, wiedziała jednak, że nie może panikować. Jeśli pokaże im, jak bardzo się boi, będzie po niej. A przecież chodziło tylko o kasę, musiało chodzić o przeklętą mamonę. A Hubert zapłaci za nią każdą sumę, tego była pewna. A może nie? W końcu nie ona jedna miała parę cycków i gładko wygoloną szparkę. Przeszedł ją dreszcz. Co jeśli Hubert wynajął detektywa? Jeśli ktoś ją śledził, robił jej

zdjęcia, odkrył, co wyprawia, kiedy go nie ma? Może ten jego wyjazd to tylko fragment starannie dopracowanego planu, misterna gra, w której on jest tym, który powinien mieć alibi? Może chce ją nastraszyć albo, co gorsza, pozbyć się jej na dobre? Może ma już na oku inną, może…? Klaudii zachciało się płakać. Powinna być dla niego milsza, powinna bardziej się starać. Dał jej w końcu wszystko, a ona robiła mu łaskę, rozkładając przed nim nogi. „Kiedy tylko wróci, pokażę mu, jak bardzo jestem wdzięczna. Kiedy tylko wróci, zrobię wszystko. Niech tylko sobie pójdą, niech mnie zostawią w spokoju” — pomyślała. Stojąca w progu blondynka przyglądała jej się z błąkającym się na pociągniętych błyszczykiem wargach uśmieszkiem. — Posłuchajcie, jeśli chcecie kasy, to Hubert… — zaczęła. Kobieta w czarnej sukience podniosła dłoń, skutecznie ją tym gestem uciszając. A później spojrzała dziewczynie prosto w oczy i kazała jej wyjść z wanny. — Co? — wykrztusiła Klaudia, jednakjej ciało zaskakująco posłusznie wykonało polecenie. Po chwili stała naga, ociekając wodą prosto na posadzkę z różowego marmuru. Chłopak, który zerkał nieznajomej przez ramię, wodził wzrokiem po jej kobiecych krągłościach. Oczy mu się skrzyły, widać było, że miałby ochotę jej dotknąć. Obecność kobiety musiała go jednak blokować, a Klaudia zrozumiała już, że z tej dwójki to ona rozdawała karty. — Rozbij lustro nad umywalką — powiedziała nieznajoma delikatnym, niemal aksamitnym głosem. — No już, rozbij je. Chociażby tamtą donicą. — Skinęła głową w stronę stojącego przy oknie kaktusa w dużej ceramicznej donicy w etniczne wzory. Przywieźli go z Hubertem z Malty, z ich pierwszej wspólnej podróży — przypomniała sobie Klaudia, połykając łzy. Długie, ciemne i mokre włosy oblepiały jej plecy, pod stopami czuła chłód marmurowej posadzki. Kiedy szła w stronę sięgającego podłogi panoramicznego okna, zdradziecko drżały jej kolana. Wzorzysta donica była cięższa, niż mogłaby się spodziewać. Złapała ją obiema rękami i przygryzła wargi z nadzieją, że całkiem się nie rozklei. Nie mogła okazywać strachu, wszystko, tylko nie to. Jeśli teraz wpadnie w histerię, będzie po niej. Zresztą może ochrona była już w drodze? Skoro do domu weszła para intruzów, powinni przecież przyjechać. Chyba że znowu zapomniała o alarmie… — Pospiesz się! — Głos jasnowłosej nieznajomej stracił całą swoją delikatność. Był już tylko niecierpliwy, lekko chropowaty. Klaudia nie chciała tego robić, naprawdę nie chciała. Działała jednakjakautomat, jakby coś, jakaś złowroga siła, zdalnie sterowała jej ciałem. Wzięła zamach i rąbnęła donicą w duże lustro oprawione w migoczące złotymi drobinkami ramy. Pękło, jednak się nie rozbiło. Walnęła jeszcze raz i jeszcze; wciąż tkwiący w donicy kaktus poharatał jej przedramiona. Wszystko w niej krzyczało, żeby chociaż próbowała uciekać, ale jej ciało nie chciało słuchać — zupełnie jakby stojącej w progu nieznajomej udało się je zaprogramować według własnego chorego widzimisię. Lustro w końcu się rozbiło — kilka ostrych odłamków z cichym brzękiem wpadło do umywalki. — Wiesz, co masz robić, prawda? — zapytała cicho kobieta w czarnej sukience. Starając się opanować drżenie dłoni, Klaudia sięgnęła po wyglądający na najostrzejszy odłamek. Nie chciała umierać. Nie tak, nie teraz, nie kiedy opływała we wszystko, o czym zawsze marzyła. W głosie nieznajomej było jednakcoś, co dosłownie ją zniewoliło. — No już. Bądź grzeczną dziewczynką. — Blondynka zachęcała ją do samozagłady głosem, którym mogłaby prosić rozdokazywane dziecko o założenie bucików.

