JulitaS

  • Dokumenty308
  • Odsłony99 602
  • Obserwuję110
  • Rozmiar dokumentów603.9 MB
  • Ilość pobrań63 519

Katherine Webb - Dziedzictwo

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Katherine Webb - Dziedzictwo.pdf

JulitaS EBooki
Użytkownik JulitaS wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 394 stron)

KATHERINE WEBB Dziedzictwo przełożyła Olga Siara

Dla Mamy i Taty

Prolog 1905 Caroline powoli przytomniała. Gdy odrętwienie minęło, zdała sobie sprawę z gonitwy myśli, trzepoczących w jej głowie niczym spłoszone ptaki w klatce, zbyt szybko, by mogła je pochwycić. Stanęła chwiejnie na nogach. Dziecko nadal leżało na łóżku. Dreszcz strachu przebiegł jej wzdłuż kręgosłupa. Tliła się w niej nadzieja, że go tam nie zastanie, że chłopczyk w jakiś sposób zniknął albo jeszcze lepiej – że nigdy go tam nie było. Malec przeczołgał się na drugą stronę łóżka, usiłując raczkować na miękkiej i śliskiej kapie. Chwytał mocnymi piąstkami garście materiału i podciągał się, wolno sunąc przez połać seledynowego jedwabiu. Wyrósł na duże, silne dziecko. W innym miejscu, w innym życiu zostałby wojownikiem. Miał kruczoczarne włosy. Chłopczyk zerknął za siebie, a potem odwrócił głowę, by spojrzeć na Caroline. Wydał z siebie pojedynczy odgłos, przypominający „da”; i chociaż nie było to prawdziwe słowo, Caroline wiedziała, że chce zadać pytanie. Oczy zaszły jej łzami i zadrżały pod nią nogi. Dziecko było prawdziwe, leżało tu, w jej sypialni w Storton Manor – i miało już dość sił, by żądać od niej odpowiedzi. Wstyd spowił ją gęstą, nieprzeniknioną chmurą. Niczym dym przesłaniał wszystko wokół, zasnuwając jej myśli. Nie miała pojęcia, co robić. Mijały długie minuty, aż nagle wydało jej się, że słyszy kroki w korytarzu za drzwiami. Serce niemal wyrywało się jej z piersi. Jedyne, co wiedziała, to że dziecko nie może tu dłużej zostać. Nie w tym łóżku, nie w jej pokoju, nie w posiadłości. To było po prostu wykluczone; i ani służba, ani jej mąż nie mogli się dowiedzieć, że kiedykolwiek się tu znalazło. Może służący odkryli już jego obecność, może coś dostrzegli albo usłyszeli, kiedy ona leżała bez zmysłów na podłodze. Modliła się, żeby tak nie było. Nie wiedziała, ile czasu straciła, obezwładniona strachem i rozpaczą – nie dość, by dziecku znudziło się raczkowanie po łóżku, więc może nie tak dużo. Wciąż jeszcze mogła coś

zrobić; w końcu nie miała wyboru. Ocierając łzy, Caroline podeszła do łóżka i podniosła chłopczyka. Wstyd nie pozwalał jej spojrzeć mu w oczy. Wiedziała, że są czarne, podobnie jak u jego rodziców. Czarne i nieodgadnione, jak krople atramentu. Był znacznie cięższy, niż pamiętała. Położyła go i zdjęła mu wszystkie ubranka, także pieluszkę, chociaż były dość pośledniej jakości. Nie chciała zostawić żadnych śladów, które mogłyby do niej doprowadzić. Wrzuciła ubranka do paleniska, a z żaru po porannym ogniu buchnął dym i swąd. Rozglądała się zdezorientowana po pokoju, dopóki jej wzrok nie padł na haftowaną poduszkę u wezgłowia łóżka. Gładkie, grube płótno zdobił piękny, delikatny wzór przedstawiający żółte kwiatki. Caroline zdjęła powłoczkę i włożyła do środka szamoczące się dziecko. Zrobiła to z czułością, dłońmi wyrażając miłość do dziecka, której nie dopuszczała do świadomości. Jednak nie owinęła chłopczyka poszewką, tylko zrobiła z niej worek i wyniosła w nim dziecko tak, jak kłusownik niesie zające. Po twarzy Caroline płynęły łzy, wyciśnięte z najgłębszych zakątków jej duszy. Ale nie mogła się zatrzymać, nie mogła sobie pozwolić na to, by znów pokochać chłopca. Na zewnątrz szalała ulewa. Caroline przeszła przez trawnik, uginając się pod ciężarem dziecka. Świerzbiła ją skóra głowy, czuła na sobie oczy całego domu i wzdrygała się pod tym spojrzeniem. Gdy wreszcie znalazła się poza widokiem, ukryta bezpiecznie za drzewami, z trudem łapała oddech. Zaciskała powłoczkę tak mocno, że zbielały jej kostki. W środku dziecko wierciło się i mamrotało do siebie, ale nie płakało. Deszcz spływał jej po włosach, krople kapały z brody. Lecz tego nigdy z siebie nie zmyję, powiedziała sobie z zimną rozpaczą. Wiedziała, że niedaleko jest staw. Po drugiej stronie, tam gdzie teren majątku graniczył ze wzgórzami, między którymi biło źródło płynącego przez wioskę strumienia. Staw był głęboki, spokojny i zacieniony. W pochmurne dni, takie jak ten, ciemna i zmatowiała od deszczu tafla mogła skryć każdy powierzony jej sekret. Na myśl o stawie Caroline wstrzymała oddech. Wstrząsnął nią zimny dreszcz. Nie, nie mogę, tłumaczyła samej sobie, nie mogę. Tak wiele już mu odebrałam. Ruszyła nie w kierunku stawu, lecz dalej od domu, modląc się o jakieś inne rozwiązanie. Kiedy się pojawiło, ulga niemal zbiła ją z nóg. Na zielonej

