JulitaS

  • Dokumenty308
  • Odsłony97 554
  • Obserwuję110
  • Rozmiar dokumentów603.9 MB
  • Ilość pobrań62 920

Malwina Kowszewicz-Bordeaux piąta rano

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Malwina Kowszewicz-Bordeaux piąta rano.pdf

JulitaS EBooki
Użytkownik JulitaS wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 77 osób, 38 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 233 stron)

Wydanie elektroniczne

Spis treści Motto Dedykacja Prolog ROK PÓŹNIEJ… NOWY ORLEAN WARSZAWA

Zdążyć powiedzieć: Goniąc króliczka, od J. do P., między J. a P.

Wszelkie podobieństwa do opisanych wydarzeń są przypadkowe.

Tym, którzy nie boją się marzyć, mojej Mamie

Prolog Bywają chwile, które nie potrzebują komentarza. Czas ludziom sprzyja, po prostu. Nie są razem, a jednak ich dni są wypełnione. Niektórzy mówią, że miłości nie wyprowadza się na smyczy, nie zakłada się jej kagańca, nie wkłada do złotej klatki. Miłość się chłonie jak powietrze, jak wytrawne wino, jak piękne widoki. Nawet jeśli jej dotyk jest niczym lekki powiew wiatru, może być znaczący. Ciepły, przytulny, bezpieczny. Tylko czy ten podmuch, czy ta miłość dofrunie w odpowiednim czasie i czy poleci we właściwym kierunku…? Któregoś dnia się poznali. Pokochali. A potem… już tylko pisali.

Pierwszy dzień września, świt, Bordeaux 2003 Co można zrobić z niespełnionymi pragnieniami, Julio? Tak, wiem, co byś mi odpowiedziała: zmień je na inne, zapomnij albo utop, to przecież takie proste. Ale ja mam zamiar zaspokoić swoje pragnienia. Co- raz mniej rzeczy mnie onieśmiela, a więc już mam w sobie wystarczająco dużo odwagi, by zmierzyć się z tym, czego pragnę. Wiem, że mi nie odpiszesz na ten list, tak jak od roku nie odbierasz moich telefonów. Jak się z tym czu- jesz? Przestałem dzwonić, zauważyłaś? Milczysz. Ale jakie to ma znaczenie, gdy się czegoś pragnie, no sama powiedz. Pamiętam… tańczyłaś w deszczu, śpiewałaś na wietrze, płakałaś na komedii, wyszłaś z przyjęcia, zanim wszy- scy przyszli; nic Ci nie przeszkadzało być sobą. Długo zastanawiałem się nad pierwszym zdaniem do Ciebie, choć dobrze wiem, że jest ono bez znaczenia. Ważniejsze jest to, co będę miał do powiedzenia na końcu. Zawsze Twój P. 18 września, Bordeaux 2003 Lubię ten inspirujący początek dnia wypełniony pisaniem do Ciebie e-ma- ila, który pozostanie bez odpowiedzi. Budzę się zbyt wcześnie. Bordeaux, 5.00 rano. Lato zbliża się ku końcowi, tak jak poranna kawa. Nie widzę jednak ani tej jesieni, ani ostatniej ciemnej kropli w mojej filiżance… dostrzegam tylko nijakość podobną do tej, którą no- szę w sobie, choć na pozór tego nie widać. Próbuję zatrzeć ślady swojej oso- bowości, swojego ja, swoich pragnień, celów i poczucia rzeczywistości… Chy- ba sam siebie wkurzam, ale przecież trudno mi od siebie uciec. Bo i dokąd? Może gdybym trochę bardziej się postarał rok temu, gdy tu byłaś, nie pisał- bym teraz do Ciebie kolejnego listu bez odpowiedzi. Zgubiła mnie pycha, to przekonanie typowe dla mężczyzn zbyt pewnych siebie. Masz rację, jestem zarozumiałym, nadętym facetem, tylko w takim razie dlaczego nie mam nawet śmiałości napisać szczerze, że bez Ciebie czuję się jak bez oddechu?

Dałaś mi piękne wspomnienia. Racja, może nie do końca prawdziwe. Ale najpiękniejsze, jakie mam. Z każdym słowem próbuję wrócić do siebie takiego, jakim byłem, gdy jesz- cze trzymałaś mnie za rękę, i nie posuwam się nawet o centymetr. Do diabła, Julio, przecież nie można tak zniknąć z czyjegoś życia bez słowa, po dwóch latach znajomości. Tak po prostu odejść, nic nie mówiąc. Nie odbierasz moich telefonów, nie odpisujesz na moje e-maile, udajesz, że mnie nie ma. Ale ja je- stem, hola, Julko, jestem tutaj! Widzisz mnie? Nie każ mi się domyślać, dla- czego udajesz, że mnie nie ma. Być może w ten sposób chcesz, żebym o To- bie zapomniał, ale to kiepski pomysł, nie ma szans. Nie zostawiaj mnie, Julio. Głupio to brzmi, ale chciałbym być tym, kim byłem przy Tobie. P. 21 września, Bordeaux 2003 Nienawidzę tego, że jestem w takim punkcie. Nienawidzę tego, że jestem tu sam. I nienawidzę tego, że to wszystko przez Ciebie. Ale najbardziej nienawidzę swojej nienawiści. Dobrze Ci z tym, moja Julio? Jednakże czy jest jakieś miejsce na świecie bardziej moje niż to? Nie jest nim Polska. Opowiem Ci koszmar z mojego dzieciństwa, choć raczej o tym nie mówię. Miałem wtedy sześć lat. Otworzyli obok nas duży sklep o obcej na- zwie, w którym było mnóstwo różnych atrakcyjnych dla PRL-owskich dzieci rzeczy i czekoladek. Poszedłem tam z moim kolegą. Mietek schował batonik Mars do kieszeni kurtki. Kiedy wychodziliśmy, ochroniarz go przeszukał. To był wielki, dobrze zbudowany facet, zresztą gdy ma się sześć lat, to każdy do- rosły wydaje się wielki jak góra. Gość miał swoje pięć minut. Zaczął straszyć Miecia, że wezwie policję, że pójdzie do jego rodziców i jeszcze nie wiadomo co. Miecio, grzeczny synek nauczycielki, był tak przerażony, że się nie odzy- wał, jakby stracił głos. Próbowałem faceta uspokoić, mówiłem, że Miecio już nigdy więcej tego nie zrobi, żeby nikomu nie mówił, ale koleś dalej nas stra- szył. Miecio wyszedł ze sklepu bez słowa, pobiegł do klatki najbliższego wie- żowca, dostał się na dach, bo klapa akurat tego dnia nie była zamknięta, i bez

