Lecz miłość ślepa; młodzi kochankowie
Nie mogą widzieć własnych pięknych szaleństw.
William Szekspir,
Kupiec wenecki
, akt II, scena 6,
przeł. Leon Ulrich
Dla Susan Ginsburg,
która zawsze była mi bliska
i której historia
zainspirowała tyle innych
Rozdział pierwszy
– Całkiem przyjemnie spędziliśmy czas – stwierdziła Kat.
W jednej chwili z szampana, którego Camille Harte już
otworzyła w myślach, uleciały wszystkie bąbelki. Pracując
długo w swoim zawodzie, nauczyła się czytać z niuansów
i modulacji głosu klientów niczym wróżka z herbacianych
fusów. „Znaczy: nie za dobrze poszło” – pomyślała.
Cholera! A taka była pewna.
– No i? – zachęciła łagodnie.
Dłuższa chwila ciszy po drugiej stronie i Kat
powiedziała z namysłem:
– Cóż. Świetny facet, na pewno. Ale jeszcze myśli
o byłej żonie. Powiem tak: ja wiem więcej o niej niż on
o mnie.
Camille stłumiła westchnienie. Czyli klient po
przejściach nie wziął sobie do serca dewizy umieszczonej
nad drzwiami agencji: „Porzućcie wszelką myśl o byłych
żonach i mężach, wy, którzy tu wchodzicie”. Może
należałoby wymagać, aby od rozwodu minął co najmniej
rok?
– O czymś jeszcze rozmawialiście? – spytała.
– O niczym specjalnym. Jego praca, moja praca… że
oboje lubimy wspinaczkę i jazz. – Lekko znudzonym
głosem referowała kolejne punkty. – Wiedziałaś, że ma tak
zwane zaginione nagranie Clifforda Browna? – Tu się
trochę ożywiła.
O tym akurat Camille wiedziała. Stephen Resler
uraczył ją nim, kiedy się spotkali u niego w domu. Celem
wizyty była ocena warunków mieszkaniowych. Nie licząc
ogromnej kolekcji płyt kompaktowych i wysokiej jakości
sprzętu audio, mieszkanie było typowo kawalerskie
i wręcz domagało się urządzenia wszystkiego od nowa.
Zadzwoniła po zaufanego dekoratora Jeffreya Rabina i trzy
tygodnie później, po odmalowaniu, dokupieniu mebli
i stylowych poduszek, zmieniło się nie do poznania. Teraz
kobiety mogły tu bywać bez obaw, że się poczują jak
w domu playboya z końca lat sześćdziesiątych. Kat jeszcze
nie udało się tam dotrzeć.
– Jak powiedziałam, świetny facet – powtórzyła bez
większego entuzjazmu.
– Całowaliście się?
– Co? – Roześmiała się nerwowo. – Ach, nie.
Oczywiście, że nie.
– Gdybyś miała ocenić randkę w skali od jednego do
dziesięciu…
– No nie wiem. Pięć?
Camille domyśliła się, że postanowiła wykazać się
wielkodusznością. Opowieści o byłej żonie potrafią
skutecznie zepsuć wieczór. Są jak zimny prysznic. Stłumiła
kolejne westchnienie i z roztargnieniem przesunęła dłonią
po włosach. Nie mogła się nacieszyć ich sprężystością.
Przez trzydzieści dziewięć lat jej życia proste jak druty,
stanowiły jej największą udrękę w szkole (oraz były
powodem robienia trwałych domowym sposobem i jednej
fatalnej wizyty w salonie fryzjerskim, po której wyglądała
jak skrzyżowanie pudla z mopem). Na skutek
chemioterapii straciła je wszystkie, a gdy odrosły, zaczęły
się kręcić. Taka nagroda pocieszenia, miły gest ze strony
niebios.
Uśmiechnęła się do słuchawki.
– Nie przejmuj się. Po prostu nie ten kandydat.
Będziemy próbować dalej.
– Myślisz, że ten dla mnie pisany gdzieś jest? – spytała
cichutko Kat. Znana z dociekliwości reporterka lokalnej
stacji telewizyjnej tu była tylko jedną z wielu zbliżających
się do czterdziestki kobiet, które osiągnęły w życiu
wszystko, lecz brakowało im ślubnej obrączki.
„Ten dla mnie pisany” miał być wysoki, przystojny,
miły, cenić życie rodzinne, mieć poczucie humoru
i sześciocyfrową pensję. Powinien jeździć luksusowym
samochodem, własnym, nie leasingowanym, mieszkać
w eleganckim wieżowcu w drogiej dzielnicy, najlepiej
z kodem pocztowym zaczynającym się na 212. Sprawny
fizycznie i umysłowo, miał dawać sobie radę zarówno na
korcie tenisowym, jak i w sali konferencyjnej, a ponadto
mieć zwyczaj zamawiania stolików w najlepszych
restauracjach, powinien wiedzieć, czym się różnią gnocchi
od gnudi, umieć przeprowadzić fachową rozmowę
z kelnerem na temat win. I jeszcze być zręcznym
kochankiem, umiejącym dać kobiecie rozkosz. A do tego
wszystkiego nigdy, przenigdy jej nie zdradzić.
Klientki Camille, przeważnie bogate i na wysokich
stanowiskach, pragnęły mieć w życiu osobistym to samo
co w pracy, czyli odpowiednią pozycję – ich zdaniem im
przynależną – oraz wszelkie wynikające z niej przywileje
i bonusy.
Sporo za miły uśmiech i towarzystwo.
Kiedy ona poznała Edwarda, nie miała żadnej listy
życzeń. Teraz, w wieku czterdziestu dwóch lat, była jak ta
wróżka wyczarowująca czarodziejską różdżką ślubne
welony od Calvina Kleina, ale wtedy nie miała jeszcze
takiego doświadczenia i nie wiedziała o życiu tyle, ile
dziś. Jako nastolatka pochłaniała romansidła, których
okładki wabiły ponętnymi dekoltami i opalonymi
bicepsami. Skąd miała wiedzieć, czego tak naprawdę
powinno się szukać u przyszłego męża? Jeśli chodzi
o Edwarda, dopisało jej szczęście. Natomiast w przypadku
Kat liczyła na to, że – podobnie jak u innych klientek – wymagania i oczekiwania nie zaślepią jej do tego stopnia,
by przeoczyła kogoś naprawdę wartościowego.
– Na pewno gdzieś jest – odparła.
– Nie sądzisz, że jestem za bardzo wybredna?
– Masz pełne prawo.
Camille nie wierzyła w sztywne ustalanie wszystkiego
z góry. Ten jeden jedyny na pewno gdzieś tam był. A Kat
ma wiele do zaoferowania. Atrakcyjna pod każdym
względem, w dziesięciostopniowej skali dostałaby
jedenastkę. Do tego jeszcze oszałamiająca kariera.
Problem polegał na tym, że wiele umiała i ciągle coś ją
zajmowało. Jako młoda dziewczyna bez problemu
podbijała męskie serca i umiała to wykorzystać. Jednak
lata płynęły, a wybór się zmniejszał. Kiedy skończyła
trzydzieści pięć lat, jej rówieśnicy byli albo z kimś
związani, albo mieli zbyt wielki jak na jej gust bagaż
przeżyć. „Nie zamierzam się bawić we Florence
Nightingale u boku jakiegoś życiowego połamańca” – zaznaczyła bez ogródek podczas pierwszej rozmowy.
– No, dobrze – westchnęła Kat. – Ale jeśli nie ujawni
się do moich czterdziestych urodzin, uznam, że zaginął
podczas działań bojowych.
Przynajmniej miała poczucie humoru, a to stanowiło
spory plus.
Odkładając słuchawkę, Camille czuła się bardziej
zagrzana do boju niż zniechęcona. W końcu nie bez kozery
wybrała ten właśnie zawód. Był wyzwaniem jak kostka
Rubika. Trudny, a jednocześnie przynoszący ogromną
satysfakcję, gdy udało się poukładać wszystkie sześcianiki.
Współczesna swatka powinna łączyć w sobie cechy łowcy
głów, matki wilczycy, wizażystki i psychoterapeutki.
Pomagało w tym zdobyte wcześniej doświadczenie – przynajmniej wiedziała, jak szukać kogoś, kto spełni
oczekiwania klientki lub też jej podświadome potrzeby.
Musiała mieć pewność, kiedy może zaufać swemu
wyczuciu. Biorąc pod uwagę liczbę pomyślnie
skojarzonych par – dotąd ponad trzysta – chyba jednak jest
dobra w tym, co robi.
Pomyślała o swoim ostatnim sukcesie. Na pierwszy
rzut oka Alice Veehoffer i Andy Stein nie mieli ze sobą
wiele wspólnego, poza tym że imiona obojga zaczynały się
na literę A. Alice była chemikiem i całymi dniami ślęczała
w laboratorium nad probówkami. Andy z kolei pracował
jako ekspert od relacji z klientami, które to zajęcie
w znacznym stopniu opierało się na osobistych kontaktach.