polanie, w miejscu, gdzie las zbiegał się ze ścieżką, zobaczyła kryty wóz. Obok stał uwiązany czarno-biały kucyk, skulony pod naporem kropli, a z metalowego komina na dachu wznosiły się cienkie smugi dymu. Cyganie, pomyślała, czując w piersiach tlącą się iskierkę rozpaczliwej nadziei. Znajdą go, przygarną i wyjadą razem z nim. Już nigdy go nie zobaczy, już nigdy nie będzie musiała go oglądać. A on będzie miał opiekę. Będzie miał życie. Deszcz przesiąkł przez powłoczkę. Czując wilgoć na skórze, chłopczyk zaczął płakać. Caroline pośpiesznie zarzuciła worek na ramię i przeszła między drzewami na drugą stronę polany, dalej od domu, żeby ślady nie prowadziły w jego kierunku. Chciała stworzyć wrażenie, że ten, kto porzucił dziecko, nadszedł ścieżką od południa. Położyła chłopca w dość suchym miejscu między splątanymi korzeniami ogromnego buka i odeszła. Płacz dziecka stawał się coraz głośniejszy i coraz rozpaczliwszy. Zabierzcie go i zniknijcie stąd, błagała w milczeniu. Przekradła się z powrotem do lasu tak szybko i cicho, jak potrafiła, a krzyk chłopca towarzyszył jej krokom przez pewien czas, póki wreszcie nie znalazła się poza jego zasięgiem. Wtedy się zawahała. Stanęła w miejscu, rozdarta sprzecznymi uczuciami. Nie wiedziała, czy wracać, czy iść dalej. Już nigdy go nie usłyszę, powiedziała sobie, ale tym razem nie przyniosło jej to ulgi. Chociaż nie miała wyboru, poczuła w sercu ukłucie, ostre i zimne jak lód. Zrozumiała, że nigdy nie uwolni się od tego, co zrobiła, nigdy o tym nie zapomni. Jej czyn nie da o sobie zapomnieć niczym bolesny wrzód i chociaż wiedziała, że nie może się już wycofać, straciła pewność, czy będzie umiała z tym żyć. Dłoń Caroline powędrowała na brzuch, w którym rosło dziecko. Pozwoliła, by poczuło ciepło jej ciała, jakby chciała mu dowieść, że wciąż żyje i czuje, że będzie je kochała. Potem ruszyła powoli w stronę domu, gdzie wiele godzin za późno zdała sobie sprawę, że chociaż z ostrożności zdjęła dziecku ubranka, zostawiła je w eleganckiej, haftowanej poszewce. Wtuliła twarz w niepowleczoną poduszkę, ze wszystkich sił próbując wymazać chłopca z pamięci.

Spokój wkoło, Spokój tak wielki, że wikła i trapi Swoją przedziwną, bezmierną cichością Tę medytację. Samuel Taylor Coleridge, Mróz o północy

I Przynajmniej jest zima. Przyjeżdżałyśmy tu tylko latem, więc wszystko wygląda trochę inaczej; nie wydaje się tak przerażająco znajome, tak obezwładniające. Storton Manor, ponura i zwalista posiadłość w kolorze dzisiejszego zaciągniętego nieba. Wiktoriański, neogotycki gmach z wielodzielnymi oknami i łuszczącą się stolarką, zieloną od porostów. Stosy martwych liści pod murami porośniętymi mchem aż po parapety okien na parterze. Wysiadając z samochodu, oddycham spokojnie. Jak dotąd zima była bardzo angielska. Wilgotna i błotnista. Z oddali żywopłoty przypominają rozmazane fioletowe sińce. Ubrałam się dziś w jaskrawe, żywe kolory, na przekór temu miejscu, na przekór jego surowości i moim ponurym wspomnieniom. Teraz czuję się idiotycznie, jak przebieraniec. Przez przednią szybę mojego sfatygowanego białego golfa widzę złożone na kolanach dłonie Beth i postrzępione końcówki jej długich włosów. Gdzieniegdzie przyprószone już siwizną, moim zdaniem za wcześnie, zdecydowanie za wcześnie. Tak się gorączkowała przyjazdem, a teraz siedzi nieruchomo jak posąg. I te jej blade, smukłe dłonie, złożone bezwładnie na kolanach – bierne, apatyczne. W dzieciństwie obie miałyśmy jasne włosy w srebrzystym odcieniu, jak włosie anielskie albo czupryny młodych wikingów. Z czasem ten wyrazisty kolor spłowiał w bezbarwny, mysi brąz. Ja farbuję włosy, żeby je ożywić. Coraz mniej wyglądamy jak siostry. Pamiętam zetknięte głowy Beth i Dinny’ego, kiedy się namawiali i szeptali między sobą: jego włosy takie ciemne, jej takie jasne. Skręcało mnie wtedy z zazdrości, a teraz, kiedy przypominam sobie tę scenę, myślę, że ich głowy wyglądały jak jin i jang. Uzupełniały się. Okna domu są puste, w ciemnych taflach szyb odbijają się nagie drzewa. Te drzewa wydają mi się teraz wyższe, mam wrażenie, że za bardzo napierają na dom. Trzeba je wyciąć. Czy ja rzeczywiście się zastanawiam, co jest do zrobienia, co do naprawienia? Czy wyobrażam sobie, że tu mieszkam? Dom należy teraz do nas: wszystkie dwanaście sypialni, strzeliste sufity, główne

schody, podziemne sale wyłożone kamiennymi płytami, wyślizganymi przez stopy wielu pokoleń służących. Należy do nas, ale pod warunkiem że tu zostaniemy i zamieszkamy. Tego zawsze chciała Meredith. Meredith – nasza babka, złośliwa kobieta z zaciśniętymi, kościstymi dłońmi. Chciała, by nasza matka wprowadziła się tu z nami wiele lat temu, żebyśmy byli świadkami jej umierania. Mama odmówiła, więc została wydziedziczona i dalej wiedliśmy szczęśliwe, podmiejskie życie w Reading. Jeśli się tu nie przeprowadzimy, posiadłość zostanie sprzedana, a pieniądze przekazane na szlachetne cele. Że też Meredith po śmierci stała się filantropką. Zatem dom należy do nas – ale tylko przez chwilę, ponieważ nie sądzę, byśmy dały radę w nim zamieszkać. Jest pewien powód. Kiedy usiłuję go uchwycić, rozpływa się w powietrzu. Zostaje tylko imię. Henry. Chłopiec, który zniknął, którego nagle po prostu nie było. Teraz, spoglądając w górę na przyprawiające o zawrót głowy gałęzie, mam wrażenie, że wiem. Wiem, dlaczego nie możemy tu zamieszkać, dlaczego trudno uwierzyć, że w ogóle przyjechałyśmy. Wiem. Wiem, dlaczego Beth nie chce nawet wysiąść z samochodu. Zastanawiam się, czy będę musiała ją namawiać, tak jak trzeba ją namawiać do jedzenia. Między miejscem, w którym zaparkowałam, a domem nie rośnie ani jedna roślina – posiadłość stoi w zbyt głębokim cieniu. A może gleba jest zatruta. Pachnie ziemią i gnijącymi, aksamitnymi grzybami. Humus, przypomina mi się z lekcji biologii sprzed wielu lat. Tysiące maleńkich insektów, wgryzających się pracowicie w głąb ziemi, trawiących glebę. Przez chwilę panuje cisza. Cisza po ryku silnika, cisza wśród drzew, cisza w domu – wszędzie. Wracam do samochodu. Beth wpatruje się w swoje dłonie. Wątpię, by nawet podniosła wzrok, żeby spojrzeć na dom. Nagle ogarniają mnie wątpliwości, czy dobrze zrobiłam, przywożąc ją tutaj. Nagle boję się, że za długo zwlekałam, strach ściska mnie w środku. Ścięgna rysują się na jej szyi niczym kawałki sznurka. Tworzy kanciasty kształt na siedzeniu, same przeguby i ostre krawędzie. Taka wychudzona, taka krucha. To wciąż moja siostra, ale zmieniła się. Ma w sobie teraz coś, czego nie potrafię rozgryźć ani pojąć. Robiła rzeczy, których nie jestem w stanie zrozumieć, i miewała myśli, których nie umiem sobie nawet wyobrazić. Wbija wzrok w kolana, oczy ma szkliste i szeroko

