JulitaS

  • Dokumenty308
  • Odsłony97 554
  • Obserwuję110
  • Rozmiar dokumentów603.9 MB
  • Ilość pobrań62 920

Alan Furst - Szpiedzy na Bałkanach

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Alan Furst - Szpiedzy na Bałkanach.pdf

JulitaS EBooki
Użytkownik JulitaS wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 82 osób, 52 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 130 stron)

W sierpniu 1939 roku generał Joanis Metaksas, premier Grecji, powiedział do rumuńskiego dyplomaty, że stara Europa się skończy, gdy nad Akropolem załopocze swastyka.

Mapa

Śmierć w Bizancjum Jesienią do Macedonii przyszły deszcze. Piątego października 1940 roku burza zaczęła się na północy – gdzie posępne chmury zawisły nad górskimi wioskami na granicy bułgarsko-greckiej. W ciągu dnia przesunęły się na południe, już cięższe, przetoczyły się przez dolinę rzeki Wardar, aż o zmierzchu dotarły do wzniesień Salonik i zanim włączono latarnie uliczne, deszcz kapał z dachówek wiekowych zaułków portu i znaczył cętkami powierzchnię płaskiego, ciemnego morza. Tuż po osiemnastej Costa Zannis, znany w mieście wysoki urzędnik policji – cokolwiek to znaczyło, może tylko tyle, że nosił garnitur zamiast munduru – wyszedł ze swojego gabinetu na najwyższym piętrze anonimowego budynku przy Via Egnatia, pokonał pięć kondygnacji skrzypiących drewnianych schodów, wypadł na ulicę i śmiałym ruchem rozłożył nad głową parasol. Wcześniej odebrał telefon od kapitana portu w jakiejś sprawie związanej z wpłynięciem tureckiego frachtowca trampowego „Bakira” – kapitan użył słowa „nieprawidłowość”, dodając, że wolałby, by Zannis zajął się sprawą osobiście. „Rozumiesz mnie, Costa” – rzekł. O tak, Zannis rozumiał aż za dobrze. W owej chwili Grecją od 1936 roku rządził dyktator Metaksas – przepisy regulowały długość kobiecych spódnic; nie wolno było czytać na głos mowy pogrzebowej Peryklesa – i ludzie ostrożnie wypowiadali się przez telefon. A ponieważ znaczną część Europy okupowały nazistowskie Niemcy, Albanię zaś, sąsiada Grecji, zajęły wojska Mussoliniego, nikt nie był pewien jutra. A więc: nie ufaj telefonom. Ani gazetom. Ani radiu. Ani jutru. Wchodząc na wielki targ uliczny na placu Arystotelesa, Zannis złożył parasol i zaczął się przeciskać przez wąskie przejścia. Deszcz bębnił o blaszane zadaszenia nad straganami, handlarze ryb krzykiem nagabywali przechodniów, a na widok Zannisa uśmiechali się szeroko albo witali go skinieniem głowy, albo uciekali wzrokiem, zależnie od tego, jak akurat postrzegali swoje relacje z salonicką policją. Chuda jak szkielet wieśniaczka w czarnej sukience i czarnej chuście na głowie zaproponowała mu suszoną figę. Uśmiechnął się grzecznie i odmówił, ale ona mu ją wpychała, a jej niby sroga mina znaczyła, że Zannis nie ma wyboru. Oderwał ogonek i rzucił go na ziemię, po czym zjadł owoc, który był soczysty i słodki, podniósł brwi na znak uznania i rzekł: „Bardzo dobra, dziękuję” – a następnie ruszył swoją drogą. Na drugim końcu targu handlarz gąbek z wielkim workiem na ramieniu wyglądał niespokojnie na deszcz. Mógł tylko czekać, bo gdyby jego gąbki naciągnęły wilgocią, przez resztę wieczoru musiałby dźwigać spory ciężar. Urząd celny stał pomiędzy dwoma głównymi basenami portowymi miasta, a jego funkcję obwieszczała szeroka tablica nad głównym wejściem, najpierw po grecku, potem po francusku: Douane. Na górnym piętrze kapitan portu zajmował narożny gabinet, taki gabinet, co to z upływem lat stawał się domem. W chłodne dni było tu ciepło, nieruchome powietrze pachniało dymem drewna i papierosami, a jeden z portowych kotów spał przy kozie. Na ścianie za biurkiem wisiała oleografia w jaskrawych barwach, przedstawiająca arcybiskupa Alexandrosa z długą czarną brodą i włosami spływającymi z ramion, składającego nabożnie ręce na wydatnym brzuchu. Obok wisiały oficjalne fotografie srogiego generała Metaksasa i kolejnych urzędników portowych z przeszłości, przy czym dwóch z nich miało na głowach tureckie fezy. Na sąsiedniej ścianie wisiał ładnie oprawiony wizerunek żony i dzieci obecnego lokatora gabinetu, dobrze odżywionych, ubranych szykownie i szalenie dystyngowanych. Obecny lokator się nie spieszył; po krótkiej rozmowie telefonicznej w ciągu kilku minut pojawił się kelner z pobliskiej kafeneion – knajpki, niosąc na mosiężnej tacy dwie filiżanki tureckiej kawy. Upiwszy łyk, kapitan zapalił papierosa i rzekł: – Mam nadzieję, że nie ściągałem cię na próżno, Costa. W taką kurewsko podłą pogodę. Zannis nie miał nic przeciwko. – Spotkanie z tobą to zawsze dla mnie przyjemność – odparł. – „Bakir”, tak? Tak mówiłeś? Gdzie cumuje? – Na ósemce, po lewej stronie. Tuż za holenderskim frachtowcem ze zbożem. Teraz już pewnie niemieckim masowcem ze zbożem. – Jak na razie – rzekł Zannis. Milczeli chwilę, by delektować się dobrymi zmianami, które może przyniesie przyszłość, po czym kapitan podjął rozmowę: – „Bakir” zacumował dzisiaj rano. Czekałem godzinę, ale że kapitan się nie pojawił, poszedłem go poszukać. Nic nadzwyczajnego, trap leżał, nikogo nie było widać, więc wszedłem na pokład i skierowałem się do kajuty kapitana, która zawsze znajduje się mniej więcej w tym samym miejscu, zaraz przy mostku. Kilku marynarzy pracowało, ale

w zasadzie na pokładzie panował spokój. Po drodze na mostek minąłem mesę oficerską. Dwóch oficerów plotkowało po turecku przy kawie, a jakiś gość w garniturze, w lśniących butach, czytał gazetę. Niemiecką gazetę. O, pomyślałem, pasażer. – Widziałeś jego twarz? – W zasadzie nie. Chował się za gazetą. „Völkischer Beobachter”? Chyba jakoś tak. W każdym razie nie zastanawiałem się nad tym długo. W dzisiejszych czasach ludzie podróżują, jak się da, a jeśli nie muszą, nie ruszają się z miejsca. – Okręty podwodne. Kapitan kiwnął głową. – Może po prostu trzeba nauczyć się pływać. W końcu znalazłem kapitana na mostku – zresztą znam człowieka od lat – i cofnęliśmy się do jego kajuty, żebym mógł zerknąć na manifest. Patrzę, a tu żadnych pasażerów. Więc pytam: „Kim jest ten gość w mesie?”. Kapitan tylko na mnie spojrzał. Ale jakim wzrokiem! – Jakim? – Wzrokiem: „Nie pytaj. W dzisiejszych czasach życie jest ciężkie i bez takich bzdur”. – O matko. – Zannis westchnął z ironiczną miną. Kapitan roześmiał się z ulgą. – No wiesz, mam się nie przejmować. Na to Zannis westchnął cicho. – Nie, ale ja muszę się przejmować. Z drugiej strony, dopóki ten człowiek nie rusza się z miejsca... Co oni wiozą? – Przyszedł pod balastem. Stąd ma wziąć prasowany tytoń, a potem rusza do Hamburga. – Nie widziałeś przypadkiem, żeby pasażer tędy przechodził, co? – Nie, nie zszedł ze statku. Zannis podniósł brew. – Jesteś pewien? – Postawiłem tam taksówkę, na całe popołudnie. Gdyby próbował wyjść do miasta, taksiarz miał dwa razy zatrąbić. Tym razem westchnienie było głębsze, ponieważ plany Zannisa na wieczór właśnie legły w gruzach. – Skorzystam z twojego telefonu – powiedział. – A potem chyba się przejdę. Zannis minął taksówkę na nabrzeżu – ku swemu zdumieniu stwierdził, że kierowca czuwa – i szedł dalej, aż zobaczył „Bakira”. Nic nadzwyczajnego: szary kadłub z zaciekami rdzy, kuk opróżniający kubeł odpadków do zatoki. Przyszło mu wcześniej do głowy, żeby wezwać ze dwóch detektywów, ale ostatecznie uznał, że nie będzie ich wyciągał w taki deszcz. Teraz jednak deszcz ustał, zostawiając ciężką mgiełkę, która tworzyła aureole wokół latarni. Zannis stał, za plecami miał ciche miasto, a gdzieś w ciemnościach słyszał zawodzenie rogu mgielnego. Tego lata skończył czterdzieści lat, z czego średnio się ucieszył, ale co poradzić. Wzrostu był średniego, miał krępe, umięśnione ciało i ledwie zarys brzuszka nad paskiem. Z bladooliwkową karnacją wyglądał całkiem nieźle, chociaż raczej jak bokser niż gwiazdor filmowy, twardziel – ruszał się jak twardziel i nosił się jak twardziel. Dopóki się nie spojrzało w jego twarz, która sugerowała coś wręcz przeciwnego. Szerokie, obfite usta, a za okularami w stalowych oprawkach bardzo niebieskie, czujne oczy. Miał sztywne, czarne włosy, które co rano czesał na mokro, choć zanim dotarł do biura, one i tak spadały mu na czoło, zmierzwione i potargane. Dzięki nim wyglądał młodziej i łagodniej. Twarz miał bardzo ekspresywną, rzadko nieruchomą – kiedy człowiek z nim rozmawiał, zawsze wiedział, co Zannis myśli. Cokolwiek się powiedziało, na tym obliczu pojawiało się ubawienie albo współczucie, albo chociaż ciekawość, ale zawsze coś. Czyli może twardziel, ale przyjazny. Policjant. A w czarnym garniturze i jasnoszarej koszuli, z wiecznie poluzowanym krawatem i rozpiętym kołnierzykiem, prezentował dość łagodną wersję tego typu. Celowo, oczywiście. Na pewno nigdy nie zamierzał zostać gliną. A kiedy wpadł na to, żeby zostać gliną – nigdy nie zamierzał zostać detektywem, a kiedy już awansował do tej funkcji, nigdy nie zamierzał być tym, kim został. W ogóle nigdy nie miał pojęcia, że istnieje takie zajęcie. Jego rodzice ukończyli tylko sześć klas podstawówki; babcia nie umiała czytać ani pisać, matka robiła to z trudem. Ojciec ciężko pracował w kwiaciarni w dobrym punkcie Salonik, w połowie należącej do niego, tak że rodzina nigdy nie biedowała. Radzili sobie, mniej więcej jak wszyscy, których znali. Zannis nie czuł szczególnego zamiłowania do nauki, co nie miało znaczenia, ponieważ z czasem miał podjąć pracę w kwiaciarni. A aż do roku 1912 Saloniki należały do imperium osmańskiego – Ateny i zachodnia część kraju uwolniły się spod tureckiego jarzma w 1832 roku – więc być Grekiem oznaczało znać swoje miejsce, ambicja zaś, która by przyciągała czyjąś uwagę, nie należała do przymiotów pożądanych. Gdy Zannis miał dwanaście lat, wkroczyły do miasta wojska greckie, by zakończyć drugą wojnę bałkańską. Wówczas chłopiec głównie marzył o ucieczce. Ciągnęło go do obcych krajów, może więc praca na statku albo