W niedzielę Alice najchętniej zwiedzała muzea albo
zostawała w domu z dobrą książką. Andy uwielbiał
spotykać się z kolegami albo jeździć na rowerze w Central
Parku. Pierwsza randka okazała się niewypałem. Andy
cały czas mówił, Alice – jak to ujęła – została zepchnięta
do roli biernego słuchacza. Ale Camille zawierzyła swojej
intuicji i namówiła ich na jeszcze jedno spotkanie.
Drugi raz było wprost bosko. Andy zaprosił Alice na
Afrykańską królową do Lincoln Center Theater.
Serdecznie się uśmiali z zupełnie nieprawdopodobnego
związku Rose i Charliego, przypominającego ich relację,
a to z kolei stało się punktem wyjścia do nawiązania
rozmowy o tym, co ich łączy. Oboje uczyli się rosyjskiego
w college’u, oboje uwielbiali dobre jedzenie i kochali
podróże. Alice opowiedziała o swoim wyjeździe do Sankt
Petersburga, Andy zrewanżował się opowieścią o roku
spędzonym we Florencji. Przegadali kilka godzin – o literaturze rosyjskiej, o swoich zawodowych ambicjach,
o tym, co chcieliby osiągnąć w życiu – skubiąc przy tym
salumi i popijając prosecco w Bar Boulud.
Pięć miesięcy później stanęli w synagodze pod
ślubnym baldachimem. Na przyjęciu weselnym Andy
wzniósł toast na cześć Camille. Ze szczerego serca jej
dziękując, stwierdził: „Kupidyn to przy tobie kiepski
amator, dopiero ty trafiłaś w dziesiątkę”.
Potrafiła być uparta. Z uporu czerpała siły, zwłaszcza
od kiedy w zeszłym roku śmierć zajrzała jej w oczy. Czas
ten, cytując zacną królową Elżbietę, był dla niej
prawdziwym annus horribilis. Najpierw szok po
diagnozie. Potem radioterapia i chemioterapia,
i postępujący bez przerwy rak. Następnie przeszczep
komórek macierzystych, po którym toczyła walkę niemal ze
wszystkim: od zajadów począwszy, a na poważnej infekcji
krwi skończywszy. Po wypisaniu ze szpitala była bardzo
wycieńczona, miała ciągłe mdłości i gorączkę. Mimo to
wróciła do pracy, natychmiast, kiedy tylko okazało się to
możliwe. Gdy straciła włosy, kupiła bardzo drogą perukę
w koszernym sklepie przy Borough Park na Brooklynie – okazała się pierwszą gojką, która przekroczyła jego próg,
co od razu widać było w spojrzeniu właściciela chasyda.
I cały czas trzymała się swojej podstawowej zasady:
nikomu nie mówić. Klientki mają swoje życie, swoje
sprawy i nie muszą jej współczuć.
– Daro, połącz mnie ze Stephenem Reslerem – poprosiła asystentkę.
Dara siedziała w tym samym pomieszczeniu przy
drugim biurku. Agencja była malutka, mieściła się na
dwudziestym dziewiątym piętrze budynku Hearsta na rogu
Pięćdziesiątej Ósmej Zachodniej i Ósmej Alei. Większość
spraw i tak załatwiana była poza biurem, po co więc
wynajmować duży lokal? Spotkania z klientami odbywały
się w restauracjach albo kawiarniach, a jeśli klient był
zamiejscowy, jechała do niego (na jego koszt).
W rezultacie siedziba agencji przypominała pokój
w akademiku. Na swoim biurku Dara miała oprawioną
w ramki fotografię damskiej kapeli rockowej, w której
swego czasu grała na gitarze basowej. Obok prezentował
się dumnie ogromny kieliszek do martini, pochodzący
z jakiejś promocji. Na stoliku przy ścianie stał ekspres do
kawy i zwykle leżała ładowarka do iPada, a obok znalazło
się miejsce dla małej wyściełanej ławeczki, na której
zasiadały podczas obowiązkowej przerwy na kawę. Była
tu jeszcze pluszowa papuga, przywieziona z Key West,
oraz poduszka z wyhaftowanym napisem: „Pocałuj żabę,
a nuż ci się poszczęści”.
– Jest na spotkaniu – poinformowała ją Dara. – Sekretarka pyta, czy to pilne.
„Pilne? Oczywiście, że pilne” – pomyślała Camille.
Miniony rok nauczył ją, że życie jest krótkie. A klient po
przejściach też nie młodnieje. Płacił jej za to, żeby mu
znalazła żonę, i jak dotąd zawalił trzy randki z trzema
kandydatkami. Za każdym razem wieści z frontu brzmiały
podobnie. Na początku wszystko fajnie, a potem, po paru
drinkach, kiedy zaczynało być miło, rozmowa schodziła na
temat byłej żony. Robił to odruchowo i zawsze potem miał
wyrzuty sumienia. Na szczęście nie obrażał się, kiedy
tłumaczyła, gdzie popełnia błąd, i w przeciwieństwie do
wielu ważnych bankierów czy maklerów z Wall Street, dla
których decydująca była uroda kandydatki, nie
przywiązywał większej wagi do wyglądu zewnętrznego.
Bardziej niż rozmiar jej biustonosza interesowało go, czy
ma ona dobre serce.
– Nie szukam ideału – oświadczył na ich pierwszym
spotkaniu, kiedy jedli lunch w Patsy’s. – Niepotrzebna mi
żadna Angelina Jolie. Sam nie przepadam za oglądaniem
siebie w lustrze. Żaden ze mnie Brad Pitt. A to, że o tym
wiem, świadczy na moją korzyść.
– Owszem – zgodziła się szczerze.
Stephen Resler był kilka centymetrów niższy niż
idealny kandydat na przyszłego męża. Krótko ostrzyżony,
nieco już łysiejący na czubku głowy, za to odznaczający się
dużym urokiem osobistym, inteligencją i sprawnością
fizyczną. Wychował się na niebezpiecznych ulicach
południowego Bronxu, nieraz musiał używać pięści i nadal
wyglądał jak chłopak stamtąd, mimo wyższego
wykształcenia oraz lat spędzonych na Wall Street. Krzepki
jak dąb, miał spojrzenie twarde jak stal i muskuły, jakich
się nie wyrobi samym tylko podnoszeniem hantli na
siłowni.
Momentami widać było po nim plebejskie
pochodzenie, szczególnie kiedy zaczynał nadmiernie
gestykulować. Zdradzał go też akcent. W jego najbliższej
rodzinie przeważali policjanci i strażacy. Mogło to
zniechęcać, ale też mogło wywoływać zaciekawienie. Na
pewno miał w sobie coś metroseksualnego.
– Chciałam cię spytać o jedno. – Zawsze pytała o to
wszystkich klientów i klientki świeżo po rozwodzie. – Jesteś pewien, że już chcesz spróbować? Odnoszę
wrażenie, że nie załatwiłeś jeszcze do końca spraw z byłą
żoną.
– Cóż mam powiedzieć? – Stephen uśmiechnął się
smutno. – To prawda, nadal myślę o Charlene, i to więcej,
niżby wypadało. Ale to też jest atut, prawda? Dowodzi, że
jestem człowiekiem poważnym, stałym w uczuciach.
– Jednak żeby ten atut zadziałał, musisz najpierw
obudzić zainteresowanie sobą – zwróciła mu uwagę. – Nic
z tego nie wyjdzie, jeśli kobieta poczuje się tak, jakby
miała rywalizować z twoją byłą żoną.
– Będę grzeczny, obiecuję – przyrzekł, kładąc dłoń na
serce.
„Obiecanki cacanki” – pomyślała teraz ze złością.
– Nie. Niech do mnie oddzwoni później – powiedziała
Darze. Kolejne pouczanie Stephena Reslera może
poczekać.
Dara odłożyła słuchawkę i skupiła się na ekranie
komputera, gdzie miała podświetlony kontakt do niego.
– Mam go wpisać w Sprawy Przegrane czy pod
Promyczek Nadziei?
– Przydałoby się przemówić mu trochę do rozumu. – Camille westchnęła.
– Raczej solidnie kopnąć – Dara nie miała złudzeń.
– Spokojnie… – Camille spojrzała na nią z lekkim
wyrzutem. Gdyby to Stephen Resler prowadził jej sprawę,
oczekiwałaby od niego skuteczności. On ma prawo
spodziewać się tego samego po niej.
– Nigdy nie rezygnujesz, prawda? – Dara pokręciła
głową z podziwem.
Dara była żywym ucieleśnieniem powiedzenia, że
kobieta nie musi być piękna. Reprezentowała typ urody,
który można określić jako umiarkowany, acz ciekawy, ale
dzięki wrodzonej pewności siebie umiała po mistrzowsku
zawracać mężczyznom w głowach, a przy tym świetnie się
ubierała – dzisiaj włożyła wąską obcisłą spódnicę,
elegancką bluzkę bez rękawów ze sztucznego jedwabiu
i zabójcze szpilki. Raczej nie narzekała na brak
zainteresowania. Miała wydatny nos, stylowo obcięte
włosy koloru kawy (którą piła litrami), duże zielone oczy
podkreślone umiejętnie zrobionym makijażem i kpiącą
z ortodontycznych aparatów przerwę między przednimi
zębami, co upodabniało ją do młodej Barbry Streisand.
