PROLOG
– O Boże – jęknęła Kate, w osłupieniu wpatrując się
w papiery rozłożone na niewielkim sekretarzyku. Pobieżnie
przebiegła wzrokiem ich treść, ale nie miała najmniejszych
wątpliwości, co znalazła. Nie mogła już dłużej przeczyć temu,
co tak długo wydawało jej się niemożliwe.
Ze łzami w oczach pogładziła opuszkami palców fotografię
chłopca, przypiętą do jednego z dokumentów. Jak to możliwe,
że przez tyle lat trzymano to w tajemnicy?
Gdzieś trzasnęły drzwi, przypominając Kate, że bez
pozwolenia przebywa w prywatnych pokojach Camdenów.
Pośpiesznie zebrała papiery i włożyła je z powrotem do
pożółkłej koperty. Znalazła ją w jednej z szuflad sekretarzyka,
wprawdzie nie na wierzchu, ale i nie umyślnie schowaną.
Każdy mógł przypadkiem natknąć się na nią i odkryć jej
przerażającą zawartość. A może... Kate z trudem przełknęła
ślinę. Może wszyscy wiedzieli i pomimo to wybrali milczenie?
Wzięła kopertę i miała zamiar z nią wyjść, ale zawahała się na
myśl o konsekwencjach. Owszem, dokumenty stanowiły dowód
na zaistniałą niesprawiedliwość, ale ich zabranie byłoby
nadużyciem zaufania, a tego Camdenowie być może nigdy jej
nie wybaczą. To ostatecznie zrujnowałoby ich wzajemne
relacje. A Ben? Co zrobi, kiedy dowie się, co jest w tych
papierach?
Zadrżały jej dłonie, a serce ogarnął lęk. Nie miała wyboru.
Prawda musiała wyjść na jaw...
– Panno Huckley?
Kate drgnęła z przestrachem i zobaczyła w uchylonych
drzwiach pokojówkę przypatrującą się jej ze zdumieniem.
Młoda służąca pewnie zastanawiała się – i słusznie – co ona tu
robi. Kate przycisnęła kopertę do piersi i uśmiechnęła się
z przymusem.
– Ach, witaj, Alice. Już mnie nie ma. Ja... tylko po coś
przyszłam – skłamała, po czym skierowała się do drzwi
i przecisnęła obok dziewczyny, uciekając wzrokiem przed jej
sceptycznym spojrzeniem. Potem pobiegła korytarzem ku
wąskim schodom dla służby, którymi przyszła.
Często korzystała z tej drogi i znała ją równie dobrze jak
wszystkie inne zakamarki Daringham Hall. Od zawsze
traktowała to miejsce jak swój dom. Jednak tym razem,
zbiegając po schodach, czuła się jak złodziejka wymykająca się
ukradkiem ze świata, który już nie był jej.
U stóp schodów zatrzymała się na sekundę, po czym skręciła
na prawo, do biblioteki.
W dużym nasłonecznionym pomieszczeniu, które tak bardzo
lubiła, zastała jednak tylko sir Ruperta siedzącego w jednym ze
skórzanych foteli. Potężnie zbudowany lokaj Kirkby, którego
barki sprawiały wrażenie, jakby zaraz miały rozsadzić rękawy
czarno-białej liberii, zbierał na tacę filiżanki po herbacie. Obaj
podnieśli wzrok zaskoczeni, kiedy Kate, wbrew zwyczajowi,
weszła do środka bez pukania.
– Gdzie jest Ben? – zapytała zbyt wzburzona, by silić się na
uprzejmości. – Był tutaj?
– Właśnie wyszedł – odparł sir Rupert. – Jeśli się
pośpieszysz, pewnie go jeszcze złapiesz. Zdaje się, że wybierał
się do ogrodu.
Po twarzy starego baroneta przemknął uśmiech. Mężczyzna
zawiesił wzrok w przestrzeni. Zwykle wyprostowany i zażywny,
teraz siedział przygnębiony i przybity.
Widząc go w takim stanie, poczuła ucisk w sercu. Ale czyż
każdy z nich nie czuł się podobnie? Ona sama nadal nie mogła
otrząsnąć się z szoku; to, co się stało, nie mieściło jej się
w głowie. Nikt nie wiedział, co będzie z Daringham Hall. Jedno
było pewne: ogromnie dużo zależało od Bena i od jego decyzji...
– Wszystko w porządku, Kate? – upewnił się sir Rupert,
a kiedy podniosła wzrok, przyglądał jej się z troską. – Co tam
masz?
Kate instynktownie przycisnęła kopertę do piersi.
– Ja... muszę pilnie omówić coś z Benem – odrzekła
wymijająco i szybko skinęła mu głową, po czym śpiesznym
krokiem podążyła za Kirkbym, który oddalił się z pełną tacą.
Skierowała się do bocznych drzwi, zakładając, że to właśnie
tędy poszedł Ben, i wyszła do wspaniałego, przypominającego
park ogrodu. Dziś nie zwracała jednak uwagi na przepiękne
rabatki i kunsztownie przystrzyżone bukszpanowe żywopłoty.
Poszukała wzrokiem wysokiego ciemnego blondyna i dogoniła
go na krańcu ogrodu. Mężczyzna nie śpieszył się; spacerowym
krokiem, zamyślony, podążał ścieżką prowadzącą ku stajniom.
Jak zawsze na jego widok serce zabiło jej mocniej.
Przypomniała sobie, dlaczego musi z nim porozmawiać,
i przyśpieszyła kroku.
– Ben!
Usłyszawszy ją, odwrócił się. Kiedy ich spojrzenia się
spotkały, Kate poczuła ucisk w sercu i na moment straciła
oddech. Rozdygotana podeszła do Bena i stanęła tak blisko, że
wystarczyło tylko wyciągnąć rękę, by go dotknąć – co zrobiłaby
niezwykle chętnie.
– Dokąd idziesz? – zapytała bez tchu.
Wzruszył ramionami.
– Chciałem się po prostu przejść, uporządkować myśli –
odparł wymijająco. Kate ścisnęło w dołku na widok głębokich
cieni pod jego oczami. Wszystko to wstrząsnęło nim bardziej,
niż okazywał. – A ty? Co tutaj robisz?
Wzięła głęboki oddech.
– Myślę... myślę, że powinieneś to przeczytać – oznajmiła
i wręczyła mu kopertę, którą wziął, marszcząc czoło.
– Co to jest?
Nie odpowiedziała. Przypatrywała się w milczeniu, jak
wyjmuje dokumenty. W miarę czytania wyraz jego twarzy
zmieniał się, stawał się coraz posępniejszy. Wściekły. W końcu
podniósł wzrok. Kate spojrzała w jego szare oczy i znów
poczuła lęk w sercu.
Nie wiedziała, czy kiedykolwiek będzie umiała wykrzesać
w sobie takie uczucie wobec innego mężczyzny. A było całkiem
możliwe, że właśnie utraciła na zawsze nie tylko Daringham
Hall, ale i Bena.
1
Trzy tygodnie wcześniej
Ben uchylił drzwi, które skrzypnęły cichutko, po czym
spróbował przeniknąć wzrokiem kryjącą się za nimi ciemność.
W twarz buchnęła mu chmura tak gęstego kurzu, że zaniósł się
kaszlem. Przeklęta stara pakamera! Czy była tu choć jedna
rzecz, której nie pokryła warstwa kurzu?...
Coś poleciało w jego stronę i trafiło go w ramię, zanim zdołał
się zasłonić. Rozległ się głośny brzęk, który odbił się echem
w długim korytarzu, a na podłogę wokół jego stóp posypały się
skorupy.
Przez chwilę Ben tkwił w bezruchu, zanim pojął, co się stało:
za drzwiami, które zauważył w ścianie korytarza – jednymi ze
zwykle pomijanych wzrokiem, wyłożonych tapetą tajemnych
wrót – znajdował się nieduży schowek. Był pusty, nie licząc
staroświeckiej, ustawionej szczeciną do góry, słomianej miotły,
która właśnie wypadła na zewnątrz. Gdyby nie uderzyła go
w ramię, zapewne nic by się nie stało, ale miotła tak bardzo go
zaabsorbowała, że strącił z komódki przy drzwiach wielki
wazon. I tak oto potężne naczynie z biało-niebieskiej porcelany
wylądowało na wytwornym parkiecie w jodełkę, roztrzaskane
na tysiąc kawałków.
– Chole...
Słysząc pośpieszne kroki, Ben zmełł w ustach przekleństwo.
Sekundę później zza rogu wyłonił się atletyczny lokaj
Camdenów, a tuż za nim depcząca mu po piętach pokojówka,
która na jego widok zrobiła wielkie oczy. Nawet nie z powodu
nagłego hałasu, jak podejrzewał – służba Daringham Hall
zwykle gapiła się na niego w ten sposób.
– Wszystko w porządku, panie Sterling? – zapytał Kirkby.
Odezwał się w swój zwykły, spokojny i uprzejmy sposób, ale
jego szerokie czoło przecinała pionowa bruzda, co chyba nie
wróżyło zbyt dobrze. Ben obawiał się, że właśnie zniszczył jakiś
niebywale rzadki i kosztowny eksponat, pogłębiając jeszcze
powszechną antypatię wobec siebie. O ile to w ogóle było
możliwe.
– Ze mną owszem, ale obawiam się, że nie można powiedzieć
tego samego o wazonie – odparł, krzywiąc się lekko.
Jego uwaga nie wywołała nawet cienia uśmiechu na twarzy
Kirkby’ego.
– Przynieś zmiotkę i szufelkę – poinstruował lokaj służącą,
która oddaliła się czym prędzej i wróciła chwilę później
z żądanymi przedmiotami oraz niedużym wiaderkiem.
Zaczęła pośpiesznie zbierać skorupy i choć Ben wiedział, że na
tym polega jej praca, poczuł się przez to jeszcze gorzej.
– Proszę pozwolić! – Sięgnął ręką po szufelkę, ale dziewczyna
przyciągnęła ją do siebie, patrząc na niego niepewnym
wzrokiem.
– Jemma się tym zajmie, panie Sterling – oznajmił Kirkby
stanowczym, prawie ostrym tonem i Ben poniechał
próby podważania panujących w tym domu reguł. Cofnął się
o krok, by zrobić miejsce Jemmie. Podniósł wzrok na lokaja,
który lustrował go uważnie.
– Szukał pan czegoś, panie Sterling?
„Dobre pytanie”, pomyślał Ben. Oczywiście, że tak. Szukał
odpowiedzi. Nie spodziewał się jednak znaleźć ich za
tajemnymi drzwiami w jednym z nieskończonych korytarzy
rezydencji. Otworzył je z ciekawości – co wyraźnie nie
spodobało się lokajowi. Ben ani myślał dawać się odwieść od
swoich planów zgłębienia sprawy, póki tu był. Wyzywająco
popatrzył na Kirkby’ego.
– Na pewno nie zmiotki – zripostował, był bowiem zdania, że
nie musi tłumaczyć się przed lokajem. Wskazał na wiadro,
które właśnie wynosiła pokojówka. – Oczywiście pokryję
szkody. – Nawet jeśli staroć miałaby się okazać droga, Ben był
wystarczająco zamożny, by za nią zapłacić. Nie chciał być
w niczym dłużny Camdenom.
Kirkby chyba nie czuł się uspokojony jego zapewnieniami, bo
na jego czole ponownie zarysowała się głęboka zmarszczka.
– Ten wazon to pamiątka rodzinna należąca do lady Elizy –
wyjaśnił.
Ben jęknął w duchu. Perspektywa roztrząsania nieprzyjemnego
incydentu z panią na Daringham Hall nie była zachęcająca.
Odkąd trzy dni temu zdecydował przyjąć propozycję Ralpha
Camdena i na jakiś czas zostać jego gościem, spotykał się
z różnymi reakcjami domowników. Większość nie do końca
wiedziała, jak się do niego odnosić, choć zadawano sobie trud
traktowania go w sposób neutralny. Ale nie lady Eliza. Starsza
pani nadal kategorycznie negowała fakt, że Ben jest jej
najstarszym wnukiem, a podczas ich nielicznych spotkań nie
ukrywała swej nienawiści do niego. Ostatecznie Ben nawet
wolał takie podejście. Przynajmniej wiedział, czego się po niej
spodziewać. Dużo trudniej przychodziło mu oceniać
pozostałych.