w pociągu? Nic nadzwyczajnego. Brat jego matki wyemigrował do Ameryki, do tajemniczego miejsca o nazwie Altoona, w Pensylwanii, skąd przysyłał karty pocztowe przedstawiające główną ulicę albo dworzec kolejowy. Do roku 1912, w chwilach, gdy kończyły się pieniądze, rodzina Zannisa zastanawiała się niekiedy, czy nie dołączyć do niego, pracować w jego knajpce, srebrnym przybytku o zaokrąglonych rogach. Tak, może powinni tam pojechać. Tak, będą musieli to przedyskutować. Niedługo. A sześć lat później rzeczywiście wyjechali, tyle że nie do Altoony. W 1917 roku, gdy wojska angielsko-francuskie i greckie pokonały Bułgarów w Macedonii, które to wydarzenia miały rangę pomniejszej wagi towarzyszących wojnie we Francji, Saloniki spłonęły. Później nazwano ten pożar Wielkim. Dom Zannisów, stojący wysoko na wzgórzach przy starożytnych murach, ocalał, ale kwiaciarnia nie, a na jej odbudowę nie było pieniędzy. I co dalej? Z ratunkiem przyszedł brat ojca. Jeszcze jako młodzieniec uczestniczył w zbrojnych walkach z Turkami, ale gdy pewnego dnia stanął wobec groźby, że resztę życia spędzi w tureckim więzieniu, musiał uciekać. Ruszył do Paryża, głównie piechotą albo pociągami na gapę, którymi jechał, dopóki go nie wyrzucono, i w końcu dotarł do celu. Przy odrobinie szczęścia i determinacji, grając w karty na pieniądze i dzięki związkowi z wesołą francuską wdówką w słusznym wieku, zdołał kupić stragan na pchlim targu w Clignancourt, w chętnie odwiedzanej części znanej jako Serpette. „Zapomnij o Altoonie – napisał do brata – ja Cię potrzebuję tutaj”. Przysłał trochę pieniędzy i rodzina Zannisa, rodzice i babcia, Costa oraz jego młodszy brat – starsza siostra wcześniej wyszła za elektryka i wyemigrowała do Argentyny – wsiedli na statek wiozący ładunek owoców i dopłynęli nim do Hawru. Tam zaś machał im już z nabrzeża życzliwy wujek i jego wesoła żoneczka. W pociągu serce Zannisa rosło z każdym stukotem kół. Dwie godziny później poznał z bliska cel podróży: Paryż. Dziewczęta go uwielbiały – szybko się zakochał – a miał mnóstwo pieniędzy jak na siedemnastoletniego greckiego emigranta. Pracował dla swojego wujka jako antykwariusz, sprzedając wielkie szafy oraz wszelkiego rodzaju śmieci turystom, a bardzo rzadko paryżanom. Obok wspaniały stary łotr z wielką siwą brodą sprzedawał taśmowo wytwarzane monety i rubensy. „No, nie mogę zaręczyć, bo nie ma podpisu, może ktoś powinien na to spojrzeć, ale jeśli wróci ta miła pani, co to przysięgała, że wróci za dwadzieścia minut, będziemy musieli to sprzedać, więc ja na pańskim miejscu...” Najszczęśliwszy okres w jego życiu, te dwanaście lat. Przynajmniej tyle. W 1929 roku, po załamaniu rynku, ojciec Zannisa położył się do łóżka z ciężkim przeziębieniem, jak się wydawało, a następnego dnia umarł na grypę. Lekarz nie zdążył nawet dojechać. Matka Zannisa dzielnie postanowiła, że zostaną na miejscu – Costa tak cudownie sobie radził. Mówił już dobrze po franusku – czyli w salonickiej lingua franca – chodził też na niemiecki i nauczył się nieźle tego języka. Pewnego dnia stragan miał stać się jego własnością. Poznał kobietę, Laurette, kilka lat starszą i wychowującą dwójkę dzieci; zauroczyła go. Rok wcześniej zamieszkali razem w Saint-Ouen, gdzie znajdował się targ Clignancourt. Ale gdy zima przeszła w wiosnę, a matka wciąż chodziła smutna, stało się oczywiste, że najchętniej wróciłaby do ojczyzny, tam, gdzie mogła się spotykać z rodziną i poplotkować z sąsiadkami. Głośno nigdy tego nie powiedziała, ale Zannis, teraz głowa rodziny, doskonale zdawał sobie sprawę z jej uczuć. Ruszyli do ojczyzny. Laurette nie mogła albo nie chciała jechać z nim, nie chciała zabrać dzieci na obczyznę, więc pękło jej serce. Jemu też. Ale rodzina to rodzina. Po powrocie do Salonik, jako że musiał pilnie znaleźć posadę, został policjantem. Niewiele go ta praca obchodziła, ale bardzo się starał i dobrze sobie radził. W mieście, w którym znajdowała się największa we wschodniej Europie dzielnica czerwonych latarni, w mieście portowych spelunek i marynarzy wszelkich nacji, policjant zawsze miał roboty po łokcie. Zwłaszcza tolerancyjny policjant, który załatwiał sprawy, zanim się wymknęły spod kontroli, i nigdy nie brał w łapę. Do roku 1934 awansował na detektywa, a trzy lata później, formalnie rzecz biorąc, został zastępcą dowódcy. Ta promocja nie dokonała się sama. Stare, jeszcze z czasów tureckiej niewoli, i powszechnie honorowane wyrażenie mówiło, że największe szczęście to mieć barba sto palati – wujka w pałacu. Okazało się, ku zdumieniu samego Zannisa, że on ma właśnie kogoś takiego. Jego szczególny, polegający na swoistej dyplomacji talent, dzięki któremu ludzie jakby sami robili to, czego on chciał, został dostrzeżony przez szefa salonickiej policji, postać niemal mityczną. Vangelis miał co najmniej osiemdziesiąt lat, niektórzy mówili, że sporo więcej, i uśmiech świętego – stąd „Święty Vangelis”, przynajmniej dla tych, którzy umieli docenić ironię i cześć zawarte w jednym wyrażeniu. Od pięćdziesięciu lat w Salonikach nie wydarzyło się nic, o czym ten starzec by nie wiedział, a teraz z zainteresowaniem przyglądał się karierze Zannisa. Tak więc w roku 1937, kiedy Zannis postanowił złożyć rezygnację, Vangelis zaproponował mu nową pracę. Własne biuro, detektyw do pomocy, sekretarka i o wiele lepsze zarobki. „Potrzebuję kogoś, kto by sobie radził z pewnymi sprawami” – powiedział Vangelis i przeszedł do szczegółów swoich oczekiwań. Zannis zrozumiał od razu i wkrótce w szerokim świecie stał się znany jako wysoki rangą oficer policji, ale dla wtajemniczonych w zawiłości życia miejskiego i szybko dla salonickiej ulicy, był po prostu Zannisem. Belgijskiego konsula szantażowała prostytutka? Wezwij Zannisa.

Syn ateńskiego polityka wziął od jubilera pierścionek z diamentem, lecz nie zapłacił? Wezwij Zannisa. Niemiecki cywil przybył nieoficjalnie do Salonik na pokładzie frachtowca pod banderą państwa neutralnego? Kiedy Zannis wrócił na początek pirsu, jego pomocnik Gabriel – Gabi – Saltiel czekał już, paląc papierosa, rozparty na fotelu kierowcy. Saltiel kochał swój wóz, czarną skodę 420, o twardym zawieszeniu, idealną na bałkańskie drogi. – Podjedź za róg – polecił Zannis. – Tak, żebyśmy widzieli pirs, ale żeby nas nie widziano. Saltiel wcisnął guzik zapłonu, uruchamiając silnik, wykręcił i ruszył pod urząd celny. Siwy pięćdziesięciopięciolatek, wysoki i powłóczący nogami, przygarbiony i krótkowzroczny, patrzył na świat z mieszanką cierpliwości i cynizmu przez okulary w grubych oprawkach. Członek wielkiej salonickiej społeczności Żydów sefardyjskich jakimś zrządzeniem losu został policjantem i czuł się w tej pracy doskonale, ponieważ był inteligentny, bystry, bardzo przenikliwy – bez trudu rozpoznawał prawdziwą naturę człowieka. Do tego cechowała go nieustępliwość – kojarzył się z miłym, skromnym buldogiem. W dniu, gdy Vangelis zaproponował Zannisowi nową pracę, mówiąc: „I znajdź sobie kogoś, z kim będziesz pracował”, ten zadzwonił do Gabiego Saltiela, wyjaśnił, co będzie robił, i poprosił, by doń dołączył. „Jak się ten wydział nazywa?” – spytał Saltiel. „Nazywać się akurat nie musi” – odparł Zannis. Minęło dziesięć sekund, w rozmowie telefonicznej to długi czas. Wreszcie Saltiel się odezwał: „Kiedy zaczynam?”. Zannis podszedł do taksówki, dał kierowcy pieniądze, podziękował mu i odesłał go do domu. Gdy wrócił na miejsce pasażera w skodzie, Saltiel spytał: – No, co tam? Co się dzieje? Zannis powtórzył relację kapitana portu, po czym rzekł: – Dopóki nie wychodzi do miasta, zostawiamy go w spokoju. Damy mu kilka godzin, żeby coś zrobił, a potem, jeśli dalej będzie się dekował na statku, wezwę jakichś detektywów, żeby nas zmienili. – A jeśli on zaczeka do rana, przyjdzie tu i pokaże paszport oficerowi dyżurnemu? – Pójdziesz za nim. Nie chcę, żeby sobie biegał po mieście. – I mówisz, że Niemiec? – Czyta niemiecką gazetę. Diabli wiedzą, kim jest naprawdę. – Myślisz, że to szpieg? – Niewykluczone. Tak mniej więcej powiedział turecki kapitan. I spojrzał znacząco. Saltiel się roześmiał. – „Spojrzał znacząco”, jakbym to widział, tylko w tej części świata tak się spogląda. – Po chwili dodał: – Co tu szpiegować w Salonikach? Przychodzi ci do głowy, co tu można podglądać? – Kto wie? Może po prostu wojna nadciąga na południe. – Nie mów takich rzeczy, Costa. Tutaj, na zadupie Bałkanów? Kto by tu zaglądał? – Na pewno nie Hitler. W każdym razie jeśli wierzyć gazetom. I niewątpliwie wie, co się pod okupacją dzieje tutaj w górach. Saltiel się zamyślił. – No, nie wiem – powiedział. – Co? – No, mam bratanka, który uczy w technikum. Między innymi geografii. Bystrzak z tego Manniego. I mówi, że dopóki Hitler ma sojusz z Rosjanami, jesteśmy bezpieczni. Ale jeśli ich zaatakuje, i nam się oberwie. Na mapie Europy jesteśmy prawym skrzydłem – gdyby ktoś ruszał na Wschód, prawe skrzydło idzie na Kaukaz, po ropę. W każdym razie tak mówi teoria Manniego. – Wierzysz w nią? Saltiel wzruszył ramionami. – Hitler jest przebiegły. Nie powiedziałbym, że inteligentny, ale przebiegły. Atakuje Żydów, a Rosjan nie rusza. Zannis kiwnął głową, brzmiało to sensownie. – Zanim zapomnę – powiedział – przyniosłeś, o co prosiłem? – W schowku. Zannis otworzył schowek na rękawiczki i wyjął niemiecki pistolet samopowtarzalny Walther PPK, ulubioną broń bałkańskich detektywów. U dołu rękojeści widniały jasne metaliczne zadrapania. – Coś ty z nim wyczyniał? – Wieszałem obrazy – wyjaśnił Saltiel. – Kiedy po raz ostatni widziałem swój młotek, bawił się nim któryś wnuczek. – Ech, dzieci. – Zannis się uśmiechnął. – Bóg mnie pobłogosławił. Powinieneś się zakręcić wokół tego, bo nie jesteś coraz młodszy. Zannis uśmiechnął się jeszcze szerzej.

– Z Roxanne? – spytał, mając na myśli swoją angielską dziewczynę. – No... może niekoniecznie. 20:20. Znowu zaczęło padać, kilka błyskawic przecięło niebo nad Morzem Egejskim. – Śpisz? – spytał Zannis. – No, tak prawie. – Jak chcesz się zdrzemnąć, to śmiało. – Nie, dzięki. Może później. 22:30. – À propos – zagaił Zannis – dzwoniłeś do madam Pappas? – Dzisiaj rano koło jedenastej. – I co powiedziała? – Że nienawidziła swojego męża i cieszy się, że umarł. – To szczere. – Tak właśnie pomyślałem. – I coś jeszcze? – Nie. Już miała się na mnie rozedrzeć, więc się rozłączyłem. Mówiłeś, że mam ją traktować łagodnie. Zannis kiwnął głową. – Niech się z nią śledczy użerają. – Zabiła go? – Tak. – Niegrzeczna dziewczynka. 1:15. W mieście za ich plecami panowała cisza. Słyszeli tylko cichą muzykę dobiegającą z tawern przy nadmorskiej promenadzie i poskrzypywanie mola, gdy fale napierały na pale. Ten dźwięk działał hipnotyzująco i Zannis z trudem walczył z sennością. Wyjął papierosa z papierośnicy w kieszeni – Papastratos Nr 1, grecki szlagier – i zapalił zapałkę o kciuk. To wszystko było drogie, dla niego wręcz luksus. Teraz dobrze zarabiał, Vangelis tego dopilnował, ale dobrze jak na gliniarza niekoniecznie oznacza dużo, jeśli się ma cztery osoby na utrzymaniu. Jego młodszy brat Ari, czyli Aristotle, czasami zarabiał kilka drachm jako goniec na mieście. Biedaczysko starał się z całych sił, ale nie wszystko było z nim dobrze, zawsze był „inny”, a rodzina już dawno się z tym pogodziła. W samochodzie robiło się gęsto od dymu, więc Saltiel otworzył okno. – Myślisz, że na Księżycu żyją ludzie? – spytał. – Nie wiem. Wszystko możliwe. – Wczoraj u fryzjera się o to kłócili. – Zielone ludziki? Z jednym okiem? Jak w Bucku Rogersie? – Pewnie tak. – Ktoś u twojego fryzjera myśli, że te filmy są prawdziwe? – Na to wygląda. – Ja bym zmienił fryzjera. 3:30. – Obudź się, Gabi. – Nie spałem. Prawie. – Idzie. Mężczyzna średniego wzrostu, w prochowcu i z walizką. Spod kapelusza z rondem nasuniętym na jedno oko wyglądała twarda, chuda twarz z cofniętym podbródkiem. Gdy zbliżył się do końca pirsu, Zannis i Saltiel schowali się za deską rozdzielczą. Teraz słyszeli kroki, zdecydowane i pospieszne, które najpierw się zbliżyły, po czym oddaliły, omijając urząd celny od wschodu, od strony miasta – na zachód leżał rejon magazynów i dworca. Zannis sprawdził, czy ma walthera w kieszeni, wysiadł i zostawił drzwi otwarte, żeby nimi nie trzaskać. – Daj mi trzydzieści sekund, Gabi – powiedział. – Potem ruszysz, grzecznie i powoli, bez świateł, i będziesz się trzymał z dala. Sam podszedł szybko do wschodniej strony urzędu celnego, przystanął na rogu i rozejrzał się. Nikogo. Gdzie on zniknął, u diabła? Do dyspozycji miał tylko jedną ulicę, przy której stały magazyny. Szybkim truchtem dotarł do ulicy, minął róg i zobaczył kogoś – dwie przecznice dalej. Zauważył, że robi się mokry, rozłożył parasol i schował się pod wysokim ceglanym murem pierwszego z magazynów. Niemiec przyspieszył, stawiał długie kroki, jakby – jak Zannis pomyślał – odbywał wieczorną przechadzkę ścieżką w jakimś szwabskim lesie. Po kilku sekundach w ślad za nim zza