– Nie. Nawet nie wiem, co to znaczy. – Camille
uśmiechnęła się do niej.
Sięgnęła po słuchawkę i wybrała kolejny numer. Nie
miała żadnych wiadomości od Lauren Shapiro na temat jej
wczorajszej randki z Davidem Cohenem. Niedobry znak.
Czyżby stało się coś, co zdusiło romans w zarodku? Jeśli
tak, kompletnie nie miała pojęcia, co to mogło być. Pani
kustosz muzeum i siedzący wiecznie w książkach profesor
z Columbii zadurzyli się w sobie już na pierwszej randce.
Mało tego, pod każdym względem idealnie pasowali do
siebie. Oboje dobrze po trzydziestce, dzielili podobne
zainteresowania, mieli podobne pochodzenie i oboje
bardzo chcieli założyć rodzinę.
Jak się teraz okazało, niekoniecznie ze sobą.
– Poszliśmy do łóżka! – jęknęła Lauren.
– Było aż tak źle?
– Nie! Fantastycznie!
– Świeeetnie. – Camille uśmiechnęła się. – Więc
w czym problem?
– Za szybko! On pewnie teraz myśli, że idę do łóżka
z każdym facetem, z którym się umawiam.
– Nie sądzę. A jeśli nawet, to co? Niekoniecznie musi
być w tym coś złego. – Camille wyjaśniła cierpliwie, że
mężczyźni na ogół wolą kobiety niemające oporów. Przez
jedenaście lat pracy w agencji matrymonialnej ani razu nie
spotkała się z przypadkiem, by klientka została odrzucona
z powodu seksualności. Jeżeli już, to raczej z powodu
zahamowań.
Lauren nie dała się jednak przekonać. Szalała
z rozpaczy, bo David się nie odezwał. Głos jej drżał, jakby
miała się zaraz rozpłakać.
– On mi się naprawdę podoba. Myślę, że to mogłoby
być TO.
– Skąd wiesz, czy on nie czuje tak samo?
– Nie zadzwonił!
Camille spojrzała na zegarek. Nie minęły jeszcze
dwadzieścia cztery godziny, więc za wcześnie na panikę.
– Spróbuję się czegoś dowiedzieć. – Mówiła
spokojnie, kojącym głosem. – A na razie nie przejmuj się.
Na pewno jest jakiś powód… – Przerwał jej sygnał
połączenia oczekującego.
– Boże, to on! – wykrzyknęła Lauren bez tchu. – Muszę
kończyć.
Klik.
Odkładając słuchawkę, Camille się uśmiechała.
Jakiś czas później poprawiała w łazience makijaż
przed spotkaniem z dziennikarką, która miała z nią zrobić
wywiad do magazynu „More”. Pociągnęła błyszczykiem
umalowane szminką usta i na moment znieruchomiała,
patrząc na swoje odbicie jak na starego znajomego, na
którego się wpada przypadkiem. Za każdym razem
przeżywała lekki szok, gdy zamiast łysej głowy widziała
gęste falujące włosy koloru miedzi. Twarz, niedawno
jeszcze wychudzona, o napiętej skórze, wypełniła się.
Powrócił dawny zarys ust i podbródka. Nikt nie poznałby
teraz wymizerowanej pacjentki, przychodzącej na zajęcia
grupy terapeutycznej osób z chorobą nowotworową.
Niebieskie oczy odzyskały dawny blask, obrączka, którą
Edward włożył jej prawie dwadzieścia lat temu, mogła
wreszcie opuścić szufladę i wrócić na swoje właściwe
miejsce. Przedtem spadała z palca.
„Bogu dzięki za Edwarda”. Żony chodzące z nią na
terapię dzieliły się na dwie kategorie: te, które przez
małżonków zostały porzucone emocjonalnie,
a w niektórych przypadkach też dosłownie, oraz te, przy
których mężowie trwali jak opoka. Przed chorobą ich
małżeństwo miewało swoje gorsze dni, ale gdy była łysa
jak kolano, a pod skórą miała same kości, Edward w pełni
stanął na wysokości zadania, za co była mu wdzięczna.
W jego ramionach czuła się bezpiecznie jak nieopierzone
pisklę, któremu w innym wypadku coś mogłoby się stać.
„Jesteś silna – szeptał jej do ucha. – Przetrwasz”.
Przetrwała, ale po remisji choroby i jakim takim
odzyskaniu sił nadal czuła się słaba i krucha. Zdarzały się
noce, kiedy leżała bezsennie, dręczona strachem
nawiedzającym ją jak zmora. W ciągu dnia nieraz czuła na
sobie jego zimny oddech. Nie mówiła o tym mężowi. I tak
ciężko mu było z jej powodu.
Gdy wróciła do biura, Dara studiowała przysłaną
faksem z firmy cateringowej propozycję menu na spotkanie
klientów w przyszłym miesiącu. W każdy pierwszy piątek
miesiąca organizowały imprezy otwarte dla wszystkich
klientów z listy mailowej, liczącej zwykle od
siedemdziesięciu pięciu do stu osób. Kolacja stanowiła
dodatkowy znaczny koszt, ale wydatek zwracał się
z nawiązką. W tej branży bardzo się liczy dobre wrażenie.
Żadne tam krakersy z serem, lecz doskonałe jedzenie
i wyborne wino, przyćmione światła i nastrojowa muzyka.
Goście przychodzili elegancko ubrani, nikt nie pojawiłby
się w codziennym stroju czy na sportowo. Wszyscy starali
się zaprezentować jak najkorzystniej.
– Był telefon z potwierdzeniem spotkania o drugiej – powiadomiła Dara, nie odrywając się od pracy. Camille
spojrzała na zegarek. Spokojnie zdąży do Mandarin
Oriental trzy przecznice dalej, gdzie umówiła się na
wywiad. – Nie zapomnij o wizycie u lekarza na piętnastą
trzydzieści. – Dara miała umysł jak dysk komputera, gdy
w grę wchodziło pamiętanie o spotkaniach.
Camille roześmiała się smętnie.
– Tak jest. – Dziś miała odebrać wyniki ostatniej
tomografii. Za każdym razem moment konfrontacji
z prawdą wisiał nad nią jak miecz Damoklesa. Włożyła
płaszcz, wzięła parasolkę. Od tygodnia ciągle padało.
Kwietniowe mżawki nie chciały na razie ustąpić majowym
kwiatom. Od złych wiadomości nic jej nie uchroni, ale
przynajmniej zabezpieczy się przed deszczem.
Gdyby nie wiedziała, kto to jest, wzięłaby Yvonne Vickers
za potencjalną klientkę. Dziennikarka wyglądała na
trzydzieści parę lat, miała figurę biegaczki olimpijskiej,
a włosy rozjaśnione pasemkami, wyglądającymi tak
naturalnie, jak to zwykle po wizycie u fryzjera, na którego
stać tylko kogoś z sześciocyfrową pensją. Taka kobieta
doskonale zdaje sobie sprawę, że lepiej jest prezentować
się dobrze w koszulce i w dżinsach niż w markowych
ciuchach. A jeśli potrzebuje męża (nie miała obrączki,
więc pewnie była niezamężna), to pewnie w charakterze
korzystnego tła, a nie jako antidotum na staropanieństwo.
– Co by pani odpowiedziała na zarzut, że swatanie to
relikt przeszłości? – zadała pierwsze pytanie. Na stole
między nimi cichutko szumiał magnetofon.
– My wcale nie jesteśmy jak Yentl w Skrzypku na
dachu. – Trudno o większe nieporozumienie. Nie miała nic
wspólnego z tradycyjną żydowską swatką, czyli shadchen.
Po pierwsze, nie była Żydówką, a po drugie, nie była
staroświecka. Takie swatki kładły nacisk na skromność
i cnotę, ona natomiast starała się wydobyć styl i fantazję,
pomóc pozbyć się zahamowań. – Od takiego podejścia
przeszliśmy długą drogę. Moja klientela to mężczyźni
i kobiety na poziomie, doskonale zorientowani, czego
chcą. I to oni decydują, kogo poślubią i kiedy. Proszę mi
wierzyć, większość nie ma problemów z umówieniem się
na randkę bez mojej pomocy.
Yvonne spojrzała pytająco.
– Mam nadzieję, że nie zabrzmi to niegrzecznie, ale
w takim razie do czego jest im pani potrzebna?
– Są zajęci pracą zawodową i nie mają czasu na
prowadzenie poszukiwań – wyjaśniła Camille. – Niektórzy
przeżyli zawód i nie ufają swojemu osądowi.
Yvonne uniosła brwi.
– Czy to nie jest taka bardziej wyszukana forma
stręczycielstwa?
Kolejne nieporozumienie, już nie tak niewinne. Camille
z trudem ukrywała zniecierpliwienie.
– Moi klienci szukają życiowych partnerów, a nie
kogoś do łóżka – odparła spokojnie. – I korzystają z mojej
pomocy. To, co im zajęłoby lata, ja załatwiam w ciągu
paru tygodni bądź miesięcy.