zastanowienia skoczył w dół. Śni mi się to po nocach. Myślę o Mieciu niemal każdego dnia. Nie umiem tylko o nim mówić. Ale Tobie chciałem to powie- dzieć. Tylko nie pytaj, czy nie mogłem nic zrobić, dlaczego go nie powstrzy- małem. Miałem wtedy sześć lat, tylko tyle. Zanim się zorientowałem, o co cho- dzi, Miecio był już na dachu. Nie pytaj mnie, co mogłem wtedy zrobić i nie każ mi myśleć, ile rzeczy w życiu zrobiłbym inaczej, ilu błędów bym nie popełnił. Julio, ileż ja spraw schrzaniłem… Wiem, w wielu rzeczach byłem zawodny. A jednak chciałbym być facetem, o którym byś kiedyś mogła powiedzieć: „On mnie nigdy nie zawiódł”. Dasz mi szansę? P. 11 października, Bordeaux 2003 Patrzyłaś na ocean. Był w Tobie taki zachwyt i zdziwienie, oglądałaś widok z entuzjazmem, jakby wszystko powstało tylko i wyłącznie z myślą o Tobie. Może właśnie dlatego pomyślałem wtedy, że mógłbym tam stać tak z Tobą całe życie. Powiedziałaś, że pewnie w czasach Magellana ten ocean był spokojny, pa- miętasz? – ale przecież już dawno powinien zmienić nazwę… tak dla zwykłej przyzwoitości, bo zbyt często jest niespokojny, nękany tsunami. Powinienem jeszcze dodać, że pod stopami czuliśmy ciepły piasek… Gdy stałem za Tobą, czułem na swojej twarzy Twoje włosy… łaskotały mnie w nos. miałem ochotę kichnąć… ale nie chciałem wypaść z roli, jaką narzuciła mi ta chwila… Wciąż wspominam, ale nie chcę przecież wyrosnąć na starca, który będzie zajmował się tylko przeglądaniem szczątków swojej przeszłości. Spytałaś wtedy, czego się boję, a ja tylko nienaturalnie się zaśmiałem… jakbyś powiedziała jakiś kiepski, choć dosyć zabawny dowcip… Odpowiem Ci: boję się. Chyba w ogóle się boję. Mam wrażenie, że wpadam w jakiś dołek, że zale- wa mnie woda, że próbuję się z niego wydostać, a gdy mi się to udaje, wpa- dam w kolejny. Nie mogę się tych dołków pozbyć. Nie powinienem znaleźć się we Francji, nie jestem przecież emigrantem z własnej woli. Duszę się tu… ten kraj z przestrzeniami, chlubiący się wolnością, zniewala mnie, ogranicza, zaci- ska mi pętlę na szyi. Czuję się tak, jakby ktoś zamknął mnie w tekturowym pudełku po butach

i wyciął tylko dziury w pokrywce, żebym się nie udusił, ale też żebym nie uciekł. Nie chciałem tu być. Wyeksportowano mnie tutaj. Wywieziono mnie jak walizkę, jak podręczny bagaż, z którym nie można się rozstać. Choć trudno powiedzieć, czy rzeczy- wiście jest tak niezbędny, jak się wydawało i jak sugeruje nazwa. Podręczny bagaż… czyli ja. Wyrzucono mnie razem ze szczoteczką do zębów, koszulami, ręcznikiem, kilkoma sentymentalnymi książkami, które miały przypominać Polskę. Do dziś nie mogę zrozumieć, jak można było mi to zrobić. Tak mnie brutal- nie wyrwać z mojego środowiska, zabrać z mojego świata, gdy wszystko wy- dawało mi się takie niezbędne, wieczne jak kosmos, trwałe jak czas. Mój czas. Takie moje, najważniejsze, bo przecież świat w dzieciństwie traktuje się z ab- solutną powagą… czyż nie tak? A miałem wtedy tylko osiem lat, był ze mnie taki dziecinny i zbuntowany chłopak. Mimo upływu wielu lat, które już tutaj spędziłem, nie mogę się z tym pogodzić. Ale właściwie co Ciebie to obchodzi… Zajęta jesteś tylko swoim milczeniem. Zawsze Twój P. 12 listopada, Bordeaux 2003 Mam niejasne przeczucie, że nie zdołam Ci wytłumaczyć, czemu nie umiem przestać Cię kochać, o co mi chodzi, gdy zaczynam pisać kolejny list, co przeżywam, gdy myślę o Tobie, co sprawia, że nie mogę zapomnieć. Gdy patrzę na kobietę i odnajduję w niej jakiś ślad Ciebie, wzruszam się. Nie je- stem z Tobą, ale chcę, żebyś wiedziała, że pozostaniesz dla mnie najważniej- sza, jak kobiecy wzorzec. Uosobienie słabości i siły. Tak ufnie patrzyłaś na świat, tak szczerze. Chciałem napisać z głębi serca, żebyś zrozumiała, żebyś poczuła to, co jest we mnie, żebyś wreszcie powiedziała: „Długą drogę przeszedłeś…”. Ale Ty milczysz. Chyba wygrywasz… Poczułem się przy Tobie jak facet, który zbyt długo wyczekuje na ławce w parku i zaczyna bredzić. Czepiam się Twojego rękawa. Próbuję chwycić Twoją dłoń.