otwarte. Maxwell chce, żeby wróciła do szpitala. Powiedział mi to dwa dni temu przez telefon, a ja naskoczyłam na niego za ten pomysł. Jednak teraz, chociaż staram się tego nie robić, zachowuję się przy niej inaczej – i czasami jej za to nienawidzę. Jest moją starszą siostrą. Powinna być ode mnie silniejsza. Głaszczę ją lekko po ramieniu i uśmiecham się pogodnie. – Wchodzimy? – pytam. – Napiłabym się czegoś mocniejszego. Mój głos brzmi donośnie w tej małej przestrzeni. Wyobrażam sobie kryształowe karafki Meredith, ustawione rzędem w salonie. Gdy byłam dzieckiem, zakradałam się tam i oglądałam tajemnicze mikstury, patrzyłam, jak odbijają światło, podnosiłam koreczki, żeby potajemnie wciągać zapach w nozdrza. Pomysł, że miałabym pić jej whisky teraz, kiedy nie żyje, wydaje mi się groteskowy. Moja troska ma pokazać Beth, że wiem, jak bardzo nie chce tam wracać. Ale ona nagle bierze głęboki oddech, wysiada i rusza zdecydowanie w kierunku domu, biegnę więc za nią. Wewnątrz dom wydaje się mniejszy, jak wszystko inne zapamiętane z dzieciństwa – ale i tak jest ogromny. Kiedy wprowadziłam się do mieszkania w Londynie, które wynajmuję ze współlokatorką, wydało mi się duże, bo miało wystarczająco wiele pokoi, żeby nie trzeba było oglądać telewizji zza suszącego się prania. Teraz, stojąc w rozbrzmiewającym echem korytarzu, nagle nabieram absurdalnej ochoty, by zrobić gwiazdę. Przystajemy niepewnie, rzucamy bagaże u stóp schodów. Pierwszy raz przyjechałyśmy tu same, bez rodziców, i wydaje się to nam takie dziwne, że nie wiemy, co ze sobą zrobić. Wchodzimy w role podyktowane przyzwyczajeniem, wspomnieniami i tradycją. Tu, w tym domu, jesteśmy dziećmi. Ale muszę się otrząsnąć, bo widzę, że Beth słabnie, a w jej oczach pojawia się panika. – Nastaw czajnik. Wyciągnę jakiś alkohol i napijemy się kawy z prądem. – Erico, nie jadłyśmy jeszcze lunchu. – To co? Przecież przyjechałyśmy odpocząć, prawda? Ale to nieprawda. W żadnym wypadku. Nie wiem, co tu robimy, ale na pewno nie przyjechałyśmy odpocząć. Beth kręci przecząco głową. – Ja napiję się zwykłej herbaty – mówi w drodze do kuchni. Ma wąskie plecy, jej ramiona sterczą przez materiał koszuli. Zauważam

to z ukłuciem niepokoju – od naszego ostatniego spotkania minęło tylko dziesięć dni, ale wyraźnie schudła. Mam ochotę ją ścisnąć; zmusić do tego, żeby wyzdrowiała. W domu panuje chłód i wilgoć, więc wciskam guziki na staroświeckim pulpicie, dopóki głęboko w rurach nie rozlegną się niezadowolone szmery i szum bulgoczącej wody. Paleniska wypełnia śmierdzący popiół; w koszu na śmieci w salonie wciąż leżą chusteczki i wydzielająca słodkawy zapach gnijąca skórka jabłka. Jestem zażenowana, wkraczając w ten sposób w życie Meredith, i robi mi się trochę niedobrze. Jakbym odwracając się, mogła dostrzec w lustrze jej odbicie – kwaśny grymas, lśniące fałszywym złotem włosy. Zatrzymuję się przy oknie i spoglądam na zimowy ogród, kłębowisko splątanych tyczkowatych roślin, których nikt nie przyciął. Z naszych letnich pobytów pamiętam zapach kokosowego olejku do opalania i zupy ogonowej podawanej na lunch nawet w największe upały; słodkie, ciężkie opary róż i lawendy wokół patio; gryzący, mięsisty odór spasionych labradorów Meredith, sapiących z wyczerpania prosto na moje łydki. Teraz jest zupełnie inaczej. To mogło zdarzyć się wieki temu komuś zupełnie innemu. Kilka kropli deszczu muska szybę i nagle czuję się oddalona o setki lat od wszystkiego i wszystkich. Tutaj jesteśmy naprawdę same, Beth i ja. Same w tym domu, połączone zmową milczenia. Minęło już tyle czasu, a wciąż nic się nie wyjaśniło. Beth rozsypuje się kawałek po kawałku, a ja postanowiłam unikać tematu. Najpierw musimy wszystko posegregować, zaprowadzić jakiś ład w niezliczonych warstwach własności i przedmiotów, które narosły w kątach posiadłości. Dom ma mnóstwo pokoi, mebli, szuflad, szafek i kryjówek. Wypadałoby czuć smutek, że zostanie sprzedany i po tych wszystkich latach linia rodu urwie się na Beth i na mnie… Ale ja nie czuję. Może dlatego, że tak naprawdę posiadłość powinna przypaść Henry’emu. To wtedy wszystko się rozpadło. Przez chwilę przyglądam się Beth, która wyjmuje z szuflady koronkowe chusteczki i układa je sobie na kolanie. Wyciąga je pojedynczo, studiując ich wzory, przesuwając palcem po haftach. Stosik na kolanie nie jest tak porządny jak ten w szufladzie. To, co robi, nie ma żadnego sensu. To jedna z tych rzeczy, których w niej nie rozumiem.