Klaudia spojrzała w rozbitą taflę — dziesiątki strzaskanych odłamków tworzyły kolaż z jej wykrzywioną strachem twarzą w roli głównej. Zacisnęła palce na trzymanym w ręku kawałku szkła, krew z rozciętej dłoni zaczęła skapywać na posadzkę. Krwistoczerwona posoka na różowym włoskim marmurze… Kobieta w czarnej sukience podeszła bliżej, jakby całą sobą chciała się nacieszyć spektaklem. Klaudia podniosła ostro zakończony odłameki po chwili wahania, działając jak automat, z impetem wbiła go sobie w oko. Stojący w progu jasnowłosy chłopak przeciągle jęknął; nieznajoma blondynka kucnęła, umoczyła czubki palców w zdobiącej podłogę posoce i podniosła je do warg. Zawsze lubiła żelazisty smak krwi. Przypomniał jej, jak kruche bywa życie i jakbardzo trzeba je cenić. Dziewczyna opadła na podłogę. Wbity w gałkę oczną odłamek wszedł głęboko, nie dawał szans na przeżycie. Umierając, pomyślała o matce — farbowanej na tandetny żółty blond zaniedbanej kobiecie bez kilku zębów, za to z kilkoma kilogramami nadwagi. „Wielkie pieniądze nigdy nie dają szczęścia” — to było jej ulubione życiowe motto. Klaudia zawsze się wściekała, kiedy matka zaczynała tę gadkę, teraz jednak pomyślała, że musiało w tym być ziarnko prawdy. Gdyby nie spotkała Huberta, pewnie wciąż by żyła. W zagraconej kawalerce, z paroma groszami w kieszeni, a jednak młoda, zdrowa i pełna energii. „Kurwa, jak boli…”. Zanim straciła przytomność, doświadczyła bólu, jakiego nie życzyłaby najgorszemu wrogowi. W końcu nadeszła wieczna ciemność, a z nią cisza, błogość i znieczulenie. — Widziałeś? Całkiem konkretnie to załatwiła. — Blondynka w czerni trąciła martwą dziewczynę czubkiem eleganckiego skórzanego buta na szpilce i skinęła na chłopaka. — Chodźmy. I takdługo tu zabawiliśmy. W głębokim milczeniu pokonali schody, przeszli przez pełen antyków hol i wyszli na zewnątrz. Noc była parna, zanosiło się na burzę. Blondynka jeszcze raz oblizała unurzane we krwi palce i głośno się roześmiała. — To jednak święta prawda, że człowiek nie zna dnia ani godziny — powiedziała lekkim tonem, kiedy prowadzącą wśród rosnących szpalerem tuj wybrukowaną ścieżką szli w stronę furtki. Chłopak nie odpowiedział. Wciąż jeszcze zszokowany widzianą w pełnej marmurów łazience sceną oddychał ciężko i bił się z myślami. Tamten truposz to jedno, ale zabicie kogoś w taki sposób? A może nie powinien się takprzejmować? Jej z pewnością się podobało… * * * Edward Turski zszedł na parter i zajrzał do rzęsiście oświetlonej nowocześnie urządzonej kuchni. Nachylona nad trawertynowym blatem Barbara kroiła warzywa, chyba na zapiekankę. Kiedy wszedł, nie zauważyła go — słuchała radia, a muzyka skutecznie tłumiła jego kroki. Omiótł ją wzrokiem, nie potrafiąc sobie przypomnieć, kiedy ostatnio coś do niej czuł. Cokolwiek, do cholery. „Chyba znowu przytyła” — pomyślał, z niesmakiem przyglądając się jej opiętym ciemnymi getrami pulchnym pośladkom. Nie znosił grubych kobiet, po prostu ich nie trawił. Sam niemal obsesyjnie dbał o sylwetkę. Rano basen, pływanie traktował niemal jak święty rytuał, i bardzo rzadko je sobie odpuszczał. Dodatkowo trzy razy w tygodniu siłownia, czasem tenis albo squash. Zimą kupił nawet łyżwy, ale na lodowisku czuł się raczej niepewnie, więc szybko się poddał. Formę w każdym razie trzymał — jak na czterdziestoośmiolatka wyglądał naprawdę