Kto dziś ją trzyma? A może jednak… może jednak milczenie nie zawsze jest przejawem obo- jętności czy lekceważenia. Czasem jest wyczekiwaniem na coś, co może bez trudu zapełnić całe życie. A więc czekam, aż się odezwiesz. Zrobisz to kie- dyś? Czy naprawdę sądzisz, że Twoje jedno słowo warte jest aż tylu moich my- śli, e-maili, złorzeczeń, marzeń, tej bezsilności, która nie pozwala mi dziś spać? Mogę Cię tylko zapewnić, że bardzo mnie to boli. P. 15 grudnia, Bordeaux 2003 Kiedy powiesz „dość!”? Ile jeszcze moich słów przeczytasz w ciszy, zanim wydusisz z siebie choćby to jedno słowo? Dzisiaj przytrafiła mi się historia, która być może i Ciebie rozbawi. Gdy skończyłem zajęcia, na parkingu nie znalazłem swojego samochodu. To był ten sportowy, który pamiętasz, a może i nie. Nie było go tam, gdzie go zosta- wiłem, ulotnił się. Obok jego miejsca leżał kamień, a pod nim zobaczyłem przytwierdzoną kartkę, na której stało jak wół: „Do tego kolesia od auta”. To znaczy, że do mnie, pomyślałem. Podniosłem ją. Ktoś napisł niechlujnym slangiem mniej więcej tak: „Nie przejmuj się, koleś. Będę o nie dbał nie gorzej niż ty, nie martw się o nas. Baw się dobrze”. A więc się nie przejmuję, przynajmniej trafił się ktoś z fantazją. Szkodami tylko płyt, jakie tam miałem… słuchaliśmy ich razem. Czuję się tak, jakbym myśląc o Tobie, chciał zmienić swoje przeznaczenie. Gdy byłem mały, lubiłem pływać pod prąd, pod fale, które rozbijały się o moje ciało. Zostałem w końcu mistrzem w pływaniu, wiesz o tym? Lubiłem też wchodzić pod górę tylko po to, by za chwilę zejść i zabrać ze sobą widok. Mam wrażenie, że nic się we mnie nie zmieniło. Inaczej nie pisałbym teraz do Ciebie, a napisałbym do kogoś, kto z ochotą by mi odpowiedział. Dlaczego właśnie Ty, Julio, dlaczego Ciebie tak wariacko pokochałem, że nie dostrzegam innych? Czemu nie spodoba mi się ta dziewczyna, która na

wszystkich zajęciach spogląda na mnie? Przynajmniej mógłbym Ci wtedy o niej opowiedzieć. A tak piszę o czekaniu na Twoje słowa. Podniecony wspomnieniami o To- bie staję się kimś zdecydowanym na wszystko. Nawet na cierpienie? Zawsze Twój P. 1 stycznia, Monako 2004 Życzę Ci, żebyś w tym roku odniosła zwycięstwo. Nad samą sobą… Nad niepamięcią tego, co było… Nad niechęcią do mnie… Nad tą Twoją potrzebą wyrzucenia mnie z pamięci. P. 4 lutego, noc, Bordeaux 2004 Cały czas wydaje mi się, że robię coś, na co Ty zareagujesz – i nic. Wciąż nie mogę o Tobie zapomnieć, pielęgnuję każdy moment spędzony z Tobą. Tak jakbym bał się wypuścić z rąk to, co mi się przytrafiło najlepszego. Na pozór świetnie się bawię. Prowadzę intensywne życie „tylko dla doro- słych”. Jestem wyluzowany, nic mnie nie peszy. Wciąż mam talent do uwo- dzenia, a może raczej zwodzenia, z czego korzystam. Wiesz, takie porno bez cenzury. Nie, nie jestem zboczeńcem, a przynajmniej nie tak dobrym, jakbym chciał… Żartuję. Chyba tym wyznaniem potraktowałem Cię jak kumpla albo jak idealną kobietę marzeń, której o wszystkim można powiedzieć, nawet o męskim upodleniu. Jeszcze niedawno byłem facetem, który o tym wszystkim marzył, a teraz tego nie chcę, choć w tym tkwię. Wiem, że to płytkie, ale wie- rzę, że chwilowe i że dobre rzeczy są przede mną. Pod warunkiem że się wreszcie, do diabła, odezwiesz. Ale Ty pewnie przeczytasz mój kolejny list i pomyślisz sobie tylko, że to miło, iż ktoś Cię zapamiętał. Chcę o Tobie zapomnieć. Pomóż mi. Może wreszcie odpowiesz… może mi wyjaśnisz, do cholery, czemu Twoja twarz mnie prześladuje, kiedy spotykam się z inną dziewczyną? P. 1 czerwca, Bordeaux 2004 Twoje święto, moja mała Julio. Podobno Dzień Dziecka należy też do wszystkich mężczyzn, bo oni nigdy