– Co nie zmienia faktu, że pamiątka niestety uległa
zniszczeniu – odparł. – Niech lady Eliza po prostu wymieni
kwotę, która pocieszy ją po stracie.
Kirkby pokręcił głową.
– Obawiam się, że to...
– To nie będzie konieczne – odezwał się czyjś głos za ich
plecami, a kiedy Ben się odwrócił, zobaczył nadchodzącą Ivy
Carter-Andrews, najstarszą córkę Claire, siostry Ralpha
Camdena. Jej rude, krótkie włosy połyskiwały w świetle
popołudnia, wpadającym do środka przez okno na końcu
korytarza, a oczy błyszczały rezolutnie. – Nie przyznamy się
babci. Takie rzeczy się zdarzają, a babcia zapewne nawet nie
zauważy braku wazonu, który zresztą był szkaradny. Więc nie
będziemy denerwować jej niepotrzebnie, nieprawdaż, Kirkby?
– Jak pani uważa, miss Ivy – zgodził się lokaj z miną dobitnie
świadczącą, co o tym sądzi.
– Ale gdyby jednak coś zauważyła – ciągnęła Ivy i podniosła
rękę, kiedy Ben zaczął protestować – proszę jej wyjaśnić, że to
moja wina.
Rozciągnęła usta w uśmiechu, widząc, że i Ben, i Kirkby
wpatrują się w nią nierozumiejącym wzrokiem. Schyliła się po
miotłę i przyjrzała jej się z zadumą.
– To była moja pułapka na Kate. W dzieciństwie często się tu
bawiłyśmy. Pamiętam, jak wstawiłam tę miotłę do schowka.
Chciałam, żeby wypadła i przestraszyła Kate, kiedy otworzy
drzwiczki. Najwyraźniej nigdy nie odkryła schowka, a ja
w końcu zupełnie o tym zapomniałam. – Wzruszyła
przepraszająco ramionami. – Jeśli ktoś tu odpowiada za zbicie
wazonu, to wyłącznie ja.
Ben wpatrywał się w jej otwartą, uśmiechniętą twarz,
a wszelka nieufność do niej uleciała. Trudno było pozostać
obojętnym na sympatyczne usposobienie Ivy, która spośród
członków rodziny była mu najbliższa, może dlatego, że szczerze
wierzył, iż zaakceptowała go jako nowego kuzyna. No i była
najlepszą przyjaciółką Kate...
Kate. Na samą wzmiankę o niej poczuł, jak znowu wzbiera
w nim to uczucie, którego nie umiał się pozbyć. Poczucie straty,
braku czegoś, co przedtem było w porządku, a teraz nie jest.
A przecież, do cholery, było dokładnie na odwrót!
– Nie wiedziałem, że taka z ciebie kłusowniczka. Biedna Kate,
aż mi jej żal. – Uśmiechnął się, choć przyszło mu to z trudem.
Nienawidził siebie za to, że tak bardzo chciał zapytać, co z Kate.
A jeszcze bardziej za to, że tego nie wiedział, bo nie widział jej
od pamiętnego wieczoru.
– Och, nie powinieneś jej lekceważyć. Nauczyła się, jak na
siebie uważać – odparła Ivy poważniejszym tonem, a w jej
słowach pobrzmiewało ostrzeżenie. Po chwili uśmiechnęła się
i dodała: – Swoją drogą, właśnie idę do niej do stajni. Jeśli
chcesz osobiście złożyć jej wyrazy ubolewania, możesz pójść ze
mną. Kusiło go, by się zgodzić. Nawet bardzo. Przypomniał
sobie jednak, że nie może.
– Jestem umówiony z Ralphem – powiedział, zerkając na
zegarek, wskazujący dokładnie wpół do czwartej. – Teraz.
– Och. – Ivy nadal się uśmiechała, ale Ben był pewien, że
dostrzegł w jej oczach niepokój. – To oczywiście ważniejsze.
– Czy pokazać panu drogę do gabinetu pana Camdena? –
zapytał Kirkby, który wciąż stał z boku z miną, jakby dokładnie
wiedział, gdzie ma się odbyć spotkanie. Bena nie zdziwiło to ani
trochę. Lokajowi nie umykało nic, co działo się w tym domu.
Pokręcił głową.
– Nie trzeba. Wiem, gdzie to jest.
Nie była to do końca prawda. Wprawdzie był niemal pewien,
że pokój znajdował się na końcu korytarza graniczącego z tym,
w którym się znajdowali, ale ten dom był przerażająco wielki
i Ben mógł się mylić. Co wcale nie oznaczało, że z tego powodu
miałby przyjąć pomoc Kirkby’ego, który i tak pojawiał się
wszędzie tam gdzie Ben. Zupełnie jakby miał za zadanie go
pilnować – ta myśl wcale się Benowi nie spodobała i dalej go
zaprzątała, kiedy już sam zmierzał korytarzem.
Czy mógł się dziwić Camdenom, że tak było? Zapewne nie
ufali mu tak samo jak on im. Sytuacja była po prostu zbyt nowa
i zbyt szczególna.
Ben pokręcił głową, bo czasem sam nie rozumiał, co go
skłoniło do tego kroku. Kiedy zjawił się tu dobry miesiąc temu,
miał tylko jeden cel: zemstę. Był absolutnie pewien, że
Camdenowie zasługują na jego nienawiść. Teraz nie był już
tego taki pewny, dlatego zarzucił swój plan – przynajmniej
dopóki nie dowie się, czy może ufać tej rodzinie. Swojej
rodzinie, choć wciąż z trudem przychodziło mu w to uwierzyć.
A przede wszystkim ojcu, który okazał mu tyle nieoczekiwanej
przychylności.
Czy Ralph Camden poważnie traktował tę propozycję
i rzeczywiście chciał nawiązać z nim jakieś relacje? A może to
wszystko to tylko fortel, mający na celu uśpienie jego czujności
i odwrócenie uwagi od właściwego celu? Może czekająca go
rozmowa rozjaśni to i owo.
Zbliżywszy się do pokoju, który – jak sądził – był gabinetem
Ralpha, zauważył, że drzwi są uchylone. Ze środka wyraźnie
dobiegał czyjś głos. Ben rozpoznał głos Ralpha i uśmiechnął się
mimowolnie. Zmysł orientacji jednak go nie zawiódł.
Przyśpieszył kroku i tuż przed drzwiami stanął jak wryty.
– Jeśli ten facet sądzi, że z nami wygra, to się myli. – Ze
środka dobiegły go przepełnione pogardą słowa Ralpha. –
Zgrywa ważniaka, to wszystko. Ale prędko się przekona, jak
kończą ci, którzy z nami zadzierają.
2
Oczy Bena zwęziły się w szparki. „A jednak”, pomyślał i jakaś
cząstka niego odczuła satysfakcję. Zignorował ukłucie
wywołane podsłuchanymi słowami i skupił się na narastającej
wściekłości. Jednym pchnięciem otworzył drzwi i wszedł do
pokoju.
Ściany zakrywały regały z wypolerowanego drewna, przy
rozłożystym kominku stały dwa potężne fotele z zagłówkami
i niski stolik. Sercem pomieszczenia było jednak wielkie
biurko, za którym Ralph Camden rozmawiał przez telefon.
– Muszę kończyć, Timothy. Zobaczymy się, gdy wrócisz –
powiedział i odłożył bezprzewodową słuchawkę na biurko.
Podniósł się i z uśmiechem podszedł do Bena.
Miał pięćdziesiąt trzy lata, jak Ben już wiedział, ale zgarbione
ramiona i zmęczone spojrzenie sprawiały, że wyglądał na
więcej, ciemnoblond włosy na skroniach przetykała siwizna.
– Miło, że znalazłeś czas! – Wyciągnął do Bena rękę. – Bardzo
wyczekiwałem okazji, żeby w spokoju poro...
– Daruj sobie to przedstawienie! – przerwał mu lodowatym
tonem. – Zgrywam ważniaka, tak? – Uniósł brwi. – Jeśli
naprawdę tak sądzicie, to obawiam się, że to wy nie macie
pojęcia, z kim zadarliście.
Starszy mężczyzna przez chwilę wpatrywał się w niego
nierozumiejącym wzrokiem. W końcu pojął.
– Ależ nie miałem na myśli ciebie! – pośpieszył
z wyjaśnieniami. – Mówiłem o Lewisie Bartonie, naszym
sąsiedzie w Shaw Abbey. Timothy poszedł się z nim rozmówić,
bo ten kłótliwy ważniak po raz kolejny wniósł przeciwko nam
pozew. Został odprawiony z kwitkiem, bo Barton nie jest
zainteresowany ugodą. O nim właśnie rozmawialiśmy. To nie
miało nic wspólnego z tobą.
Ben nieufnie mierzył Ralpha wzrokiem, ale w oczach
mężczyzny malowała się konsternacja. Istotnie, Ben wiedział,
że Camdenowie pozostawali w niekończącym się konflikcie
z zamożnym przemysłowcem, właścicielem sąsiedniego
majątku. Czyżby to wyjaśniało usłyszane słowa? A może Ralph
Camden był tylko zręcznym kłamcą?
– Ben, jesteś dla mnie kimś ważnym, nawet bardzo ważnym –
zapewnił go Ralph, najwyraźniej wyczuwając jego obiekcje.
Przez chwilę można było odnieść wrażenie, jakby chciał położyć
dłoń na ramieniu Bena. W ostatniej chwili cofnął rękę i zamiast
tego uśmiechnął się z wahaniem. – Nie rzucam słów na wiatr.
Chcę rozpocząć wszystko od nowa i cię poznać. – Wskazał na
fotele przy kominku. – Nie usiądziesz?
Po krótkim wahaniu Ben przyjął zaproszenie. Nie potrafił
podsycać w sobie zimnego gniewu, z którym przestąpił próg
pokoju. Lepiej, jeśli wróci do pierwotnej taktyki i spokojnie
odczeka.
– Chcesz herbaty? – Ralph wskazał na dzbanek i filiżanki,
przygotowane na niskim stoliku, ale zatrzymał się w pół ruchu,
jakby mu coś przyszło do głowy. – A może wolisz kawę? Mogę
zadzwonić po Kirkby’ego i poprosić, żeby przyniósł.
– Nie ma takiej potrzeby. – Ben istotnie preferował mocne
espresso i wiedział to znów, odkąd ustąpiła jego amnezja.
W ciągu minionych tygodni zdążył się już jednak przyzwyczaić
do ulubionego napoju Anglików. – Może być herbata.
Kiedy obaj usiedli, każdy z filiżanką w ręku, zapadło
krępujące milczenie. Przyglądali się sobie z wyczekiwaniem.
Wreszcie Ralph odchrząknął, przerywając ciszę.
– Mam nadzieję, że znalazłeś odrobinę czasu, by się urządzić
– rzucił. – Czy wszystko jest ku twemu zadowoleniu?
Ben przytaknął zdawkowo, mimo że wcale nie był
zadowolony. Nigdy nie był. Zawsze chciał więcej, potrzebował
nowych wyzwań, nowych celów. Dzięki temu nie miał czasu na
rozpamiętywanie, czego nie osiągnął. Albo tego, czego zawsze
mu będzie brakować...
– A firma? – zagadnął Ralph najwyraźniej zdeterminowany,
by podtrzymać konwersację. – Przypuszczam, że podjąłeś
odpowiednie kroki, aby przedłużyć swój pobyt?
Ben ponownie skinął głową.
– Mój partner również postanowił zostać. Urządził
tymczasowe biuro w Trzech Koronach, skąd możemy zarządzać
firmą. – Lekki uśmiech przemknął po jego ustach, kiedy
pomyślał o chaosie panującym w pokoju Petera. Ufał
przyjacielowi; skoro Peter twierdził, że to się sprawdzi, to
rzeczywiście tak będzie. – Poradzimy sobie przez pewien czas.
– Mam nadzieję. – Ralph upił łyk herbaty i ponownie
odchrząknął. – Żałuję, że nie mogłem przeprowadzić tej
rozmowy wcześniej, Ben.
W jego głosie nie było pretensji, ale raczej żal, jednak Ben
i tak odniósł wrażenie, jakby powinien się usprawiedliwić. To
on od trzech dni przesuwał to spotkanie.
– Byłem cały czas w rozjazdach, miałem sporo do załatwienia
– wyjaśnił.
Ralph wydał z siebie odgłos będący czymś pomiędzy
westchnieniem a jękiem. Wstał, podszedł ciężkim krokiem do
stojącego w kącie błyszczącego drewnianego globusa. Otworzył
kopułę, w której mieścił się niewielki, ale zapewne wyborowy
barek, wyjął butelkę szkockiej i wrócił z nią na miejsce.