Dziennikarka sprawiała wrażenie rozczarowanej, że
nie udało się jej sprowokować rozmówczyni. Szybko
przeszła do następnego pytania.
– Pani Harte, co pani zdaniem stanowi o dobranym
związku?
– Przede wszystkim podobne pochodzenie i podobne
wartości. Oraz wspólne zainteresowania. – Urwała na
chwilę. Jak to ująć subtelnie? – Oboje muszą być także
zgodni co do… hm… fizycznych preferencji.
– No, tak. Coś w tym jest. – Yvonne straciła w tym
momencie swoje profesjonalne opanowanie i wzniosła
oczy do nieba. – Moi dotychczasowi faceci byli mocno
niedojrzali i wszyscy jak jeden mąż z obsesją na punkcie
wielkiego biustu.
Camille miała świadomość, że magnetofon cały czas
pracuje, więc nie skomentowała. Powiedziała tylko:
– Nie zaprzeczam, że wygląd moi klienci stawiają na
pierwszym miejscu. Dotyczy to też kobiet, ale przekonałam
się, że chętnie przymykają oko na… pewne
niedoskonałości, jeśli reszta im odpowiada.
– To znaczy: jeśli facet jest obrzydliwie bogaty? – Blondynka zaśmiała się cynicznie.
– Owszem. – Nie ma sensu zaprzeczać. – Ale pieniądze
to nie wszystko. – „Ja z pewnością nie wyszłam za mąż dla
pieniędzy” – pomyślała. Edward był biednym studentem
medycyny. Chudy jak szczapa, zarośnięty, jakby latami nie
chodził do fryzjera. Blady od siedzenia całymi dniami
z nosem w książkach. Poza tym był przystojny i bardzo
inteligentny, co ją w nim szczególnie pociągało. – Kobiety
na ogół pragną kogoś mądrego, miłego i z poczuciem
humoru.
– I dobrego w łóżku – podsunęła Yvonne, śmiejąc się
porozumiewawczo.
Camille uśmiechnęła się i wypiła łyk wody Perrier.
Wzrok blondynki padł na jej lewą dłoń.
– Rozumiem, że jest pani mężatką.
– Prawie od dwudziestu lat. – Pierwszy raz tego dnia
Camille uśmiechnęła się naprawdę szczerze.
– A jak poznała pani męża?
– Pewnie pani nie uwierzy, ale przez telefon zaufania
dla samobójców. – Zaśmiała się, widząc minę
dziennikarki. Informacja ta zawsze robiła wrażenie. – Spokojnie, żadne z nas nie ma skłonności samobójczych –
dodała szybko. – Dzwoniłam w sprawie przyjaciółki,
Edward miał dyżur.
– Jak romantycznie – zauważyła Yvonne z przekąsem.
– Cóż, nigdy nie wiadomo, gdzie się znajdzie swoją
bratnią duszę.
Yvonne spuściła wzrok, pochyliła się nad stolikiem
i poprawiła coś w ustawieniach głośności nagrywania.
Zajrzała do notatek, po czym przeszła do następnego
tematu.
– Rozumiem, że przedtem zajmowała się pani terapią
małżeńską. Skąd ta zmiana zawodu, jeśli wolno zapytać?
– To długa historia – odparła Camille. – W skróconej
wersji: miałam dość rozmów z parami przechodzącymi
kryzys. – Zdarzało się, że wracając do domu, czuła się,
jakby była fizycznie poobijana przez te słowne potyczki. – Zabawa w Amora daje dużo więcej satysfakcji.
Odniosła wrażenie, że na twarzy blondynki pojawił się
wyraz bliżej nieokreślonej tęsknoty.
– Pewnie chodzi pani na wiele ślubów?
– Tak mogłoby się wydawać, prawda? – Camille
uśmiechnęła się. – Tymczasem nie zawsze jestem
zapraszana.
– Naprawdę? Dlaczego?
– Nie wszyscy chcą, aby inni się dowiedzieli, iż
skorzystano z usług agencji. – Camille leciutko wzruszyła
ramionami. – Nie mam o to pretensji. Najważniejsze jest
szczęśliwe zakończenie. Tylko to się liczy.
– Więc wierzy pani w szczęśliwe zakończenia?
Camille pomyślała o swoim mężu i dzieciach,
czternastoletniej Kyrze i ośmioletnim Zachu. W tych
ciężkich chwilach, jakie przeszli rok temu, miała znacznie
więcej szczęścia niż wiele kobiet. Niewiele
czterdziestodwulatek może o sobie powiedzieć, że mają
kochającą rodzinę i ciekawą pracę. Zdrowie chwilowo też
dopisuje, choć tu nie ma stuprocentowej pewności.
– Tak – odparła bez wahania. – Ja naprawdę wierzę, że
każdemu na tym świecie jest ktoś przeznaczony. Tyle że
czasem trzeba skorzystać z fachowej pomocy, żeby tego
kogoś odnaleźć.
Yvonne uśmiechnęła się i skrzyżowała smukłe nogi,
odchylając się do tyłu. Położyła notatnik na kolanie.
– I wtedy wkracza pani.
– Właśnie.
– Jak panią znajdują?
– Głównie z polecenia. Na początku bardzo ważna jest
spokojna, rzeczowa rozmowa.
Już od dziecka Camille miała łatwość nawiązywania
kontaktów z ludźmi. Matka gniewała się na nią za
zagadywanie do obcych. Umiała rozmawiać z każdym:
z ważnymi gośćmi na oficjalnych spotkaniach, z kobietami
spotykanymi w sklepowych przymierzalniach,
w restauracyjnych toaletach, w samolotach. Pewnego razu,
lecąc z La Guardia do Bostonu, wdała się w pogawędkę
z przystojnym starszym panem. Nim samolot zniżył się nad
płytą lotniska, zdążyła się dowiedzieć, że cztery lata temu
zmarła jego czterdziestoletnia żona, a on powoli zaczynał
dojrzewać do tego, żeby zacząć się z kimś spotykać. Dała
mu wizytówkę, pół roku później bawiła się na jego
weselu.
Opowiedziawszy tę historię, Camille spojrzała na
zegarek. Za kwadrans trzecia. Musi iść, jeśli ma zdążyć na
wizytę do swojej lekarki. Poczuła skurcz w brzuchu. Dwie
ostatnie tomografie nie wykazały nawrotu raka, lecz dawny
lęk pozostał. Wstała, sygnalizując koniec spotkania.
– Proszę zadzwonić, jeśli będzie miała pani jeszcze
jakieś pytania – powiedziała, wyciągając do blondynki
rękę.
– Dziękuję, że poświęciła mi pani swój czas. Dam
znać, kiedy artykuł się ukaże. Aha, jeszcze jedno – dodała,
kiedy Camille się odwróciła, żeby odejść. W jej głosie
słychać było wahanie.
„Oho, zaczyna się!” – pomyślała Camille. Spodziewała
się tego od chwili, kiedy zobaczyła Yvonne Vickers.
– Tak? – spytała uprzejmie niewinnym tonem.
Yvonne potwierdziła jej podejrzenia, rumieniąc się po
nasadę rozjaśnionych pasemkami włosów.
– Pytam tak z ciekawości. Może miałaby pani… kogoś
odpowiedniego dla mnie?
* * *
Lekarka o specjalności hematolog onkolog powitała ją jak
zwykle ciepło.
– Camille, jesteś jedyną znaną mi osobą, która potrafi
wyglądać świeżo niczym róża, nawet jak leje.
To samo można było powiedzieć o doktor Reginie
Hawkins. Nawet zmęczona czy zdenerwowana, zawsze
sprawiała wrażenie, jakby właśnie zeszła z plakatu
reklamującego Oil of Olay. Śniada skóra lśniła jak
wypolerowane drewno sandałowe, naturalnie proste
czarne włosy zebrane były w gładki kok. Tylko wyraz
czujnej stanowczości w piwnych oczach zdradzał, że pod
tą gładką maską jest coś więcej. Te oczy zdawały się
mówić: „Co tam rak. Z takim lekarzem jak ja żadna
choroba nie wygra”.
– Po prostu nie dopuszczam do sytuacji, żeby
samochód stał bezczynnie w garażu – odparła Camille ze
śmiechem.
– Jak ramię?
– Ciągle jeszcze boli, ale to nic. Zwykła nadgorliwość.
Przesadziłam podczas gimnastyki i pewnie naciągnęłam
mięsień. – Pomasowała prawe ramię, krzywiąc się przy
tym lekko.
Lekarka skinęła głową z namysłem.
– Zapraszam do gabinetu.
Zesztywniała, idąc na spotkanie swego losu. Jak
będzie? Z tarczą czy na tarczy? Już samo badanie było
męczące – prawie godzinę musiała leżeć w tunelu, podczas
gdy substancja promieniotwórcza krążyła w jej krwi. Nic
to jednak w porównaniu z dławiącym strachem, gdy czeka
się na wyniki. Wtedy miała wrażenie, że jest podróżnikiem
zdążającym do nieznanego miejsca. A teraz do tego
miejsca przybyła.