nie dorastają. Każdy z nich pozostaje dzieckiem, tylko się zmieniają ceny ich zabawek. Moją ostatnią zabawką jest subaru. Jestem gadżeciarzem, nie ma co ściemniać. Gadżety dużych chłopców kosztują. Dlatego chcę być milionerem. Wiesz co, Julio? W gruncie rzeczy łatwo się z Tobą rozmawia. Wiesz, cze- go chcesz, i nie tracisz czasu nawet na napisanie słowa. Pamiętasz Christiana? Pewnie nie, widziałaś go tylko na zdjęciu, zrobili- śmy je podczas spontanicznego wypadu do Paryża kilka lat temu… Już wiesz? Przypominasz sobie ten cudowny czas? Christian, mój serdeczny kumpel, ożenił się z dziewczyną z Toronto… Byłem jego druhem. Wygłosiłem mowę. Opowiedziałem wszystkim, jak podrywaliśmy dziewczy- ny… jak uczył mnie jeździć na snowboardzie i przy okazji złamał sobie nogę… jak robił u mnie za starszego brata, chociaż bym wolał, żeby był dla mnie star- szą siostrą… dodałem jeszcze, że mój ojciec chyba go bardziej lubi niż mnie, ale mu to wybaczam… i powiedziałem też, że biorę wszystkich za świadków i ogłaszam, że Christian ma mieszkać ze mną przez płot, a nie w innym kraju, że ma wrócić do Bordeaux, a nie rozgaszczać się w Toronto… Ale nie wróci, czuję to. Choć chyba jeszcze tego nie wie… Lubisz śluby? Szłaś już w białej sukni? Ktoś na Ciebie tam czekał? Mam nadzieję, że nie… Uzbierałem mało przyjaciół, mogę ich policzyć na palcach jednej ręki. W szczególnych momentach, jak ślub Chrystiana, bardziej niż kiedykol- wiek potrzebuję Ciebie. Nie spotkałem jeszcze kogoś takiego jak Ty. Nie przy- puszczałem, że takie osoby istnieją… z taką radością i wyczuciem świata. Minęło tyle czasu, od kiedy Cię poznałem, a może nawet nie zdążyłem Cię poznać. Czego w tym wszystkim najbardziej mi brakuje? Twoich emocji i tego, że mnie słuchałaś. Próbując znaleźć w pamięci tamtą Ciebie, którą zrodziła moja podświado- mość, głodny miłości zasypiam. Czy mogę podpisywać się: Twój zawsze P.?

Czy mogę być „Twój”, jeśli Ty nigdy nie pomyślisz o mnie „mój”? A więc jeszcze raz to samo, Julio – Zawsze Twój P. …Nie wierzę, że znowu to napisał… „Zawsze Twój P.”. Dziwiły mnie jego e-ma- ile, może nawet zaskakiwał ich upór, bo wydawało mi się, że już dawno zamknęłam znajomość z Piotrem, dokładnie trzy lata temu, wraz z głośnym zamknięciem luku sa- molotu lecącego z Bordeaux do Warszawy. Czego on wciąż ode mnie chce, a przede wszystkim czemu chce o mnie pamiętać? Próbowałam o nim jak najszybciej zapomnieć. Gdy mój samolot uniósł się nad Francją, byłam pewna, że nie chcę Piotra już wi- dzieć, że to nie jest ktoś, komu warto poświęcić więcej czasu, niż to zrobiłam. Nawet nie chodziło o jego zachowanie, o to feralne przyjęcie, ale o moją świadomość, że nie mam perspektyw z kimś, kto nie rozumiał, co właściwie uczynił. W ciągu sekundy poczułam, że trafiliśmy na mur, że nasza wspólna droga się skończyła. Nie zbuduje- my niczego razem. Bo żeby stworzyć długotrwały związek, potrzebna jest nie tylko namiętność, ale i szacunek, podziw, takt. Zbyt dużo nas różniło. Trzeba się z tym po- godzić. Piotr chyba był zbyt zajęty sobą, by dostrzec rzeczywistość wokół siebie. Był jak bohater etiudy filmowej mojego kumpla z grupy – siedział w środku bombki cho- inkowej, wymyślał swój świat i nie miał pojęcia, że na zewnątrz odbijała się prawda. Piotr stworzył mit, może nawet kult mojej osoby, więc nie dostrzegał, co się we mnie zmieniło. Dlaczego on do tej pory mnie nie zrozumiał? Przecież każde rozstanie wydaje się takie oczywiste: jeśli ktoś odchodzi, to zna- czy, że chce być gdzie indziej. Pragnie mieć inne widoki, poznać inne smaki. I po co żądać tłumaczeń, wyjaśnień, po co zmuszać kogoś do składania mało wiarygodnych obietnic. Bo dlaczego ktoś miałby się zmieniać, jeśli żyje w zgodzie ze sobą. Szczerze mówiąc, od początku mieliśmy marne szanse na sukces. Nie dawały ich ani nasze odmienne charaktery, ani różne pragnienia, ani odległe miejsca zamieszka- nia. Wydawało mi się, że młodzieńcze zauroczenia, takie znajomości jak moja z Pio- trem mijają wraz z kolejnym sierpniem, a jednak ta przetrwała ponad dwa lata. Udało nam się ją naprawdę długo ciągnąć, a więc o co mu jeszcze chodzi. Piotra poznałam podczas wakacji we Francji. Pojechałam nad ocean z moją przy- jaciółką Sophie, bo uparła się, że musi koniecznie przedstawić mi mojego rodaka. Po

co? Tego już nie była w stanie wyjaśnić. Ale ponieważ nie chciało mi się upierać, więc pewnego lipcowego wieczoru poczułam pod stopami nagrzany piasek i spojrza- łam, mrużąc oczy, na słońce odbijające się w oceanie. Patrzyłam, jak ktoś popisuje się surfingiem – to zmiata go wielka fala, to znów pojawia się na powierzchni wody. „To on!”, zawołała podekscytowana Sophie i zaczęła mi wymieniać jego sukcesy nie tylko na desce. No tak, reszty już mogłam się domyślać. Pewnie zaraz wyłoni się z oceanu jakiś spalony słońcem adonis z długimi, spło- wiałymi włosami, podtrzymanymi kolorową bandanką, pomyślałam. Ależ czeka mnie banalny widok. Położyłam się na brzuchu, przesypywałam piasek między palcami i zamyślona patrzyłam na starszego mężczyznę, który szedł wzdłuż wybrzeża ze swo- im psem. Piotr pojawił się szybciej, niż przypuszczałam. Był opalony, wysportowany i kom- pletnie mokry. Niezły, przemknęło mi przez głowę. Ale zbyt pewny siebie, zdecydo- wanie… Rozebrał mnie spojrzeniem, a potem wyciągnął zimną dłoń na powitanie i uśmiechnął się tak radośnie, jakbym już była jego. Mam wrażenie, że ten uśmiech w dalszym ciągu nie zniknął z jego twarzy, jeśli podpisywał e-maile do mnie „Zawsze Twój P.”. Zadziwiająca była beztroska, z jaką używał słowa „zawsze” i z jaką chciał mnie zmusić do napisania odpowiedzi. Pomylił mnie chyba z jakąś falą… „Zawsze Twój P.”… Zupełnie jak w piosence – „będę cię zawsze kochał przez miesiąc”. Ten miesiąc już dawno minął. Co z jego poczuciem czasu? A co z twoim, Julko? Za godzinę czekało mnie spotkanie z moją przyjaciółką Hanką, miałam jeszcze przygotować konspekt filmu na jutrzejsze zajęcia. Jednakże nie mogłam się skupić, bo list Piotra wytrącił mnie z równowagi. Zmuszał mnie do pomyślenia o tym, co robi- łam ze swoim życiem. No właśnie, Julko, co ty robisz ze swoim życiem – od roku tak gadałam do siebie każdego dnia. Miałam powody. Byłam obłędnie zakochana w kimś, kto mnie zafascynował sobą od stóp do głów. Kto nim był? To oczywiste: Mężczyzna Idealny. Chodząca Dosko- nałość. I jednocześnie ktoś tak naganny jak cały oddział facetów. Nie było męskiej wady na tym świecie, której on by nie miał. I nie było talentu, który byłby mu obcy.