– Ja również musiałem uregulować to i owo – oznajmił i dolał
do herbaty sporą porcję złocistego trunku. Uniósł butelkę
i popatrzył na Bena. – Tobie też?
Ben pokręcił głową i dopiero teraz spostrzegł, że pod okiem
Ralpha nieustannie drga mięsień. Mężczyzna sprawiał
wrażenie spiętego i rozkojarzonego, a kiedy odstawiał butelkę,
zaśmiał się nerwowo.
– Bądź wyrozumiały dla starego człowieka. To odrobinę
pomaga. – Wziął spory łyk i skrzywił się. Pokręcił głową,
a kiedy po chwili poszukał wzrokiem Bena, w jego oczach
malowała się prośba o wybaczenie. – W tej chwili wszystko jest
niebywale skomplikowane.
Ben rozumiał to doskonale, w końcu on nie był jedynym
problemem, z którym borykał się Ralph. Mimo to nie wiedział,
czy mu współczuć. Uzależniał to od tego, czy starszy mężczyzna
naprawdę nie wiedział o tym, co spotkało Jane. Być może
wręcz zasłużył na swoje kłopoty za to, że w tak okrutny sposób
zdeptał miłość Jane Sterling.
– Nie powinienem był tak prędko się wtedy poddawać –
powiedział Ralph, jakby czytał w jego myślach. – Powinienem
był zainteresować się losem twojej matki po tym, jak się
rozstaliśmy. – Uśmiechnął się z wahaniem. – Teraz
przynajmniej mam szansę cię poznać. Tak wiele chciałbym się
o tobie dowiedzieć. Co się z tobą działo i co robiłeś przez te
wszystkie lata. To znaczy, o ile będziesz chciał mi o tym
opowiedzieć.
Ben nie mógł się zmusić do odwzajemnienia uśmiechu.
– Nie wiem, czy będę chciał – odrzekł i zawarł w tej
odpowiedzi wszystko, co ich dzieliło.
Ralph z wyraźnym rozczarowaniem odstawił filiżankę i oparł
się wygodnie.
– Nie wierzysz mi.
Ben nie zaprzeczył, tylko w ciszy mierzył wzrokiem starszego
mężczyznę, z którym nie łączyło go fizyczne podobieństwo, jeśli
nie liczyć tego samego jasnego odcienia włosów.
Owszem, nie wierzył w to wszystko. Choć z jakiegoś powodu
chciałby wierzyć.
Sam nie wiedział, skąd się wzięła ta nagła potrzeba, ale
pojawiła się podświadomie i narastała, im dłużej przebywał
w tym miejscu. Już nie potrafił nienawidzić Ralpha Camdena
tak jak na początku, kiedy kierowała nim wściekłość.
Potrzeba było więcej niż niemrawych przeprosin, by skruszyć
nieufność Bena. Potrzebował faktów. Dowodów, że
rzeczywiście mylił się co do Camdenów, a jego ojciec, pragnąc
zacząć od nowa, nie rzuca słów na wiatr. I dlatego Ben
przygwoździł go teraz wzrokiem z tym samym
nieprzejednaniem, które pomogło mu przejść przez życie bez
szwanku.
– Zakładając, że naprawdę nie wiedziałeś o moim istnieniu −
w co nadal trudno mi uwierzyć − uznam to wszystko za jedno
wielkie nieporozumienie. Co byłbyś w stanie zrobić, by mnie
o tym przekonać?
Ralph, pełen nadziei przy pierwszych słowach Bena, sprawiał
teraz wrażenie bezradnego.
– A co musiałbym zrobić? – odpowiedział pytaniem. Po chwili
chyba uświadomił sobie, co Ben miał na myśli. Odchrząknął
ponownie. – Jeśli jest coś, o czym chcesz wiedzieć, albo co
mógłbym zrobić, żeby tego dowieść, to powiedz.
Z niebieskich oczu mężczyzny wyzierała szczerość, ale Ben nie
musiał zdawać się na intuicję. Mógł to sprawdzić.
– Chciałbym zobaczyć księgi. Bilans. Wszystko, co jest
związane z pałacem i majątkiem – rzucił, obserwując twarz
Ralpha, wyrażającą przez chwilę przestrach. – Na dobry
początek zorientowałbym się, jak tu żyjecie – dorzucił
wyjaśniająco. Ralph doskonale wiedział, co tak naprawdę kryje
się za żądaniem syna. Zdawał sobie sprawę, że jeśli umożliwi
mu dostęp do tak wrażliwych danych, odsłoni się i będzie mógł
jedynie mieć nadzieję, że Ben nie wykorzysta swej wiedzy
przeciwko rodzinie.
„Nie, na to nie pójdzie”, pomyślał Ben, powstrzymując
nieoczekiwaną falę rozczarowania.
Jednak Ralph tylko wzruszył ramionami.
– Czemu nie?
Wstał i podszedł do biurka, gdzie wpisał coś na komputerze,
który wyglądał jak futurystyczny gadżet pośród tych wszystkich
antyków.
– Proszę. – Odsunął się na bok i wskazał na ekran. –
Wszystko jest w tym programie. Obejrzyj sobie, skoro to dla
ciebie takie ważne.
Ben podniósł się i obszedł biurko, nie spuszczając wzroku
z Ralpha. Jego zachęcająca postawa nie zmieniła się jednak,
nawet gdy chłopak zasiadł w wielkim fotelu biurowym
i przyjrzał się otwartemu plikowi na ekranie. Był to
przestarzały program księgowy, którego prawie nikt już nie
używał, ale Ben znał go, ponieważ miał z nim kiedyś do
czynienia. Prędko przewinął myszką kilka stron i z grubsza
zorientował się w sposobie prowadzenia ksiąg.
– Znasz się na tym, prawda? – zapytał Ralph, a Ben popatrzył
na niego zaskoczony, bo w pytaniu pobrzmiewała nadzieja.
Zupełnie jakby sam nie uważał się za eksperta. Jakby...
potrzebował pomocy?
– Trochę – odparł i skupił się na kolumnach z liczbami. Nie
na długo, bo po kilku minutach przerwało mu głośne pukanie
do drzwi.
– Tak? – zawołał Ralph i rozjaśnił się w uśmiechu na widok
swego młodszego brata Timothy’ego. – O, już jesteś.
– I owszem – odparł ponuro Timothy. – Kirkby powiedział
mi, że masz spotkanie z panem Sterlingiem. Sądzę, że
powinienem być obecny przy tej rozmowie...
Urwał, gdy zdał sobie sprawę, że Ben siedzi za biurkiem.
– Co mu pokazujesz?
– Ben chciał zobaczyć księgi – poinformował go Ralph. –
Żeby wyrobić sobie pogląd na to, co my...
– I ty mu na to pozwalasz? – przerwał mu Timothy
z bezgranicznym zdumieniem. – Czyś ty oszalał?
Skierował na Bena wzrok pełen wściekłości.
– Nie mam pojęcia, w jaki sposób nakłonił pan do tego
mojego brata, panie Sterling, ale jako prawny przedstawiciel
rodziny zmuszony jestem prosić o bezzwłoczne zaprzestanie
tego rodzaju ingerencji w nasze prywatne sprawy. – W jego
głosie brzmiała wyraźna groźba.
– Timothy! – zaprotestował z wyraźnym niepokojem Ralph,
ale to nie powstrzymało jego brata, który wielkimi krokami
dopadł do biurka i stanął nad Benem.
– Mówiąc „bezzwłocznie”, miałem na myśli natychmiast –
dorzucił, choć Ben zrozumiał jego przesłanie. Powinien odejść
od komputera, choć korciło go, by po prostu zignorować to
polecenie i sprawdzić, jak daleko posunie się Timothy.
Rosły prawnik, dużo szczuplejszy i zwinniejszy od swego
starszego brata, może nie okazywał młodemu człowiekowi
wrogości tak jawnie jak lady Eliza, ale podobnie jak matka
nigdy nie ukrywał, że widzi w Benie zagrożenie i najchętniej by
się go pozbył. Ben był przyzwyczajony, że jest traktowany
z niechęcią, i nie spodziewał się innej reakcji. A skoro Timothy
chciał konfliktu, to go będzie miał. Powoli Ben wstał z miejsca,
nie uciekając wzrokiem przed prawnikiem.
– Wiem, że nie jest ci łatwo pogodzić się z tym, wujku –
z naciskiem wymówił ostatnie słowo, unosząc wyzywająco brwi
– ale jestem teraz częścią tej rodziny. To, co mój ojciec ma ze
mną do omówienia i na co mi pozwala, to wyłącznie jego i moja
sprawa.
Spojrzenie Timothy’ego sposępniało jeszcze bardziej.
Wyprostował się nieco, by skompensować swój niższy wzrost.
– O nie, moja również – odparł ostrym tonem. – I potrzeba
czegoś więcej niż testu na ojcostwo, by zostać członkiem tej
rodziny, panie Sterling. Pan jest tu tylko gościem, nikim więcej.
A teraz proszę wybaczyć, chciałbym porozmawiać z bratem.
W cztery oczy.
W Benie natychmiast obudziła się nieufność. Czy to było
z góry ukartowane? Czyżby jeden z braci podsunął mu kawałek
słoninki tylko po to, by drugi natychmiast mu ją odebrał?
Odwrócił się do ojca, który ani słowem nie skomentował
wybuchu Timothy’ego, i natychmiast zapomniał o swym
gniewie, kiedy zobaczył, jak bardzo pobladł Ralph. Na czoło
wystąpiły mu kropelki potu. Kurczowo przytrzymywał się
biurka, jakby potrzebował podpórki.
– Wszystko w porządku? – zapytał z troską Ben.
Ralph skinął głową.
– To zaraz minie – powiedział i wykrzywił usta w jakby
przepraszającym uśmiechu.
Ben mimo wszystko podsunął mu krzesło. Ralph usiadł
z widoczną wdzięcznością. Kolory powoli wracały na
jego twarz, ale nadal wyglądał na bardzo spiętego
i wyczerpanego, co tylko dało Timothy’emu okazję do nowego
ataku.
– Tylko go pan stresuje! – odezwał się z pretensją, gromiąc
Bena wzrokiem. – Myślę, że będzie lepiej, jeśli pan pójdzie.
Ben zawahał się i przeniósł wzrok na Ralpha, oczekując, że
ten wreszcie się odezwie. Że się sprzeciwi bratu.
Ale w spojrzeniu ojca dostrzegł jedynie żal i bezradność, co go
jednocześnie wzruszało i napawało odrazą, wywołując
naprzemienne fale troski i gniewu. Czy przez kiepskie zdrowie
Ralph nie miał siły potwierdzić swych słów czynami? A może
w ogóle był zbyt słaby, by walczyć o to, co dla niego ważne?
Ben uświadomił sobie, że obie te możliwości sprawiają mu
przykrość. Nagle nie był już taki pewny, czy podjął właściwą
decyzję.
– Tak, może rzeczywiście tak będzie lepiej – mruknął
niechętnie i zamaszystym krokiem skierował się do drzwi,
gdzie prawie zderzył się z Kirkbym, który jak zwykle wyczuwał,
kiedy jest potrzebny.
– Ben! – usłyszał za sobą wołanie ojca, lecz zignorował je
i przecisnął się obok potężnego lokaja. Pragnął już tylko
opuścić te stare mury. Pobiegł korytarzem i dalej na parter,
a stamtąd na taras, gdzie głęboko odetchnął.
Tego mu było potrzeba. Powietrza. I trzeźwego myślenia,
którego mu brakowało, odkąd znalazł się w Anglii. A właściwie
od chwili gdy Kate Huckley potraktowała go polanem, na wiele
tygodni pozbawiając pamięci. Wprawdzie odzyskał pamięć, ale
najwyraźniej umknęło mu parę istotnych zasad. Na przykład
to, że nie warto zbyt blisko dopuszczać do siebie innych...
Komórka w kieszeni jego koszuli zaczęła dzwonić. Wyjął ją
i kiedy zobaczył, że to Peter, przewrócił z irytacją oczami. Mimo
to odebrał.
– I jak? Już po rozmowie z tatusiem? – Peter prawie krzyczał,
żeby zagłuszyć głosy w tle. Wyglądało na to, że siedział w pubie
Trzy Korony w Salter’s End, jak zwykle ostatnimi czasy.
