TERRY BROOKS
MIECZ
SHANNARY
PrzełoŜyli:
Jacek Gałązka
Magdalena i Piotr Hermanowsy
I
Słońce zanurzało się powoli w głęboką zieleń wzgórz na zachód od doliny, a jego
róŜowoszare refleksy przesuwały się nad zagłębieniami i szczelinami w ziemi. Flick
Ohmsford zaczął schodzić ze szczytu. ŚcieŜka opadała nieregularnymi zakosami po
pomocnym stoku i przeciskając się między rumowiskami skalnymi, znikała w gęstym lesie u
stóp zbocza, po czym pojawiała się na polanie lub przecince. Wędrowiec spojrzał na dobrze
mu znaną trasę i szedł powoli dalej. Owalna, ogorzała twarz, jak cała postać Flicka,
emanowała spokojem. W szeroko osadzonych szarych oczach moŜna było dostrzec znamiona
niespoŜytej energii, skrzętnie skrywanej pod powłoką flegmatyczności. Był młody, lecz
masywna, krępa sylwetka, liczne srebrne pasma we włosach i krzaczaste brwi czyniły go
znacznie powaŜniejszym. Miał na sobie luźne ubranie robocze, typowe dla mieszkańców
Yale. Na ramieniu niósł tobołek, w którym pobrzękiwały metalowe przedmioty.
Czując pierwszy chłód w wieczornym powietrzu, Flick zacisnął mocniej kołnierz luźnej
wełnianej koszuli. Czekała go jeszcze długa droga przez lasy i rozległe równiny, wciąŜ
niewidoczne, gdyŜ właśnie wchodził w kolejny leśny ostęp. Gęsto splecione konary potęŜnych
dębów i ponurych hikor przesłaniały bezchmurne niebo. Słońce juŜ zaszło, pozostawiając
ciemniejący błękit gęsto usiany punkcikami przyjaznych gwiazd. Bezwzględne konary
niebawem całkowicie je zasłoniły, tak więc Flickowi nie pozostało nic innego, jak trzymać się
ścieŜki. Przemierzył ten szlak wielokrotnie i znał go tak dobrze, Ŝe od razu wyczuł coś
dziwnego w otaczającej go ciszy - jakby tego wieczoru całą dolinę ogarnął absolutny bezruch.
Brakowało nawet sennego brzęczenia owadów i śpiewu ptaków, które zwykle towarzyszyły mu
w tej części wędrówki. Nasłuchiwał przez chwilę, lecz czujne ucho nie zdołało uchwycić
najlŜejszego szmeru. Niespokojnie pokręcił głową. Jeszcze bardziej się zatrwoŜył, gdy przypo-
mniał sobie pogłoskę zasłyszaną kilka dni wcześniej: w północnej części doliny zauwaŜono na
niebie strasznego, czarnoskrzydłego stwora. By przezwycięŜyć rosnący lęk, zagwizdał i skupił
się na wraŜeniach z zakończonego dnia pracy. Spędził go w wiosce połoŜonej na północ od
Yale. Część tamtejszych rodzin uprawiała ziemię i zajmowała się hodowlą zwierząt.
Wyprawiał się tam co tydzień. Dostarczał zamówione towary oraz wieści z Yale i innych miast
połoŜonych w głębi Sudlandii. Niewielu jego ziomków znało okolicę lepiej niŜ on, jeszcze
mniej było takich, którym chciałoby się wypuścić poza dolinę. Woleli pozostać w zamkniętych
osadach i nie dbali zbytnio o to, co się dzieje na zewnątrz. Flick zaś lubił od czasu do czasu
wypuszczać się poza dolinę, tym bardziej Ŝe w gospodarstwach leŜących na jej obrzeŜach
chętnie korzystano z jego usług. Otrzymywał za nie całkiem godziwą zapłatę - rzecz nie bez
znaczenia dla jego ojca, który nie przepuszczał Ŝadnej okazji do zarobku, tak więc obaj byli
zadowoleni.
Szedł teraz przez gęsty las na nizinie. Nagle wzdrygnął się i odskoczył w bok. Nie
zauwaŜył zwisającej nisko gałęzi, która smagnęła go po głowie. Wyprostował się, posłał
liściastemu napastnikowi wymowne spojrzenie i przyspieszył kroku. Gałęzie i konary tworzyły
szczelną zasłonę, przez którą z trudem przedzierały się jedynie pojedyncze smugi księŜycowej
poświaty. Kręta ścieŜka była prawie niewidoczna. Oczy Flicka z trudem odnajdywały dobrze
znany przecieŜ szlak. Przyglądając się widocznym jeszcze częściom terenu, po raz kolejny
poczuł wszechobecną ciszę. Zdawało mu się, Ŝe jest jedyną Ŝywą istotą szukającą drogi w
grobowych ciemnościach lasu, z którego uszło całe Ŝycie. Przypomniał sobie niedawne
pogłoski i jego niepokój wzrósł. Rozejrzał się. Wokół niego, nawet w konarach drzew, nie
drgnęła ani jedna gałązka. Ogarnęło go dziwne uczucie ulgi.