No więc jak miałam się w nim nie zakochać? Był mi tak bliski, był niczym moje męskie odbicie. Bałam się wejść w ten zwią- zek, ale jeszcze bardziej nie chciałam żałować, że czegoś nie przeżyłam. A więc już przeżyłam. Już wiem. Szybko się zorientowałam, kiedy kłamie, kiedy robi źle, kiedy mi zagraża. Mój Mężczyzna Idealny był jak King Size, King Dream, King Kong – mógł zmiażdżyć mnie jednym uściskiem. Zwłaszcza zbyt czułym… Mimo całkowitego zauroczenia – przyznaję, graniczącego ze ślepotą – wreszcie nadszedł dzień olśnienia. Zaczęłam się zastanawiać nad jakością mojego życia. Moje pragnienia nie były jego pragnieniami, to przecież oczywiste. Mężczyzna Idealny miał swoje marzenia, a ja swoje. Jego najlepszy kawałek był dla innych. Nie dla mnie. Bo mój Mężczyzna Idealny pragnął wszystkiego i wszystko miał. I do głowy mu nie przyszło, że tak naprawdę miał tylko mnie. Byłam jedyną wartością w jego boga- tym życiu. Może kiedyś to doceni, może zauważy, że nie zdobył niczego, na czym może się oprzeć. Tylko mnie już wtedy przy nim może nie być… Odejdę, zniknę z jego życia, muszę zniknąć, mam inne pragnienia… ale czy kiedykolwiek zdołam przestać się o niego martwić? Tak strasznie trudno było mi go zostawić. Mozolnie uczyłam się egoizmu. Muszę zadbać o siebie, zmierzyć się z życiem, żeby wykorzystać swój potencjał, energię, powtarzałam każdego dnia. Nie mogę go już kochać, nie stać mnie na taką lekkomyślność… a może luksus. Tak jak jego nie stać na mnie. Ten King Size mógł sobie pozwolić na wszystko, ale na mnie go nie było stać. Tylko jak ja mu to powiem? Wieczorem pytałam siebie o swoje marzenia. Moje, nie jego. Robiłam to już tyle miesięcy, a jednak czułam, że jeszcze długa droga przede mną. Nie ma się czemu dziwić. Trudno się rozstać z kimś, kogo się kocha jak niemal siebie, chyba nie muszę tego nikomu tłumaczyć. Wiedziałam, że zajmie mi to mnóstwo cza- su, ale wierzyłam, że wreszcie stanę się sobą, nie tylko pięknym odbiciem jego ego- izmu. Na pewno spotkam kogoś, kto powie do mnie: „Julio, jesteś dla mnie jedyna”. Ubierałam się na spotkanie z Hanką z przeświadczeniem, że już wiem, jaką napi- szę etiudę filmową – wymyślę film o miłości. Co zrobić, gdy się ją znajduje przez po-

myłkę, bo nagle okazuje się, że nie jest twoja. No tak, Hania już pewnie zbliża się do kawiarni w Wilanowie… Gdzie są kluczyki do samochodu, zastanawiałam się, wciskając buty… nie, nie te, przecież byłam w nich ostatnio, teraz pora na inne obcasy. Z Hanią należało się ubrać jak na randkę, bo uwielbia modę i estetyczną formę. Potrafi też pięknie ubrać każdą historię, którą ma do opowiedzenia. – Widzę, że wreszcie zdecydowałaś się przyjść. – Hania wstała od stolika, żeby się ze mną przywitać, gdy tylko moje obcasy uderzyły o pierwszy stopień drewnianego podestu prowadzącego do kawiarni przy wejściu do wilanowskiego parku. Ucałowała mnie i mocno przytuliła. Niejeden mężczyzna życzyłby sobie być wte- dy na moim miejscu. – Spóźniłam się chyba tylko sześć minut – zaczęłam się energicznie tłumaczyć, choć zupełnie zbędnie. Przecież wiadomo, jak względny jest czas. – Nie masz pojęcia, z jaką niecierpliwością na ciebie czekam – powiedziała. – Coś się stało? – Już od dawna się dzieje… Nigdy nie chciałam grać czarno-białych osób, a jed- nak zostałam czarnym charakterem. Przy moim upodobaniu do koloru jest to niezno- śna świadomość. Przestałam się sobie podobać. Julko… Mnie się podobała. Wyglądała jak zwykle, czyli jak kobieta, która nie oszczędza ani na ciekawych fasonach, ani na tkaninach, ani na kolorach. Zależało jej na efekcie i umiała się z nim nie rozstawać nawet na chwilę. Żaden kryzys, nawet ogólnoświato- wy krach, nie miał dostępu do jej dochodów i do pragnienia kupienia czegoś, co jej się podobało. Być może dałoby się ją uznać za kobietę, którą opętał duch mody i za nic nie zamierzał opuścić, chyba że na stosie rozpalonym z jej zbędnych ciuchów. Jednakże nie byłam w stanie określić Hanki mianem osoby modnej. Jeśli miałabym wziąć pod uwagę opinie George’a Simmela – choć dziś można już je uznać za nieco staromodne – że dzięki hołdowaniu modzie dąży się do połączenia tendencji do spo- łecznego ujednolicenia z pragnieniem jednostkowego odróżniania się – to Hania nie była modna. Starała się raczej o oryginalny wygląd, a więc była lanserką otwartą na wszystkie nowe sposoby wyrażania się w ubiorze – i w każdym się świetnie odnajdy- wała. Żaden nie był jej obcy. Po prostu znała się na tym.