rogu wyjechała skoda i Zannis ręką dał znak Saltielowi, żeby się nie zbliżał. Gdy samochód się zatrzymywał, w nocnej ciszy rozszedł się odgłos silnika pracującego na jałowym biegu. Czy Niemiec to słyszał? Wątpliwe, zwłaszcza w deszczu, ale pewności Zannis nie miał. Nagle Niemiec obejrzał się przez ramię i skręcił w prawo, w wąską uliczkę. Najpewniej zobaczył Zannisa, ale co z tego? Zwyczajny człowiek z parasolem, przygarbiony, powolnym krokiem snujący się w żałosną noc. Zannis minął uliczkę, wpatrując się w ziemię, aż skręcił za następny róg. Nie zatrzymał się tam, tylko poszedł dalej – skoro on słyszał Niemca, to i Niemiec słyszał jego – po czym rozejrzał się w poszukiwaniu kryjówki. Naprzeciwko zobaczył rampę załadunkową i ruszył szybko, wdeptując w kałużę, tam gdzie brakowało kamienia brukowego, przyspieszył i stanął w kącie zniszczonego wejścia, przy ścianie ślepej od ulicy. Zannis zrozumiał, że Niemiec nigdzie się nie wybiera, w każdym razie nie z tej uliczki, gdzie kilka lat wcześniej tragarz zadźgał lichwiarza Hamida w kłótni o kilka lept – nawet nie o drachmę – i gdzie drogę blokował wysoki kamienny mur porośnięty glicynią. Hamid dotarł jakoś do muru i podciągnął się na roślinie, chcąc przejść na drugą stronę, ale pnącze wyrwało się z pokruszonej ściany. Zmarł na miejscu. Tragarz zakrył go roślinami, ale że działo się to latem, po kilku godzinach Hamid obwieścił światu swoją obecność i zbrodnia wyszła na jaw. Smutny fach, pomyślał Zannis, lichwiarze polowali na robotników portowych niczym jastrzębie na gołębia. Czy to było prawo natury? Może. Prawdziwy jastrząb próbował kiedyś dopaść jednego z kanarków brata Zannisa i strasznie poniszczył klatkę, w której ptak siedział na parapecie. Zannis zerknął na zegarek – 3:39 – i nastawił się na czekanie. Niemiec ewidentnie przybył na jakieś spotkanie i prędzej czy później ktoś się pojawi. Gdyby był na tyle tępy, by minąć czekającą skodę, dopadliby ich obu. Jeśli nie, to tylko Niemca, chociaż Saltiel pewnie by ruszył za tym drugim. Kobieta? Wszystko możliwe. 3:48. „Pospieszcie się, gnojki, z tym cholernym spotkaniem. Chciałbym już pójść do łóżka”. Najpierw go aresztują, potem przewiozą na posterunek, wysłuchają jakichś ochłapów, po czym odstawią go na statek. W końcu nie zrobił nic wielkiego – znalazł się w Salonikach bez wizy. Nie było powodu go zatrzymywać. Niemiecki konsul będzie jojczył, Vangelis się zirytuje, w cholerę z tym. 4:00. Co ten Niemiec tam robił? Może jednak istniało jakieś nieznane Zannisowi przejście na drugą ulicę? No, to by dopiero było! „Stałem tam w deszczu do świtu, ale już go nie zobaczyłem”. Zannis westchnął, przestąpił z mokrej nogi na suchą i pomyślał o Roxanne, o kochaniu się, bo tak właśnie spędzali razem czas. Jasne, od czasu do czasu restauracja i... Nagle jego umysł się ocknął. Na drugim końcu ulicy Zannis zobaczył reflektory – samochodu jeszcze nie, tylko światła sondujące mgłę. Co? Da się tam przejechać? Zannis nie wiedział, ale najwyraźniej ten ktoś tak, bo światła skierowały się w lewo w ulicę i teraz świeciły prosto na niego. Pomknął wzdłuż stalowych żaluzji na drugi róg i wylądował prosto na skodzie. „Co Saltiel zrobi?” Nic. Światła pozostały niewłączone. „Dobrze, Gabi, bardzo dobrze”. A teraz – w myślach zwrócił się do niewidocznego kierowcy w samochodzie – skręcisz w uliczkę. Z cichym pomrukiem minął go jadący bardzo powoli renault. Ale Zannis się mylił. Renault zatrzymał się w uliczce, przejechał jeszcze kawałeczek i cofnął. Sprytne, pomyślał Zannis, gotów do szybkiej ucieczki. Co to było? Następne morderstwo w zaułku? Czy ten zaułek był przeklęty? Czy ta długa, nudna, głupia noc zakończy się melodramatem? Cokolwiek tam się działo, nie trwało długo. Rozegrało się w uliczce, w dodatku błyskawicznie, i poza zasięgiem wzroku Zannisa. Trzasnęły drzwi, silnik ryknął i renault pojawił się ponownie. Gwałtownie skręcił w lewo, po czym oddalił się szybko. Zannis zmrużył oczy, by w deszczu dojrzeć coś przez zamgloną tylną szybę – był ktoś na siedzeniu pasażera? Nie, chyba nie. Gdy zbiegał po schodkach rampy załadunkowej, patrzył, jak renault mija skodę. „Odliczaj: jeden, dwa, trzy, cztery”. Potem światła skody się włączyły i Saltiel ruszył za renault, który skręcał na wschód w pustą promenadę. Zannis zbliżył się do rogu i wtedy pojawił się Niemiec. Stanęli jak wmurowani, może dziesięć metrów od siebie, po czym Niemiec, niczym lichwiarz Hamid, truchtem wrócił do uliczki. Kierował się do glicynii? Nie, miał lepszy pomysł, bo zanim Zannis wszedł do zaułka, tamten zniknął. Zaczarowany Niemiec. Zannis podbiegł wzdłuż nagiej ściany, spięty, że gdzieś tam przed nim ktoś jest, że na pewno go postrzeli. Nagle zobaczył drzwi. Domyślił się, że prowadzą do biur jakiegoś magazynu. Zapomniał o nich? Zawsze tu były? Kiedyś też? Walther. Tak, czas najwyższy, trzeba sprawdzić zamek, odbezpieczyć, przyjąć, że Gabi oddał mu broń załadowaną, że wsadził naboje z powrotem do magazynka, jak już powiesił obraz. Bo na pewno wcześniej go rozładował, wiedząc doskonale, że walenie naładowaną bronią w twardą powierzchnię nie jest najlepszym pomysłem – mogącym wywołać co najmniej komplikację, albo i co gorszego. „Dziadku! Kotek!” Nie, Gabi zrobił, co należało, bo Gabi zawsze robił, co należało. Prawda? Zannis zamknął parasol i położył go pod ścianą, odblokował zamek walthera, stwierdził, że magazynek jest pełny, i zamknął go na powrót. Stanął po jednej stronie drzwi, podniósł nogę i kopnął klamkę. Chciał, by zastukotała po drugiej stronie. Ze środka nikt nie strzelił, więc wyciągnął rękę, nacisnął klamkę i otworzył drzwi. Niezamknięte na klucz. Zawsze? W tym momencie. Przywierając do ściany, pchnął drzwi, odczekał moment i ruszył przykucnięty,

mierząc przed siebie z walthera. Spodziewał się biura i miał nadzieję, że znajdzie w nim telefon. Pierwsze się zgadzało, drugie nie. Było to biuro otwarte na magazyn – szafki katalogowe, dwa biurka i staromodny telefon bez tarczy na ścianie. Ale przewód odcięto kilka centymetrów poniżej drewnianej skrzynki. Przed laty? Przed chwilą? Nie wiadomo. Zannis wiedział chociaż, gdzie się znajduje – w magazynie korzennym Albala. W powietrzu unosił się intensywny zapach – gęsta mieszanka fenkułu, maku, obrzydliwych jedwabnych kokonów i śródziemnomorskich przypraw. Szałwia, tymianek i cała reszta. W ciemności stały w zakrytych suknem pakach i drewnianych skrzyniach, gotowe do transportu. Nasłuchiwał jakiś czas, ale ciszy nie rozproszył żaden dźwięk. Potem zaczekał, mając nadzieję, że wzrok mu się przystosuje do ciemności, ale jedyne światło sączyło się do magazynu przez zamknięte żaluzje, wysoko pod sufitem. Z jedną ręką wyciągniętą przed siebie poruszał się do przodu, choć wiedział, że to beznadziejne, że nie znajdzie Niemca przycupniętego za paką fenkułu. Wrócił więc do biura, chwycił klamkę i trzasnął drzwiami, po czym wyszedł w ciemności, już nie starając się poruszać cicho. Coś się poruszyło, coś o wiele większego niż szczur. Dźwięk towarzyszący ciężarowi przesuwającemu się po deskach dobiegał gdzieś z góry. Czekał, przekładał broń z ręki do ręki i wycierał o spodnie spoconą dłoń. Znowu to usłyszał, bezpośrednio nad sobą. A więc na piętrze. Jak ten ktoś się tam dostał? Nie miał pojęcia. Sięgnął do kieszeni, zapalił zapałkę, stwierdził, że znajduje się w przejściu między stosami pak. Zapalił drugą zapałkę, w głębi zobaczył coś, co wyglądało jak klatka schodowa. Nie była to jednak klatka schodowa, lecz drewniana rampa, a gdy tam dotarł, znalazł to, czego szukał. U stóp rampy stała metalowa szafka z dźwignią. Pociągnął za nią i włączyły się światła. Nie za dużo, kilka nagich żarówek, w gniazdkach przykręconych do desek na suficie, i tylko na parterze, ale wystarczyło. Cokolwiek było tam na górze, poruszyło się ponownie, szybko, przebiegło i się zatrzymało. Zannis właśnie doszedł do wniosku, że trudno mu się oddycha – jak, do cholery, ludzie tu pracowali? Powietrze było przesycone chemikaliami, tak ciężkie, że oczy mu łzawiły i musiał zdjąć okulary, żeby wytrzeć łzy. Na ugiętych nogach pomknął po rampie i padł płasko na ziemię, z głową poniżej poziomu podłogi. Zerwał się, by się rozejrzeć, ale nawet przy jakimś tam świetle dolatującym z parteru mrok na górze rampy szybko przeszedł w całkowitą ciemność. Pociągnął nosem – przez to powietrze – po czym odezwał się spokojnie po niemiecku: – Proszę pana... proszę wyjść z ukrycia, z rękoma w górze. Proszę. Nie stanie się panu krzywda. No i osiągnął efekt... Szybkie kroki na drugim końcu, potem kilka głuchych uderzeń podkreślonych okrzykami paniki i po kilku minutach ciszy – jęk. Przyświecając sobie zapałkami, dotarł w to miejsce i zrozumiał, co się stało. Znajdowała się tam druga rampa, ale jeśli ktoś nie chciał jej użyć, miał wybór: kwadratowy otwór w podłodze z wąskimi i bardzo stromymi schodami, wręcz raczej drabiną. Niemiec najwyraźniej trafił na dół w sposób gwałtowny, bo teraz leżał na podłodze twarzą w dół z głową na deskach, a stopami na stopniu – Zannis zauważył, że mężczyzna ma zielone skarpetki – wciąż ściskając w dłoni aktówkę. Ostrożnie, z waltherem w wyciągniętej ręce, Zannis zszedł po schodach. Niemiec coś powiedział – brzmiało to, jakby o coś błagał, ale głos miał stłumiony i Zannis nie mógł rozszyfrować słów. Obmacał Niemca w poszukiwaniu broni, nic nie znalazł, chwycił go pod ramiona, obrócił, dźwignął do pozycji siedzącej i zdołał usadzić przy schodku. Przez chwilę mężczyzna tak siedział, z zamkniętymi oczami i krwawiącym nosem, potem przycisnął dłoń do klatki piersiowej i szepnął: – Szpital... Szpital... No, pomyślał potem Zannis, przynajmniej się starałem. Jednym ramieniem objął mężczyznę, dźwignął go i poprowadził krok po kroku, w drugiej ręce niosąc aktówkę. Nie było mu wygodnie. Przemieszczali się powoli. Zanim dotarli do ulicy, która prowadziła do urzędu celnego, zaczęło świtać, a niebo stało się ciemnoszare. Tam szczęście im dopisało – po promenadzie krążyła wolno taksówka, szukając ostatnich nocnych hulaków. Zannis ją zatrzymał, usadził Niemca z tyłu i kierowca ruszył pędem, by już po kilku minutach dotrzeć do szpitala. Kiedy zajechali przed wejście dla pogotowia, od razu pojawił się lekarz i wsiadł na tył taksówki. Ale tylko pokręcił głową. – Nie można mu pomóc – stwierdził. – Może pan go zawieźć do kostnicy, chyba że woli pan, żebyśmy my to zrobili karetką. – Na pewno? – Przykro mi. Już o dziesiątej rano rozmawiał przez telefon z Vangelisem, który, wysłuchawszy skróconej wersji historii, spytał: – A co było w aktówce? – Zdjęcia. Siedemdziesiąt zdjęć. I szkic ołówkiem, odręczna mapa okolic Fort Roupel. – Skąd wiesz, że to Fort Roupel? – Jest podpisany. Literami łacińskimi. Zdjęcia zrobiono z daleka: drogi, zasieki, sam fort. – Na linii coś zasyczało.