– Idę się przejść – oznajmiam, prostując zesztywniałe kolana, walcząc z irytacją. Beth podskakuje, jakby zapomniała, że tu jestem. – Gdzie idziesz? – Idę się przejść, już ci mówiłam. Potrzebuję świeżego powietrza. – Nie spaceruj zbyt długo – odpowiada Beth. To też jej się zdarza: mówić do mnie jak do nieposłusznego dziecka, jakbym mogła uciec. Wzdycham. – Dobrze. Będę za dwadzieścia minut. Rozprostuję kości. Myślę, że wie, dokąd idę. Nogi same mnie prowadzą. Trawnik jest nierówny, przypomina wzburzone morze starej brązowej trawy, w której grzęzną mi stopy. Dawniej był taki wypielęgnowany, taki piękny. Bezwiednie założyłam, że roślinność musiała wymknąć się spod kontroli po śmierci Meredith. Jakie to niedorzeczne, przecież umarła miesiąc temu. Lecz w ogrodzie rzeczywiście widać kilkusezonowe zaniedbania. Wygląda na to, że sami ją zaniedbywaliśmy. Nie mam pojęcia, jak sobie dawała radę przed śmiercią – ani czy w ogóle dawała sobie radę. Po prostu gdzieś głęboko w środku wiedziałam, że istnieje. Mama i tata przyjeżdżali odwiedzić ją mniej więcej raz w roku. Ani Beth, ani ja nie zawitałyśmy tu od wieków. Ale wydaje mi się, że nasza nieobecność była zrozumiała i nikogo specjalnie nie dziwiła. Nigdy nas nie zmuszano do przyjazdu. Może chciała, żebyśmy ją odwiedziły, a może nie. Z Meredith nigdy nie było nic wiadomo. Nie przypominała kochanej babuni, brakowało jej nawet instynktu macierzyńskiego. Kiedy mama dorastała, mieszkała tu również Caroline, nasza prababka. Kolejna nieprzyjemna postać. Mama wyjechała, gdy tylko mogła. Meredith zmarła nagle, na udar. Jednego dnia żyła, stara, odkąd pamiętam; następnego odeszła. Ostatni raz widziałam ją na srebrnych godach moich rodziców, nie tu, lecz w przegrzanym hotelu z pluszowymi dywanami. Siedziała przy swoim stoliku niczym królowa i mierzyła zimnym spojrzeniem całą salę, a jej bystre oczy lśniły w twarzy ze ściągniętymi wargami. Oto staw. Jest tam, gdzie zawsze, ale w zimowych barwach wygląda zupełnie inaczej. Znajduje się na skraju ogromnego pola nisko rosnącej darni.

Pole rozciąga się dalej na wschód, a lasy są na zachód. Kiedyś pokrywały taflę wody cętkowanym zielonym światłem; chłodnym echem gałęzi, na których mrowiło się od rozśpiewanych ptaków. Teraz są nagie, usiane głośnymi gawronami, które trajkoczą i pokrzykują na siebie. W gorące lipcowe dni staw miał nieodparty urok, ale na tle burego nieba wydaje się płaski i płytki jak kałuża. Po powierzchni mkną chmury. Wiem, że nie jest płytki. Dawniej otaczało go ogrodzenie, ale kilka zwojów drutu kolczastego nie mogło powstrzymać zdeterminowanych dzieci. Był wart zadrapań na łydkach i wyrwanych włosów. W promieniach słońca woda miała kolor szklistego błękitu. Wyglądała na głęboką, ale Dinny powiedział, że jest głębsza, niż mi się wydaje. Mówił, że woda tworzy złudzenia optyczne, ale nie wierzyłam mu, dopóki pewnego dnia nie zanurkował. Nabrał dużo powietrza, a potem zanurzył się, młócąc zaciekle nogami. Patrzyłam, jak jego smagłe ciało maleje pod zmarszczkami wody, jak kopie nogami nawet wtedy, gdy zdawało mi się, że powinien już dosięgnąć kredowego dna. Kiedy się wreszcie wynurzył, łapiąc gwałtownie powietrze, wpatrywałam się w niego jak urzeczona. Staw zasilany jest przez strumień, płynący przez wioskę Barrow Storton wzdłuż rozległego wzgórza obok posiadłości. Wrył mi się w pamięć; mam wrażenie, że wręcz zdominował moje wspomnienia z dzieciństwa. Pamiętam brodzącą w nim Beth, kiedy pływałam po raz pierwszy. Zdenerwowana chodziła tam i z powrotem, bo brzegi stawu były strome, a gdybym utonęła, to odpowiedzialność spadłaby na nią – starszą siostrę. Nurkowałam raz za razem, próbując dobić do dna tak jak Dinny, ale mi się nie udawało. Gdy się wynurzałam, słyszałam, jak Beth mi wymyśla. Wyskakiwałam niczym korek z butelki. Woda wypierała mój dziecięcy tłuszczyk na pulchnych nogach i okrągłym brzuszku. Beth kazała mi wtedy biegać wokół ogrodu, zanim pozwoliła mi choćby zbliżyć się do domu. Musiałam wrócić sucha, a nie zziębnięta i ze szczękającymi zębami, bo to wymagałoby wyjaśnień. Za mną przez pozbawione liści drzewa miga w oddali dom. Nigdy wcześniej tego nie zauważyłam. Latem nie widać go zza drzew, ale teraz patrzy na mnie, czeka. Martwię się, że Beth jest w środku sama, ale nie chcę jeszcze wracać. Idę dalej, pokonuję barierkę i wchodzę na pole. Wystarczy

przejść przez to pole, a potem przez kolejne, żeby znaleźć się na kredowych wzgórzach Wiltshire, gdzieniegdzie naznaczonych śladami prehistorii, a miejscami – czołgów i ćwiczeń strzeleckich. Na horyzoncie widać kurhan. Od niego pochodzi nazwa wioski; grobowiec z epoki brązu dla króla, którego imię i sława przepadły w mrokach niepamięci: podłużny, wąski pagórek, długości mniej więcej dwóch samochodów, otwarty z jednej strony. Latem król spoczywa pod dzikim jęczmieniem, żółtym zielem i niezapominajkami, słuchając rozchichotanych skowronków. Teraz musi się zadowolić kruchymi źdźbłami trawy, uschniętymi ostami i torebką po chipsach. Zatrzymuję się na kurhanie i spoglądam w dół na wioskę, łapiąc oddech po wspinaczce. Niewiele się tam dzieje. Z kilku kominów wznoszą się postrzępione słupy dymu, a paru opatulonych mieszkańców wyprowadza psy w drodze do skrzynki na listy. Z tego samotnego wzgórza wioska wydaje się centrum wszechświata. „Ludna osada!”, przychodzi mi na myśl Coleridge. Przerabiam jego wiersze z dziesiątą klasą. Próbuję ich zmusić, by czytali na tyle wolno, żeby smakować słowa i chłonąć obrazy, ale oni pędzą bez tchu, trajkocząc jak papugi. Tu, na górze, powietrze jest lodowate – spowija mnie jak zimna fala. Mam zdrętwiałe palce u nóg, bo przemokły mi buty. W domu jest jakieś dziesięć albo dwadzieścia par kaloszy, wiem o tym. Stoją na dole w piwnicy, w równym szeregu, zasnute pajęczynami. Kiedyś miałam przerażającą przygodę: nie wytrząsnęłam buta przed wsunięciem do niego nagiej stopy i w środku natknęłam się na mechatego lokatora. Odzwyczaiłam się od wiejskiego życia, nie jestem przygotowana na zmiany terenu, na podłoże, które nie zostało starannie utwardzone dla mojego najwyższego komfortu. A jednak, gdyby ktoś mnie zapytał, powiedziałabym, że to właśnie tu dorastałam. Te letnie wakacje, tak długie i wyraźne w mojej pamięci, są niczym wyspy na morzu szkolnych dni i deszczowych weekendów, zbyt mglistych i podobnych do siebie, by o nich pamiętać. Przy wejściu do kurhanu wiatr lekko zawodzi. Zeskakuję obunóż po kamiennych stopniach, a na dole podrywa się zaskoczona dziewczyna. Prostuje się z lekkim okrzykiem, uderza o niski sufit i znów przykuca, obejmując obiema dłońmi głowę, kołysze nią.