W gabinecie panował nastrój bardziej domowy niż
oficjalny. Stały tu artystycznie wykonane meble, na
lśniącej drewnianej podłodze leżał piękny stary
berberyjski dywan. Ściany pokrywała kremowa tapeta
w jasnoniebieski deseń, kojarząca się z waniliowymi
lodami z posypką. Zdobiły je akwarele autorstwa męża
Reginy, który był znanym malarzem. Obie usiadły
w wygodnych fotelach, gdzie już tyle razy, popijając dobrą
herbatę, omawiały wyniki badań i sposób dalszego
leczenia. Nawet w pochmurny deszczowy dzień w pokoju
Lecz miłość ślepa; młodzi kochankowie Nie mogą widzieć własnych pięknych szaleństw. William Szekspir, Kupiec wenecki , akt II, scena 6, przeł. Leon Ulrich Dla Susan Ginsburg, która zawsze była mi bliska i której historia zainspirowała tyle innych
Rozdział pierwszy – Całkiem przyjemnie spędziliśmy czas – stwierdziła Kat. W jednej chwili z szampana, którego Camille Harte już otworzyła w myślach, uleciały wszystkie bąbelki. Pracując długo w swoim zawodzie, nauczyła się czytać z niuansów i modulacji głosu klientów niczym wróżka z herbacianych fusów. „Znaczy: nie za dobrze poszło” – pomyślała. Cholera! A taka była pewna. – No i? – zachęciła łagodnie. Dłuższa chwila ciszy po drugiej stronie i Kat powiedziała z namysłem: – Cóż. Świetny facet, na pewno. Ale jeszcze myśli o byłej żonie. Powiem tak: ja wiem więcej o niej niż on o mnie. Camille stłumiła westchnienie. Czyli klient po przejściach nie wziął sobie do serca dewizy umieszczonej nad drzwiami agencji: „Porzućcie wszelką myśl o byłych żonach i mężach, wy, którzy tu wchodzicie”. Może należałoby wymagać, aby od rozwodu minął co najmniej rok? – O czymś jeszcze rozmawialiście? – spytała. – O niczym specjalnym. Jego praca, moja praca… że
oboje lubimy wspinaczkę i jazz. – Lekko znudzonym głosem referowała kolejne punkty. – Wiedziałaś, że ma tak zwane zaginione nagranie Clifforda Browna? – Tu się trochę ożywiła. O tym akurat Camille wiedziała. Stephen Resler uraczył ją nim, kiedy się spotkali u niego w domu. Celem wizyty była ocena warunków mieszkaniowych. Nie licząc ogromnej kolekcji płyt kompaktowych i wysokiej jakości sprzętu audio, mieszkanie było typowo kawalerskie i wręcz domagało się urządzenia wszystkiego od nowa. Zadzwoniła po zaufanego dekoratora Jeffreya Rabina i trzy tygodnie później, po odmalowaniu, dokupieniu mebli i stylowych poduszek, zmieniło się nie do poznania. Teraz kobiety mogły tu bywać bez obaw, że się poczują jak w domu playboya z końca lat sześćdziesiątych. Kat jeszcze nie udało się tam dotrzeć. – Jak powiedziałam, świetny facet – powtórzyła bez większego entuzjazmu. – Całowaliście się? – Co? – Roześmiała się nerwowo. – Ach, nie. Oczywiście, że nie. – Gdybyś miała ocenić randkę w skali od jednego do dziesięciu… – No nie wiem. Pięć? Camille domyśliła się, że postanowiła wykazać się wielkodusznością. Opowieści o byłej żonie potrafią skutecznie zepsuć wieczór. Są jak zimny prysznic. Stłumiła kolejne westchnienie i z roztargnieniem przesunęła dłonią
po włosach. Nie mogła się nacieszyć ich sprężystością. Przez trzydzieści dziewięć lat jej życia proste jak druty, stanowiły jej największą udrękę w szkole (oraz były powodem robienia trwałych domowym sposobem i jednej fatalnej wizyty w salonie fryzjerskim, po której wyglądała jak skrzyżowanie pudla z mopem). Na skutek chemioterapii straciła je wszystkie, a gdy odrosły, zaczęły się kręcić. Taka nagroda pocieszenia, miły gest ze strony niebios. Uśmiechnęła się do słuchawki. – Nie przejmuj się. Po prostu nie ten kandydat. Będziemy próbować dalej. – Myślisz, że ten dla mnie pisany gdzieś jest? – spytała cichutko Kat. Znana z dociekliwości reporterka lokalnej stacji telewizyjnej tu była tylko jedną z wielu zbliżających się do czterdziestki kobiet, które osiągnęły w życiu wszystko, lecz brakowało im ślubnej obrączki. „Ten dla mnie pisany” miał być wysoki, przystojny, miły, cenić życie rodzinne, mieć poczucie humoru i sześciocyfrową pensję. Powinien jeździć luksusowym samochodem, własnym, nie leasingowanym, mieszkać w eleganckim wieżowcu w drogiej dzielnicy, najlepiej z kodem pocztowym zaczynającym się na 212. Sprawny fizycznie i umysłowo, miał dawać sobie radę zarówno na korcie tenisowym, jak i w sali konferencyjnej, a ponadto mieć zwyczaj zamawiania stolików w najlepszych restauracjach, powinien wiedzieć, czym się różnią gnocchi od gnudi, umieć przeprowadzić fachową rozmowę
z kelnerem na temat win. I jeszcze być zręcznym kochankiem, umiejącym dać kobiecie rozkosz. A do tego wszystkiego nigdy, przenigdy jej nie zdradzić. Klientki Camille, przeważnie bogate i na wysokich stanowiskach, pragnęły mieć w życiu osobistym to samo co w pracy, czyli odpowiednią pozycję – ich zdaniem im przynależną – oraz wszelkie wynikające z niej przywileje i bonusy. Sporo za miły uśmiech i towarzystwo. Kiedy ona poznała Edwarda, nie miała żadnej listy życzeń. Teraz, w wieku czterdziestu dwóch lat, była jak ta wróżka wyczarowująca czarodziejską różdżką ślubne welony od Calvina Kleina, ale wtedy nie miała jeszcze takiego doświadczenia i nie wiedziała o życiu tyle, ile dziś. Jako nastolatka pochłaniała romansidła, których okładki wabiły ponętnymi dekoltami i opalonymi bicepsami. Skąd miała wiedzieć, czego tak naprawdę powinno się szukać u przyszłego męża? Jeśli chodzi o Edwarda, dopisało jej szczęście. Natomiast w przypadku Kat liczyła na to, że – podobnie jak u innych klientek – wymagania i oczekiwania nie zaślepią jej do tego stopnia, by przeoczyła kogoś naprawdę wartościowego. – Na pewno gdzieś jest – odparła. – Nie sądzisz, że jestem za bardzo wybredna? – Masz pełne prawo. Camille nie wierzyła w sztywne ustalanie wszystkiego z góry. Ten jeden jedyny na pewno gdzieś tam był. A Kat ma wiele do zaoferowania. Atrakcyjna pod każdym
względem, w dziesięciostopniowej skali dostałaby jedenastkę. Do tego jeszcze oszałamiająca kariera. Problem polegał na tym, że wiele umiała i ciągle coś ją zajmowało. Jako młoda dziewczyna bez problemu podbijała męskie serca i umiała to wykorzystać. Jednak lata płynęły, a wybór się zmniejszał. Kiedy skończyła trzydzieści pięć lat, jej rówieśnicy byli albo z kimś związani, albo mieli zbyt wielki jak na jej gust bagaż przeżyć. „Nie zamierzam się bawić we Florence Nightingale u boku jakiegoś życiowego połamańca” – zaznaczyła bez ogródek podczas pierwszej rozmowy. – No, dobrze – westchnęła Kat. – Ale jeśli nie ujawni się do moich czterdziestych urodzin, uznam, że zaginął podczas działań bojowych. Przynajmniej miała poczucie humoru, a to stanowiło spory plus. Odkładając słuchawkę, Camille czuła się bardziej zagrzana do boju niż zniechęcona. W końcu nie bez kozery wybrała ten właśnie zawód. Był wyzwaniem jak kostka Rubika. Trudny, a jednocześnie przynoszący ogromną satysfakcję, gdy udało się poukładać wszystkie sześcianiki. Współczesna swatka powinna łączyć w sobie cechy łowcy głów, matki wilczycy, wizażystki i psychoterapeutki. Pomagało w tym zdobyte wcześniej doświadczenie – przynajmniej wiedziała, jak szukać kogoś, kto spełni oczekiwania klientki lub też jej podświadome potrzeby. Musiała mieć pewność, kiedy może zaufać swemu wyczuciu. Biorąc pod uwagę liczbę pomyślnie
skojarzonych par – dotąd ponad trzysta – chyba jednak jest dobra w tym, co robi. Pomyślała o swoim ostatnim sukcesie. Na pierwszy rzut oka Alice Veehoffer i Andy Stein nie mieli ze sobą wiele wspólnego, poza tym że imiona obojga zaczynały się na literę A. Alice była chemikiem i całymi dniami ślęczała w laboratorium nad probówkami. Andy z kolei pracował jako ekspert od relacji z klientami, które to zajęcie w znacznym stopniu opierało się na osobistych kontaktach. W niedzielę Alice najchętniej zwiedzała muzea albo zostawała w domu z dobrą książką. Andy uwielbiał spotykać się z kolegami albo jeździć na rowerze w Central Parku. Pierwsza randka okazała się niewypałem. Andy cały czas mówił, Alice – jak to ujęła – została zepchnięta do roli biernego słuchacza. Ale Camille zawierzyła swojej intuicji i namówiła ich na jeszcze jedno spotkanie. Drugi raz było wprost bosko. Andy zaprosił Alice na Afrykańską królową do Lincoln Center Theater. Serdecznie się uśmiali z zupełnie nieprawdopodobnego związku Rose i Charliego, przypominającego ich relację, a to z kolei stało się punktem wyjścia do nawiązania rozmowy o tym, co ich łączy. Oboje uczyli się rosyjskiego w college’u, oboje uwielbiali dobre jedzenie i kochali podróże. Alice opowiedziała o swoim wyjeździe do Sankt Petersburga, Andy zrewanżował się opowieścią o roku spędzonym we Florencji. Przegadali kilka godzin – o literaturze rosyjskiej, o swoich zawodowych ambicjach, o tym, co chcieliby osiągnąć w życiu – skubiąc przy tym salumi i popijając prosecco w Bar Boulud.