– Halo? – Tak, jestem. – W tej krótkiej odpowiedzi Zannis usłyszał ton smutny i ponury. Powtórzył to, co powiedział w samochodzie do Saltiela. – Może to tylko wojna, która nadciąga na południe. – Fort Roupel strzegł przełęczy o tej samej nazwie na granicy z Bułgarią, dokładnie na północ od Salonik. Ponad dwa tysiące lat właśnie tamtędy, przez dolinę Strumy, dokonywano inwazji. Pługi rolników wciąż odsłaniały groty włóczni, złamane miecze, bagnety i kości. – Jeszcze nie – powiedział Vangelis. – Naziści nie zwracają na nas uwagi. Na razie. Co z renault? – Saltiel go nie dogonił, ale ma numer rejestracyjny. Tutejszy wóz, więc muszę tylko zadzwonić do urzędu. – Dobra, Costa, rób, co uważasz. – Podzwoniłem do znajomych w gazetach. Napiszą, że niemiecki turysta został znaleziony martwy na chodniku nieopodal swojego hotelu. Najwyraźniej zmarł na atak serca. Podałem im informacje z paszportu: Albert Heinrich, zamieszkały w Essen, lat pięćdziesiąt trzy. – Przerwał na chwilę. – Nie wolałby pan chyba afery szpiegowskiej, prawda? Vangelis parsknął. – No świetnie! Znakomity pomysł! – i dodał miejscową wersję albańskiego wyrażenia: – Zapierdźmy Hitlerowi pod nosem. Wtedy na pewno nie będziemy musieli na nich czekać. – Tak właśnie sądziłem. Jeśli chodzi o zdjęcia, jakie ma pan życzenie? – Podrzuć je tutaj, a ja je podeślę wojsku. – A Spiraki? – Właśnie się bałem, że spytasz. Powiedz mu, co się stało. Napisz raport. Spodoba mu się. Niech twoja sekretarka to przepisze na maszynie, na papierze firmowym policji salonickiej. I jeszcze jedno, Costa. Zanim skontaktujesz się ze Spirakim, upewnij się pięć razy, że nie ma problemu z paszportem. Ci ludzie uwielbiają paszporty. – Powinien trafić do niemieckiego konsulatu. – Musi. Powiedz mi, czy to naprawdę był atak serca. Nic mu, no wiesz... nie zrobiłeś? Nie żebym cię winił, gdybyś jednak zrobił. – Nie, proszę pana, sam to sobie zrobił. Był przerażony, bał się, że zostanie złapany, bał się wpadki. Biegał tam jak szczur. Spadanie po schodach nie pomogło, ale gdybym miał sformułować jakąś koncepcję, powiedziałbym, że on się wystraszył na śmierć. W głosie Vangelisa zabrzmiało obrzydzenie. – Żałosna sprawa – powiedział. – Aha, i melduj mi na bieżąco. Kiedy się rozłączył, Zannis wziął kartkę z szuflady i zaczął pisać wstępny szkic raportu dla Spirakiego. Dawny ateński prawnik obecnie prowadził miejscową komórkę Geniki Asphalia, Biura Bezpieczeństwa Państwowego. Kilka razy zmieniało nazwę, nim w 1936 roku stało się Biurem Wywiadu Obrony. Po kilku miesiącach, kiedy nastała dyktatura Metaksasa, Biuro przekształciło się w Generalny Urząd do spraw Cudzoziemców, ale większość ludzi ciągle mówiła o nich „bezpieka”. Zannis nie najlepiej sobie radził ze Spirakim. Wysoki, ciężki, łysiejący, posępny, z gęstym wąsem, miał osobliwe zamiłowanie do granatowych garniturów, języka urzędowego i lodowatego spojrzenia. Cokolwiek się do niego mówiło, zawsze reagował dopiero po chwili ciszy. Z drugiej strony – mógłby być gorszy. Jego urząd miał zapewnić podporządkowanie się prawom moralnym dyktatury, zakazującym haszyszu i prostytucji, czyli jak zwykle, ale próbowali też sięgnąć dalej, zakazując wulgarnej muzyki, rebetiko – nieprzyzwoitej, przestępczej, namiętnej i bardzo bliskiej sercu Salonik. Ale Spiraki nie naciskał, a policja była tolerancyjna. Inaczej by się nie dało, zwłaszcza w tym mieście. Po czterystu latach tureckiej niewoli niemądrze byłoby naciskać Greków za mocno. Niebo pozostało szare, mewy krążyły nad portem, ich krzyki nie pomagały w rozpraszaniu melancholii. Saltiel pojawił się o jedenastej, zmęczony, wręcz wyczerpany, i razem z Zannisem próbowali dokończyć śledztwo. Urzędniczka w ratuszu znalazła numer rejestracyjny, ku swojej wielkiej radości. Należał do renault zarejestrowanego na niejakiego K.L. Stacha. Zannis wiedział, kto to jest: bułgarski przedsiębiorca pogrzebowy, w trzecim pokoleniu właściciel zakładu chowającego Bułgarów, Albańczyków, Serbów i Wołochów, którzy umierali z dostateczną regularnością, by Stacho mógł postawić imponującą willę w bogatej salonickiej dzielnicy nad brzegiem morza. Dotarli do niej w ciągu dziesięciu minut. Biedna pani Stacho, z czerwonymi od płaczu oczami i zmiętoloną chustką w ręku. Zannisowi było jej żal. Jej mąż wyszedł z domu, by zająć się jakąś bliżej nieokreśloną sprawą, późno po północy. I nie wrócił. Oczywiście odchodziła od zmysłów, ale o ósmej rano zapukała do niej sąsiadka i powiedziała, że Stacho dzwonił do niej i prosił o przekazanie wiadomości: nie wraca do domu. Długo. Nic mu nie było, a ona miała się nie martwić. Poza tym pani Stacho nic nie wiedziała. Więc czy pan Stacho miał niemieckich znajomych? O ile ona wiedziała, to nie.

Aparat fotograficzny? No tak, miał, fotografia to jego hobby. Od kiedy? Od lat? Nie, dopiero od paru miesięcy. I jeszcze jedno, szanowna pani, proszę nam wybaczyć, ale my tylko wykonujemy swoje obowiązki – czy moglibyśmy rozejrzeć się po domu? Nie odpowiedziała, machnęła tylko ręką: róbcie, panowie, co chcecie. No to się rozejrzeli. Pokoje pełne ciężkich mebli, zasłony z grubej tkaniny, kafle na podłodze, przerażona służąca, ale żadnego przedsiębiorcy pogrzebowego pod łóżkiem czy w szafie. Gdy wrócili do salonu, pani Stacho zastanowiła się, co jej mąż zrobił, że wzbudził zainteresowanie policji. Nie mogli jej powiedzieć, ale może miał informacje potrzebne im do śledztwa, które akurat prowadzili. – I tylko tyle? – spytała, już pogodnie. – A to za mało? – Kiedy odszedł, kiedy się dowiedziałam, że nie wraca do domu... – Tak? – Myślałam, że chodzi o kobietę. – Nic podobnego. Teraz już prawie promieniała, w drzwiach ciepło przytrzymała rękę Zannisa. – Bardzo panom dziękuję, bardzo. – Może zechciałaby nas pani powiadomić, jeśli mąż wróci. Odpowie na kilka pytań i będzie miał święty spokój. Och, zdecydowanie. Pewnie, absolutnie, bez dwóch zdań, nie ma co do tego wątpliwości. Już w samochodzie Zannis poprosił Saltiela, żeby go odwiózł do uliczki za magazynem korzennym Albala. Ale parasol zniknął. Tamtego wieczoru miał zabrać Roxanne do kina, na turecki western – Slade w Wyoming, tak by to chyba przetłumaczył – ale zanim dotarli do pensjonatu Bastasini, w którym ona mieszkała, jemu diametralnie zmienił się nastrój. Jego romans z Roxanne Brown trwał już ponad rok i osiągnął mile zażyłą stabilizację, gdzie doraźnie rodziły się plany i równie łatwo się zmieniały. – Może Balthazar? – zasugerował. Była to nazwa tawerny, ale w tej propozycji nie chodziło o zwyczajną rozrywkę. – Więc nie udajemy się do Wyoming? Z efendim Slade’em? – Chociaż powiedziała to po angielsku, użyła tureckiego tytułu. Mówiła po grecku prawie perfekcyjnie, ale wiedziała, jak działa na niego, gdy mówi, jak przystało na Angielkę. Tonem sztywniackim, charakterystycznym dla klasy wyższej, ostrym i chłodnym, głosem doskonale dobranym do jej silnego ciała amazonki, ogorzałej twarzy, ust ledwie muśniętych szminką. – Może pójdziemy później. Albo teraz, jeśli wolisz. – Nie – odparła. – Wolę deprawację. Do Balthazara, ukrytego w piwnicy pod placem Vardar, gdzie zbierały się wyrzutki społeczne, mieli niedaleko, ruszyli więc piechotą pod osłoną jej parasolki, zielonego paskudztwa w różowe kropki. Zdecydowanie wyglądali na parę; on obejmował ją za ramię – byli sobie równi wzrostem – ona jego w pasie. – Los jest dla ciebie łaskawy w tym tygodniu? – spytał. – Nie najgorszy. W ten weekend szkoła ma recital, ale ani myślę się tym martwić. Przybywszy do Salonik w 1938 roku po latach spędzonych na obczyźnie, najpierw na południu Francji, a potem na Capri, kupiła szkołę baletową Olimp i co osiem tygodni córki burżuazji, wszystkich, naprawdę wszystkich kształtów i rozmiarów, wirowały na scenie do muzyki Czajkowskiego. Odtwarzano ją z patefonu, lecz ten miał już swoje lata i jego talerz nie obracał się tak szybko jak kiedyś, więc taniec stawał się nieco majestatyczny, a to niektórym co bardziej majestatycznym dziewczynkom naprawdę pasowało. – Jestem zaproszony na recital? – spytał. Przycisnęła swój policzek do jego. – O wiele rzeczy mogłabym cię prosić, mój drogi, ale... – Ty występujesz? – W rajtuzach? Nie sądzę. – Tylko mi nie mów, że nie możesz nosić rajtuzów. – Przy tobie tak, ale to nie jest widok dla rzeźnika i jego żony. Balthazar ucieszył się na ich widok i złożył uroczysty pokłon. – Tak się cieszę – powiedział. – Długo czekałem. – I poprowadził ich do bardzo małej, odosobnionej salki. Wypełnionej otomanami, wełnianymi dywanami i niskimi mosiężnymi stolikami. Łagodny, przytulny mrok ledwie rozpraszała lampa spirytusowa migocząca w rogu. Balthazar zapalił jakieś kadzidło, po czym przygotował dwie

nargile, każdą ze szczodrą bryłką brązowego haszyszu. – Zjecie później? – spytał. – Jakieś meze? Przekąski: bakłażan, feta, humus. – Może. Doskonale wiedział, że zjedzą, ale nie skomentował. – Jak sobie życzycie – rzucił tylko i ostrożnie zamknął drzwi. Za ich prywatność ponosił osobistą odpowiedzialność. Przydałaby się muzyka i, jak się okazało, muzyka była. Jeśli nie w samym Balthazarze, to w tawernie obok, gdzie grała kapela buzuki ze śpiewaczką. Zza ściany dobiegała stłumiona, więc poziom dźwięku był w sam raz. Siedli na kozetce, dotykając się ramionami i biodrami, i pochylili się nad mosiężnym stolikiem. Kiedy Zannis się zaciągnął, woda w nargili zabulgotała i złagodziła ostrość haszyszu, tak że mógł długo przytrzymać dym. Przez jakiś czas milczeli. – Dość miły wieczór – odezwała się w końcu Roxanne. – Fajka bardzo smaczna... smakuje jak... jak co? Cytryna i limonka? – Jadłaś kiedyś haszysz? – Nie. – No i dobrze. – Tak? – Bardzo mocny. Zabrałby cię daleko, bardzo daleko. Bardzo. – Już i tak jestem daleko. – Po chwili dodała: – Widzisz tę lampkę w rogu? Kojarzy mi się z Aladynem, pewnie widziałam ją w książce w dzieciństwie. – I dodała ze wzrokiem wpatrzonym w dal: – Myślisz, że gdybym ją potarła...? – Oparzyłabyś się, dżin ją podgrzewa. – Nie chce wyjść? – Przy tej pogodzie? Chyba żartujesz! Zachichotała. – Przy tej pogodzie? – Rzuciła rurkę od nargili na stolik, obróciła się, oparła głowę na jego ramieniu i zaczęła rozpinać mu koszulę. Następnie rozsunęła ją i położyła policzek na jego klatce piersiowej – bezwłosej i gładkiej, o szerokich, płaskich mięśniach. Przytknęła usta do jego skóry. – Ładnie pachniesz – powiedziała. – Naprawdę? Wykąpałem się, może to mydło. – Nie, to nie mydło. To twój zapach, coś słodkiego. Przez pewien czas odpływali, a powróciwszy z tego jakiegoś niewiadomego miejsca docelowego, spytał: – Może chcesz siąść mi na kolanach? – To zawsze. – Wstała, podkasała sukienkę, usadowiła mu się na udach, oparła o niego całym ciężarem i podniosła kolana, a on położył dłoń na jej pupie. Po drugiej stronie ściany głos śpiewaczki zawodził coraz silniej. Oboje się roześmiali, jakby kobieta mogła widzieć przez ścianę. – Rozumiesz tekst? – spytał. Potrząsnęła głową. – Śpiewa o swoim kwiecie. – W ogrodzie? Odchylił odrobinę jej kolano. – Nie, tym – rzekł. Opuszki palca wskazującego i środkowego spoczęły na ciasnej bawełnie. Pomyślał, że ona jest bardzo sprytna, bo nosi białe bawełniane majtki, jak przystało na porządną Angielkę, ale dopasowane tak ciasno, że bawełna pod palcami wydaje się bardzo delikatna i miękka. Po kilku chwilach Roxanne mimowolnie westchnęła. Bardziej to poczuł, niż usłyszał. Delikatnie poruszał palcami, rozkoszując się ciepłym przyjęciem. I jeszcze. I jeszcze. Aż podniosła głowę i cicho szepnęła mu w ucho podręcznikową angielszczyzną: – Może byśmy je zdjęli? Później, kiedy Zannis wyszedł do wspólnej sali i Balthazar przyniósł im – teraz zgłodniałym – przekąski, nabrała trochę humusu trójkącikiem pity i powiedziała: – Dziwne, ale właśnie przyszło mi do głowy, że podnóżek jest niesamowitym meblem, wręcz genialnym. – Tak? – O tak. Bo wiesz, można też na nim siedzieć. Po takim wieczorze powrót do pracy następnego dnia wydawał się karą. Sibylla, urzędniczka w biurze, zawsze w nienagannym stroju i spięta, dzisiaj rano była wyjątkowo rozdrażniona – ani Saltiel, ani Zannis by się do tego nie przyznali, ale obaj czuli przed nią respekt. Stała wyprostowana jak struna, z blond włosami układanymi co środę na