– Cholera! Przepraszam! Nie chciałam tu tak wtargnąć… Nie wiedziałam, że ktoś jest w środku. – Uśmiecham się. Blade światło z wejścia oświetla dziewczynę, jej bujne złote loki, związane turkusową chustą, młodą twarz i dziwnie bezkształtne ciało, opatulone długimi szyfonowymi spódnicami i szydełkowym szalem. Patrzy na mnie spod przymrużonych powiek. Pewnie jestem dla niej tylko sylwetką, czarną bryłą na tle nieba. – Wszystko w porządku? Nie odpowiada. Przed nią w szparach muru tkwią kolorowe bukieciki. Przycięte łodyżki kwiatów są porządnie owinięte wstążką. Czy właśnie tym zajmowała się tu po cichu? Modliła się w na wpół wyobrażonej, na wpół wypożyczonej świątyni? Kiedy dostrzega, że patrzę na złożone przez nią ofiary, wstaje, marszczy gniewnie brwi, a potem przepycha się obok mnie bez słowa. Uświadamiam sobie, że jej bezkształtność to w rzeczywistości nadmiar kształtu – obfitość ciąży. Jest bardzo ładna, bardzo młoda, z rozdętym brzuchem. Kiedy wychodzę z grobowca, spoglądam w dół zbocza ku wiosce, ale nie dostrzegam dziewczyny. Idzie w drugą stronę – tam, skąd przyszłam, w kierunku lasu obok posiadłości. Kroczy zamaszyście, kołysząc ramionami. Tego pierwszego wieczora urządzamy z Beth kolację w gabinecie. Nasz wybór może wydawać się dziwny, ale tylko w tym pokoju stoi telewizor. Jemy makaron z tac ułożonych na kolanach, a towarzystwa dotrzymują nam wieczorne wiadomości, bo wygląda na to, że nie umiemy tu rozmawiać o błahostkach, a na poważną rozmowę nie przyszedł jeszcze czas. Nie jesteśmy na nią gotowe. Nie wiem, czy kiedykolwiek będziemy, ale są pewne sprawy, o które chcę zapytać moją siostrę. Ale poczekam, najpierw się upewnię, że ułożyłam odpowiednie pytania. Mam nadzieję, że jeśli zapytam o właściwe rzeczy, będę mogła jej pomóc. Że prawda ją wyzwoli. Beth goni każdą kluskę po misce, zanim nadzieje ją na widelec. Kilka razy podnosi widelec, zanim włoży go do ust. Niektóre kluski tam nie docierają – strząsa je z widelca, wybiera inne. Widzę to wszystko kątem oka, tak jak widzę jej zagłodzone ciało. Telewizyjne obrazy połyskują ciemno w jej oczach.

– Myślisz, że to dobry pomysł? Zaprosić tu Eddiego na Boże Narodzenie? – pyta mnie nagle. – Pewnie. Czemu nie? Zostaniemy tu przez jakiś czas, żeby wszystko uporządkować, więc możemy równie dobrze zostać na święta. Razem. – Wzruszam ramionami. – W końcu mamy tu mnóstwo miejsca. – Nie, chodzi mi o to, czy… sprowadzać tu dziecko. Do tego… miejsca. – Beth, to tylko dom. Spodoba mu się. Przecież nie wie… Słuchaj. Będzie się świetnie bawił, jestem tego pewna. Tyle tu kątów i szczelin do zbadania. – Dom, ale raczej duży i pusty, prawda? I trochę odludny? Mógłby go przygnębić. – Zawsze możesz mu powiedzieć, żeby przyjechał z jakimś kolegą. Czemu nie? Zadzwoń do niego jutro. Oczywiście, nie na całe święta. Ale może niektórzy pracujący rodzice ucieszyliby się z kilku nadprogramowych dni odpoczynku, zanim ich mali rozbójnicy wrócą do domu, jak myślisz? – Hm. – Beth przewraca oczami. – Nie wydaje mi się, żeby któraś z matek w tej szkole zajmowała się czymś tak pospolitym jak zarabianie na życie. – Tylko taka hołota jak ty? – Tylko taka hołota jak ja – zgadza się z kamienną twarzą. – Co za ironia losu, w końcu jesteś kimś. O błękitnej krwi, gwoli ścisłości. – Nic podobnego. Nie bardziej niż ty. – Nie. Szlacheckie pochodzenie chyba mnie ominęło. – Uśmiecham się. Tak powiedziała mi Meredith, kiedy miałam dziesięć lat. „Twoja siostra ma dystynkcję Calcottów, Erico. Obawiam się, że ty to wykapany ojciec”. Nie przeszkadzało mi to wtedy i nie przeszkadza teraz. W tamtym momencie nie byłam pewna, co oznacza „dystynkcja”. Pomyślałam, że chodzi jej o moje włosy, które ostrzyżono na krótko w następstwie pewnego incydentu z gumą do żucia. Kiedy Meredith się odwróciła, pokazałam jej język, a mama pogroziła mi palcem. Beth też to odrzuca. Walczyła z Maxwellem – ojcem Eddiego – żeby pozwolił ich synowi chodzić do wiejskiej szkoły podstawowej, niewielkiej

i przyjaznej, z kącikiem natury w rogu dziedzińca: był tam skrzek i wyschnięte szczątki nimf ważek, a wiosną pierwiosnki, potem fiołki. Ale Maxwell wygrał w kwestii edukacji ponadpodstawowej. I może dobrze się stało. Teraz Eddie spędza cały semestr w internacie. Beth ma długie tygodnie, żeby się przygotować na jego przyjazd i wykrzesać z siebie odrobinę prawdziwej radości. – Zapełnimy ten dom – przekonuję. – Udekorujemy korytarze. Znajdę radio. Nie będzie jak… – Ale urywam w pół zdania. Nie bardzo wiem, co chciałam powiedzieć. Program w małym telewizorze w kącie nagle przerywają zakłócenia i obie się wzdrygamy. Dobiega północ, a Beth i ja jesteśmy już w swoich pokojach. Tych samych co zawsze, w których czekały na nas te same kapy, gładkie i wypłowiałe. Na początku wydało mi się to surrealistyczne. Ale właściwie po co zmieniać kapy w pokojach, których się nigdy nie używa? Wątpię, czy Beth już śpi. Cisza w domu dźwięczy jak dzwon. Materac zapada się nisko w miejscu, w którym siadam, stracił już swoją sprężystość. Łóżko ma ciemne dębowe wezgłowie, a na ścianie wisi akwarela, teraz całkiem wyblakła. Łodzie w porcie, chociaż nigdy nie słyszałam, żeby Meredith wybrała się na wybrzeże. Sięgam za wezgłowie, macając pionowe przęsła, dopóki jej nie znajduję, łamliwej i oblepionej kurzem. To wstążka, którą tam zawiązałam – czerwona plastikowa wstążka z kokardy na prezencie urodzinowym. Przywiązałam ją za łóżkiem, kiedy miałam osiem lat, żeby mieć jakiś sekret, o którym tylko ja będę wiedziała. Mogłam o niej myśleć po powrocie do szkoły. Wyobrazić ją sobie, schowaną, nietkniętą podczas sprzątania, gdy ludzie wchodzili i wychodzili z pokoju. Coś, o czym wiem tylko ja; pamiątka po mnie, którą zawsze odnajdę. Słyszę lekkie pukanie i zza drzwi wyłania się twarz Beth. Rozpuściła warkocz, włosy okalają jej twarz. Wygląda młodziej. Czasami jest taka piękna, że ból rozdziera mi serce, ściska żebra. Słabe światło lampki nocnej uwydatnia jej kości policzkowe i cienie pod oczami, podkreśla łuk jej górnej