– Tak. – Ben nawet nie starał się ukryć, że nie ma ochoty
o tym mówić. Ale to nie zniechęciło Petera.
– No to mam nadzieję, że przebiegła odpowiednio do tonu
twojego głosu i wreszcie do ciebie dotarło, że nie masz tu czego
szukać. Dłużej już nie wytrzymam w tej dziurze i w ogóle na tej
przeklętej wyspie. Oszaleję, jeśli...
– Tak, wiem – jęknął Ben, który naprawdę nie miał ochoty
wysłuchiwać tej tyrady.
– Dobra – skwitował sucho Peter. – To zrób coś z tym
i wracajmy do domu.
Przyjaciel nie dawał za wygraną. Przez chwilę Ben czuł
pokusę, by mu ulec. W Nowym Jorku na pewno wszystko
wróciłoby do normalności, a to, co się tu wydarzyło, stałoby się
wyblakłym wspomnieniem...
Kiedy zza kępy drzew wyłoniły się stajnie, zatrzymał się
z irytacją. Dopiero teraz zauważył, że cały czas szedł przed
siebie, nieomal rozmyślnie, jakby jego stopy same szukały
drogi.
Czy Kate była jeszcze w stajni, tak jak powiedziała Ivy?
– Ben, do cholery, odezwij się! – W głosie Petera brzmiała
niekłamana złość. – Co z Nowym Jorkiem?
– Zadzwonię do ciebie później – zbył go Ben i rozłączył się, po
czym z determinacją ruszył w kierunku stajni.
3
Peter Adams z wściekłością wpatrywał się w ekran smartfona.
Najchętniej rzuciłby nim o ścianę albo w inny drastyczny
sposób dał upust swej frustracji. Nie chciał jednak, aby ludzie
gapili się na niego jeszcze bardziej niż teraz.
Pub nieco opustoszał, kiedy spora wycieczka starszych pań,
popijających herbatę przy zsuniętych stołach, wsiadła do
podstawionego autokaru i odjechała. Zostało tylko paru
mieszkańców wsi, których Peter znał już z widzenia. Był
przekonany, że uważnie przyglądali się temu, co robił. Dlatego
schował telefon i z ciężkim westchnieniem opadł na barowy
stołek, z którego wstał podczas rozmowy z Benem.
– Złe wieści? – Tilly Fletcher, która stała za barem i zmywała
szklanki, popatrzyła na niego pytająco.
– Raczej zero wieści – odparł naburmuszony. – Sądziłem, że
Ben po rozmowie z ojcem wreszcie zrozumie, że nie ma tu
czego szukać. Ale nie, cholera, jest uparty jak osioł! – Zwinął
dłonie w pięści i zacisnął zęby. – Och, czasem chętnie bym mu
przywalił!
– Jeszcze jedną colę? – zapytała Tilly, zabierając pustą
szklankę stojącą przed Peterem. Skinął głową, a potem
przyglądał się, jak kobieta dolewa mu coli. Jej ruchy były
zwinne i pełne wprawy, w końcu zwykle obsługiwała gości
w tym lokalu zupełnie sama. Przed chwilą podziwiał
ukradkiem, z jaką lekkością rozprawiła się z nawałem
zamówień od grupy turystek. Chociaż... Przyjrzał jej się
uważniej i zauważył pałające policzki. Kilka kosmyków
uwolniło się ze starannie zaczesanych do tyłu włosów i spłynęło
na twarz. Nie odbierało jej to urody...
– Więc pana przyjaciel rozmawiał z Ralphem Camdenem? –
zagaiła, stawiając przed nim pełną szklankę, a Peter przez
sekundę zżymał się, że w ogóle o tym wspomniał.
Zwykle nie roztrząsał osobistych tematów z obcymi. Ale Tilly
należała do tych nielicznych osób – nie licząc Bena – z którymi
w ogóle chciało mu się gadać. Poza tym i tak znała całą historię,
ponieważ przyjaźniła się z tą lekarką weterynarii, na której
punkcie oszalał Ben. Pokiwał więc głową.
– I jak poszło? – dopytywała.
– Nie mam pojęcia, nie powiedział. Ale chyba niezbyt dobrze.
– Peter pociągnął łyk coli. – Taką przynajmniej mam nadzieję.
Powiedział, że zadzwoni później, spróbuję coś wtedy z niego
wyciągnąć. Może wreszcie pójdzie po rozum do głowy
i będziemy mogli stąd wyjechać.
Tilly nie przypadło to chyba do gustu, bo zachmurzyła się,
przecierając szmatką kontuar.
– Dlaczego po prostu nie zostawi go pan w spokoju? On ma
trzydzieści cztery lata, prawda? Skoro tak, to chyba już nie
potrzebuje niańki i sam jest w stanie zdecydować, gdzie mu się
podoba.
Utkwiła w nim wyzywające spojrzenie swych niebieskich oczu,
jak zawsze, kiedy irytowało ją to, co powiedział. Peter poczuł
wzbierającą złość. Właściwie nawet lubił się z nią spierać –
słowne potyczki były solą jego przymusowego pobytu w tej
zapadłej dziurze i gdyby nie one, zanudziłby się tu na śmierć.
Ale poruszyła drażliwy temat.
– Benowi wcale się tu nie podoba.
– Jemu czy panu? – Rezolutna barmanka uniosła brwi, a na
jej twarzy malowała się drwina. – Wie pan co, gdyby nie to, że
swoje wiem, to pomyślałabym, że ma się pan za jego
syjamskiego bliźniaka. Ale nie jest pan z nim zrośnięty. Jeśli
tak bardzo chce pan wrócić do swego ukochanego Nowego
Jorku, to niech pan poleci bez niego.
– Nie da rady.
– Ach, a to dlaczego?
– Bo... on mnie potrzebuje. – Peter poczuł się przyparty do
muru.
Prawdę mówiąc, było wręcz przeciwnie. To on potrzebował
Bena, bo ich wspólna firma komputerowa, która była treścią
jego życia, prosperowała tak dobrze tylko dlatego, że Ben
troszczył się o wszelkie kontakty i prowadził pertraktacje. Do
tego potrzeba było uroku osobistego i charyzmy, a Ben miał
i jedno, i drugie. Miał też podejście do ludzi, Peter nie.
Z ludźmi mu po prostu nie wychodziło, wolał pracować
z komputerami – i wcale nie miał ochoty tego zmieniać.
Pragnął, aby wreszcie było jak dawniej, dlatego ani myślał
zostawiać Bena w spokoju. Ktoś przecież musiał mu
przypomnieć, że to nie jest jego miejsce. W przeciwnym razie ci
baroneci z pipidówy zdołają nakłonić go do pozostania tu na
zawsze, co dla Petera byłoby istnym koszmarem.
Najgorsze było to, że Tilly Fletcher zdawała się wszystkiego
domyślać, bo tylko uśmiechała się drwiąco. A to jedynie
podsyciło w nim złość. Jezu miłosierny, ta kobieta
doprowadzała go do...
Zdrętwiał i przez chwilę wydało mu się, że płonie, i to
dosłownie. Po sekundzie zorientował się jednak, że spod drzwi
za plecami Tilly naprawdę wydobywają się smużki dymu. Zaraz
potem poczuł swąd spalenizny.
– Ehem, coś mi się wydaje, że coś... – Chciał dodać: „się
przypala”, ale barmanka już poczuła swąd i odwróciła
się gwałtownie.
– O Boże, ciasto! – zawołała i szarpnęła za klamkę. Do
pomieszczenia wdarły się kłęby dymu. Tilly przymknęła drzwi,
zostawiając tylko wąską szczelinę. Chwilę później dały się
słyszeć głośne i bardzo nieeleganckie przekleństwa, wywołując
salwy śmiechu niektórych bywalców pubu.
– Hej, Tilly, coś chyba nieźle sknociłaś – zawołał mężczyzna
siedzący przy drugim krańcu baru, szczerząc się do swych
towarzyszy. – Może otworzę okno, co?
Zrobił, co zapowiedział, choć z kuchni nie nadeszła żadna
odpowiedź. Mężczyźni wrócili do swojej rozmowy, podobnie
jak reszta klientów.
Peter odczekał jeszcze chwilę, a kiedy Tilly wciąż się nie
zjawiała, wstał, okrążył kontuar i podszedł do uchylonych
drzwi. Otworzył je z wahaniem i wszedł do środka.
– Halo?
Przez kłęby dymu ulatniające się powoli przez otwarte na
oścież okno dojrzał Tilly. Stała przy piecyku z głową ukrytą
w ramionach i wpatrywała się w blachę, którą właśnie wyjęła ze
środka. Kiedy się do niego odwróciła, wyglądała na kompletnie
osłupiałą.
– Jeszcze nigdy nie przydarzyło mi się coś takiego – rzuciła
i wskazała ręką osobliwy twór na blaszce.
Peter podszedł bliżej, niepewny, co widzi. Czy Tilly nie mówiła
czegoś o cieście? To, co ujrzał, przypominało kunsztownie
splecioną strukturę z... no właśnie, z czego? To nie było ciasto,
raczej styropian. Przynajmniej tam, gdzie zostało nadkrojone
przez Tilly. Wierzchnia powłoka była czarna, całość zaś nie
wyglądała na jadalną. I to wprawiło ją w tak wielkie zdumienie.
– Gdyby chociaż przyszła Jazz! Nie można na nią liczyć –
pomstowała, Peter natomiast domyślił się, że ma na myśli
dziewczynę z fioletowymi włosami, która czasem pomagała jej
w lokalu. – Właściwie to sama sobie jestem winna. Trzeba było
wypróbować przepis w domu, a nie tutaj. To nie był dobry
pomysł. Mam za swoje. – Pokręciła głową i wyglądała na tak
nieszczęśliwą, że Peter nagle poczuł się w obowiązku ją
pocieszyć.
– Ach, takie rzeczy się zdarzają w stresie. W końcu miała pani
na głowie tamtą wycieczkę. Trudno walczyć na wszystkich
frontach naraz.
Tilly podniosła na niego wzrok.
– Tak, to racja – powiedziała i uśmiechnęła się blado.
Peter rozejrzał się po kuchni, którą widział od środka
pierwszy raz. Nie była duża, ale schludna i tak wymuskana, że
aż chciało się w niej przebywać. Wszystko miało swoje miejsce
– garnki i patelnie, liczne przyprawy na półce, świeże zioła
w doniczkach na parapecie – i zdawało się tylko czekać na
przyrządzenie nowych smakowitych potraw.
Trzeba przyznać: Tilly Fletcher miała pojęcie o gotowaniu,
nawet jeśli ten kulinarny eksperyment wyjątkowo się nie
powiódł. Peter uważał tę dziurę i w ogóle całą sytuację za
nieznośną, lecz rzadko zdarzało mu się tak dobrze jadać. Na
samą myśl o wczorajszej kolacji poczuł napływającą do ust
ślinkę.
– A mógłbym potem dostać porcję gulaszu?
Tilly podniosła wzrok znad blaszki i pokręciła głową.
– Nie ma dziś w karcie gulaszu – odparła nieobecnym tonem,
najwyraźniej wciąż zaprzątnięta nieudanym wypiekiem.
Peter wypuścił powietrze z płuc, rozczarowany.
– A są szanse, żeby się pani przemogła i mimo wszystko
przyrządziła go dla mnie? Może... – zastanowił się – ... gdybym
w zamian za to pozwolił pani sprzątnąć pokój?
Tym razem jego słowa przykuły jej uwagę. Wbiła w niego
osłupiałe spojrzenie, nie mogąc uwierzyć własnym uszom. Do
tej pory Peter uparcie wzbraniał się przed wpuszczeniem jej do
swego królestwa, co stanowiło wieczną kość niezgody między
nimi. Tylko raz, trzy dni temu, zgrzytając zębami, zgodził się na
podobną transakcję: pozwolił Tilly wypucować mu pokój, bo
w zamian podrzuciła go samochodem do Daringham Hall.
Peter przyznał później, że spanie w czystym pokoju i świeżej
pościeli wcale nie było takie złe. Uznał, że mógłby ponownie
zaproponować jej podobny układ. W każdym razie jej gulasz
irlandzki był tego wart.
– To jak? – zapytał, domagając się odpowiedzi. – Umowa
stoi?
Pokręciła głową, ale nie odmownie, tylko z niedowierzaniem.
Twarz rozjaśnił jej uśmiech.