kształt hełmu wojownika. I „wojownik” w tej akurat chwili był określeniem idealnym, ponieważ przyszła do pracy w paskudnym nastroju i wyżywała się na aktach. Tworzyły one dwa komplety. Pierwszy przechowywano w rzędzie drewnianych szafek katalogowych, w tak zwanym drugim pokoju – bo były dwa, plus łazienka w korytarzu – a obejmował wszystkie rozmaite dokumenty, które przepływały przez krwiobieg urzędowy: odgórne instrukcje, kopie korespondencji, listy od obywateli i cała rozmaita reszta, taka jak wycinki prasowe, które trafiały do archiwum i tam pozostawały. Chociaż czasami – na skutek attack du jour Sibylli – ich los się odmieniał. – Gabi – powiedziała, trzymając kartkę tak, by Saltiel mógł się zapoznać z jej treścią – czy to ważne? Saltiel nie chciał tego czytać. – Pewnie nie. – Okólnik z komisariatu szóstego. Chyba martwi ich cmentarz. – Który? – Stary turecki. Temat brzmi „Nocne spółkowanie”. – Żywych? – Jeśli nie, nie wyrzucaj tego – powiedział Zannis, podnosząc wzrok znad biurka. Nigdy im się nie zdarzyło rozbawić Sibylli, ale nie ustawali w wysiłkach. Usłyszeli westchnienie. Ależ oni byli niegrzeczni. – Z dziesiątego września tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego. – No to do dzisiaj spółkowanie już chyba dobiegło końca – uznał Saltiel. – Wyrzuć to. Drugi zbiór gromadził osobiście Zannis, na fiszkach przechowywanych w pudełku po butach. Ogólnie można by powiedzieć, że stanowił zestawienie organów władzy w Salonikach, a wiele ich było. Mieli tu swoje karty armatorzy i bankierzy, dostojnicy cerkwi prawosławnej, konsulowie, szpiedzy, rezydenci obcych państw, dziennikarze, politycy, wysokiej klasy przestępcy i kurtyzany – każdy, kto się liczył. Urzędnik, którego praca polegała na działaniach zakulisowych, musiał śledzić głównych aktorów. Archiwum, oba komplety, grało główną rolę w anonimowym biurze przy Via Egnatia, a towarzyszyły mu trzy maszyny do pisania, trzy telefony i jeszcze jedno urządzenie, które od czasu do czasu przypominało im o swojej obecności, dzwoniąc małym dzwonkiem. Tak jak w tej właśnie chwili, wywołując stłumione skata Zannisa – grecki odpowiednik francuskiego merde. W tym wypadku zastępowało ono pytanie: „Co tym razem?”. Urządzenie rezydujące na swoim osobistym stoliku w rogu pokoju było dalekopisem Siemens 15 i właśnie samo zaczęło pisać, szybko i wściekle. Ze szpary pod klawiaturą powoli wyjechała kartka. Zannis stanął przy stoliku i czytał tekst, w miarę jak ten się pojawiał. W ODPOWIEDZI NA WASZE ZAPYTANIE Z 6 X 1940 STOP GŁÓWNE POSTERUNKI GRANICZNE NIE ZGŁASZAJĄ RENAULT O NIEZNANYCH NUMERACH SK 549 WJEŻDŻAJĄCEGO DO BUŁGARII W CIĄGU MINIONYCH 48 GODZIN STOP K L STACHO, NARODOWOŚCI GRECKIEJ, NIENOTOWANY W NASZYM BIURZE, STOP, PODPIS LAZAREFF KONIEC. Dalekopis zaczekał, przez pół minuty wydając modulowany dźwięk, aż umilkł. Cóż, pomyślał Zannis, próbowałem. Na wyczucie obstawił, że Stacho uciekł do Bułgarii, i kazał Sibylii nadać wiadomość do Sofii, do starego przyjaciela Iwana Lazareffa. Gdyby myślał, że Stacho szpieguje dla Bułgarów – co było przypuszczeniem jak najbardziej uzasadnionym – nie zrobiłby tego, ale przedsiębiorca pogrzebowy, grecki obywatel pochodzenia bułgarskiego, szpiegował dla Niemiec, a w każdym razie dla mężczyzny z niemieckimi dokumentami, więc skorzystał z takiej szansy. Co mu szkodziło? Znał Lazareffa od lat; gdy jeszcze obaj pracowali jako detektywi w policji, spędzili wiele cudownych chwil w greckich i bułgarskich knajpkach. Kiedyś rozmawiali przez telefon – głównie po niemiecku – ale odkąd Zannis był urzędnikiem w policji, a Lazareff szefem detektywów, komunikowali się dalekopisem. Można by przypuszczać, że zakup siemensa został podyktowany pewną potrzebą postępu, ale to nieprawda. Kiedy Niemcy opanowały Europę, niemieckie firmy zaczęły się wyprawiać w głąb Bałkanów, kupując surowce po cenach preferencyjnych w zamian za technologię. Rumuńska pszenica pojechała na zachód, w przeciwnym kierunku ruszyły aparaty leica, aspiryna, harmonijki ustne, a na niektórych posterunkach policyjnych w miastach i miasteczkach południowej Europy stanęły systemy dalekopisowe. W wielu wypadkach zakup nie podlegał dyskusji, decydowała o nim trwożliwa polityka zagraniczna: „Musimy ugłaskać tych ludzi, kupcie te cholerne maszyny!”. I owszem, tu i ówdzie krążyły opowieści o kurach gnieżdżących się na dalekopisach w serbskich miasteczkach, no i może nie zamierzano ścigać złodzieja kóz poszukiwanego przez rumuńską policję, ale system działał i bałkańscy policjanci dość szybko odkryli jego zalety.

10 października. Hotel Lux Palace, Saloniki. „Może po prostu wojna nadciąga na południe”. Na końcu jej papierosa został ślad szminki, ciemnoczerwonej, w kolorze, który podkreślał czerń włosów i bladość cery. Zannis pomyślał, że idealnie do niej pasuje słowo „oszałamiająca”. I „ponętna” – przyszłe rozkosze zasugerowała głębia jej spojrzenia. I jeszcze pasowało słowo „kłamca”, bo nie zamierzała iść do łóżka ani z nim, ani z nikim innym. Ta kobieta była ważna. W życiu by niczego takiego nie zrobiła. Była jednak przerażona i nieprzyzwyczajona do tego uczucia, więc odrobinę flirtowała z przystojnym policjantem, ponieważ potrzebowała pomocy. On stawił się tutaj, w najlepszym apartamencie najlepszego hotelu, jaki miało do zaoferowania miasto, za sugestią Saltiela. Nie, na żądanie, chociaż postawione dość łagodnie. To była sprawa żydowska, a zaczęła się od samej góry społeczności sefardyjskiej, od tuza, który wiedział, jak dotrzeć do Zannisa przez Saltiela. Kobieta zamówiła kawę, posadziła Zannisa w brązowym aksamitnym fotelu, obróciła nieco krzesło, które stało przy sekretarzyku, i przycupnęła na jego krawędzi, twarzą do gościa. Stopy zsunięte, ciało wyprostowane. – „Pani Krebs” brzmi strasznie oficjalnie – powiedziała kulturalną i doskonale modulowaną niemczyzną. – Wszyscy mówią do mnie Emmi, to zdrobnienie od Emilii. – A ja jestem Costa, zdrobnienie od Constantine. Costa Zannis. A to? Spytał o dwójkę dzieci, chłopca w wieku bodajże siedmiu lat i dziewczynkę chyba o dwa lata starszą, widocznych za otwartymi drzwiami sypialni. Elegancko ubrani, wyglądali na Żydów, dziewczynka czytała książkę, a chłopiec kolorował kredkami. – Nathaniel i Paula. – Dziewczynka podniosła wzrok znad książki, uśmiechnęła się do Zannisa, po czym wróciła do czytania albo udawania, że czyta. – Wspaniałe dzieci, na pewno jest pani z nich dumna. Cisza. Zawahała się, wahaniem „czy mam skłamać?”, które Zannis widywał już wiele razy. Zaciągnęła się papierosem, strzepnęła go do popielniczki i wreszcie odpowiedziała: – Nie. – Nie jest pani dumna? – Uśmiechnął się. Oczywiście, że miała na myśli coś innego. – To nie są moje dzieci. – I już pożałowała. – To ma znaczenie? – Zmartwiła się, że popełniła błąd. – Nie ma znaczenia, ale jest interesujące. Na pewno mi pani to wyjaśni. Kelner przyniósł croissanty, masło, dżem, ciasto i kawę. Składając zamówienie, przewidziała wszystkie możliwości. – Pomyślałam, że chciałby pan coś zjeść. – Może później. Kelner postawił tacę na stole i odebrał od gospodyni napiwek. – Dwa dni temu dotarłam do granicy tureckiej na pokładzie tak zwanego „Orient Ekspresu”. Ale zostaliśmy zawróceni przez celnika, więc oto jesteśmy tu, w Salonikach. – Tureckiego celnika? – spytał. Po czym wykonał klasyczny gest bakszyszowy, a mianowicie potarł kciukiem palec wskazujący i środkowy, i podniósł brwi pytająco. Zrozumiała. – Och, próbowałam, ale jakimś cudem trafiłam na jedynego uczciwego funkcjonariusza na Bliskim Wschodzie. – Z jakiego powodu was zawrócono, Emmi? – Jakieś wątpliwości w dokumentach. – Papiery są prawdziwe? – Myślałam, że są. Powiedziano mi, że są prawdziwe. – Kto pani powiedział? – Adwokat w Berlinie. Zapłaciłam mu za zdobycie autentycznych dokumentów, tureckich wiz wjazdowych, ale to, co dostałam, było... cóż... podrobione. Fałszywki. Tak powiedział ten funkcjonariusz. – I wtedy zaproponowała mu pani łapówkę. – Zaczęłam, ale... och, powinien pan widzieć jego twarz. Myślę, że mógł nas wsadzić do więzienia. Zannis kiwnął głową ze zrozumieniem. – My tutaj uważamy, że tureckiego więzienia zdecydowanie najlepiej unikać. Emmi, skoro to nie są pani dzieci, to czyje? – Przyjaciółki. Szkolnej przyjaciółki. Żydówki. Ona nie może wyjechać z Niemiec. Poprosiła o pomoc, a ja zaproponowałam, że wywiozę dzieci. Do Stambułu, tam są ludzie, którzy się nimi zajmą. – I tam pani zamieszka. Powoli pokręciła głową, po czym wyjęła papierosa i zdusiła go na szkle. – Nie, ja wracam.

– Proszę wybaczyć, ale uznałem, że jest pani Żydówką. – Jestem. Nie odpowiedział. Na ostatnim piętrze Lux Palace zapanowała cisza; z korytarza dobiegał szum odkurzacza. Zannis wstał, podszedł do okna i wyjrzał na morze, na parowiec i jego słup dymu na tle nieba. Gdy wrócił na krzesło, spojrzał jej w oczy. Oszałamiająca, pomyślał znowu, i twarda, o wiele twardsza, niż ocenił w pierwszej chwili. „W co ja się pakuję?” Pochylił się do przodu i powiedział cicho: – Nie musi pani nic mówić, jeśli pani nie chce. I tak pani pomogę. Kiwnęła głową, wdzięczna za jego zrozumienie. Z sypialni dobiegł głos chłopczyka, odrobinę tylko głośniejszy od szeptu. – To ma być zielone? – Nie, niebieskie – odparła dziewczynka. Emilia Krebs pochyliła się ku Zannisowi. – To było dla nich ciężkie przeżycie – powiedziała przyciszonym głosem. – Nie mogły chodzić do szkoły, w zasadzie w ogóle nie mogły wychodzić. W Berlinie jest teraz strasznie. Rozumie pan? Z wyrazu jego twarzy mogła wyczytać, że rozumie doskonale. – Więc przyjaciółka poprosiła, żebym je wywiozła w jakieś bezpieczne miejsce. Bo wiedziała, że mogę swobodnie podróżować za granicę. Hugo Krebs, mój mąż, jest pułkownikiem i osobą bardzo wpływową. – Należy do partii? – Miał na myśli partię nazistowską, a rzucił to lekko i neutralnie. – Absolutnie nie. – Była urażona, że w ogóle zasugerował coś takiego, a umiała urazę wyrazić tonem. – Nie, on nie jest taki. Ma za sobą normalną ścieżkę awansów. Służy w sztabie generalnym Wehrmachtu, kieruje logistyką – żeby pociągi docierały na miejsce w żądanym czasie, żeby wystarczyło skarpet. Nie jest to zaszczytne zajęcie, ale dość ważne. – Wiem, co to jest. Ma pani w paszporcie wbite J? – W Niemczech obowiązywał taki wymóg prawny: J jak Juden, Żyd. – Och, nie, nie. Nie ośmieliliby się. – Nie wątpię. Skoro jest pani żoną człowieka o takiej pozycji, a on pewnie nie jest Żydem, bo nie zaszedłby tak wysoko. – Jest luteraninem, z porządnej starej rodziny, chociaż nic specjalnego. Poznaliśmy się, zakochaliśmy się w sobie i wzięliśmy ślub. To wspaniały człowiek. Nie mogliśmy mieć dzieci, ale prowadziliśmy dobre życie, po czym Hitler doszedł do władzy. Hugo ustąpiłby ze stanowiska, ale uznał, że skoro ma Żydówkę za żonę, lepiej dla nas będzie, jeśli tego nie zrobi. Zannis kiwnął głową, przyznając, że to niestety prawda. A logistyka to podstawa, pomyślał. Jak przeprawić tę kobietę z dwójką dzieci do Turcji? – Może mi pani powiedzieć, jak zamierza pani wrócić ze Stambułu do Berlina? – Nie widziałam w tym problemu – odparła z wahaniem, niepewna, o co mu chodzi. – Parowcem? – Na Boga, nie. Szybciej jest samolotem. Ze Stambułu do Bukaresztu, potem do Berlina. Lufthansa lata do wszystkich państw neutralnych. – Ale nie polecieliście do Stambułu. Wyobrażam sobie, że z dwójką dzieci byłoby drogo. – Nie o to chodzi, pieniądze nie grają roli. Uznaliśmy z Hugonem, że nasza trójka za bardzo rzucałaby się w oczy na Tempelhof. Na lotnisku wszędzie się roi od gestapo, więc lepiej jechać pociągiem. Etapami, rozumie pan. Najpierw do Wiednia, potem do Budapesztu, Belgradu, Sofii i stamtąd do Stambułu. Dotarliśmy aż do kontroli granicznej w Edirne w Turcji. – Ale wróciła pani do Salonik. – Bo wiedziałam, że w Salonikach są Żydzi. Rozumie pan, bałkańska Jerozolima, te rzeczy. – Tak, kiedyś stanowili większość i nadal tworzą sporą społeczność. – Nic innego nie przyszło mi do głowy. Oczywiście powrót do Berlina nie wchodził w rachubę. – Dlaczego? – Bo to... – przerwała na chwilę. – Bo to oznaczałoby porażkę. – A pani nie ponosi porażek. – Jakżebym mogła? – Ruchem oczu wskazała dzieci w sąsiednim pokoju. Zannis myślał chwilę, nim zadał kolejne pytanie. – Nad jednym nadal się zastanawiam. – Proszę pytać o wszystko – zachęciła go z uśmiechem. Miała nadzieję, że stali się prawie przyjaciółmi. – Mówiła pani, że pieniądze nie grają roli. I nie chciałbym wściubiać nosa w nie swoje sprawy, ale podejrzewam, że nie mówiła pani o uposażeniu pułkownika Wehrmachtu.