wargi. – Wszystko w porządku? Nie mogę zasnąć – szepcze, jakby w domu był jeszcze ktoś, kogo można obudzić. – W porządku, Beth, po prostu nie jestem śpiąca. – Aha. – Zwleka z odejściem, waha się. – Tak dziwnie tu być. To nie jest pytanie. Czekam. – Czuję się… Czuję się trochę jak Alicja po drugiej stronie lustra. Wiesz, o co mi chodzi? Wszystko wydaje się takie znajome, a jednak jest inne. Jakby wywrócone do góry nogami. Jak myślisz, dlaczego zostawiła nam ten dom? – Sama nie wiem. Pewnie na złość mamie i wujkowi Cliffordowi. To byłoby w stylu Meredith. – Wzdycham. Beth wciąż się waha i jest w tym taka ładna, taka dziewczęca. Przez chwilę mam wrażenie, jakby od tamtych dni nie upłynęła ani minuta, jakby nic się nie zmieniło. Mogłaby znów mieć dwanaście lat, a ja osiem. Mogłaby zaglądać do pokoju, żeby mnie obudzić i pilnować, bym nie spóźniła się na śniadanie. – Moim zdaniem chciała nas ukarać – mówi cicho i rzuca mi zbolałe spojrzenie. – Nie, Beth. Nie zrobiłyśmy nic złego – odpowiadam stanowczo. – Nie zrobiłyśmy? Tamtego lata. Nie. Nie, chyba nie. – Rzuca mi szybkie, badawcze spojrzenie i odnoszę wrażenie, że próbuje coś zrozumieć, dotrzeć do jakiejś prawdy o mnie. – Dobranoc, Rick – szepcze, zwracając się do mnie dawnym chłopczyńskim zdrobnieniem, i znika za drzwiami. Pamiętam tak dużo z tamtego lata. Z ostatniego lata, kiedy wszystko było dobrze, lata roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego. Pamiętam, że Beth rozpaczała z powodu rozpadu grupy Wham! Pamiętam, jak od upału wyskoczyły mi na dekolcie swędzące pęcherze i że mdliło mnie, gdy pękały mi pod paznokciami. Pamiętam martwego zająca w lesie, którego chodziłam oglądać prawie codziennie, przerażona i zafascynowana powolnym opadaniem i mięknięciem jego ciałka. Wydawało mi się, że oddycha, dopóki nie dźgnęłam go patykiem, żeby sprawdzić, czy na pewno nie żyje, i nie odkryłam, że za ruch odpowiadały żarłoczne robaki w jego wnętrzu. Pamiętam, jak dwudziestego trzeciego lipca oglądałam w maleńkim

telewizorze Meredith ślub Sarah Ferguson z księciem Andrzejem – ach, ta ogromna suknia, której zazdrościłam jej z całego serca. Pamiętam, jak obmyśliłam układ taneczny do przeboju Diany Ross Chain Reaction. Pamiętam, że do kostiumu ukradłam jedno z boa Meredith, potykając się i przewracając o nie: było jak burza piór. Ze ściśniętym ze strachu żołądkiem schowałam je w rzadko używanej szufladzie, zbyt przerażona, żeby się przyznać. Pamiętam dziennikarzy i policjantów stojących naprzeciw siebie po obu stronach żelaznych bram Storton Manor. Policjanci mieli ręce złożone na piersiach, wyglądali na znudzonych i zgrzanych w swoich mundurach. Dziennikarze manewrowali swoim sprzętem, mówili do kamer i magnetofonów, cały czas czekając na informacje. Pamiętam przeszywający wzrok Beth, kiedy policjant rozmawiał ze mną o Henrym, pytał, gdzie się bawiliśmy, co robiliśmy. Z ust pachniało mu miętówkami Polo, skwaśniałym cukrem. Chyba mu to powiedziałam i źle się poczułam, a Beth wlepiała we mnie szorstkie, zdumione spojrzenie. Tej nocy śpię dobrze – mimo tych myśli i po przywyknięciu do chłodnego dotyku pościeli i nieznajomej ciemności pokoju. Jest jeszcze ten zapach, nie przykry, ale wszechobecny. Zapach domu, który przesiąkł swoimi mieszkańcami – mieszanina woni ich mydeł, dezodorantów i włosów, które trzeba już umyć; ich perfum i skóry; jedzenia, które gotują. Mimo zimy ten zapach utrzymuje się w każdym pokoju, działa na wyobraźnię i wytrąca z równowagi. Budzę się raz i wydaje mi się, że słyszę, jak Beth chodzi po domu. A potem śni mi się staw. Śnię, że w nim pływam i próbuję zanurkować, że muszę coś wydobyć z dna, ale nie mogę tego dosięgnąć. Czuję paraliżujący chłód wody, ucisk w płucach i przerażenie, na co natrafią moje palce.

Wyjazd 1902 Pozostanę nieugięta, powtórzyła sobie w duchu Caroline, ukradkiem spod opuszczonych powiek obserwując ciotkę Bathildę. Starsza kobieta metodycznie opróżniła swój talerz, zanim ponownie zabrała głos. – Obawiam się, że popełniasz poważny błąd, moja droga. Ale w oczach ciotki nie dostrzegła wcale obawy. Raczej przebłysk satysfakcji, a wręcz samozadowolenia, jakby wbrew wcześniejszym zapewnieniom mimo wszystko czuła się zwycięsko. Caroline wpatrywała się we własny talerz. Tłuszcz zastygł na sosie, tworząc nieapetyczny kożuch. – Już o tym wspominałaś, ciociu Bathildo – odezwała się cichym, pełnym szacunku głosem, ale ciotka i tak rzuciła jej gniewne spojrzenie. – Jeśli się powtarzam, dziecko, to dlatego, że moje słowa najwyraźniej do ciebie nie docierają – odparowała. Policzki Caroline spłonęły rumieńcem. Poprawiła sztućce na stole, koncentrując się na gładkim ciężarze srebra pod palcami. Zmieniła nieco pozycję. Była ciasno opięta gorsetem i obolała. – I nie wierć się – dodała Bathilda. Sala restauracyjna w La Fiorentinie była zbyt roziskrzona. Szyby okien zmętniały od oparów gorącego jedzenia i oddechów gości. Żółte światło odbijało się i połyskiwało na szkle, biżuterii i wypolerowanym metalu. Po długiej, ciężkiej zimie wydawało się, że wiosna tylko czeka, by rozkwitnąć kuszącym śpiewem ptaków i pękami krokusów, oplatając drzewa w parku zieloną mgłą, ale nad Nowy Jork nadciągnęła długa fala opadów. Caroline dostrzegła swoje odbicie w kilku rozmieszczonych wokół sali lustrach, powtarzających każdy jej ruch. Wytrącona z równowagi tym wszechobecnym nadzorem, zarumieniła się jeszcze mocniej. – Ależ ja cię słucham, ciociu. Zawsze cię słuchałam. – Słuchałaś mnie dawniej, dlatego że musiałaś, jak mniemam. Teraz, gdy