Miała zmysł do łączenia piękna, jakości i kobiecości. Brawury też jej nie brakowa- ło. Włożyła tak wąskie dżinsy rurki, że patrzyłam na nie z obawą. Dopasowane i nie- bezpieczne. Rozkoszne i przerażające. Odnosiłam wrażenie, że groziły natychmiasto- wym rozpruciem i energicznym wyrzutem bioder na boki. Hania wyglądała w nich nieźle i całkiem stosownie, w końcu nie poszła w odwiedziny na oddział kardiologicz- ny, ale na spotkanie ze mną do skromnej kawiarenki, choć w królewskim miejscu. Do noszenia rurek trzeba mieć świetną figurę, mały tyłek, czyli właśnie taki, jaki miała. Rozpięła koszulę ze sportową nonszalancją, żeby było widać stanik, a na szyi po- wiesiła grube, spętane niemiłosiernie, błyszczące łańcuchy zakończone czymś na wzór choinkowych bombek. Chyba zapomniała, jaki mamy teraz miesiąc. Ale w końcu wigilia może być każ- dego dnia. Podobno. Liczył się ostateczny efekt, a nie sportowy duch. Dlatego Hania biegała w wyso- kich obcasach po wielkim mieście, choć mówiła, że „wygoda” to jej drugie imię i ceni wszystko, co bajecznie wygodne. Może miała na myśli windę do garażu i pilota do te- lewizora. Bo jeśli chodzi o jej buty, nadawały się do noszenia w torbie, a nie na no- gach. Chyba że moja przyjaciółka lubiła pędzić życie w fotelu albo w pozycji hory- zontalnej. Do leżenia mogły być niezłe, pod warunkiem że wszystko znajdowałoby się w zasięgu ręki. Kurteczkę z jasnej skóry też miała mało komfortową i bardzo za- skakującą, bo ubranko robiło wrażenie swoim rozmiarem – było o dwa numery za małe. Hanka dawała po oczach. A jednocześnie wysyłała sygnały, że jest kobietą, której żadne ciuchy nie są potrzebne, bo i tak najlepiej czuje się nago. Dobrze wiedziała, że to, co ją naprawdę upiększa, to zielone oczy i zdrowe, błyszczące i wypielęgnowane włosy. Łagodnie spływały do jej pokaźnego dekoltu. Była w Hani obcesowość, a może tylko przebojowość i pewność siebie. Czasami zbyt czytelna wydawała mi się jej kobiecość adresowana do mężczyzn. Obietnica czu- łości, jaką miała w swoim spojrzeniu. Wyraźne upodobanie do łagodnej muzyki i nie- chęć do potoczności. Ale co w tym złego. Była wciąż zakochana, zauważyłam z niesmakiem. Miała przecież dać sobie spokój z tym romansem. Trwał już wystarczająco długo, mógł się wreszcie zakończyć. Jej miłość była takim samym nieporozumieniem jak włożenie tenisówek do małej

czarnej, jak uprawa winorośli po północnej stronie, jak hodowla pomarańcz w piwni- cy bez okna, jak kupienie łysemu lokówki. Była bombą domowej roboty z opóźnio- nym zapłonem. Wcześniej czy później zniszczy Hanię. Tak to bywa, gdy się pokocha nieopatrznie kogoś żonatego. Nikt tego lepiej nie wiedział ode mnie. Miałam spokojnie na to patrzeć? Stać ją było na znacznie ciekawszy związek niż romans z mężczyzną, który miał czas dla niej wtedy, gdy okłamał żonę. Jedno nieudane małżeństwo już zaliczyła, ale zdaje się, że nawet go nie zauważyła, bo niewiele ją nauczyło. Chyba w dalszym cią- gu szukała niebezpiecznych przygód, jeśli związała się z kimś tak nieodpowiednim. Jej kochanek był za mały… za mało wyjściowy, za mało zabawny, za mało szalony, za mało przystojny, a przede wszystkim za mało było w nim jej. Za to okazał się bar- dzo zapracowany, bardzo żonaty, bardzo ambitny, bardzo zużyty, bardzo zepsuty i bardzo pazerny. Zdaje się, że miał ogromny apetyt na karierę publiczną. A do tego, wiadomo, jest niezbędna kandydatowi nudnawa, stanowiąca odpowiednie dla niego tło żona, a nie atrakcyjna, rzucająca się w oczy kochanka. Szkoda było Hani dla tego karierowicza. Po co jej romans z kimś, z kim nie może nawet się głośno pośmiać, pójść na spacer do pobliskiego lasu, wyjechać na urlop, spokojnie zasnąć z kubkiem w dłoni, w nadziei, że on wyjmie go z ręki i postawi na stole. On tego nie zrobi. On siedzi przy zupełnie innym stole. Beznadziejna sprawa. Gdy pytałam Hanię, po co jej epizod z takim panem, odpo- wiadała niezmiennie: „Bo go kocham”. Zaczynała mi przy niej dokuczać powtarzalność negatywnych stanów emocjonal- nych, jakie mnie wtedy ogarniały. – Mówisz, jakbyś miała piętnaście lat – skwitowałam. – Pamiętasz Stendhala? „Miłość jest rozkosznym kwiatem, ale trzeba mieć odwa- gę zerwać go na krawędzi przepaści”. Z jego żoną. I z kochankami. I z tym „rozkosznym kwiatem”, który sam wolałby szybciutko do niej przybiec i położyć się u jej stóp, niż czekać, aż zwali się razem z nim w ciemną przepaść. – To co mi radzisz? – spytała. – Ja? Ja nic nie wiem – zastrzegłam, odsuwając się mimowolnie od stołu. Noga krzesła utknęła w szparze podłogi. Lokal był stylizowany na turecką lokantę.