Pięć miesięcy później stanęli w synagodze pod ślubnym baldachimem. Na przyjęciu weselnym Andy wzniósł toast na cześć Camille. Ze szczerego serca jej dziękując, stwierdził: „Kupidyn to przy tobie kiepski amator, dopiero ty trafiłaś w dziesiątkę”. Potrafiła być uparta. Z uporu czerpała siły, zwłaszcza od kiedy w zeszłym roku śmierć zajrzała jej w oczy. Czas ten, cytując zacną królową Elżbietę, był dla niej prawdziwym annus horribilis. Najpierw szok po diagnozie. Potem radioterapia i chemioterapia, i postępujący bez przerwy rak. Następnie przeszczep komórek macierzystych, po którym toczyła walkę niemal ze wszystkim: od zajadów począwszy, a na poważnej infekcji krwi skończywszy. Po wypisaniu ze szpitala była bardzo wycieńczona, miała ciągłe mdłości i gorączkę. Mimo to wróciła do pracy, natychmiast, kiedy tylko okazało się to możliwe. Gdy straciła włosy, kupiła bardzo drogą perukę w koszernym sklepie przy Borough Park na Brooklynie – okazała się pierwszą gojką, która przekroczyła jego próg, co od razu widać było w spojrzeniu właściciela chasyda. I cały czas trzymała się swojej podstawowej zasady: nikomu nie mówić. Klientki mają swoje życie, swoje sprawy i nie muszą jej współczuć. – Daro, połącz mnie ze Stephenem Reslerem – poprosiła asystentkę. Dara siedziała w tym samym pomieszczeniu przy drugim biurku. Agencja była malutka, mieściła się na dwudziestym dziewiątym piętrze budynku Hearsta na rogu
Pięćdziesiątej Ósmej Zachodniej i Ósmej Alei. Większość spraw i tak załatwiana była poza biurem, po co więc wynajmować duży lokal? Spotkania z klientami odbywały się w restauracjach albo kawiarniach, a jeśli klient był zamiejscowy, jechała do niego (na jego koszt). W rezultacie siedziba agencji przypominała pokój w akademiku. Na swoim biurku Dara miała oprawioną w ramki fotografię damskiej kapeli rockowej, w której swego czasu grała na gitarze basowej. Obok prezentował się dumnie ogromny kieliszek do martini, pochodzący z jakiejś promocji. Na stoliku przy ścianie stał ekspres do kawy i zwykle leżała ładowarka do iPada, a obok znalazło się miejsce dla małej wyściełanej ławeczki, na której zasiadały podczas obowiązkowej przerwy na kawę. Była tu jeszcze pluszowa papuga, przywieziona z Key West, oraz poduszka z wyhaftowanym napisem: „Pocałuj żabę, a nuż ci się poszczęści”. – Jest na spotkaniu – poinformowała ją Dara. – Sekretarka pyta, czy to pilne. „Pilne? Oczywiście, że pilne” – pomyślała Camille. Miniony rok nauczył ją, że życie jest krótkie. A klient po przejściach też nie młodnieje. Płacił jej za to, żeby mu znalazła żonę, i jak dotąd zawalił trzy randki z trzema kandydatkami. Za każdym razem wieści z frontu brzmiały podobnie. Na początku wszystko fajnie, a potem, po paru drinkach, kiedy zaczynało być miło, rozmowa schodziła na temat byłej żony. Robił to odruchowo i zawsze potem miał wyrzuty sumienia. Na szczęście nie obrażał się, kiedy tłumaczyła, gdzie popełnia błąd, i w przeciwieństwie do
wielu ważnych bankierów czy maklerów z Wall Street, dla których decydująca była uroda kandydatki, nie przywiązywał większej wagi do wyglądu zewnętrznego. Bardziej niż rozmiar jej biustonosza interesowało go, czy ma ona dobre serce. – Nie szukam ideału – oświadczył na ich pierwszym spotkaniu, kiedy jedli lunch w Patsy’s. – Niepotrzebna mi żadna Angelina Jolie. Sam nie przepadam za oglądaniem siebie w lustrze. Żaden ze mnie Brad Pitt. A to, że o tym wiem, świadczy na moją korzyść. – Owszem – zgodziła się szczerze. Stephen Resler był kilka centymetrów niższy niż idealny kandydat na przyszłego męża. Krótko ostrzyżony, nieco już łysiejący na czubku głowy, za to odznaczający się dużym urokiem osobistym, inteligencją i sprawnością fizyczną. Wychował się na niebezpiecznych ulicach południowego Bronxu, nieraz musiał używać pięści i nadal wyglądał jak chłopak stamtąd, mimo wyższego wykształcenia oraz lat spędzonych na Wall Street. Krzepki jak dąb, miał spojrzenie twarde jak stal i muskuły, jakich się nie wyrobi samym tylko podnoszeniem hantli na siłowni. Momentami widać było po nim plebejskie pochodzenie, szczególnie kiedy zaczynał nadmiernie gestykulować. Zdradzał go też akcent. W jego najbliższej rodzinie przeważali policjanci i strażacy. Mogło to zniechęcać, ale też mogło wywoływać zaciekawienie. Na pewno miał w sobie coś metroseksualnego.
– Chciałam cię spytać o jedno. – Zawsze pytała o to wszystkich klientów i klientki świeżo po rozwodzie. – Jesteś pewien, że już chcesz spróbować? Odnoszę wrażenie, że nie załatwiłeś jeszcze do końca spraw z byłą żoną. – Cóż mam powiedzieć? – Stephen uśmiechnął się smutno. – To prawda, nadal myślę o Charlene, i to więcej, niżby wypadało. Ale to też jest atut, prawda? Dowodzi, że jestem człowiekiem poważnym, stałym w uczuciach. – Jednak żeby ten atut zadziałał, musisz najpierw obudzić zainteresowanie sobą – zwróciła mu uwagę. – Nic z tego nie wyjdzie, jeśli kobieta poczuje się tak, jakby miała rywalizować z twoją byłą żoną. – Będę grzeczny, obiecuję – przyrzekł, kładąc dłoń na serce. „Obiecanki cacanki” – pomyślała teraz ze złością. – Nie. Niech do mnie oddzwoni później – powiedziała Darze. Kolejne pouczanie Stephena Reslera może poczekać. Dara odłożyła słuchawkę i skupiła się na ekranie komputera, gdzie miała podświetlony kontakt do niego. – Mam go wpisać w Sprawy Przegrane czy pod Promyczek Nadziei? – Przydałoby się przemówić mu trochę do rozumu. – Camille westchnęła. – Raczej solidnie kopnąć – Dara nie miała złudzeń. – Spokojnie… – Camille spojrzała na nią z lekkim
wyrzutem. Gdyby to Stephen Resler prowadził jej sprawę, oczekiwałaby od niego skuteczności. On ma prawo spodziewać się tego samego po niej. – Nigdy nie rezygnujesz, prawda? – Dara pokręciła głową z podziwem. Dara była żywym ucieleśnieniem powiedzenia, że kobieta nie musi być piękna. Reprezentowała typ urody, który można określić jako umiarkowany, acz ciekawy, ale dzięki wrodzonej pewności siebie umiała po mistrzowsku zawracać mężczyznom w głowach, a przy tym świetnie się ubierała – dzisiaj włożyła wąską obcisłą spódnicę, elegancką bluzkę bez rękawów ze sztucznego jedwabiu i zabójcze szpilki. Raczej nie narzekała na brak zainteresowania. Miała wydatny nos, stylowo obcięte włosy koloru kawy (którą piła litrami), duże zielone oczy podkreślone umiejętnie zrobionym makijażem i kpiącą z ortodontycznych aparatów przerwę między przednimi zębami, co upodabniało ją do młodej Barbry Streisand. – Nie. Nawet nie wiem, co to znaczy. – Camille uśmiechnęła się do niej. Sięgnęła po słuchawkę i wybrała kolejny numer. Nie miała żadnych wiadomości od Lauren Shapiro na temat jej wczorajszej randki z Davidem Cohenem. Niedobry znak. Czyżby stało się coś, co zdusiło romans w zarodku? Jeśli tak, kompletnie nie miała pojęcia, co to mogło być. Pani kustosz muzeum i siedzący wiecznie w książkach profesor z Columbii zadurzyli się w sobie już na pierwszej randce. Mało tego, pod każdym względem idealnie pasowali do
siebie. Oboje dobrze po trzydziestce, dzielili podobne zainteresowania, mieli podobne pochodzenie i oboje bardzo chcieli założyć rodzinę. Jak się teraz okazało, niekoniecznie ze sobą. – Poszliśmy do łóżka! – jęknęła Lauren. – Było aż tak źle? – Nie! Fantastycznie! – Świeeetnie. – Camille uśmiechnęła się. – Więc w czym problem? – Za szybko! On pewnie teraz myśli, że idę do łóżka z każdym facetem, z którym się umawiam. – Nie sądzę. A jeśli nawet, to co? Niekoniecznie musi być w tym coś złego. – Camille wyjaśniła cierpliwie, że mężczyźni na ogół wolą kobiety niemające oporów. Przez jedenaście lat pracy w agencji matrymonialnej ani razu nie spotkała się z przypadkiem, by klientka została odrzucona z powodu seksualności. Jeżeli już, to raczej z powodu zahamowań. Lauren nie dała się jednak przekonać. Szalała z rozpaczy, bo David się nie odezwał. Głos jej drżał, jakby miała się zaraz rozpłakać. – On mi się naprawdę podoba. Myślę, że to mogłoby być TO. – Skąd wiesz, czy on nie czuje tak samo? – Nie zadzwonił! Camille spojrzała na zegarek. Nie minęły jeszcze dwadzieścia cztery godziny, więc za wcześnie na panikę.