tylko uznałaś się za dość dorosłą, całkiem mnie lekceważysz. Cóż, cieszę się tylko, że mój biedny drogi brat nie dożył tego dnia, by zobaczyć, jak zawiodłam jego jedyne dziecko. – Bathilda westchnęła męczeńsko. – Nie zawiodłaś mnie, ciociu – bąknęła niechętnie Caroline. Kelner zabrał ich puste talerze, przyniósł im słodkie białe wino w miejsce czerwonego oraz przysunął wózek z deserami. Bathilda upiła łyk, znacząc pozłacany brzeg kieliszka smugą tłuszczu, a następnie wybrała wypełnioną kremem eklerkę, odkroiła pokaźny kawałek ciastka i otworzyła usta, by go w nich zmieścić. Mięsiste fałdy jej podbródka zawijały się wokół koronkowego kołnierzyka. Caroline przyglądała się temu z odrazą, czując skurcz w gardle. – Nigdy nie czułam się przez ciebie kochana – szepnęła tak cicho, że słowa rozpłynęły się w szmerze rozmów oraz odgłosów jedzenia, picia, żucia i przełykania. W powietrzu wisiał zapach pieczonego mięsa i zupy doprawionej curry. – Nie mamrocz pod nosem, Caroline. – Bathilda skończyła eklerkę i wytarła krem z kącików ust. Już niedługo. Już naprawdę niedługo, powtarzała sobie Caroline. Ciotka jest jak forteca, pomyślała gniewnie. Barykady manier i okopy bogactwa wokół wnętrza wypełnionego najczęściej tłustym jedzeniem i sherry. Na pewno nie ma tam choćby krztyny serca, miłości czy ciepła. Caroline poczuła, jak wzbiera w niej bunt. – Pan Massey to dobry człowiek, pochodzi z szacownej rodziny – zaczęła spokojnym, rozsądnym tonem. – Zasady tego człowieka nie mają żadnego znaczenia. Corin Massey zrobi z ciebie zwykłego kocmołucha. On cię nie uszczęśliwi – przerwała jej Bathilda. – Bo jakże by mógł? Nie jest ciebie godzien. Nie dorównuje ci ani pod względem majątku, ani pod względem manier; w żadnej dziedzinie życia. – Ledwie go poznałaś! – wykrzyknęła Caroline. Bathilda spojrzała na nią surowo. – Pragnę przypomnieć, że i ty ledwie go poznałaś. I chociaż masz już osiemnaście lat, chociaż jesteś ode mnie niezależna, to czy wychowując cię,

nie zasłużyłam sobie na twój szacunek? – Utrzymywałaś mnie za pieniądze, które zostawili moi rodzice. Spełniłaś swój obowiązek – zauważyła Caroline z nutą goryczy. – Nie przerywaj mi, Caroline. Nosimy dobre nazwisko; tu, w Nowym Jorku, daleko byś z nim zaszła. A mimo to postanowiłaś wyjść za… farmera. I zostawić wszystko i wszystkich, których znasz, żeby zamieszkać Bóg wie gdzie. Zawiodłam, to jedno wiem. Nie udało mi się wpoić ci szacunku, zdrowego rozsądku i przyzwoitości, mimo wszelkich wysiłków. – Ależ ja tu nikogo nie znam, ciociu. Taka jest prawda. Znam tylko ciebie – odpowiedziała ze smutkiem Caroline. – A poza tym Corin nie jest farmerem. Ma ranczo z bydłem i odnosi duże sukcesy. Jego interes… – Jego interes? W jego interesie byłoby pozostać w dziczy, zamiast wdzierać się na salony i polować na łatwowierne dziewczęta. – Mam dość pieniędzy. – Caroline zadarła wyzywająco podbródek. – Nie będziemy biedni. – Jeszcze ich nie masz. Nie otrzymasz ich przez następne dwa lata. Zobaczymy, jak ci się spodoba życie z farmerskich dochodów do tego czasu. I zobaczymy, na ile wystarczy twój majątek, kiedy ten farmer dostanie go w swoje ręce i ruszy do kasyna! – Nie mów tak, ciociu. To dobry człowiek. Kocha mnie, a ja… a ja kocham jego – oświadczyła stanowczo Caroline. Kochał ją. Pozwoliła sobie rozkoszować się tą myślą i nie mogła powstrzymać uśmiechu. Kiedy Corin oświadczył się Caroline, powiedział, że pokochał ją od pierwszej chwili, gdy się spotkali – przed miesiącem na balu Montgomery’ego, wyprawionym z okazji zapustów. Od czasu debiutu Caroline zazdrościła innym dziewczętom radości, jaką czerpały z tego rodzaju wyjść. Tańczyły, śmiały się i gawędziły swobodnie. Caroline, zmuszona wejść na salę w towarzystwie Bathildy, zawsze czuła się pokrzywdzona przez los i zawsze bała się odezwać, żeby ciotka jej nie poprawiła albo nie zrugała. Corin to zmienił. Na bal Montgomery’ego Caroline wybrała jedwabną płową suknię i szmaragdy matki. Naszyjnik zwisał chłodnym ciężarem wokół jej szyi,