– Mój gulasz tak panu smakuje, że w rewanżu zgodziłby się
pan wpuścić mnie do swego sanktuarium?
Przytaknął, uradowany, że się rozpromieniła.
– Więc dobrze. Zgoda. – Najwyraźniej pogodzona z porażką,
sięgnęła po blaszkę, zaniosła ją do zlewu i wyrzuciła do kosza
resztki niezidentyfikowanej masy.
– Co to właściwie miało być? – zapytał trochę z ciekawości,
a trochę dlatego, że nie chciało mu się wracać do głównej izby.
– Masa bezowa do tortu. Jego zwieńczenie, można
powiedzieć. – Westchnęła głęboko. – Znalazłam przepis
w internecie i chciałam go wypróbować, bo trzeba przyznać, że
był odrobinę skomplikowany. A tylko w ten sposób miałabym
szansę w rywalizacji z idealną Brendą Johnson. Tym razem
chcę ją wreszcie pokonać, co na pewno nie będzie łatwe.
Grecie
PROLOG – O Boże – jęknęła Kate, w osłupieniu wpatrując się w papiery rozłożone na niewielkim sekretarzyku. Pobieżnie przebiegła wzrokiem ich treść, ale nie miała najmniejszych wątpliwości, co znalazła. Nie mogła już dłużej przeczyć temu, co tak długo wydawało jej się niemożliwe. Ze łzami w oczach pogładziła opuszkami palców fotografię chłopca, przypiętą do jednego z dokumentów. Jak to możliwe, że przez tyle lat trzymano to w tajemnicy? Gdzieś trzasnęły drzwi, przypominając Kate, że bez pozwolenia przebywa w prywatnych pokojach Camdenów. Pośpiesznie zebrała papiery i włożyła je z powrotem do pożółkłej koperty. Znalazła ją w jednej z szuflad sekretarzyka, wprawdzie nie na wierzchu, ale i nie umyślnie schowaną. Każdy mógł przypadkiem natknąć się na nią i odkryć jej przerażającą zawartość. A może... Kate z trudem przełknęła ślinę. Może wszyscy wiedzieli i pomimo to wybrali milczenie? Wzięła kopertę i miała zamiar z nią wyjść, ale zawahała się na myśl o konsekwencjach. Owszem, dokumenty stanowiły dowód na zaistniałą niesprawiedliwość, ale ich zabranie byłoby nadużyciem zaufania, a tego Camdenowie być może nigdy jej nie wybaczą. To ostatecznie zrujnowałoby ich wzajemne relacje. A Ben? Co zrobi, kiedy dowie się, co jest w tych papierach? Zadrżały jej dłonie, a serce ogarnął lęk. Nie miała wyboru. Prawda musiała wyjść na jaw... – Panno Huckley? Kate drgnęła z przestrachem i zobaczyła w uchylonych drzwiach pokojówkę przypatrującą się jej ze zdumieniem. Młoda służąca pewnie zastanawiała się – i słusznie – co ona tu robi. Kate przycisnęła kopertę do piersi i uśmiechnęła się z przymusem.
– Ach, witaj, Alice. Już mnie nie ma. Ja... tylko po coś przyszłam – skłamała, po czym skierowała się do drzwi i przecisnęła obok dziewczyny, uciekając wzrokiem przed jej sceptycznym spojrzeniem. Potem pobiegła korytarzem ku wąskim schodom dla służby, którymi przyszła. Często korzystała z tej drogi i znała ją równie dobrze jak wszystkie inne zakamarki Daringham Hall. Od zawsze traktowała to miejsce jak swój dom. Jednak tym razem, zbiegając po schodach, czuła się jak złodziejka wymykająca się ukradkiem ze świata, który już nie był jej. U stóp schodów zatrzymała się na sekundę, po czym skręciła na prawo, do biblioteki. W dużym nasłonecznionym pomieszczeniu, które tak bardzo lubiła, zastała jednak tylko sir Ruperta siedzącego w jednym ze skórzanych foteli. Potężnie zbudowany lokaj Kirkby, którego barki sprawiały wrażenie, jakby zaraz miały rozsadzić rękawy czarno-białej liberii, zbierał na tacę filiżanki po herbacie. Obaj podnieśli wzrok zaskoczeni, kiedy Kate, wbrew zwyczajowi, weszła do środka bez pukania. – Gdzie jest Ben? – zapytała zbyt wzburzona, by silić się na uprzejmości. – Był tutaj? – Właśnie wyszedł – odparł sir Rupert. – Jeśli się pośpieszysz, pewnie go jeszcze złapiesz. Zdaje się, że wybierał się do ogrodu. Po twarzy starego baroneta przemknął uśmiech. Mężczyzna zawiesił wzrok w przestrzeni. Zwykle wyprostowany i zażywny, teraz siedział przygnębiony i przybity. Widząc go w takim stanie, poczuła ucisk w sercu. Ale czyż każdy z nich nie czuł się podobnie? Ona sama nadal nie mogła otrząsnąć się z szoku; to, co się stało, nie mieściło jej się w głowie. Nikt nie wiedział, co będzie z Daringham Hall. Jedno było pewne: ogromnie dużo zależało od Bena i od jego decyzji... – Wszystko w porządku, Kate? – upewnił się sir Rupert, a kiedy podniosła wzrok, przyglądał jej się z troską. – Co tam masz? Kate instynktownie przycisnęła kopertę do piersi. – Ja... muszę pilnie omówić coś z Benem – odrzekła
wymijająco i szybko skinęła mu głową, po czym śpiesznym krokiem podążyła za Kirkbym, który oddalił się z pełną tacą. Skierowała się do bocznych drzwi, zakładając, że to właśnie tędy poszedł Ben, i wyszła do wspaniałego, przypominającego park ogrodu. Dziś nie zwracała jednak uwagi na przepiękne rabatki i kunsztownie przystrzyżone bukszpanowe żywopłoty. Poszukała wzrokiem wysokiego ciemnego blondyna i dogoniła go na krańcu ogrodu. Mężczyzna nie śpieszył się; spacerowym krokiem, zamyślony, podążał ścieżką prowadzącą ku stajniom. Jak zawsze na jego widok serce zabiło jej mocniej. Przypomniała sobie, dlaczego musi z nim porozmawiać, i przyśpieszyła kroku. – Ben! Usłyszawszy ją, odwrócił się. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, Kate poczuła ucisk w sercu i na moment straciła oddech. Rozdygotana podeszła do Bena i stanęła tak blisko, że wystarczyło tylko wyciągnąć rękę, by go dotknąć – co zrobiłaby niezwykle chętnie. – Dokąd idziesz? – zapytała bez tchu. Wzruszył ramionami. – Chciałem się po prostu przejść, uporządkować myśli – odparł wymijająco. Kate ścisnęło w dołku na widok głębokich cieni pod jego oczami. Wszystko to wstrząsnęło nim bardziej, niż okazywał. – A ty? Co tutaj robisz? Wzięła głęboki oddech. – Myślę... myślę, że powinieneś to przeczytać – oznajmiła i wręczyła mu kopertę, którą wziął, marszcząc czoło. – Co to jest? Nie odpowiedziała. Przypatrywała się w milczeniu, jak wyjmuje dokumenty. W miarę czytania wyraz jego twarzy zmieniał się, stawał się coraz posępniejszy. Wściekły. W końcu podniósł wzrok. Kate spojrzała w jego szare oczy i znów poczuła lęk w sercu. Nie wiedziała, czy kiedykolwiek będzie umiała wykrzesać w sobie takie uczucie wobec innego mężczyzny. A było całkiem możliwe, że właśnie utraciła na zawsze nie tylko Daringham Hall, ale i Bena.
1 Trzy tygodnie wcześniej Ben uchylił drzwi, które skrzypnęły cichutko, po czym spróbował przeniknąć wzrokiem kryjącą się za nimi ciemność. W twarz buchnęła mu chmura tak gęstego kurzu, że zaniósł się kaszlem. Przeklęta stara pakamera! Czy była tu choć jedna rzecz, której nie pokryła warstwa kurzu?... Coś poleciało w jego stronę i trafiło go w ramię, zanim zdołał się zasłonić. Rozległ się głośny brzęk, który odbił się echem w długim korytarzu, a na podłogę wokół jego stóp posypały się skorupy. Przez chwilę Ben tkwił w bezruchu, zanim pojął, co się stało: za drzwiami, które zauważył w ścianie korytarza – jednymi ze zwykle pomijanych wzrokiem, wyłożonych tapetą tajemnych wrót – znajdował się nieduży schowek. Był pusty, nie licząc staroświeckiej, ustawionej szczeciną do góry, słomianej miotły, która właśnie wypadła na zewnątrz. Gdyby nie uderzyła go w ramię, zapewne nic by się nie stało, ale miotła tak bardzo go zaabsorbowała, że strącił z komódki przy drzwiach wielki wazon. I tak oto potężne naczynie z biało-niebieskiej porcelany wylądowało na wytwornym parkiecie w jodełkę, roztrzaskane na tysiąc kawałków. – Chole... Słysząc pośpieszne kroki, Ben zmełł w ustach przekleństwo. Sekundę później zza rogu wyłonił się atletyczny lokaj Camdenów, a tuż za nim depcząca mu po piętach pokojówka, która na jego widok zrobiła wielkie oczy. Nawet nie z powodu nagłego hałasu, jak podejrzewał – służba Daringham Hall zwykle gapiła się na niego w ten sposób. – Wszystko w porządku, panie Sterling? – zapytał Kirkby. Odezwał się w swój zwykły, spokojny i uprzejmy sposób, ale
jego szerokie czoło przecinała pionowa bruzda, co chyba nie wróżyło zbyt dobrze. Ben obawiał się, że właśnie zniszczył jakiś niebywale rzadki i kosztowny eksponat, pogłębiając jeszcze powszechną antypatię wobec siebie. O ile to w ogóle było możliwe. – Ze mną owszem, ale obawiam się, że nie można powiedzieć tego samego o wazonie – odparł, krzywiąc się lekko. Jego uwaga nie wywołała nawet cienia uśmiechu na twarzy Kirkby’ego. – Przynieś zmiotkę i szufelkę – poinstruował lokaj służącą, która oddaliła się czym prędzej i wróciła chwilę później z żądanymi przedmiotami oraz niedużym wiaderkiem. Zaczęła pośpiesznie zbierać skorupy i choć Ben wiedział, że na tym polega jej praca, poczuł się przez to jeszcze gorzej. – Proszę pozwolić! – Sięgnął ręką po szufelkę, ale dziewczyna przyciągnęła ją do siebie, patrząc na niego niepewnym wzrokiem. – Jemma się tym zajmie, panie Sterling – oznajmił Kirkby stanowczym, prawie ostrym tonem i Ben poniechał próby podważania panujących w tym domu reguł. Cofnął się o krok, by zrobić miejsce Jemmie. Podniósł wzrok na lokaja, który lustrował go uważnie. – Szukał pan czegoś, panie Sterling? „Dobre pytanie”, pomyślał Ben. Oczywiście, że tak. Szukał odpowiedzi. Nie spodziewał się jednak znaleźć ich za tajemnymi drzwiami w jednym z nieskończonych korytarzy rezydencji. Otworzył je z ciekawości – co wyraźnie nie spodobało się lokajowi. Ben ani myślał dawać się odwieść od swoich planów zgłębienia sprawy, póki tu był. Wyzywająco popatrzył na Kirkby’ego. – Na pewno nie zmiotki – zripostował, był bowiem zdania, że nie musi tłumaczyć się przed lokajem. Wskazał na wiadro, które właśnie wynosiła pokojówka. – Oczywiście pokryję szkody. – Nawet jeśli staroć miałaby się okazać droga, Ben był wystarczająco zamożny, by za nią zapłacić. Nie chciał być w niczym dłużny Camdenom. Kirkby chyba nie czuł się uspokojony jego zapewnieniami, bo