Przez głowę przemknęło mi co prawda zdanie mojego ulubionego, już nie pamię- tam z jakiego powodu, Napoleona, że uznanie związku małżeńskiego za nierozerwal- ny to prowokacja do zbrodni… ale niepotrzebnie. Kompletnie nie na temat… – Powątpiewanie to moja specjalność, przecież wiesz – zaczęłam swoją stałą wy- mówkę. – Nie umiem niczego konkretnego stanowczo komuś doradzić, bo sama mam dużo wątpliwości. Znamy się zbyt dobrze, pozwól więc, że nie będziemy zadręczać się konwenansami. Stanowczo odradzam ci swoje doradztwo. Mogę tylko zacytować słowa mądrali: „Niektóre kobiety są po to, by je wielbić, inne – żeby je bzykać. Pro- blem mężczyzn polega na tym, że ciągle mylą pierwsze z drugimi”. Odpowiedz sobie sama, którą jesteś. – Jestem w kontrze. Na sztorc. Na bakier. Na opak. – Hania wbiła we mnie wzrok. – Staję okoniem jak te ryby, które niedawno z Kaś- ką odwiedziłaś na Mazurach. Mam chłodny stosunek do samej siebie. Znów jak te ryby. – Co ty z tymi rybami? Może Kaśka ciebie powinna zabierać na Mazury, a nie mnie. A najlepiej niech jeździ tam sama. Nie możesz siebie porównać do smukłej ryby, która przypływa do wybrzeża Miami? Hania nie miała nastroju do żartów. – Julko, może to zabrzmi patetycznie, ale odnajduję w sobie zaledwie szczątki człowieczeństwa. – Kto ci to zrobił? – Sama sobie to zrobiłam. Wydawało mi się, że jestem wymarzona do górnolot- nych, ogólnoludzkich chwytających za serce kreacji, krzepiących dusze oscarowych ról. Że stać mnie na podziw i uznanie w świetle reflektorów. A spotykam się potajem- nie z Karolem P., w cieniu jego rozłożystej małżonki – powiedziała. – Rzuć go. – Julko, nie masz wrażenia, że gdy go zostawię, to zwolnię miejsce dla kogoś in- nego? – Dla seryjnej kochanki numer sto jeden? – Karol nie jest w stanie żyć tylko z żoną, bo go najnormalniej w świecie nudzi. On potrzebuje inspiracji, fascynacji kimś niedostępnym na co dzień, przy kim nie bu- dzi się potargany każdego dnia i nie wkłada przy nim kapci. Mam go oddać jakiejś in- nej kobiecie? Ustąpić?

– No, jak to powiedzieć… Zawsze ktoś chwyci sztandar, poniesie go i będzie walił w bęben, gdy ty stracisz siły, werwę i nadzieję. Ale to nie powód, żeby sterczeć wciąż na tym samym stanowisku. Masz swoje życie. Nie dzielisz go z Karolem. – Dzielę z nim coś znacznie cenniejszego – oznajmiła. Odruchowo wstrzymałam oddech. Co może być bardziej cennego od własnego ży- cia? – Kiedy się poznaliśmy, byliśmy jednomyślni. Karol to ktoś, z kim możesz rozma- wiać o Prouście, o kinie brazylijskim, śmiać się, marzyć, kochać się na dywanie przy rozpalonym kominku, polecieć na Bali… spontanicznie, z dnia na dzień, posłuchać wieczorami Griega. – Przecież ty nie lubisz Griega. I nie byłaś jeszcze na Bali. – No właśnie, nawet mnie tam nie zabrał. – Ale z żoną był, tak? Spytałam trochę nie w porę. A wydawało mi się, że zawsze robiłam to, czego ode mnie oczekiwano. Koniec z tym. Może i tak było do dzisiaj, ale właśnie postanowiłam z tym zdecydowanie skończyć. Zamierzałam definitywnie się zmienić, żyć bardziej otwarcie, egoistycznie, zgodniej z własnym zdaniem. – Może on ciebie wcale nie kocha? – spytałam bez ogródek. Postanowiłam w imię naszej przyjaźni i dla dobra faceta, którego Hania jeszcze nie znała, ale na pewno spotka, wcale jej nie oszczędzać. Najwyższa pora, żeby wylać na nią kubeł zimnej orzeźwiającej wody, bo Hania była już na pierwszym etapie za- mroczenia, czyli wiary w cuda, gusła, czary i inne bajeczki, które jej serwował Karol. Jak ona mówiła do niego w łóżku? – A może on boi się miłości do mnie? – Hanka się zamyśliła. – Istotnie mówiłaś, że nie jest doskonały. Ale nie wyznałaś wcześniej, że jest in- walidą bez serca – powiedziałam rozbawiona. – Pokochałaś mężczyznę z pustą klatą? Karol P., ksywka „złamas” łamane na „złamaniec”, jest jak ten facet z obrazu Dalego? O nie! Tylko nie to, że „on się boi miłości”. Idealna wymówka dla zakochanych bez wzajemności kobiet. Jeśli miłość jest utożsamiana z dobrem, szlachetnością i bez- interesownością, to raczej trudno się jej bać. Strach przed nią może być powszechny wyłącznie wśród zdradzających swoje żony nieprawych żonkosiów jak Karol. – Haniu, wiem, że niewiele ci potrzeba do wspięcia się na górne C, że potrafisz się zakochać przy pierwszym „cześć”, przy drugiej kawie, przy trzecim SMS-ie. Ale przy