– Spróbuję się czegoś dowiedzieć. – Mówiła spokojnie, kojącym głosem. – A na razie nie przejmuj się. Na pewno jest jakiś powód… – Przerwał jej sygnał połączenia oczekującego. – Boże, to on! – wykrzyknęła Lauren bez tchu. – Muszę kończyć. Klik. Odkładając słuchawkę, Camille się uśmiechała. Jakiś czas później poprawiała w łazience makijaż przed spotkaniem z dziennikarką, która miała z nią zrobić wywiad do magazynu „More”. Pociągnęła błyszczykiem umalowane szminką usta i na moment znieruchomiała, patrząc na swoje odbicie jak na starego znajomego, na którego się wpada przypadkiem. Za każdym razem przeżywała lekki szok, gdy zamiast łysej głowy widziała gęste falujące włosy koloru miedzi. Twarz, niedawno jeszcze wychudzona, o napiętej skórze, wypełniła się. Powrócił dawny zarys ust i podbródka. Nikt nie poznałby teraz wymizerowanej pacjentki, przychodzącej na zajęcia grupy terapeutycznej osób z chorobą nowotworową. Niebieskie oczy odzyskały dawny blask, obrączka, którą Edward włożył jej prawie dwadzieścia lat temu, mogła wreszcie opuścić szufladę i wrócić na swoje właściwe miejsce. Przedtem spadała z palca. „Bogu dzięki za Edwarda”. Żony chodzące z nią na terapię dzieliły się na dwie kategorie: te, które przez małżonków zostały porzucone emocjonalnie, a w niektórych przypadkach też dosłownie, oraz te, przy
których mężowie trwali jak opoka. Przed chorobą ich małżeństwo miewało swoje gorsze dni, ale gdy była łysa jak kolano, a pod skórą miała same kości, Edward w pełni stanął na wysokości zadania, za co była mu wdzięczna. W jego ramionach czuła się bezpiecznie jak nieopierzone pisklę, któremu w innym wypadku coś mogłoby się stać. „Jesteś silna – szeptał jej do ucha. – Przetrwasz”. Przetrwała, ale po remisji choroby i jakim takim odzyskaniu sił nadal czuła się słaba i krucha. Zdarzały się noce, kiedy leżała bezsennie, dręczona strachem nawiedzającym ją jak zmora. W ciągu dnia nieraz czuła na sobie jego zimny oddech. Nie mówiła o tym mężowi. I tak ciężko mu było z jej powodu. Gdy wróciła do biura, Dara studiowała przysłaną faksem z firmy cateringowej propozycję menu na spotkanie klientów w przyszłym miesiącu. W każdy pierwszy piątek miesiąca organizowały imprezy otwarte dla wszystkich klientów z listy mailowej, liczącej zwykle od siedemdziesięciu pięciu do stu osób. Kolacja stanowiła dodatkowy znaczny koszt, ale wydatek zwracał się z nawiązką. W tej branży bardzo się liczy dobre wrażenie. Żadne tam krakersy z serem, lecz doskonałe jedzenie i wyborne wino, przyćmione światła i nastrojowa muzyka. Goście przychodzili elegancko ubrani, nikt nie pojawiłby się w codziennym stroju czy na sportowo. Wszyscy starali się zaprezentować jak najkorzystniej. – Był telefon z potwierdzeniem spotkania o drugiej – powiadomiła Dara, nie odrywając się od pracy. Camille
spojrzała na zegarek. Spokojnie zdąży do Mandarin Oriental trzy przecznice dalej, gdzie umówiła się na wywiad. – Nie zapomnij o wizycie u lekarza na piętnastą trzydzieści. – Dara miała umysł jak dysk komputera, gdy w grę wchodziło pamiętanie o spotkaniach. Camille roześmiała się smętnie. – Tak jest. – Dziś miała odebrać wyniki ostatniej tomografii. Za każdym razem moment konfrontacji z prawdą wisiał nad nią jak miecz Damoklesa. Włożyła płaszcz, wzięła parasolkę. Od tygodnia ciągle padało. Kwietniowe mżawki nie chciały na razie ustąpić majowym kwiatom. Od złych wiadomości nic jej nie uchroni, ale przynajmniej zabezpieczy się przed deszczem. Gdyby nie wiedziała, kto to jest, wzięłaby Yvonne Vickers za potencjalną klientkę. Dziennikarka wyglądała na trzydzieści parę lat, miała figurę biegaczki olimpijskiej, a włosy rozjaśnione pasemkami, wyglądającymi tak naturalnie, jak to zwykle po wizycie u fryzjera, na którego stać tylko kogoś z sześciocyfrową pensją. Taka kobieta doskonale zdaje sobie sprawę, że lepiej jest prezentować się dobrze w koszulce i w dżinsach niż w markowych ciuchach. A jeśli potrzebuje męża (nie miała obrączki, więc pewnie była niezamężna), to pewnie w charakterze korzystnego tła, a nie jako antidotum na staropanieństwo. – Co by pani odpowiedziała na zarzut, że swatanie to relikt przeszłości? – zadała pierwsze pytanie. Na stole między nimi cichutko szumiał magnetofon.
– My wcale nie jesteśmy jak Yentl w Skrzypku na dachu. – Trudno o większe nieporozumienie. Nie miała nic wspólnego z tradycyjną żydowską swatką, czyli shadchen. Po pierwsze, nie była Żydówką, a po drugie, nie była staroświecka. Takie swatki kładły nacisk na skromność i cnotę, ona natomiast starała się wydobyć styl i fantazję, pomóc pozbyć się zahamowań. – Od takiego podejścia przeszliśmy długą drogę. Moja klientela to mężczyźni i kobiety na poziomie, doskonale zorientowani, czego chcą. I to oni decydują, kogo poślubią i kiedy. Proszę mi wierzyć, większość nie ma problemów z umówieniem się na randkę bez mojej pomocy. Yvonne spojrzała pytająco. – Mam nadzieję, że nie zabrzmi to niegrzecznie, ale w takim razie do czego jest im pani potrzebna? – Są zajęci pracą zawodową i nie mają czasu na prowadzenie poszukiwań – wyjaśniła Camille. – Niektórzy przeżyli zawód i nie ufają swojemu osądowi. Yvonne uniosła brwi. – Czy to nie jest taka bardziej wyszukana forma stręczycielstwa? Kolejne nieporozumienie, już nie tak niewinne. Camille z trudem ukrywała zniecierpliwienie. – Moi klienci szukają życiowych partnerów, a nie kogoś do łóżka – odparła spokojnie. – I korzystają z mojej pomocy. To, co im zajęłoby lata, ja załatwiam w ciągu paru tygodni bądź miesięcy.