– Nie chce pan wściubiać nosa w nie swoje sprawy? – Filuterna i ubawiona. Teraz nadeszła kolej na uśmiech Zannisa. – Mam własne pieniądze. Zanim stałam się Emilią Krebs, nazywałam się Adler. To nazwisko pewnie coś by panu mówiło, gdyby był pan Niemcem. Emilia Adler, z Adlerów z Frankfurtu, bankierów znanych już w średniowieczu, bardzo, bardzo bogatych. No to już pan wie. Zannis nie krył zdumienia. – Teraz? Za nazistów? Myślałem, że zagrabili wszystkie żydowskie pieniądze w Niemczech, zmusili Żydów do sprzedaży firm, nie dopuścili do transferu majątku za granicę. To nieprawda? – Nie do końca. Ponieważ kiedy już naziści dostali pieniądze, musieli coś z nimi zrobić. Większość trafiła do Szwajcarii, ale pokaźną sumę zdeponowano u mojego dziadka, w Adler Bank we Frankfurcie. To dlatego, że on daje dwanaście procent zysku, a Szwajcarzy, jak sądzę, nie. Zannis był pod wrażeniem. – Dwanaście procent! – Nie ma mowy, żeby dał radę inwestować z takim zyskiem, to jasne, chociaż naziści myślą inaczej. Sprytny Żyd, pracuje po kryjomu... Ale w rzeczywistości pieniądze pochodzą z jego osobistych zasobów, to raczej taka elegancka forma łapówki. – I to wystarcza? – spytał Zannis po chwili. – Nie będzie wystarczało zawsze. Ale przez jakiś czas, może jeszcze rok, może więcej. W trzydziestym szóstym wiedział, że przyjdą po niego, więc sam poszedł po nich. Dyskretnie. Z pozoru to bardzo łagodny człowiek, chociaż to, jak mówię, tylko pozory. – Pani też jest łagodna tylko z pozoru. – Ja też. – A pani ojciec? Pracuje w banku? – Mój ojciec zmarł dziesięć lat temu. – Przykro mi. – W Persji, gdzie mieliśmy kontrakty na budowę wodociągów. – Zachorował na coś? – Zabiła go namiętność. Miał atak serca w domu publicznym. Lubimy zakładać, że umarł szczęśliwy. A więc, Herr Zannis, teraz wie pan już wszystko. – Prawie. Chciałbym wiedzieć, jak zdołała pani zdobyć dokumenty wyjazdowe dla dzieci. – Adwokat to załatwił. Przynajmniej raz coś zrobił prawidłowo. – Wie pani, jak to załatwił? – Za pomocą łapówki, jeśli można mu wierzyć. Pięćdziesiąt tysięcy marek. W każdym razie ja mu tyle dałam, oprócz jego honorarium, ale mam na to tylko jego słowo. – Wzruszyła ramionami. – Mogło to być mniej. Zannis podniósł brwi. Bardzo duża suma. – Co? W przeliczeniu na dolary to dwadzieścia pięć tysięcy. Można się z tego utrzymać przez kilka lat. – Wręcz przez jakieś dwadzieścia. To pokaźna suma, owszem. W Rzeszy w tego rodzaju transakcjach padają takie ceny. Naziści to groźni i bezwzględni zbrodniarze, ale dzięki Bogu, są też sprzedajni. Dla wielu z nich ideologia to tylko kwestia powierzchowna. Lubią władzę i uwielbiają pieniądze. – Cóż, będą potrzebował tych dokumentów na dzień lub dwa. Kiedy ona poszła po torebkę, Zannis wstał i dodał: – Teraz chyba się napiję kawy. Pani też nalać? – Poproszę. – Nathaniel? Paula? – zawołał. – Chcecie ciasta? 12 października. Club de Salonique. To był nie lada lokal w mieście. Nawet potężny Vangelis musiał się bardzo postarać, żeby zapewnić Zannisowi członkostwo. „Nie wystarczyło szepnąć słówko – powiedział. – Ani to nie był szept, ani słówko”. Zannis musiał należeć do klubu, ponieważ tam właśnie, w budynku na luksusowym końcu promenady, dobijano najważniejszych salonickich interesów. Nastrój panujący w ciemnej mahoniowej jadalni z widokiem na morze i przyciszony lunchowy rytuał – przytłumiona rozmowa, leciusieńki brzęk zastawy i sztućców – tego zaszczytu nie zaznawał byle kto. Idealny entourage dla Celebiego, tureckiego konsula. Bez dwóch zdań mógłby zagrać w filmie dyplomatę – srebrzyste włosy, pogodny uśmiech, cygaretka z kości słoniowej. Roxanne określiła go kiedyś słowem debonair, co znaczyło tyle, co wytworny i czarujący. Przyszedł kelner, złożyli zamówienie bez nadmiernego entuzjazmu – jedzenie przyrządzano tu zbyt kunsztownie, żeby było smaczne – a Zannis wyraził należytą wdzięczność, że Celebi zechciał się z nim spotkać tak szybko. Podano przystawki, Zannis nadmienił, że potrzebuje przysługi, wyraz twarzy Celebiego

zmienił się tylko nieznacznie: „Och?”. Miał to więc być wyrafinowany rodzaj lunchu oparty na najbardziej wyrafinowanym pojmowaniu życia i polityki, chociaż nieco mniej wyrafinowany był widok z okna, gdzie podczas ich posiłku płonął frachtowiec storpedowany rano. Głównie widać było czarny dym, ale, jeśli rzucone z ukosa spojrzenie padło we właściwym momencie, dało się dostrzec płomienie. – To bardzo kulturalna kobieta – mówił Zannis. – Żydówka i osoba o pewnej pozycji w świecie towarzyskim Berlina. – Doprawdy? – W każdym razie na to wygląda. – Musi więc być strasznie bogata. Obawiam się, że pozostali... – Wiem. – Ma problemy? – Można tak powiedzieć. Próbuje wywieźć z Berlina dzieci przyjaciółki. – I właśnie do Turcji? – Tak. Życzy pan sobie dolewkę? – Och, no nie wiem... – Kelner? – Słucham? – Jeszcze kolejkę poproszę. – Zaszalejmy trochę, co? Drzemka po południu... – To chyba tylko pan może sobie na to pozwolić... – Pan zajęty? – To przerażające. Połowa świata próbuje się do nas dobić. Już przekroczyłem styczniowy limit wiz wjazdowych, a moi zwierzchnicy w Stambule się irytują. Zannis pokręcił głową. – Przeklęta wojna. – Na pewno byśmy się bez niej obyli, co do tego nie ma wątpliwości. Czemu ich nie przeprowadzicie po prostu przez zieloną granicę? Jak wszystkich. – To dzieci, Ahmet. Słodkie dzieciaki. Nie chcę, żeby robiły w gacie za każdym razem, gdy jakiś policjant spojrzy na nie na ulicy. – Och, tak, rzeczywiście masz rację. Potrzebne im prawdziwe dokumenty. – Dasz radę przekonać Stambuł? – Hmmm, tak i nie. Ale, prawdę mówiąc, będę musiał posmarować tu i ówdzie. – No, to akurat nie problem. – Nie? – Nie, chyba nie. Celebi wyjął papierosa ze srebrnej papierośnicy i wkręcił go w cygarniczkę. Zannis podał mu ogień, a Celebi wychylił się ku niemu. – Co byś powiedział na czterysta? – spytał. – Pewnie nie masz na myśli drachm? – Dolarów. – Za głowę? – Tak. Dorosły i dwójka dzieci. – Ona zdobędzie dolary? – W Salonikach? Celebi kiwnął głową ubawiony: no oczywiście, śmieszne pytanie. – Przysłałbym madam Urglu... powiedzmy jutro po południu? – Będę czekał. Mam przy sobie kopertę, niemieckie wizy wyjazdowe, możesz z nich wziąć dane. – Przy wyjściu – powiedział Celebi. Zannis kiwnął głową na zgodę. Taka elegancja, jadalnia w Club de Salonique to nie miejsce na przekazywanie kopert pod stołem. Niebieskie niebo, musujące powietrze po deszczu, po drugiej stronie zatoki Olimp z czapą śniegu. Zannis wracał do biura tętniącą życiem Via Egnatia, nie spiesząc się, przystając, by spojrzeć na witryny sklepowe. Zakarbował w pamięci, żeby już w biurze skontaktować się z Emilią Krebs, dając jej czas na zorganizowanie pieniędzy na łapówkę – wątpił, żeby cokolwiek z tej sumy dotarło kiedykolwiek do Stambułu – tak by następnego popołudnia dać kopertę madam Urglu.

Madam Urglu, rzekomy szpieg Celebiego, nie za bardzo go obchodziła. Tęga pięćdziesięcioparolatka z obfitym biustem, okularami na łańcuszku i ciętym językiem. Spiraki w bezpiece twierdził, że służyła jako as wywiadu różnym tajnym agentom – „nadaje zaszyfrowane depesze w każdy poniedziałek i czwartek wieczorem – powiedział – z ostatniego piętra konsulatu”. Pewnie miał rację, pomyślał Zannis, wpatrując się w wystawę rakiet tenisowych i plakat z blondynką uderzającą z bekhendu, ale zastanawiał się, jakich informacji, tajnych informacji, Turcy szukali w Salonikach. Cokolwiek to było, nie był wstrząśnięty. W końcu walczyli z Turcją od wieków – jak wiadomo, już w Troi, za Homera, a to na pewno nie był pierwszy raz. Ostatni raz natomiast zaczął się w roku 1919, gdy greckie wojska wkroczyły do Turcji i zajęły nadmorskie miasto Smyrna. Wtedy mówiło się nawet o odzyskaniu Konstantynopola, wielkiej stolicy cesarstwa bizantyjskiego, zajętego przez muzułmańskich Turków w 1453 roku. Już chyba dość długo je zajmowali, co? No ale jakoś zajmowali je nadal, teraz nazywało się Stambuł. A tureckie wojska odbiły Smyrnę w 1922 roku: spaliły miasto, wyrżnęły greckich mieszkańców, a nazwę miasta zmieniono na Izmir. Rok później podpisano traktat: trzysta pięćdziesiąt tysięcy Turków wyjechało z Grecji, a półtora miliona Greków przybyło do Grecji z Turcji, wróciło do domu, w którym nie mieszkało od tysiąca lat. Tak więc jesienią 1940 roku w Salonikach wciąż stała tawerna Zdrada Smyrny, na niegdysiejszej ulicy Bazylego II Bułgarobójcy. Przemianowanej na ulicę Franków na pamiątkę innego podboju. Łatwo o nowe nazwy w mieście, gdzie wojen było więcej niż ulic. Po powrocie do biura zadzwonił do Emilii Krebs w Lux Palace. Była bardzo poruszona, bliska łez – bliska jak na siebie, pomyślał, a byłyby to łzy ulgi. Tak, miała pieniądze, i gdy tylko zakończy rozmowę, idzie kupić dolary. Zwycięstwo. Podejrzewał, że tak trzeba to nazwać: dwójka dzieci wyjeżdża dorastać w obcym kraju, może nigdy już nie zobacz swoich rodziców. Późnym popołudniem 16 października podjechał taksówką pod dworzec, żeby Emilia z dziećmi mogła wsiąść do ekspresu do Stambułu o 17.20. W poczekalni Nathaniel i Paula siedzieli cichutko – za cicho, za wiele przeszli – a Emilia Krebs podała Zannisowi kartkę papeterii z Lux Palace z wypisanym jej adresem i numerem telefonu w Berlinie. – Może pewnego dnia – powiedziała – będę miała szansę się zrewanżować. – Może – odparł, myśląc, że raczej nie. – Na świecie dzieją się takie rzeczy, że trudno coś powiedzieć o przyszłości. – Wjeżdżający pociąg zagwizdał, a ona położyła mu dłoń na ramieniu. – Nigdy się panu nie odwdzięczę za pomoc.. – Nie musi mi się pani odwdzięczać. Każdy na moim miejscu zrobiłby to samo. Wyszedł z pracy wcześnie i ruszył do siebie. Zajmował dwa niewielkie pokoje na brukowanej uliczce Santaroza, pomiędzy dworcem a portem. Nie najlepsza część miasta, na skraju terenu, który przed Wielkim Pożarem był dzielnicą żydowską. Pobawi się ze swoim wielkim owczarkiem, Melissą – po grecku „pszczoła miodna” – która będzie czekała na niego w progu po dniu ciężkiej pracy w okolicy. Dzisiaj wypadał wieczór, jeden z dwóch czy trzech w tygodniu, kiedy chodził do matki na obiad. Melissa zawsze mu towarzyszyła i zostanie tam, aż on przyjdzie z następną wizytą. Była wielka, ważyła prawie czterdzieści kilo, miała gęstą, miękką, czarno-białą sierść, gładki, długi pysk i piękne oczy – nie tak jak pirenejski pies górski. Królowa ulicy, zaczynała ranek od odprowadzania go kilka przecznic w stronę biura, do miejsca, gdzie instynkt jej mówił, że Coście nie grozi już atak wilków. Potem wracała do domu, by chronić miejscowe dzieci w drodze do szkoły, następnie zaś towarzyszyła listonoszowi na codziennej trasie. Po wykonaniu tych wszystkich zadań, pilnowała kurzego kojca na podwórku sąsiadów, złożywszy łeb na potężnych łapach. Jeśli nie pojawił się grasujący lis, czekała, aż nastanie czas, by podreptać do szkoły i dopilnować dzieci w drodze do domu. Nikt jej nie uczył żadnej z tych rzeczy, wszystko miała we krwi, odziedziczone po przodkach – może spadkobiercach tureckich akbaszów – którzy w górach strzegli stad, ale ich nie zaganiali. W ten sposób i ona nigdy nie biegła na przedzie ani za podopiecznym, tylko zawsze trzymała się z boku. Czujna. I niezależna. Kiedy Zannis próbował wziąć ją na smycz, kładła się płasko i nie chciała się ruszyć. Niemniej była to wspaniała dziewczyna, z górskiej wioski, gdzie te psy ceniono wysoko. Zannis uważał się za szczęściarza, że zdołał kupić szczeniaka z dobrej hodowli. Wstała, gdy się pojawił, szczeknęła cicho na powitanie, po czym położyła swoje piękne uszy i otworzyła pysk. Potarmosił ją z czułością. Po drugiej stronie uliczki na kuchennych krzesłach siedziały dwie staruszki – zawsze wystawiały je na dwór przy ładnej pogodzie – które uśmiechnęły się promiennie na ten widok. Zannis zabrał Melissę na górę do mieszkania. W wąskim, dwukondygnacyjnym budynku on zajmował piętro. – Dzisiaj idziemy do babci – powiedział. Melissa postawiła uszy. Mieszkająca w dawnej tureckiej dzielnicy przy murach babcia Zannisa zawsze przynosiła do domu najlepsze resztki od rzeźnika w wieczory, gdy Melissa przychodziła na kolację. Ale zakupy tam się nie kończyły. W towarzystwie matki i brata Zannisa, Ariego, babcia ruszała na podbój