czwartym już mogłabyś zacząć się odkochiwać… Mylisz miłość, o jakiej marzysz, z tą, którą spotkałaś i próbujesz na siłę zaakceptować. – Chcesz mi powiedzieć, że kocham faceta, który mnie nie chce? Że jestem kobie- tą w desperacji? – spytała. Właśnie to chciałam jej powiedzieć. Bo dlaczego i do czego ona potrzebuje wła- śnie tego mężczyzny? Próbuje zrobić z niego emocjonalną podporę, choć on nie po- trafi oderwać się od ściany. Chce w nim dostrzec kogoś, kto będzie trzymał ją za rękę i powtarzał, jaka jest wspaniała i cierpliwa. A przecież on ma inną kobietę, której to mówi, gdy ona podaje mu gąbkę pod prysznicem, krem na obolałe stawy, rozmawia z nim o gwiazdach porno i Hollywood, wkłada jego brudną pościel do pralki, kupuje mu krem pod oczy, żeby jej się bardziej podobał. A przy okazji i Hance. – Gdyby romans wyszedł na jaw, twój kochanek nie zostawiłby na tobie suchej nitki. Leżałby u stóp swojej rozłożystej żony, umierając ze strachu, że go kopnie z siłą rakietowej wyrzutni, i tłumaczyłby jak zwykły łapserdak, łajdak, że to był zaledwie nic nieznaczący seks, takie ocierane naskórka o naskórek, chwilowa utrata równowagi na wysokości cudzego łóżka. Nieważny epizod. Byłby okrutny w imię ratowania swo- jego małżeństwa. I nieporadny jak dziecko w tłumaczeniu się tobie: „Ależ, kochanie, przecież wiedziałaś, że mam rodzinę. Jak odejdziesz, będzie mi smutno”. Nie skłamie, że nie umiałby bez ciebie żyć. Kłamstwo nie było mu obce, ale dobrze wiedział, że nie w każdej sytuacji warto było go nadużywać. Chciałam jeszcze coś dodać, ale nie miałam odwagi uświadamiać Hani, bo wycho- dziłam z założenia, że przecież ona i tak to wiedziała, tylko udawała sama przed sobą, że nie wie. Nie tylko ze względu na treść, ale też z powodu stylu opartego na werbal- nym pouczaniu kogoś tak mądrego jak Hanka nie mogłam za bardzo dać się wciągnąć w tę rozmowę. Byłaby dla nas obu zbyt posępna i niepokojąca. Nie mogłam dać się ponieść złudnemu rodzajowi wolności, który chwilowo przysługuje ludziom stojącym wyżej niż inni. Nie stałam wyżej, z zasady. Wystarczyło, że rzeczywistość tego ro- mansu była zwodnicza. W imię czego miałabym dowieść, że była to bezsensowna, niewiele warta przygoda. Być może oboje byli zakochani i gdyby żona Karola P. ode- szła z trenerem golfa, Hanka i on staliby się oficjalną, szanowaną parą i wiedliby ży- cie godne pochwały. Problem tylko w tym, że żona Karola nie miała zamiłowania do golfa, ale do fitnessu.

Karolowi bliska była zdolność przewidywania i racjonalne podejście do sprawy. Nawet na sekundę nie zapominał, że „wielka miłość” kończy się, kiedy ujrzy światło dzienne, kiedy zagrozi jego małżeństwu, kiedy „ta trzecia” za bardzo się zakocha. Na pewno dobrze wiedział, że w romansie, jak podczas polowania na krokodyle, nawet na chwilę nie wolno stracić głowy, bo można przy okazji stracić znacznie więcej. Nie bardzo chciało mi się wierzyć, że mojej przyjaciółce wciąż obca była ta wiedza. Myślałam o tym, patrząc, jak Hania je krewetki w winie. Pachniały. – Przecież wielu ludzi boi się, że jeśli kogoś głęboko i szczerze pokochają, to sta- ną się bezradni, a to może przynieść poczucie przegranej. Dlatego oczekują miłości, ale sami jej nie potrafią dawać – powiedziała Hania. Zdołała przekonać samą siebie, że miłość bez wzajemności nie jest niestosowna. A niech to… Owszem, nie groziła za to kara zgodna z prawem, nie zagrażało to nawet skandalem. Wyłącznie utratą siebie. A gdzież ona wyczytała, że warto kochać tych, którzy się boją nawet miłości? W jakimś poradniku dla dorastających panienek, wygrzebanym na cudzym strychu…? Chyba ciotki Dominiki, która zmarła w staropanieństwie i nie miała nawet komu zapi- sać domu z ogródkiem, przepisów na szarlotkę i zestawu do haftowania. Ale to prze- cież moja ciotka, nie Hani. Było oczywiste, że Karol nie chce niczego dać, bo nie ma w tym żadnego interesu. Interes – od tego zaczynało się każde jego działanie, nie tylko pójście do toalety. – Ciekawa teoria, choć zakłada nierówne pozycje obu stron. – Postanowiłam pod- trzymać temat. – Bo ci, którzy według ciebie tak panicznie boją się zakochać, wcale nie są tacy lękliwi, jeśli nie obawiają się obserwować kogoś w nich po uszy zakocha- nego. Stają się tylko widzami. Na zimno mogą podziwiać starania… lub śmiać się z nich, oceniać ich jakość, jakby byli na targu, i mierzyć ich poziom, a nawet doma- gać się ze strony rozkochanego nieszczęśnika… a właściwie w naszym przypadku nieszczęśnicy… jeszcze więcej starań. Niezłe. Są więc wieżą nie do zdobycia, która łaskawie pozwala się zdobywać. – Nie rozumiem twojego zdziwienia. Niektórzy nie potrafią się zakochać, bo są przeczuleni na punkcie własnej dumy i poczucia godności. – W seksie też? – Nie… Julko, przecież mówimy o miłości, o tym, że ktoś potrafi ją wyznać lub boi się tego.