pokrywając delikatny dekolt dziewczyny blaskiem złota i rzucając głębokie iskry, które tańczyły w jej szarych oczach. – Wygląda panienka jak cesarzowa – orzekła z podziwem Sara, szczotkując jasne włosy Caroline i upinając wysoki kok na czubku jej głowy. Potem oparła stopę na stołku, żeby zasznurować gorset swojej pani. Talia Caroline była przedmiotem zazdrości jej rówieśniczek, dlatego Sara zawsze starała się zasznurować go tak ściśle, jak tylko umiała. – Żaden mężczyzna na sali nie będzie w stanie się panience oprzeć. – Tak myślisz? – zapytała Caroline bez tchu. Sara, ciemnowłosa dziewczyna z życzliwym uśmiechem, była dla niej najbliższym odpowiednikiem prawdziwej przyjaciółki. – Obawiam się jednak, że będą się w stanie oprzeć mojej ciotce – westchnęła. Bathilda odesłała z kwitkiem niejednego płochliwego konkurenta dziewczyny, uznając młodzieńców za niegodnych. – Ciotka wiąże z panienką wielkie nadzieje, to wszystko. Nic dziwnego, że troszczy się o to, za kogo panienka wyjdzie – uspokajała ją Sara. – Jak tak dalej pójdzie, to za nikogo nie wyjdę i już zawsze będę musiała wysłuchiwać, jak ją rozczarowałam! – Nic podobnego! Pojawi się ten jedyny, który podbije serce panienki ciotki, jeśli to będzie konieczne, żeby panienkę zdobyć. Proszę na siebie spojrzeć! Olśni ich panienka, wiem o tym. – Sara uśmiechnęła się. Caroline spojrzała jej w oczy w lustrze. Sięgnęła przez ramię i chwyciła palce pokojówki, ściskając je, żeby dodać sobie odwagi. – Spokojnie. Wszystko będzie dobrze – zapewniła ją Sara, podchodząc do toaletki po puder i róż do policzków. Schodząc szerokimi schodami do rozświetlonej sali balowej Montgomery’ego, Caroline wyglądała jak wcielenie dobrze ułożonej, niewinnej panny z towarzystwa. Sala skrzyła się blaskiem szlachetnych kamieni i rozbrzmiewała śmiechem. Powietrze było ciężkie od oparów wina i perfumowanej pomady do włosów. Przez pokój płynęły przekazywane z ust do ust plotki i uśmiechy: na przemian przyjacielskie, rozbawione, złośliwe. Caroline widziała, jak inni oceniają jej suknię, podziwiają klejnoty i szydzą z jej ciotki; dostrzegała rzucane w jej stronę spojrzenia i słyszała komentarze

wymieniane półgłosem za zasłoną delikatnych palców i szylkretowych cygarniczek. Uśmiechała się i klaskała ze wszystkimi, kiedy Harold Montgomery wykonał swój popisowy numer: napełnił piramidę kieliszków kaskadą szampana z ogromnej butli. Płyn pienił się i rozlewał, mocząc nóżki kieliszków, które plamiły rękawiczki pań. W sali było gorąco i duszno. Caroline stała wyprostowana, sącząc kwaśne wino, od którego kręciło jej się w głowie, i czuła jak pod pachami zbierają jej się krople potu. Z każdego kominka buchał ogień, a setki elektrycznych świec na żyrandolach płonęło tak jasnym światłem, że widziała, jak czerwony barwnik na wargach Bathildy wsiąka w bruzdy wokół jej ust. I nagle pojawił się przed nimi Corin. Prawie nie słyszała, jak Charlie Montgomery go przedstawia, bo jej uwagę przykuło szczere spojrzenie nowo przybyłego i jego serdeczność. Gdy się zarumieniła, on również spłonął rumieńcem, szukając odpowiednich słów powitania. W końcu powiedział: „Witam, jak się pani miewa?”, jakby byli starymi znajomymi, którzy umówili się na partyjkę wista. Chwycił jej dłoń w haftowanej rękawiczce, jakby chciał nią potrząsnąć, a potem, zrozumiawszy swój błąd, wypuścił ją gwałtownie, pozwalając, by opadła bezwładnie na jej suknię. Caroline jeszcze mocniej się zarumieniła i nie śmiała nawet spojrzeć na Bathildę, która mierzyła młodzieńca surowym wzrokiem. – Bardzo przepraszam… ja, hm… proszę wybaczyć – wymamrotał, skłonił głowę i zniknął w tłumie. – Cóż za osobliwy młodzieniec! – wykrzyknęła z niesmakiem Bathilda. – Charlie, gdzieś ty go znalazł? – Czarne, gładko przylizane włosy Charliego Montgomery’ego zalśniły, kiedy obrócił głowę. – Och, proszę się nie przejmować Corinem. Trochę wyszedł z wprawy, to wszystko. Jest moim dalekim kuzynem. Jego rodzina mieszka tu, w Nowym Jorku, ale on wiele lat temu przeniósł się na zachód, na Terytorium Oklahomy. Przyjechał do miasta na pogrzeb ojca – wyjaśnił Charlie. – To rzeczywiście osobliwe – powtórzyła Bathilda. – Nigdy nie sądziłam, że maniery to kwestia wprawy. Charlie uśmiechnął się blado w odpowiedzi. Caroline zerknęła na ciotkę i zobaczyła, że starsza kobieta nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo jest

nielubiana. – Co się stało z jego ojcem? – zapytała Charliego Caroline, zaskakując samą siebie. – Jechał jednym z tych pociągów, które zderzyły się w tunelu Park Avenue w zeszłym miesiącu. Potworna sprawa – odrzekł Charlie z grymasem. – Siedemnaście ofiar, według aktualnych doniesień, i prawie czterdziestu rannych. – Co za koszmar… – szepnęła Caroline. Charlie skinął głową. – Trzeba napędzać pociągi elektrycznością. Wprowadzić automatyczną sygnalizację, żeby ospali motorniczy nie mogli powodować takich tragedii! – oznajmił. – Ale w jaki sposób miałaby działać, jeśli nikt by nią nie zawiadywał? – zapytała Caroline, ale Bathilda westchnęła lekko, jakby była znudzona tematem, więc Charlie Montgomery pożegnał je i odszedł. Caroline wypatrywała w tłumie brązowych włosów nieznajomego i zrozumiała, że mu współczuje – straty ojca i tego, że wypuścił jej dłoń pod bezlitosnym spojrzeniem Bathildy. Umiała zrozumieć szok i ból po utracie najbliższej rodziny. Sączyła w zamyśleniu wino, które ogrzało się w jej dłoni i teraz drażniło przełyk. Czuła ciężar szmaragdów na dekolcie i lejący się materiał sukni na udach, jakby jej skóra nagle zatęskniła za dotykiem. Kiedy Corin zjawił się u jej boku chwilę później i poprosił ją do tańca, zgodziła się bez słowa, skinąwszy z zaskoczeniem głową, bo wzruszenie odebrało jej głos. Bathilda piorunowała go wzrokiem, ale nawet na nią nie spojrzał, aż wykrzyknęła: „Doprawdy!”. Tańczyli walca, a Caroline, która zastanawiała się, czemu Corin wybrał tak wolny taniec pod koniec balu, wyczytała odpowiedź w jego niepewnych krokach i ostrożnym prowadzeniu. Uśmiechnęła się do niego nieśmiało. Początkowo milczeli, a potem powiedział: – Musi mi pani wybaczyć, panno Fitzpatrick. Za to, co było wcześniej, i za… Obawiam się, że nie jestem utalentowanym tancerzem. Upłynęło trochę czasu, odkąd miałem przyjemność uczestniczyć w takim wydarzeniu i tańczyć z kimś tak… hm… – Zawahał się, a ona uśmiechnęła się, spuszczając wzrok, jak ją nauczono.