targowisk, by wrócić do domu ze świeżą fetą, małą barweną, kalmarami albo kurczakiem o żółtej skórze – najlepszego gatunku, jedynego w zasadzie – z dodatkowymi nóżkami na zupę. Och, rozpuszczali go jak dziadowski bicz, błagali, by został na noc, co często robił, po czym wypuszczali do domu z dwiema koszulami wygotowanymi do białości i idealnie wyprasowanymi. 17 października. Życie wróciło do normalności, dzięki Bogu. Do biura trafiało niewiele spraw – z większością prawie nic nie trzeba było robić. Zniknęła żona miejscowego polityka. Mogli nad tym pracować. I pewnie by odkryli, że uciekła z kochankiem. Poza tym spokój. Dziwny – połowę kontynentu okupowały Niemcy, a Wielka Brytania samotnie walczyła o przetrwanie – ale spokój. Kiedyś Zannis dostawał listy od Laurette z Paryża, ale teraz, za okupacji, listy przychodziły od wielkiego dzwonu. Odpowiadał na nie, ostrożnie, bardzo ostrożnie, bo zawsze mógł je przeczytać niemiecki cenzor. Więc Laurette wiedziała, że u niego wszystko w porządku, że często o niej myśli, i dodawał coś o pogodzie w Salonikach. O siedemnastej czekało go przyjęcie. W domu młodego wykładowcy wydziału literatury uniwersytetu, przyjaciela raczej Roxanne niż jego, ale nie miał nic przeciwko, by wziąć w nim udział. Roxanne uwielbiała przyjęcia. Zannis chodził z nią, uśmiechał się, rozmawiał, dyskretnie zerkał na zegarek. To konkretne przyjęcie nie było niczym nowym – kasta salonickich artystów zbierała się na wino i retsinę, pokusy fizyczne i towarzyskie – ale najwyraźniej zaliczało się do najważniejszych imprez tej jesieni, ponieważ pojawił się na nim Elias. Elias, król poetów miasta, miał taką renomę i takie poczucia własnej wartości, że nazywał się tylko jednym imieniem, czy tam nazwiskiem, a może i przydomkiem – może wybranym ze względu na miodowe brzmienie, kto to wie. Elias na pewno wyglądał jak król poetów, miał śnieżnobiałą brodę proroka i szopę siwych włosów. „Nie ma grzebienia – mówiło się w mieście. – Odkręca żarówkę i wsadza palec do lampki”. Dostrzegłszy Zannisa – spotkali się kilka razy – kryjącego się w kącie, Elias zakołysał się na obcasach i zmrużył oczy jak zoolog, który natknął się na ciekawy okaz. – Ach, jest tu też Zannis. – Witaj, Elias. – I jak tam płynie życie z najemnymi zbirami? – Osobiście ich unikam. – Naprawdę? Ja też. – Ciężko ostatnio pracujesz? – O tak, tak. Może w przyszłym roku wydam nowym tomik. – Już się nie mogę doczekać. – Masz pozostałe? – Dałem kilka w prezencie, a jeden sobie zatrzymałem. Świt... yyy... – Świt bogini. – Właśnie! – To może nie jest moje najlepsze dzieło. Wczesne. – Podobało mi się – odparł Zannis. – Ten o sowie. Elias zastanawiał się chwilę. – Noc na polu? – Możliwe, nie pamiętam dokładnie. – „Późną nocą łowczyni budzi się na polowanie”? Ten? – Tak, ten! – Zannis, to nie jest o sowie. To... o kobiecie, no, o kobiecie, którą znałem. „Znałeś kobietę, która jada myszy? Skata!” – Elias – rzekł – ja jestem tylko policjantem. – Nie powiedział „prostym policjantem”, ale Elias i tak usłyszał „prostym”, co oznaczało, że Zannis uderzył w odpowiednią strunę, ponieważ to słowo uczyniło go robotnikiem, robotnikiem świata, który w bliżej nieokreślonej przyszłości się zjednoczy. – No, może masz rację. – W głosie Eliasa nie zabrakło łaskawości. – Jeśli potraktować go dosłownie... Zannis wyczuł, że poeta szykuje się do ucieczki, ale jeszcze nie chciał go puścić. – Powiedz mi, Elias, wyprawiasz się czasami w góry? Spotkać się z dawnymi przyjaciółmi? – Podobno Elias jako młodzieniec poszedł w góry i walczył u boku kleftów. To słowo oznaczało mężczyzn z górskich wiosek walczących z Turkami, takich poniekąd partyzantów. Niektórzy z nich byli pasterzami, inni bandytami, ale partyzantami też. Elias się zmienił. Zniknęła wyniosłość bywalca. – Nie – powiedział ze skruchą. – Nie chodzę. Nie widuję się z nimi. Chodzę w góry, zwłaszcza wiosną, bo są takie piękne, ale to, o czym mówisz, to nie, od dawna. – Prawda, od dawna. Ale pewnie twoi starzy przyjaciele ciągle tam są. Ci, którzy przeżyli. Elias dopił wino.

– Pytasz jako policjant? – Nie, zupełnie nie. Te czasy dawno minęły, a mężczyźni w mojej rodzinie robili to samo, też walczyli z Turkami. Ciekaw tylko byłem, a jeśli naprawdę chcesz wiedzieć, zastanawiałem się, czy kiedykolwiek o tym pisałeś. Elias pokręcił głową. – Sam nigdy. Tam w górach dyskrecja to obsesja i chociaż to było dawno temu, nadal mnie obowiązuje. Nie żebym miał coś przeciw spotkaniu się z nimi. Kiedy się z kimś walczy, jego życie od ciebie zależy, twoje od niego. To jest najważniejsze, ważniejsze od rodziny, miłości, wszystkiego. Oni są inni niż ludzie tu, na dole. Dla nich wolność to cały świat. Wiesz, jak oni do siebie mówią: adespotoi. Bezpańscy. – Tak, znam to słowo. Nie tylko oni. – No, może nie, zobaczymy. – Zobaczymy? – Wojna. – Myślisz, że tu dotrze? – Czterech Jeźdźców Apokalipsy, tak, wszyscy jak jeden mąż, i będzie tchórzostwo i męstwo. – Elias zamilkł na chwilę, po czym podjął: – Oczywiście mam nadzieję, że się mylę. Turecka żandarmeria była straszna, wierz mi, ale ci ludzie... – Zerknął na swój kieliszek. – Wygląda na to, że potrzebuję dolewki. – Cieszę się, że mieliśmy okazję pogadać – odparł Zannis. Może Elias tak się nie cieszył. Gdy kiwnął głową w chłodnym pożegnaniu i oddalił się po trunek, na jego twarzy malowało się lekkie zatroskanie. Ale nie za długo. Gdy dotarł na środek sali, zawołał: – Helena! Światło moich oczu! Gdzie się ukrywasz? Ludzie przybywali, nikt nie wychodził, w pomieszczeniu robiło się coraz cieplej, głośniej, ktoś włączył płytę rembetiki, jakaś kobieta zamknęła oczy i zatańczyła, nie poruszając stopami. Zannis rozmawiał z żoną adwokata, z aktorem – „Zupełnie jak Sofokles, tyle że nowoczesny” – z gospodarzem wykładowcą, z attaché kulturalnym ambasady niemieckiej w Atenach – „Jesteśmy strasznymi hellenofilami, wie pan, mamy wiele miłości do Grecji” – i z rozkoszą zaangażował się w wymianę zdań z malarką, gdy pojawiła się Roxanne i odciągnęła go. – Ktoś chce cię poznać – wyjaśniła. Wysoki facet opierał się o framugę, uśmiechając się wyczekująco, gdy Roxanne prowadziła do niego Zannisa. Od razu się zorientował, że mężczyzna jest Anglikiem: piaskowe włosy odgarnięte z przystojnego czoła, zmarszczki wieku średniego wyrzeźbione w młodej twarzy, przez co wyglądał jak stary chłopiec. – To Francis Escovil – powiedziała Roxanne. Dodała prezentacji nieco smaczku, jakby Zannis miał wiedzieć, kim jest mężczyzna. – Pisarz, zajmuje się literaturą podróżniczą – dodała. – Witam. – Escovil z uśmiechem uścisnął mu dłoń. Miał rozpięty kołnierzyk koszuli, jeden guzik, poza tym narzuconą na ramiona starą tweedową marynarkę i pił piwo z butelki. – Miło poznać – odparł Zannis kulawo. – Mam nadzieję, że wykaże pan cierpliwość wobec mojej znajomości greckiego – odrzekł Escovil po grecku. – Francis studiował filologię klasyczną na Cambridge – dodała Roxanne. – Starożytną grekę – sprostował ze skruchą Escovil. – Próbuję się nauczyć nowogreckiego. Proszę o wybaczenie, jeśli będę mówił dziwne rzeczy. – Wszyscy mówimy dziwne rzeczy. W każdym języku. Escovila ta uwaga ubawiła. – Już rozumiem, czemu Roxanne pana lubi. – Pisze pan o Salonikach? – Chyba będę pisał. Spróbuję. Zannis był zaskoczony. – Nie przyjechał pan tu chyba z Anglii? Escovil się roześmiał. – To byłby przedni pomysł! „Pomimo wojny – z dramatycznym cieniem w głosie sugerował znaki zapytania – wyjechałem do starych Salonik”. Na wesołym pancerniku, powiedzmy „Odważnym”! Nie, nie, kiedy wypowiedzieliśmy wojnę w trzydziestym dziewiątym, ja akurat przebywałem w Aleksandrii, więc zacząłem pracować dla tamtejszej gazety anglojęzycznej. Nie za dużo roboty – skąpo płacą, wie pan – ale czasami pozwalają mi napisać coś o podróżach. Kątem oka Zannis widział, że od Roxanne bije blask kobiety, której dwaj atrakcyjni znajomi się dogadują. Kiwnął głową. Już rozumiem. – Ale w czasie wojny trudno chyba znaleźć miejsce, o którym można napisać. – Piszę wyłącznie o państwach neutralnych. „Na nartach w mroźnej Szwajcarii!”, „Wizyta w słonecznej Hiszpanii!”