świetnie. Barbarze upadł nóż. Schyliła się, żeby go podnieść i w końcu zauważyła męża. Był pewien, że jak zawsze zapyta go, co chce na kolację, ale kobieta milczała. Wzruszył ramionami i bez słowa wyjął z lodówki butelkę niegazowanej wody mineralnej. W sumie mógł się obejść bez jej pełnych tłuszczu i kalorii kolacji. „Pewnie znowu zrobi jakąś okraszoną żółtym serem zapiekankę, od której jeszcze bardziej urośnie jej dupa” — pomyślał ze złością. Wodę wypił na schodach, duszkiem, prosto z butelki. Wychodząc z kuchni, zapomniał szklanki i nie chciał się wracać. Barbara zachowywała się ostatnio naprawdę dziwnie, a on nie miał ochoty znosić jej fochów. Gwizdnął na psa. Młodziutki brązowo-szary wyżeł radośnie szczeknął, przeczuwając, że nadeszła pora wieczornego spaceru. Edward lubił tę ich rutynę — zazwyczaj wychodzili koło dwudziestej pierwszej i szli polną drogą aż do ceglanego wiaduktu kolejowego, od dawna nieczynnego. Później jeszcze kilkaset metrów wzdłuż pobliskiego jeziorka i powrót do domu. Zajmowało im to godzinkę z niewielkim okładem i świetnie robiło na sylwetkę. Jemu, nie psu — uśmiechnął się krzywo Edward i sięgnął po wiszącą przy drzwiach smycz. Minutę później byli przed domem. Wieczór był ciepły i duszny; nawet gwałtowna burza, która późnym popołudniem przeszła nad okolicą nie orzeźwiła „stojącego” powietrza. Pies, radośnie poszczekując, pognał w dół ulicy. Edward szedł szybko, miarowym krokiem, powtarzając sobie w duchu afirmacje, które kiedyś wypisał na kartce: „Jestem młodym, odnoszącym sukcesy mężczyzną, któremu wszystko w życiu sprzyja”. Nie, żeby wierzył w takie programowanie umysłu, ale co mu szkodziło? Wyżeł szalał wśród wysokiej trawy, widać wyjątkowo cieszył go spacer. Edward głęboko odetchnął. Kochał tę okolicę. Kilometry lasów i łąk, niemal kompletne odludzie. Oprócz nich postawiło tu domy kilkadziesiąt innych osób, ale spacerując wśród pól, szybko zostawiało się budynki daleko za sobą. Barbara z początku cieszyła się ich nowym domem, w końcu jednak zaczęła narzekać. Że za daleko do miasta, że utknęła na jakimś zadupiu… Wkurwiało go to jej gadanie, doprowadzało do szewskiej pasji. Harował latami, żeby kupić willę za miastem, a ona wiecznie zrzędziła. Może powinien się rozwieść? Nic ich w końcu nie łączyło, dzieci nie mieli… Wyobraził sobie, jak mówi jej o rozstaniu. Jak znienacka wchodzi wieczorem do salonu, wbija w nią wzrok i oznajmia, że odchodzi. Siedziałaby pewnie przed telewizorem, zapatrzona w jeden z tych debilnych babskich seriali — w nocnej koszuli, zielonkawej maseczce na twarzy, z jakimś słodkim deserem w zasięgu ręki. Powiedziałby, że nie może już na nią patrzeć. Że marzy tylko o tym, żeby się spakować i odejść. Że sam jej widok rodzi w nim dziwny bunt… Odłożyłaby talerz z ciastkami czy dalej mlaskałaby, przyjmując do wiadomości jego decyzję? Płakałaby? Zaczęłaby go błagać, żeby jeszcze wszystko sobie przemyślał? A może tylko zacisnęłaby te swoje wąskie jędzowate wargi i zeszłaby mu z oczu? Jedno było pewne — nie kochał jej od dawna. Nie miał tylko czasu, żeby jej o tym powiedzieć… Przyspieszył. Zapomniał krokomierza, ale przecież trasa zawsze była mniej więcej ta sama. Zresztą kilka miesięcy po kupnie gadżetu nie podniecał się już aż tak codziennym liczeniem kroków. Tak czy inaczej, wciąż trzymał formę. W okolicach wiaduktu przystanął i zasłuchany w otaczającą go wieczorną ciszę gwizdnął na psa. — Fuks, chodź tu! Nie hasaj takpo tych krzakach, bo znowu kupę kleszczy nałapiesz! Cisza… Jeszcze przed chwilą pies radośnie szczekał gdzieś pomiędzy drzewami pobliskiego zagajnika, teraz jednakprzepadł… „Nieposłuszne bydlę” — pomyślał Edward, nie czuł jednakzłości. Kochał