na jego czole ponownie zarysowała się głęboka zmarszczka. – Ten wazon to pamiątka rodzinna należąca do lady Elizy – wyjaśnił. Ben jęknął w duchu. Perspektywa roztrząsania nieprzyjemnego incydentu z panią na Daringham Hall nie była zachęcająca. Odkąd trzy dni temu zdecydował przyjąć propozycję Ralpha Camdena i na jakiś czas zostać jego gościem, spotykał się z różnymi reakcjami domowników. Większość nie do końca wiedziała, jak się do niego odnosić, choć zadawano sobie trud traktowania go w sposób neutralny. Ale nie lady Eliza. Starsza pani nadal kategorycznie negowała fakt, że Ben jest jej najstarszym wnukiem, a podczas ich nielicznych spotkań nie ukrywała swej nienawiści do niego. Ostatecznie Ben nawet wolał takie podejście. Przynajmniej wiedział, czego się po niej spodziewać. Dużo trudniej przychodziło mu oceniać pozostałych. – Co nie zmienia faktu, że pamiątka niestety uległa zniszczeniu – odparł. – Niech lady Eliza po prostu wymieni kwotę, która pocieszy ją po stracie. Kirkby pokręcił głową. – Obawiam się, że to... – To nie będzie konieczne – odezwał się czyjś głos za ich plecami, a kiedy Ben się odwrócił, zobaczył nadchodzącą Ivy Carter-Andrews, najstarszą córkę Claire, siostry Ralpha Camdena. Jej rude, krótkie włosy połyskiwały w świetle popołudnia, wpadającym do środka przez okno na końcu korytarza, a oczy błyszczały rezolutnie. – Nie przyznamy się babci. Takie rzeczy się zdarzają, a babcia zapewne nawet nie zauważy braku wazonu, który zresztą był szkaradny. Więc nie będziemy denerwować jej niepotrzebnie, nieprawdaż, Kirkby? – Jak pani uważa, miss Ivy – zgodził się lokaj z miną dobitnie świadczącą, co o tym sądzi. – Ale gdyby jednak coś zauważyła – ciągnęła Ivy i podniosła rękę, kiedy Ben zaczął protestować – proszę jej wyjaśnić, że to moja wina. Rozciągnęła usta w uśmiechu, widząc, że i Ben, i Kirkby wpatrują się w nią nierozumiejącym wzrokiem. Schyliła się po
miotłę i przyjrzała jej się z zadumą. – To była moja pułapka na Kate. W dzieciństwie często się tu bawiłyśmy. Pamiętam, jak wstawiłam tę miotłę do schowka. Chciałam, żeby wypadła i przestraszyła Kate, kiedy otworzy drzwiczki. Najwyraźniej nigdy nie odkryła schowka, a ja w końcu zupełnie o tym zapomniałam. – Wzruszyła przepraszająco ramionami. – Jeśli ktoś tu odpowiada za zbicie wazonu, to wyłącznie ja. Ben wpatrywał się w jej otwartą, uśmiechniętą twarz, a wszelka nieufność do niej uleciała. Trudno było pozostać obojętnym na sympatyczne usposobienie Ivy, która spośród członków rodziny była mu najbliższa, może dlatego, że szczerze wierzył, iż zaakceptowała go jako nowego kuzyna. No i była najlepszą przyjaciółką Kate... Kate. Na samą wzmiankę o niej poczuł, jak znowu wzbiera w nim to uczucie, którego nie umiał się pozbyć. Poczucie straty, braku czegoś, co przedtem było w porządku, a teraz nie jest. A przecież, do cholery, było dokładnie na odwrót! – Nie wiedziałem, że taka z ciebie kłusowniczka. Biedna Kate, aż mi jej żal. – Uśmiechnął się, choć przyszło mu to z trudem. Nienawidził siebie za to, że tak bardzo chciał zapytać, co z Kate. A jeszcze bardziej za to, że tego nie wiedział, bo nie widział jej od pamiętnego wieczoru. – Och, nie powinieneś jej lekceważyć. Nauczyła się, jak na siebie uważać – odparła Ivy poważniejszym tonem, a w jej słowach pobrzmiewało ostrzeżenie. Po chwili uśmiechnęła się i dodała: – Swoją drogą, właśnie idę do niej do stajni. Jeśli chcesz osobiście złożyć jej wyrazy ubolewania, możesz pójść ze mną. Kusiło go, by się zgodzić. Nawet bardzo. Przypomniał sobie jednak, że nie może. – Jestem umówiony z Ralphem – powiedział, zerkając na zegarek, wskazujący dokładnie wpół do czwartej. – Teraz. – Och. – Ivy nadal się uśmiechała, ale Ben był pewien, że dostrzegł w jej oczach niepokój. – To oczywiście ważniejsze. – Czy pokazać panu drogę do gabinetu pana Camdena? – zapytał Kirkby, który wciąż stał z boku z miną, jakby dokładnie wiedział, gdzie ma się odbyć spotkanie. Bena nie zdziwiło to ani
trochę. Lokajowi nie umykało nic, co działo się w tym domu. Pokręcił głową. – Nie trzeba. Wiem, gdzie to jest. Nie była to do końca prawda. Wprawdzie był niemal pewien, że pokój znajdował się na końcu korytarza graniczącego z tym, w którym się znajdowali, ale ten dom był przerażająco wielki i Ben mógł się mylić. Co wcale nie oznaczało, że z tego powodu miałby przyjąć pomoc Kirkby’ego, który i tak pojawiał się wszędzie tam gdzie Ben. Zupełnie jakby miał za zadanie go pilnować – ta myśl wcale się Benowi nie spodobała i dalej go zaprzątała, kiedy już sam zmierzał korytarzem. Czy mógł się dziwić Camdenom, że tak było? Zapewne nie ufali mu tak samo jak on im. Sytuacja była po prostu zbyt nowa i zbyt szczególna. Ben pokręcił głową, bo czasem sam nie rozumiał, co go skłoniło do tego kroku. Kiedy zjawił się tu dobry miesiąc temu, miał tylko jeden cel: zemstę. Był absolutnie pewien, że Camdenowie zasługują na jego nienawiść. Teraz nie był już tego taki pewny, dlatego zarzucił swój plan – przynajmniej dopóki nie dowie się, czy może ufać tej rodzinie. Swojej rodzinie, choć wciąż z trudem przychodziło mu w to uwierzyć. A przede wszystkim ojcu, który okazał mu tyle nieoczekiwanej przychylności. Czy Ralph Camden poważnie traktował tę propozycję i rzeczywiście chciał nawiązać z nim jakieś relacje? A może to wszystko to tylko fortel, mający na celu uśpienie jego czujności i odwrócenie uwagi od właściwego celu? Może czekająca go rozmowa rozjaśni to i owo. Zbliżywszy się do pokoju, który – jak sądził – był gabinetem Ralpha, zauważył, że drzwi są uchylone. Ze środka wyraźnie dobiegał czyjś głos. Ben rozpoznał głos Ralpha i uśmiechnął się mimowolnie. Zmysł orientacji jednak go nie zawiódł. Przyśpieszył kroku i tuż przed drzwiami stanął jak wryty. – Jeśli ten facet sądzi, że z nami wygra, to się myli. – Ze środka dobiegły go przepełnione pogardą słowa Ralpha. – Zgrywa ważniaka, to wszystko. Ale prędko się przekona, jak kończą ci, którzy z nami zadzierają.
2 Oczy Bena zwęziły się w szparki. „A jednak”, pomyślał i jakaś cząstka niego odczuła satysfakcję. Zignorował ukłucie wywołane podsłuchanymi słowami i skupił się na narastającej wściekłości. Jednym pchnięciem otworzył drzwi i wszedł do pokoju. Ściany zakrywały regały z wypolerowanego drewna, przy rozłożystym kominku stały dwa potężne fotele z zagłówkami i niski stolik. Sercem pomieszczenia było jednak wielkie biurko, za którym Ralph Camden rozmawiał przez telefon. – Muszę kończyć, Timothy. Zobaczymy się, gdy wrócisz – powiedział i odłożył bezprzewodową słuchawkę na biurko. Podniósł się i z uśmiechem podszedł do Bena. Miał pięćdziesiąt trzy lata, jak Ben już wiedział, ale zgarbione ramiona i zmęczone spojrzenie sprawiały, że wyglądał na więcej, ciemnoblond włosy na skroniach przetykała siwizna. – Miło, że znalazłeś czas! – Wyciągnął do Bena rękę. – Bardzo wyczekiwałem okazji, żeby w spokoju poro... – Daruj sobie to przedstawienie! – przerwał mu lodowatym tonem. – Zgrywam ważniaka, tak? – Uniósł brwi. – Jeśli naprawdę tak sądzicie, to obawiam się, że to wy nie macie pojęcia, z kim zadarliście. Starszy mężczyzna przez chwilę wpatrywał się w niego nierozumiejącym wzrokiem. W końcu pojął. – Ależ nie miałem na myśli ciebie! – pośpieszył z wyjaśnieniami. – Mówiłem o Lewisie Bartonie, naszym sąsiedzie w Shaw Abbey. Timothy poszedł się z nim rozmówić, bo ten kłótliwy ważniak po raz kolejny wniósł przeciwko nam pozew. Został odprawiony z kwitkiem, bo Barton nie jest zainteresowany ugodą. O nim właśnie rozmawialiśmy. To nie miało nic wspólnego z tobą. Ben nieufnie mierzył Ralpha wzrokiem, ale w oczach
mężczyzny malowała się konsternacja. Istotnie, Ben wiedział, że Camdenowie pozostawali w niekończącym się konflikcie z zamożnym przemysłowcem, właścicielem sąsiedniego majątku. Czyżby to wyjaśniało usłyszane słowa? A może Ralph Camden był tylko zręcznym kłamcą? – Ben, jesteś dla mnie kimś ważnym, nawet bardzo ważnym – zapewnił go Ralph, najwyraźniej wyczuwając jego obiekcje. Przez chwilę można było odnieść wrażenie, jakby chciał położyć dłoń na ramieniu Bena. W ostatniej chwili cofnął rękę i zamiast tego uśmiechnął się z wahaniem. – Nie rzucam słów na wiatr. Chcę rozpocząć wszystko od nowa i cię poznać. – Wskazał na fotele przy kominku. – Nie usiądziesz? Po krótkim wahaniu Ben przyjął zaproszenie. Nie potrafił podsycać w sobie zimnego gniewu, z którym przestąpił próg pokoju. Lepiej, jeśli wróci do pierwotnej taktyki i spokojnie odczeka. – Chcesz herbaty? – Ralph wskazał na dzbanek i filiżanki, przygotowane na niskim stoliku, ale zatrzymał się w pół ruchu, jakby mu coś przyszło do głowy. – A może wolisz kawę? Mogę zadzwonić po Kirkby’ego i poprosić, żeby przyniósł. – Nie ma takiej potrzeby. – Ben istotnie preferował mocne espresso i wiedział to znów, odkąd ustąpiła jego amnezja. W ciągu minionych tygodni zdążył się już jednak przyzwyczaić do ulubionego napoju Anglików. – Może być herbata. Kiedy obaj usiedli, każdy z filiżanką w ręku, zapadło krępujące milczenie. Przyglądali się sobie z wyczekiwaniem. Wreszcie Ralph odchrząknął, przerywając ciszę. – Mam nadzieję, że znalazłeś odrobinę czasu, by się urządzić – rzucił. – Czy wszystko jest ku twemu zadowoleniu? Ben przytaknął zdawkowo, mimo że wcale nie był zadowolony. Nigdy nie był. Zawsze chciał więcej, potrzebował nowych wyzwań, nowych celów. Dzięki temu nie miał czasu na rozpamiętywanie, czego nie osiągnął. Albo tego, czego zawsze mu będzie brakować... – A firma? – zagadnął Ralph najwyraźniej zdeterminowany, by podtrzymać konwersację. – Przypuszczam, że podjąłeś odpowiednie kroki, aby przedłużyć swój pobyt?