Dziennikarka sprawiała wrażenie rozczarowanej, że nie udało się jej sprowokować rozmówczyni. Szybko przeszła do następnego pytania. – Pani Harte, co pani zdaniem stanowi o dobranym związku? – Przede wszystkim podobne pochodzenie i podobne wartości. Oraz wspólne zainteresowania. – Urwała na chwilę. Jak to ująć subtelnie? – Oboje muszą być także zgodni co do… hm… fizycznych preferencji. – No, tak. Coś w tym jest. – Yvonne straciła w tym momencie swoje profesjonalne opanowanie i wzniosła oczy do nieba. – Moi dotychczasowi faceci byli mocno niedojrzali i wszyscy jak jeden mąż z obsesją na punkcie wielkiego biustu. Camille miała świadomość, że magnetofon cały czas pracuje, więc nie skomentowała. Powiedziała tylko: – Nie zaprzeczam, że wygląd moi klienci stawiają na pierwszym miejscu. Dotyczy to też kobiet, ale przekonałam się, że chętnie przymykają oko na… pewne niedoskonałości, jeśli reszta im odpowiada. – To znaczy: jeśli facet jest obrzydliwie bogaty? – Blondynka zaśmiała się cynicznie. – Owszem. – Nie ma sensu zaprzeczać. – Ale pieniądze to nie wszystko. – „Ja z pewnością nie wyszłam za mąż dla pieniędzy” – pomyślała. Edward był biednym studentem medycyny. Chudy jak szczapa, zarośnięty, jakby latami nie chodził do fryzjera. Blady od siedzenia całymi dniami z nosem w książkach. Poza tym był przystojny i bardzo
inteligentny, co ją w nim szczególnie pociągało. – Kobiety na ogół pragną kogoś mądrego, miłego i z poczuciem humoru. – I dobrego w łóżku – podsunęła Yvonne, śmiejąc się porozumiewawczo. Camille uśmiechnęła się i wypiła łyk wody Perrier. Wzrok blondynki padł na jej lewą dłoń. – Rozumiem, że jest pani mężatką. – Prawie od dwudziestu lat. – Pierwszy raz tego dnia Camille uśmiechnęła się naprawdę szczerze. – A jak poznała pani męża? – Pewnie pani nie uwierzy, ale przez telefon zaufania dla samobójców. – Zaśmiała się, widząc minę dziennikarki. Informacja ta zawsze robiła wrażenie. – Spokojnie, żadne z nas nie ma skłonności samobójczych – dodała szybko. – Dzwoniłam w sprawie przyjaciółki, Edward miał dyżur. – Jak romantycznie – zauważyła Yvonne z przekąsem. – Cóż, nigdy nie wiadomo, gdzie się znajdzie swoją bratnią duszę. Yvonne spuściła wzrok, pochyliła się nad stolikiem i poprawiła coś w ustawieniach głośności nagrywania. Zajrzała do notatek, po czym przeszła do następnego tematu. – Rozumiem, że przedtem zajmowała się pani terapią małżeńską. Skąd ta zmiana zawodu, jeśli wolno zapytać? – To długa historia – odparła Camille. – W skróconej
wersji: miałam dość rozmów z parami przechodzącymi kryzys. – Zdarzało się, że wracając do domu, czuła się, jakby była fizycznie poobijana przez te słowne potyczki. – Zabawa w Amora daje dużo więcej satysfakcji. Odniosła wrażenie, że na twarzy blondynki pojawił się wyraz bliżej nieokreślonej tęsknoty. – Pewnie chodzi pani na wiele ślubów? – Tak mogłoby się wydawać, prawda? – Camille uśmiechnęła się. – Tymczasem nie zawsze jestem zapraszana. – Naprawdę? Dlaczego? – Nie wszyscy chcą, aby inni się dowiedzieli, iż skorzystano z usług agencji. – Camille leciutko wzruszyła ramionami. – Nie mam o to pretensji. Najważniejsze jest szczęśliwe zakończenie. Tylko to się liczy. – Więc wierzy pani w szczęśliwe zakończenia? Camille pomyślała o swoim mężu i dzieciach, czternastoletniej Kyrze i ośmioletnim Zachu. W tych ciężkich chwilach, jakie przeszli rok temu, miała znacznie więcej szczęścia niż wiele kobiet. Niewiele czterdziestodwulatek może o sobie powiedzieć, że mają kochającą rodzinę i ciekawą pracę. Zdrowie chwilowo też dopisuje, choć tu nie ma stuprocentowej pewności. – Tak – odparła bez wahania. – Ja naprawdę wierzę, że każdemu na tym świecie jest ktoś przeznaczony. Tyle że czasem trzeba skorzystać z fachowej pomocy, żeby tego kogoś odnaleźć.
Yvonne uśmiechnęła się i skrzyżowała smukłe nogi, odchylając się do tyłu. Położyła notatnik na kolanie. – I wtedy wkracza pani. – Właśnie. – Jak panią znajdują? – Głównie z polecenia. Na początku bardzo ważna jest spokojna, rzeczowa rozmowa. Już od dziecka Camille miała łatwość nawiązywania kontaktów z ludźmi. Matka gniewała się na nią za zagadywanie do obcych. Umiała rozmawiać z każdym: z ważnymi gośćmi na oficjalnych spotkaniach, z kobietami spotykanymi w sklepowych przymierzalniach, w restauracyjnych toaletach, w samolotach. Pewnego razu, lecąc z La Guardia do Bostonu, wdała się w pogawędkę z przystojnym starszym panem. Nim samolot zniżył się nad płytą lotniska, zdążyła się dowiedzieć, że cztery lata temu zmarła jego czterdziestoletnia żona, a on powoli zaczynał dojrzewać do tego, żeby zacząć się z kimś spotykać. Dała mu wizytówkę, pół roku później bawiła się na jego weselu. Opowiedziawszy tę historię, Camille spojrzała na zegarek. Za kwadrans trzecia. Musi iść, jeśli ma zdążyć na wizytę do swojej lekarki. Poczuła skurcz w brzuchu. Dwie ostatnie tomografie nie wykazały nawrotu raka, lecz dawny lęk pozostał. Wstała, sygnalizując koniec spotkania. – Proszę zadzwonić, jeśli będzie miała pani jeszcze jakieś pytania – powiedziała, wyciągając do blondynki rękę.
– Dziękuję, że poświęciła mi pani swój czas. Dam znać, kiedy artykuł się ukaże. Aha, jeszcze jedno – dodała, kiedy Camille się odwróciła, żeby odejść. W jej głosie słychać było wahanie. „Oho, zaczyna się!” – pomyślała Camille. Spodziewała się tego od chwili, kiedy zobaczyła Yvonne Vickers. – Tak? – spytała uprzejmie niewinnym tonem. Yvonne potwierdziła jej podejrzenia, rumieniąc się po nasadę rozjaśnionych pasemkami włosów. – Pytam tak z ciekawości. Może miałaby pani… kogoś odpowiedniego dla mnie? * * * Lekarka o specjalności hematolog onkolog powitała ją jak zwykle ciepło. – Camille, jesteś jedyną znaną mi osobą, która potrafi wyglądać świeżo niczym róża, nawet jak leje. To samo można było powiedzieć o doktor Reginie Hawkins. Nawet zmęczona czy zdenerwowana, zawsze sprawiała wrażenie, jakby właśnie zeszła z plakatu reklamującego Oil of Olay. Śniada skóra lśniła jak wypolerowane drewno sandałowe, naturalnie proste czarne włosy zebrane były w gładki kok. Tylko wyraz czujnej stanowczości w piwnych oczach zdradzał, że pod tą gładką maską jest coś więcej. Te oczy zdawały się mówić: „Co tam rak. Z takim lekarzem jak ja żadna choroba nie wygra”.
– Po prostu nie dopuszczam do sytuacji, żeby samochód stał bezczynnie w garażu – odparła Camille ze śmiechem. – Jak ramię? – Ciągle jeszcze boli, ale to nic. Zwykła nadgorliwość. Przesadziłam podczas gimnastyki i pewnie naciągnęłam mięsień. – Pomasowała prawe ramię, krzywiąc się przy tym lekko. Lekarka skinęła głową z namysłem. – Zapraszam do gabinetu. Zesztywniała, idąc na spotkanie swego losu. Jak będzie? Z tarczą czy na tarczy? Już samo badanie było męczące – prawie godzinę musiała leżeć w tunelu, podczas gdy substancja promieniotwórcza krążyła w jej krwi. Nic to jednak w porównaniu z dławiącym strachem, gdy czeka się na wyniki. Wtedy miała wrażenie, że jest podróżnikiem zdążającym do nieznanego miejsca. A teraz do tego miejsca przybyła. W gabinecie panował nastrój bardziej domowy niż oficjalny. Stały tu artystycznie wykonane meble, na lśniącej drewnianej podłodze leżał piękny stary berberyjski dywan. Ściany pokrywała kremowa tapeta w jasnoniebieski deseń, kojarząca się z waniliowymi lodami z posypką. Zdobiły je akwarele autorstwa męża Reginy, który był znanym malarzem. Obie usiadły w wygodnych fotelach, gdzie już tyle razy, popijając dobrą herbatę, omawiały wyniki badań i sposób dalszego leczenia. Nawet w pochmurny deszczowy dzień w pokoju