tego psa nie mniej, niż kochałby własnego syna. Zabierał go na ryby, spał z nim w jednym łóżku. Barbara twierdziła, że to obrzydliwe i niehigieniczne, ale co jej do tego, skoro już dwa lata wcześniej sypiała w osobnej sypialni? Skrzywił się. — Fuks! Chodź tu zaraz! — krzyknął. Cisza… Ruszył w stronę majaczącej w szybko zapadających ciemnościach strzelistej sylwetki wiaduktu i coraz bardziej nerwowym głosem raz po raz wołał ulubieńca. W końcu spanikował. Co jeśli wyżeł zgubił się na dobre? I czy to w ogóle było możliwe? W końcu to pies myśliwski, nie jakiś kanapowy mieszaniec. Był już niemal pod wiaduktem, kiedy zauważył leżący na środku drogi ciemny kształt. Poświecił latarką pod nogi i w gardle uwiązł mu krzyk. Fuks z rozciętym gardłem leżał bez życia, szklane spojrzenie, nierówna szarpana rana na szyi. Edward instynktownie się cofnął, omiatając światłem latarki rosnące przy drodze chaszcze. Czy to możliwe, że w wysokiej trawie czai się jakaś spragniona krwi bestia? I co by to, do cholery, mogło być?! Przecież nie pierdolony lampart! Wyżeł leżał bez ruchu, bezdyskusyjnie martwy. Jakamen w pacierzu… Mężczyzna opadł na kolana i rozpłakał się jakdziecko. — Fuks, piesku, wstań — szlochał. — Obawiam się, że nie żyje — łagodny kobiecy głos odezwał się gdzieś za jego plecami. Zszokowany Edward zerwał się na równe nogi i zaciskając palce na trzonku latarki, omiótł wzrokiem stojącą na ścieżce kobietę. „Atrakcyjna” — to była pierwsza myśl, jaka przyszła mu do głowy pomimo szoku i niedowierzania. Plam krwi na jej czarnej sukience prawie nie zauważył; ledwie widoczne na ciemnym materiale, zdążyły już częściowo wsiąknąć. — Co, do kurwy nędzy? — wyjąkał. Jakaś część jego umysłu chciała jeszcze wierzyć, że być może nieznajoma zaplamiła się krwią, chcąc ratować psa, jednak podświadomie, gdzieś tam głęboko w głowie, czuł, że za śmiercią Fuksa kryje się właśnie ona. — Dlaczego? — wykrztusił przez zaciśnięte gardło. Czuł się tak, jakby śnił. Ale koszmar był zbyt namacalny, żeby być tylko snem. Kobieta perliście się zaśmiała i odrzuciła w tył półdługie jasne włosy. — A dlaczego nie? — odpowiedziała pytaniem. Wyjął z kieszeni komórkę i wymamrotał, że dzwoni na policję. Znalazła się przy nim jednym susem i po chwili telefon wylądował w pobliskich krzakach. Strach, który poczuł, dosłownie go zmroził. „Z tą kobietą jest coś nie tak” — dotarło do niego, jeszcze zanim wyjęła nóż. Był niewielki, z wąskim ostrzem. Wyglądał bardziej na zabytkowy sztylet niż na solidną myśliwską broń. Pierwszy cios przyszedł znienacka — wciąż zszokowany brutalną zbrodnią na psie Edward nie myślał o własnym bezpieczeństwie. Krew buchnęła z poharatanego brzucha, ciepłą strugą przeciekła mu przez palce, które mimowolnie przycisnął do rany. Próbował walczyć, chciał ją uderzyć, powalić na ziemię, ale nie był w stanie nawet drgnąć. Zupełnie jakby go zahipnotyzowała. Drugi cios zadała, zanosząc się śmiechem — trafiła w udo, nóż wszedł w materiał dżinsów i głęboko rozciął skórę. Mężczyzna zaczął płakać, usiłując jednocześnie uciekać i osłaniać się rękoma. Zemdlał, kiedy złapała go za włosy i wbiła nóż w szyję. Krew z rozciętej tętnicy wsiąkała w ubitą ziemię wąskiej polnej drogi. Zanim umarł, jeszcze na moment odzyskał przytomność, doczołgał się do psa i wtulił twarz w jego szorstkie brązowo-szare futro. Ostatnie myśli skierował ku żonie. Może jednak jeszcze na swój sposób ją kochał? Tego już