A prawdę mówiąc, nawet do tych krajów trudno dotrzeć. – Przynajmniej są Saloniki – zauważył Zannis. – Czy dowolne miejsce w Grecji lub w Turcji. – I dlatego właśnie tu jestem. Nie żeby pisać tradycyjne zachęty do podróży, ale raczej o marzeniach, żeby przypomnieć o lepszych czasach. – Tylko dla czytelników w Aleksandrii? – Och, spodziewam się, że fragmenty ukażą się w gazetach brytyjskich. W każdym razie w „Daily Express”, oni zawsze puszczają moje teksty. – Cóż, jeśli mogę w czymś pomóc... Gdzie się pan zatrzymał? – Miałem szczęście, Roxanne pomogła mi znaleźć lokum w wiosce rybackiej na półwyspie. Same bielone domy, brukowane kamieniem uliczki, cyprysy... sam pan wie. – Malowniczo – rzuciła Roxanne po angielsku. – Boże, Roxy, nie mów tego słowa. – A co ono znaczy? – spytał Zannis. – Że coś jest milutkie. – Teraz znęcała się nad Escovilem. I dodała do Zannisa: – Piękne w staromodnym stylu. – Bo te wioski są piękne – odparł Zannis. – I od rybaków można kupić wspaniałe jedzenie. Swoją drogą, z tą pomocą mówiłem poważnie. Skoro coś pan wynajął, pewnie zamierza pan zostać dłużej. – Może z miesiąc, to takie pracowite wakacje. I szczerze mówiąc, cieszę się, że wyjechałem. W Aleksandrii w tej chwili trudno wytrzymać, wszędzie żołnierze i marynarze, mnóstwo starych rodzin wyjechało na wieś. – Przerwał, zamyślił się, po czym odpowiedział na pytanie, którego Zannis nie zadał. – W trzydziestym dziewiątym naprawdę próbowałem się zaciągnąć, ale... – Poklepał się po sercu i pokręcił głową nad idiotyzmem tego wszystkiego. – Trudno uwierzyć, że mnie odrzucili. Wspinam się po górach, biegam do pociągów, jeżdżę na wielbłądach, a oni mówią, że serce mi niedomaga. Kłamca, pomyślał Zannis ze współczującym uśmiechem. Roxanne położyła dłoń na ramieniu Anglika. – Masz serce w doskonałym stanie, mój drogi. – Tak właśnie uważam. W każdym razie teraz walczymy z Włochami na Pustyni Libijskiej. Trochę sytuacja patowa, ale jeśli się pogorszy, przypuszczam, że ponownie rozważą moją kandydaturę. – Do tego czasu – odparł Zannis – mam nadzieję, że będzie się pan rozkoszował pobytem w Salonikach, panie Escovil. – Proszę do mnie mówić po imieniu. Francis. Było bardzo późno, niewiele zostało do świtu. Leżał w zapadającym się łóżku Roxanne w pensjonacie Bastasini. Zmęczony – od nadmiaru ludzi – i zamroczony – od nadmiaru wina – zamierzał odwieźć Roxanne i wrócić do siebie, ale ona koniecznie chciała go zaprosić na górę na drinka i tak krok po kroczku... Przyjęcia zawsze ją ożywiały, więc teraz była gorliwa, a to podziałało na niego przemożnie. Co z kolei doprowadziło do jej obecnego stanu: zadowolona, kocia i senna, z wilgotnym brzuchem przyciśniętym do jego uda, gdy leżeli twarzami do siebie, na boku. Zażyle i ciepło, ale nietrwale. Wiedział, że ona się zaraz poruszy, a potem jeszcze trochę. Ale jeszcze nie teraz, więc wpatrywał się leniwie w czerwony koniec swojego papierosa. – Co tam się działo między tobą a Eliasem? – spytała. – Nic takiego. – Wyglądało to na coś więcej niż pogaduszki. – Och, błędy młodości. – Błędy młodości? Chyba błędy całego życia, stary satyr. – Próbował cię zaciągnąć do łóżka? – Oczywiście. Próbuje tego z każdą napotkaną kobietą. – No, ale nie o to nam chodziło. On walczył w partyzantce, z kleftami, dawno temu, i o tym rozmawialiśmy. Krótko. – Trudno to uznać za błąd, z greckiego punktu widzenia. „Och, pogadajmy o polityce”. Zamiast odpowiedzieć, Zannis ziewnął. – Nie idziesz spać, prawda? – Jeszcze nie. – Co myślisz o Francisie? – Miły gość. I szpieg, oczywiście. – Szpieg?! Francis? – Tak, ty tego nie widzisz? – Nie. Skąd wiesz? – Głupia historyjka o wakacjach w środku wojny.

– Rzeczywiście. – Namyślała się chwilę. – Brytyjski szpieg. – Albo tajny agent. Tak czy inaczej, zwij to, jak chcesz, ale pracuje dla któregoś wywiadu, i to może od dawna. Naprawdę pisze książki podróżnicze? – O tak, i to dobre. Razem z Robertem Byronem, Peterem Flemingiem i Waughem. Wszyscy są szpiegami? – Niewykluczone. Raczej bym zakładał, że jeden czy dwóch, może wszyscy zostali zwerbowani po trzydziestym ósmym, kiedy każdy oprócz Chamberlaina doskonale wiedział, że Wielka Brytania będzie musiała przystąpić do wojny. – Będziesz... nie wiem... będziesz go obserwował? – Wątpię. Brytyjczycy są naszymi przyjaciółmi. A niedługo będą naszymi jedynymi przyjaciółmi. Nie mam pojęcia, czego on tu chce, ale nie sądzę, żeby chciał, w zasadzie powinienem powiedzieć „chcieli”, nam zrobić krzywdę. – Zmęczony rozmową, ściszył głos i ustami musnął jej sutek. – W każdym razie ty jesteś Brytyjką, a jesteś moją przyjaciółką. Nie odpowiedziała. Przeciągnęła się tylko, a potem poruszyła dolną częścią ciała. Przesunęła dłoń pod jego ramieniem i przycisnęła ją do jego tyłka, przyciągając go bliżej i ponownie oplatając jego udo nogami. Powiedziała ledwie słyszalne „mhm” i znowu się poruszyła. 27 października. Późnym popołudniem telefon od jednego z detektywów – w randze inspektora – z wydziału kryminalnego Salonik. Jeden z najznamienitszych obywateli Salonik, bankier, od trzech dni nie pojawił się w miejscu pracy. Jego zastępca dzwonił, nikt nie odebrał, udał się więc do jego domu i zapukał do drzwi. Znowu bez efektu. W banku odkryto brak ogromnej ilości pieniędzy – zniknęły banknoty drachmowe o wysokich nominałach, franki szwajcarskie i funty brytyjskie. Zannis znał tego funkcjonariusza, nowego w tej robocie. Był ambitny i próżny, nosił elegancki wąsik i bardzo drogi płowy kapelusz. Odebrał Zannisa z biura i zawiózł go do najdroższej dzielnicy miasta, gdzie przed okazałą willą – portyk, kolumny – czekał ślusarz. – Pomyślałem, że lepiej go wezwać – powiedział detektyw. W tej okolicy na pewno nie otwierało się drzwi kopniakiem. I tak zresztą nie zdołaliby ich otworzyć kopniakiem, nawet gdyby chcieli. Willa, zbudowana przez jakiegoś tureckiego beja na przełomie wieków, była potężna i dobrze zabezpieczona. W środku jeszcze lepiej: ciemno, cicho, wnętrza doskonale utrzymane i jak zdradził Zannisowi węch – nie było tu żadnego trupa. „Dzięki Bogu”. Tylko w kuchni list do służących. Oto po dwa tysiące drachm dla każdego – mnóstwo pieniędzy, niemal dwieście dolarów – i podziękowanie za dobrą służbę, kiedyś wrócimy. Samych pieniędzy nie znaleźli, dom był wysprzątany, meble zakryto płótnami. Przeszukali pokoje, znaleźli kufry, ale żadnego bagażu podręcznego. – Ma pan jakąś teorię? – spytał detektyw. – Że na przykład kradli od lat? – Wszystko możliwe – odparł Zannis. Ale wiedział, że nie. Wiedział, co to oznacza, a im więcej o tym myślał, tym więcej wiedział. Nagle zrobiło mu się nieswojo, poczuł ucisk w klatce piersiowej. Poszedł do szafki kuchennej, znalazł szklankę, napełnił ją zimną wodą i napił się. Potem zapalił papierosa. Detektyw poszedł do saloniku i wrócił z popielniczką. Kiedy papieros się skończył, kontynuowali przeszukanie. Żadnych paszportów ani książeczek czekowych, znaleźli psią piłeczkę z dzwoneczkiem, ale nie było psa ani jego smyczy. Na biurku stały fotografie rodzinne i trzy puste ramki. W komodzie gospodyni – kosztowne szale, ale ani sztuki bielizny. Modne sukienki w szafie i trzy puste wieszaki. – Bardzo ładne – zauważył detektyw – obszywane wieszaki. W szufladzie biurka znaleźli pamiętnik. Kartki od 15 października do 5 listopada wycięto, nie wyrwano. – Staranna robota – rzucił Zannis. – Pewnie rezerwacja, może na statek, może na jakieś hotele. – Podejrzewam, że ma pan rację – odparł detektyw. – Po prostu wyjechali. Wyjechali z miasta. Z powodu manka. – Nie. Podejrzewam, że jeśli zajrzymy na jego konta, stwierdzimy, że zostały opróżnione. Dzień przed jego zniknięciem. Myślę, że ten człowiek postanowił wywieźć swoją rodzinę z Europy, zanim coś się zacznie. I może doszedł do wniosku, że skoro te pieniądze i tak pewnego dnia znikną, to czemu on nie ma ich zabrać. Jedna rzecz jest pewna w ucieczkach – im więcej masz pieniędzy, tym ci będzie łatwiej. – Dokąd pojechali, jak pan sądzi? – Powiedziałbym, że znajdzie pan go na liście pasażerów jakiegoś statku wychodzącego z greckiego portu, może nie tutaj, może w Atenach lub Stambule. A dokąd zmierza, możemy tylko zgadywać. Do Argentyny? Ameryki? Meksyku? – Gdziekolwiek, gdzie jest bezpiecznie – dodał detektyw. – Lepiej się pan czuje? – Tak, dziękuję. – Może powinien pan wziąć sobie wolne? – I po chwili dodał: – Co się stało z psem?

– Jest ze służącymi. Może pan poszukać samochodu, choć jeśli go zaparkowali gdzieś w pobliżu portu, to pewnie już go skradziono. Detektyw zaczął wyłączać światła. – Napiszę w raporcie, że to kradzież bankowa. I wystawię list gończy. – Nic więcej chyba pan nie może zrobić. Zamknęli dom i ruszyli w stronę samochodu detektywa. „Bankier wiedział, że to nadchodzi”, pomyślał Zannis. Znajomy znajomego powiedział mu: uciekaj, póki możesz. I może ten ktoś, ktokolwiek to jest, ktoś bezimienny, bez twarzy, się nie mylił. „Dość”, powiedział do siebie Zannis. „Zapomnij o tym, przynajmniej dzisiaj”. „To” nie dawało jednak o sobie zapomnieć i okazało się, że na dzisiaj Zannis jeszcze nie skończył. Po powrocie do biura dowiedział się od Sibylli, że próbowała się z nim skontaktować centrala telefoniczna z Bazylei. A więc nie mógł pójść do domu, musiał czekać w biurze. Sibylla wyszła o siedemnastej trzydzieści, a Saltiel godzinę przed nią. Telefon zadzwonił dopiero o dwudziestej pierwszej. – Halo? Halo? – Połączenie było fatalne, na linii trzaskało i piszczało, a kobiecy głos po drugiej stronie był słaby. Zannis zasłonił ręką drugie ucho. – Tak? Słyszy mnie pani? – Tu centrala z hotelu Mont Blanc. Muszę wysłać recepcjonistę, żeby znalazł osobę zamawiającą rozmowę. Proszę się nie rozłączać. – Oczywiście – odrzekł. Trzy minuty później usłyszał inny daleki głos. – Halo? Herr Zannis? – Kobieta niemal krzyczała. – Tak? – Mówi Emilia Krebs. – Halo? Wszystko w porządku? – Jestem w Bazylei. Przyjechałam, żeby do pana zadzwonić. – Och? – Chodzi o dwie siostry. Panny Rosenblum. – O kogo? – Dwie siostry, po czterdziestce. Bibliotekarki z Berlina. Czy... W słuchawce zaległa cisza. – Halo? – zawołał Zannis. – Halo? Wróciły trzaski. – ...do Salonik? Halo? – Halo. Tak. Jestem. Może pani powtórzyć? – Podałam im pańskie nazwisko. „Doprawdy?” – Oczywiście, rozumiem. – Dzwoniły do pana? – Słyszał napięcie w jej głosie, ledwie nad nim panowała. – Nie. Przykro mi, nie... – Znowu w słuchawce zapadła cisza, i tym razem już nieodwracalna. Zannis nie wiedział, co robić. Czekać, aż połączenie zostanie wznowione? Czy odłożyć słuchawkę, żeby centrala mogła nawiązać nowe? Spojrzał na zegarek, odczekał dwie minuty i odłożył słuchawkę na widełki. Co ona zrobiła? Najwyraźniej wysłała do Salonik uciekinierki, dwie Żydówki. A on miał im pomóc. Mogła chociaż zapytać. Ale może nie mogła – poprawił się zaraz. Siedział, zastanawiając się gorączkowo, patrząc przez okno na latarnię na Via Egnatia. Nagle telefon zadzwonił, a Zannis od razu chwycił słuchawkę. – Centrala telefoniczna hotelu Mont Blanc. Proszę się nie rozłączać... Tym razem zakłóceń było jeszcze więcej. Emilia Krebs musiała krzyczeć. – Halo? Herr Zannis? – Proszę posłuchać. – Mówił głośno i szybko. – Nie wiem, gdzie są te osoby, nie skontaktowały się ze mną, ale jeśli to zrobią, wyślę pani kartę pocztową. Nie napiszę nic specjalnego, po prostu pozdrowienia z zagranicy. – I to będzie znaczyło, że dotarły bezpiecznie. – Właśnie. A jeśli pani chce do mnie napisać, proszę kupić aspirynę. Można ją kupić w Berlinie? – Tak. – Niech ją pani rozpuści w zimnej wodzie i tym roztworem proszę pisać między wersami listu. A jeśli pani dostanie list z Grecji, proszę go uprasować niezbyt gorącym żelazkiem, a pojawi się napis. – Jak... – i znowu połączenie przerwano. Wznowiło się po kilku sekundach.