Ben ponownie skinął głową. – Mój partner również postanowił zostać. Urządził tymczasowe biuro w Trzech Koronach, skąd możemy zarządzać firmą. – Lekki uśmiech przemknął po jego ustach, kiedy pomyślał o chaosie panującym w pokoju Petera. Ufał przyjacielowi; skoro Peter twierdził, że to się sprawdzi, to rzeczywiście tak będzie. – Poradzimy sobie przez pewien czas. – Mam nadzieję. – Ralph upił łyk herbaty i ponownie odchrząknął. – Żałuję, że nie mogłem przeprowadzić tej rozmowy wcześniej, Ben. W jego głosie nie było pretensji, ale raczej żal, jednak Ben i tak odniósł wrażenie, jakby powinien się usprawiedliwić. To on od trzech dni przesuwał to spotkanie. – Byłem cały czas w rozjazdach, miałem sporo do załatwienia – wyjaśnił. Ralph wydał z siebie odgłos będący czymś pomiędzy westchnieniem a jękiem. Wstał, podszedł ciężkim krokiem do stojącego w kącie błyszczącego drewnianego globusa. Otworzył kopułę, w której mieścił się niewielki, ale zapewne wyborowy barek, wyjął butelkę szkockiej i wrócił z nią na miejsce. – Ja również musiałem uregulować to i owo – oznajmił i dolał do herbaty sporą porcję złocistego trunku. Uniósł butelkę i popatrzył na Bena. – Tobie też? Ben pokręcił głową i dopiero teraz spostrzegł, że pod okiem Ralpha nieustannie drga mięsień. Mężczyzna sprawiał wrażenie spiętego i rozkojarzonego, a kiedy odstawiał butelkę, zaśmiał się nerwowo. – Bądź wyrozumiały dla starego człowieka. To odrobinę pomaga. – Wziął spory łyk i skrzywił się. Pokręcił głową, a kiedy po chwili poszukał wzrokiem Bena, w jego oczach malowała się prośba o wybaczenie. – W tej chwili wszystko jest niebywale skomplikowane. Ben rozumiał to doskonale, w końcu on nie był jedynym problemem, z którym borykał się Ralph. Mimo to nie wiedział, czy mu współczuć. Uzależniał to od tego, czy starszy mężczyzna naprawdę nie wiedział o tym, co spotkało Jane. Być może wręcz zasłużył na swoje kłopoty za to, że w tak okrutny sposób
zdeptał miłość Jane Sterling. – Nie powinienem był tak prędko się wtedy poddawać – powiedział Ralph, jakby czytał w jego myślach. – Powinienem był zainteresować się losem twojej matki po tym, jak się rozstaliśmy. – Uśmiechnął się z wahaniem. – Teraz przynajmniej mam szansę cię poznać. Tak wiele chciałbym się o tobie dowiedzieć. Co się z tobą działo i co robiłeś przez te wszystkie lata. To znaczy, o ile będziesz chciał mi o tym opowiedzieć. Ben nie mógł się zmusić do odwzajemnienia uśmiechu. – Nie wiem, czy będę chciał – odrzekł i zawarł w tej odpowiedzi wszystko, co ich dzieliło. Ralph z wyraźnym rozczarowaniem odstawił filiżankę i oparł się wygodnie. – Nie wierzysz mi. Ben nie zaprzeczył, tylko w ciszy mierzył wzrokiem starszego mężczyznę, z którym nie łączyło go fizyczne podobieństwo, jeśli nie liczyć tego samego jasnego odcienia włosów. Owszem, nie wierzył w to wszystko. Choć z jakiegoś powodu chciałby wierzyć. Sam nie wiedział, skąd się wzięła ta nagła potrzeba, ale pojawiła się podświadomie i narastała, im dłużej przebywał w tym miejscu. Już nie potrafił nienawidzić Ralpha Camdena tak jak na początku, kiedy kierowała nim wściekłość. Potrzeba było więcej niż niemrawych przeprosin, by skruszyć nieufność Bena. Potrzebował faktów. Dowodów, że rzeczywiście mylił się co do Camdenów, a jego ojciec, pragnąc zacząć od nowa, nie rzuca słów na wiatr. I dlatego Ben przygwoździł go teraz wzrokiem z tym samym nieprzejednaniem, które pomogło mu przejść przez życie bez szwanku. – Zakładając, że naprawdę nie wiedziałeś o moim istnieniu − w co nadal trudno mi uwierzyć − uznam to wszystko za jedno wielkie nieporozumienie. Co byłbyś w stanie zrobić, by mnie o tym przekonać? Ralph, pełen nadziei przy pierwszych słowach Bena, sprawiał teraz wrażenie bezradnego.
– A co musiałbym zrobić? – odpowiedział pytaniem. Po chwili chyba uświadomił sobie, co Ben miał na myśli. Odchrząknął ponownie. – Jeśli jest coś, o czym chcesz wiedzieć, albo co mógłbym zrobić, żeby tego dowieść, to powiedz. Z niebieskich oczu mężczyzny wyzierała szczerość, ale Ben nie musiał zdawać się na intuicję. Mógł to sprawdzić. – Chciałbym zobaczyć księgi. Bilans. Wszystko, co jest związane z pałacem i majątkiem – rzucił, obserwując twarz Ralpha, wyrażającą przez chwilę przestrach. – Na dobry początek zorientowałbym się, jak tu żyjecie – dorzucił wyjaśniająco. Ralph doskonale wiedział, co tak naprawdę kryje się za żądaniem syna. Zdawał sobie sprawę, że jeśli umożliwi mu dostęp do tak wrażliwych danych, odsłoni się i będzie mógł jedynie mieć nadzieję, że Ben nie wykorzysta swej wiedzy przeciwko rodzinie. „Nie, na to nie pójdzie”, pomyślał Ben, powstrzymując nieoczekiwaną falę rozczarowania. Jednak Ralph tylko wzruszył ramionami. – Czemu nie? Wstał i podszedł do biurka, gdzie wpisał coś na komputerze, który wyglądał jak futurystyczny gadżet pośród tych wszystkich antyków. – Proszę. – Odsunął się na bok i wskazał na ekran. – Wszystko jest w tym programie. Obejrzyj sobie, skoro to dla ciebie takie ważne. Ben podniósł się i obszedł biurko, nie spuszczając wzroku z Ralpha. Jego zachęcająca postawa nie zmieniła się jednak, nawet gdy chłopak zasiadł w wielkim fotelu biurowym i przyjrzał się otwartemu plikowi na ekranie. Był to przestarzały program księgowy, którego prawie nikt już nie używał, ale Ben znał go, ponieważ miał z nim kiedyś do czynienia. Prędko przewinął myszką kilka stron i z grubsza zorientował się w sposobie prowadzenia ksiąg. – Znasz się na tym, prawda? – zapytał Ralph, a Ben popatrzył na niego zaskoczony, bo w pytaniu pobrzmiewała nadzieja. Zupełnie jakby sam nie uważał się za eksperta. Jakby... potrzebował pomocy?
– Trochę – odparł i skupił się na kolumnach z liczbami. Nie na długo, bo po kilku minutach przerwało mu głośne pukanie do drzwi. – Tak? – zawołał Ralph i rozjaśnił się w uśmiechu na widok swego młodszego brata Timothy’ego. – O, już jesteś. – I owszem – odparł ponuro Timothy. – Kirkby powiedział mi, że masz spotkanie z panem Sterlingiem. Sądzę, że powinienem być obecny przy tej rozmowie... Urwał, gdy zdał sobie sprawę, że Ben siedzi za biurkiem. – Co mu pokazujesz? – Ben chciał zobaczyć księgi – poinformował go Ralph. – Żeby wyrobić sobie pogląd na to, co my... – I ty mu na to pozwalasz? – przerwał mu Timothy z bezgranicznym zdumieniem. – Czyś ty oszalał? Skierował na Bena wzrok pełen wściekłości. – Nie mam pojęcia, w jaki sposób nakłonił pan do tego mojego brata, panie Sterling, ale jako prawny przedstawiciel rodziny zmuszony jestem prosić o bezzwłoczne zaprzestanie tego rodzaju ingerencji w nasze prywatne sprawy. – W jego głosie brzmiała wyraźna groźba. – Timothy! – zaprotestował z wyraźnym niepokojem Ralph, ale to nie powstrzymało jego brata, który wielkimi krokami dopadł do biurka i stanął nad Benem. – Mówiąc „bezzwłocznie”, miałem na myśli natychmiast – dorzucił, choć Ben zrozumiał jego przesłanie. Powinien odejść od komputera, choć korciło go, by po prostu zignorować to polecenie i sprawdzić, jak daleko posunie się Timothy. Rosły prawnik, dużo szczuplejszy i zwinniejszy od swego starszego brata, może nie okazywał młodemu człowiekowi wrogości tak jawnie jak lady Eliza, ale podobnie jak matka nigdy nie ukrywał, że widzi w Benie zagrożenie i najchętniej by się go pozbył. Ben był przyzwyczajony, że jest traktowany z niechęcią, i nie spodziewał się innej reakcji. A skoro Timothy chciał konfliktu, to go będzie miał. Powoli Ben wstał z miejsca, nie uciekając wzrokiem przed prawnikiem. – Wiem, że nie jest ci łatwo pogodzić się z tym, wujku – z naciskiem wymówił ostatnie słowo, unosząc wyzywająco brwi
– ale jestem teraz częścią tej rodziny. To, co mój ojciec ma ze mną do omówienia i na co mi pozwala, to wyłącznie jego i moja sprawa. Spojrzenie Timothy’ego sposępniało jeszcze bardziej. Wyprostował się nieco, by skompensować swój niższy wzrost. – O nie, moja również – odparł ostrym tonem. – I potrzeba czegoś więcej niż testu na ojcostwo, by zostać członkiem tej rodziny, panie Sterling. Pan jest tu tylko gościem, nikim więcej. A teraz proszę wybaczyć, chciałbym porozmawiać z bratem. W cztery oczy. W Benie natychmiast obudziła się nieufność. Czy to było z góry ukartowane? Czyżby jeden z braci podsunął mu kawałek słoninki tylko po to, by drugi natychmiast mu ją odebrał? Odwrócił się do ojca, który ani słowem nie skomentował wybuchu Timothy’ego, i natychmiast zapomniał o swym gniewie, kiedy zobaczył, jak bardzo pobladł Ralph. Na czoło wystąpiły mu kropelki potu. Kurczowo przytrzymywał się biurka, jakby potrzebował podpórki. – Wszystko w porządku? – zapytał z troską Ben. Ralph skinął głową. – To zaraz minie – powiedział i wykrzywił usta w jakby przepraszającym uśmiechu. Ben mimo wszystko podsunął mu krzesło. Ralph usiadł z widoczną wdzięcznością. Kolory powoli wracały na jego twarz, ale nadal wyglądał na bardzo spiętego i wyczerpanego, co tylko dało Timothy’emu okazję do nowego ataku. – Tylko go pan stresuje! – odezwał się z pretensją, gromiąc Bena wzrokiem. – Myślę, że będzie lepiej, jeśli pan pójdzie. Ben zawahał się i przeniósł wzrok na Ralpha, oczekując, że ten wreszcie się odezwie. Że się sprzeciwi bratu. Ale w spojrzeniu ojca dostrzegł jedynie żal i bezradność, co go jednocześnie wzruszało i napawało odrazą, wywołując naprzemienne fale troski i gniewu. Czy przez kiepskie zdrowie Ralph nie miał siły potwierdzić swych słów czynami? A może w ogóle był zbyt słaby, by walczyć o to, co dla niego ważne? Ben uświadomił sobie, że obie te możliwości sprawiają mu
przykrość. Nagle nie był już taki pewny, czy podjął właściwą decyzję. – Tak, może rzeczywiście tak będzie lepiej – mruknął niechętnie i zamaszystym krokiem skierował się do drzwi, gdzie prawie zderzył się z Kirkbym, który jak zwykle wyczuwał, kiedy jest potrzebny. – Ben! – usłyszał za sobą wołanie ojca, lecz zignorował je i przecisnął się obok potężnego lokaja. Pragnął już tylko opuścić te stare mury. Pobiegł korytarzem i dalej na parter, a stamtąd na taras, gdzie głęboko odetchnął. Tego mu było potrzeba. Powietrza. I trzeźwego myślenia, którego mu brakowało, odkąd znalazł się w Anglii. A właściwie od chwili gdy Kate Huckley potraktowała go polanem, na wiele tygodni pozbawiając pamięci. Wprawdzie odzyskał pamięć, ale najwyraźniej umknęło mu parę istotnych zasad. Na przykład to, że nie warto zbyt blisko dopuszczać do siebie innych... Komórka w kieszeni jego koszuli zaczęła dzwonić. Wyjął ją i kiedy zobaczył, że to Peter, przewrócił z irytacją oczami. Mimo to odebrał. – I jak? Już po rozmowie z tatusiem? – Peter prawie krzyczał, żeby zagłuszyć głosy w tle. Wyglądało na to, że siedział w pubie Trzy Korony w Salter’s End, jak zwykle ostatnimi czasy. – Tak. – Ben nawet nie starał się ukryć, że nie ma ochoty o tym mówić. Ale to nie zniechęciło Petera. – No to mam nadzieję, że przebiegła odpowiednio do tonu twojego głosu i wreszcie do ciebie dotarło, że nie masz tu czego szukać. Dłużej już nie wytrzymam w tej dziurze i w ogóle na tej przeklętej wyspie. Oszaleję, jeśli... – Tak, wiem – jęknął Ben, który naprawdę nie miał ochoty wysłuchiwać tej tyrady. – Dobra – skwitował sucho Peter. – To zrób coś z tym i wracajmy do domu. Przyjaciel nie dawał za wygraną. Przez chwilę Ben czuł pokusę, by mu ulec. W Nowym Jorku na pewno wszystko wróciłoby do normalności, a to, co się tu wydarzyło, stałoby się wyblakłym wspomnieniem... Kiedy zza kępy drzew wyłoniły się stajnie, zatrzymał się
z irytacją. Dopiero teraz zauważył, że cały czas szedł przed siebie, nieomal rozmyślnie, jakby jego stopy same szukały drogi. Czy Kate była jeszcze w stajni, tak jak powiedziała Ivy? – Ben, do cholery, odezwij się! – W głosie Petera brzmiała niekłamana złość. – Co z Nowym Jorkiem? – Zadzwonię do ciebie później – zbył go Ben i rozłączył się, po czym z determinacją ruszył w kierunku stajni.
3 Peter Adams z wściekłością wpatrywał się w ekran smartfona. Najchętniej rzuciłby nim o ścianę albo w inny drastyczny sposób dał upust swej frustracji. Nie chciał jednak, aby ludzie gapili się na niego jeszcze bardziej niż teraz. Pub nieco opustoszał, kiedy spora wycieczka starszych pań, popijających herbatę przy zsuniętych stołach, wsiadła do podstawionego autokaru i odjechała. Zostało tylko paru mieszkańców wsi, których Peter znał już z widzenia. Był przekonany, że uważnie przyglądali się temu, co robił. Dlatego schował telefon i z ciężkim westchnieniem opadł na barowy stołek, z którego wstał podczas rozmowy z Benem. – Złe wieści? – Tilly Fletcher, która stała za barem i zmywała szklanki, popatrzyła na niego pytająco. – Raczej zero wieści – odparł naburmuszony. – Sądziłem, że Ben po rozmowie z ojcem wreszcie zrozumie, że nie ma tu czego szukać. Ale nie, cholera, jest uparty jak osioł! – Zwinął dłonie w pięści i zacisnął zęby. – Och, czasem chętnie bym mu przywalił! – Jeszcze jedną colę? – zapytała Tilly, zabierając pustą szklankę stojącą przed Peterem. Skinął głową, a potem przyglądał się, jak kobieta dolewa mu coli. Jej ruchy były zwinne i pełne wprawy, w końcu zwykle obsługiwała gości w tym lokalu zupełnie sama. Przed chwilą podziwiał ukradkiem, z jaką lekkością rozprawiła się z nawałem zamówień od grupy turystek. Chociaż... Przyjrzał jej się uważniej i zauważył pałające policzki. Kilka kosmyków uwolniło się ze starannie zaczesanych do tyłu włosów i spłynęło na twarz. Nie odbierało jej to urody... – Więc pana przyjaciel rozmawiał z Ralphem Camdenem? – zagaiła, stawiając przed nim pełną szklankę, a Peter przez sekundę zżymał się, że w ogóle o tym wspomniał.
Zwykle nie roztrząsał osobistych tematów z obcymi. Ale Tilly należała do tych nielicznych osób – nie licząc Bena – z którymi w ogóle chciało mu się gadać. Poza tym i tak znała całą historię, ponieważ przyjaźniła się z tą lekarką weterynarii, na której punkcie oszalał Ben. Pokiwał więc głową. – I jak poszło? – dopytywała. – Nie mam pojęcia, nie powiedział. Ale chyba niezbyt dobrze. – Peter pociągnął łyk coli. – Taką przynajmniej mam nadzieję. Powiedział, że zadzwoni później, spróbuję coś wtedy z niego wyciągnąć. Może wreszcie pójdzie po rozum do głowy i będziemy mogli stąd wyjechać. Tilly nie przypadło to chyba do gustu, bo zachmurzyła się, przecierając szmatką kontuar. – Dlaczego po prostu nie zostawi go pan w spokoju? On ma trzydzieści cztery lata, prawda? Skoro tak, to chyba już nie potrzebuje niańki i sam jest w stanie zdecydować, gdzie mu się podoba. Utkwiła w nim wyzywające spojrzenie swych niebieskich oczu, jak zawsze, kiedy irytowało ją to, co powiedział. Peter poczuł wzbierającą złość. Właściwie nawet lubił się z nią spierać – słowne potyczki były solą jego przymusowego pobytu w tej zapadłej dziurze i gdyby nie one, zanudziłby się tu na śmierć. Ale poruszyła drażliwy temat. – Benowi wcale się tu nie podoba. – Jemu czy panu? – Rezolutna barmanka uniosła brwi, a na jej twarzy malowała się drwina. – Wie pan co, gdyby nie to, że swoje wiem, to pomyślałabym, że ma się pan za jego syjamskiego bliźniaka. Ale nie jest pan z nim zrośnięty. Jeśli tak bardzo chce pan wrócić do swego ukochanego Nowego Jorku, to niech pan poleci bez niego. – Nie da rady. – Ach, a to dlaczego? – Bo... on mnie potrzebuje. – Peter poczuł się przyparty do muru. Prawdę mówiąc, było wręcz przeciwnie. To on potrzebował Bena, bo ich wspólna firma komputerowa, która była treścią jego życia, prosperowała tak dobrze tylko dlatego, że Ben
troszczył się o wszelkie kontakty i prowadził pertraktacje. Do tego potrzeba było uroku osobistego i charyzmy, a Ben miał i jedno, i drugie. Miał też podejście do ludzi, Peter nie. Z ludźmi mu po prostu nie wychodziło, wolał pracować z komputerami – i wcale nie miał ochoty tego zmieniać. Pragnął, aby wreszcie było jak dawniej, dlatego ani myślał zostawiać Bena w spokoju. Ktoś przecież musiał mu przypomnieć, że to nie jest jego miejsce. W przeciwnym razie ci baroneci z pipidówy zdołają nakłonić go do pozostania tu na zawsze, co dla Petera byłoby istnym koszmarem. Najgorsze było to, że Tilly Fletcher zdawała się wszystkiego domyślać, bo tylko uśmiechała się drwiąco. A to jedynie podsyciło w nim złość. Jezu miłosierny, ta kobieta doprowadzała go do... Zdrętwiał i przez chwilę wydało mu się, że płonie, i to dosłownie. Po sekundzie zorientował się jednak, że spod drzwi za plecami Tilly naprawdę wydobywają się smużki dymu. Zaraz potem poczuł swąd spalenizny. – Ehem, coś mi się wydaje, że coś... – Chciał dodać: „się przypala”, ale barmanka już poczuła swąd i odwróciła się gwałtownie. – O Boże, ciasto! – zawołała i szarpnęła za klamkę. Do pomieszczenia wdarły się kłęby dymu. Tilly przymknęła drzwi, zostawiając tylko wąską szczelinę. Chwilę później dały się słyszeć głośne i bardzo nieeleganckie przekleństwa, wywołując salwy śmiechu niektórych bywalców pubu. – Hej, Tilly, coś chyba nieźle sknociłaś – zawołał mężczyzna siedzący przy drugim krańcu baru, szczerząc się do swych towarzyszy. – Może otworzę okno, co? Zrobił, co zapowiedział, choć z kuchni nie nadeszła żadna odpowiedź. Mężczyźni wrócili do swojej rozmowy, podobnie jak reszta klientów. Peter odczekał jeszcze chwilę, a kiedy Tilly wciąż się nie zjawiała, wstał, okrążył kontuar i podszedł do uchylonych drzwi. Otworzył je z wahaniem i wszedł do środka. – Halo? Przez kłęby dymu ulatniające się powoli przez otwarte na
oścież okno dojrzał Tilly. Stała przy piecyku z głową ukrytą w ramionach i wpatrywała się w blachę, którą właśnie wyjęła ze środka. Kiedy się do niego odwróciła, wyglądała na kompletnie osłupiałą. – Jeszcze nigdy nie przydarzyło mi się coś takiego – rzuciła i wskazała ręką osobliwy twór na blaszce. Peter podszedł bliżej, niepewny, co widzi. Czy Tilly nie mówiła czegoś o cieście? To, co ujrzał, przypominało kunsztownie splecioną strukturę z... no właśnie, z czego? To nie było ciasto, raczej styropian. Przynajmniej tam, gdzie zostało nadkrojone przez Tilly. Wierzchnia powłoka była czarna, całość zaś nie wyglądała na jadalną. I to wprawiło ją w tak wielkie zdumienie. – Gdyby chociaż przyszła Jazz! Nie można na nią liczyć – pomstowała, Peter natomiast domyślił się, że ma na myśli dziewczynę z fioletowymi włosami, która czasem pomagała jej w lokalu. – Właściwie to sama sobie jestem winna. Trzeba było wypróbować przepis w domu, a nie tutaj. To nie był dobry pomysł. Mam za swoje. – Pokręciła głową i wyglądała na tak nieszczęśliwą, że Peter nagle poczuł się w obowiązku ją pocieszyć. – Ach, takie rzeczy się zdarzają w stresie. W końcu miała pani na głowie tamtą wycieczkę. Trudno walczyć na wszystkich frontach naraz. Tilly podniosła na niego wzrok. – Tak, to racja – powiedziała i uśmiechnęła się blado. Peter rozejrzał się po kuchni, którą widział od środka pierwszy raz. Nie była duża, ale schludna i tak wymuskana, że aż chciało się w niej przebywać. Wszystko miało swoje miejsce – garnki i patelnie, liczne przyprawy na półce, świeże zioła w doniczkach na parapecie – i zdawało się tylko czekać na przyrządzenie nowych smakowitych potraw. Trzeba przyznać: Tilly Fletcher miała pojęcie o gotowaniu, nawet jeśli ten kulinarny eksperyment wyjątkowo się nie powiódł. Peter uważał tę dziurę i w ogóle całą sytuację za nieznośną, lecz rzadko zdarzało mu się tak dobrze jadać. Na samą myśl o wczorajszej kolacji poczuł napływającą do ust ślinkę.
– A mógłbym potem dostać porcję gulaszu? Tilly podniosła wzrok znad blaszki i pokręciła głową. – Nie ma dziś w karcie gulaszu – odparła nieobecnym tonem, najwyraźniej wciąż zaprzątnięta nieudanym wypiekiem. Peter wypuścił powietrze z płuc, rozczarowany. – A są szanse, żeby się pani przemogła i mimo wszystko przyrządziła go dla mnie? Może... – zastanowił się – ... gdybym w zamian za to pozwolił pani sprzątnąć pokój? Tym razem jego słowa przykuły jej uwagę. Wbiła w niego osłupiałe spojrzenie, nie mogąc uwierzyć własnym uszom. Do tej pory Peter uparcie wzbraniał się przed wpuszczeniem jej do swego królestwa, co stanowiło wieczną kość niezgody między nimi. Tylko raz, trzy dni temu, zgrzytając zębami, zgodził się na podobną transakcję: pozwolił Tilly wypucować mu pokój, bo w zamian podrzuciła go samochodem do Daringham Hall. Peter przyznał później, że spanie w czystym pokoju i świeżej pościeli wcale nie było takie złe. Uznał, że mógłby ponownie zaproponować jej podobny układ. W każdym razie jej gulasz irlandzki był tego wart. – To jak? – zapytał, domagając się odpowiedzi. – Umowa stoi? Pokręciła głową, ale nie odmownie, tylko z niedowierzaniem. Twarz rozjaśnił jej uśmiech. – Mój gulasz tak panu smakuje, że w rewanżu zgodziłby się pan wpuścić mnie do swego sanktuarium? Przytaknął, uradowany, że się rozpromieniła. – Więc dobrze. Zgoda. – Najwyraźniej pogodzona z porażką, sięgnęła po blaszkę, zaniosła ją do zlewu i wyrzuciła do kosza resztki niezidentyfikowanej masy. – Co to właściwie miało być? – zapytał trochę z ciekawości, a trochę dlatego, że nie chciało mu się wracać do głównej izby. – Masa bezowa do tortu. Jego zwieńczenie, można powiedzieć. – Westchnęła głęboko. – Znalazłam przepis w internecie i chciałam go wypróbować, bo trzeba przyznać, że był odrobinę skomplikowany. A tylko w ten sposób miałabym szansę w rywalizacji z idealną Brendą Johnson. Tym razem chcę ją wreszcie pokonać, co na pewno nie będzie łatwe.