Zatrzymał się na chwilę na niewielkiej leśnej przecince i spojrzał w rozgwieŜdŜone
niebo. Po chwili zdecydowanym krokiem ruszył naprzód, zagłębiając się w czerń lasu. Szedł
wolno i z coraz większym trudem odnajdywał krętą ścieŜkę, która chwilami znikała w
gęstwinie. Kiedy kolejny raz przyłapał się na nerwowym strzelaniu oczami na boki, uznał, Ŝe
uległ złudzeniu. Szedł szerszym duktem. W gęstwinie nad głową dostrzegł fragment nieba.
Dochodził do dna doliny. Do domu zostały jeszcze dwie mile. Uśmiechnął się do siebie.
Przyspieszył i zaczął gwizdać melodyjkę zasłyszaną w karczmie. Pochłonięty wypatrywaniem
drogi, podniecony perspektywą ujrzenia niebawem szerokich, otwartych przestrzeni za
ostatnim pasmem lasu, nie zauwaŜył potęŜnego cienia, który oddzielił się od masywnego dębu
po lewej stronie i ruszył mu na spotkanie. Zanim wyczuł obecność intruza, ciemna postać
stanęła przed nim niczym głaz mogący zmiaŜdŜyć napotkane Ŝyjątko. Flick krzyknął, rzucił się
w bok, lewą ręką wyszarpując zza pasa długi sztylet. PodróŜny tobołek zsunął mu się z
ramienia i wylądował z metalicznym dźwiękiem na ścieŜce. Chłopak skulił się i przygotował
do odparcia ataku. Tajemniczy nieznajomy przerwał jego poczynania władczym ruchem
ramienia, po czym przemówił spokojnie, lecz stanowczo:
- Powstrzymaj się, przyjacielu. Nie jestem ci wrogiem i nie zamierzam ci zrobić
krzywdy. Ja tylko szukam drogi i byłbym wdzięczny, gdybyś wskazał mi, którędy iść.
Flick opuścił nieco gardę i spróbował dojrzeć w ciemnej postaci jakieś oznaki
podobieństwa do człowieka. Nie dostrzegł niczego. OstroŜnie przesunął się w lewo, tak aby
sylwetka nieznajomego znalazła się w skąpej księŜycowej poświacie.
- Zapewniam cię, Ŝe nie mam złych zamiarów - ciągnął tam ten tym samym tonem,
jakby czytając w myślach Flicka. - Nie chciałem cię przestraszyć, ale zauwaŜyłem cię dopiero
wtedy, kiedy byłeś tuŜ obok mnie. Mogłeś mnie minąć - dodał.
Krok za krokiem, Flick przesuwał się na dogodniejszą pozycję, przez cały czas czując
na sobie wzrok nieznajomego. Wkrótce zdołał rozróŜnić niewyraźne kontury i cienie twarzy.
Przez dłuŜszą chwilę przyglądali się sobie w milczeniu. Flick usiłował określić, z kim lub czym
ma do czynienia. Tamten patrzył i czekał.
Nagle nieznajomy rzucił się do przodu, jego silne dłonie zwinnie i pewnie chwyciły
nadgarstki Flicka, który w okamgnieniu znalazł się kilka stóp nad ziemią. Sztylet wysunął się
ze zdrętwiałych rąk obezwładnionego, lecz zanim dotknął ziemi, nieznajomy zaśmiał się
drwiąco i powiedział:
- No i co teraz, mój chłopcze, hę? Jak sobie dasz radę? Zdaje się, Ŝe mógłbym cię bez
trudu rozerwać na kawałki i rzucić wilkom na poŜarcie.
PrzeraŜony Flick próbował się wyszarpnąć. Jego jedyną myślą było: uciekać. Nie
wiedział i nie chciał wiedzieć, w czyich rękach się znajdował. Nie miał jednak Ŝadnych
wątpliwości, Ŝe były one o wiele mocniejsze niŜ inne ludzkie ręce i mogły się z nim uporać
szybko i skutecznie. Mocarz w czerni potrząsnął nim i podniósł. Ich twarze dzieliła odległość
wyciągniętego ramienia.
- Dość tego, chłopcze! - W głosie nieznajomego oprócz drwi ny pojawiły się chłód i
irytacja. - Tę partię ja wygrałem. Nie zmienia to faktu, Ŝe wciąŜ nic o mnie nie wiesz. Jestem
zmęczony i głodny i wcale nie uśmiecha mi się siedzieć tu w chłodzie i ciemności, aŜ wreszcie
zdecydujesz, czy jestem człowiekiem, czy nie. Teraz postawię cię na ziemi. WskaŜ mi drogę,
ale ostrzegam: nie próbuj uciekać, bo to się źle skończy. - Ostatnie zdanie wypowiedział
spokojnie, bez śladu drwiny w głosie, po czym zaśmiał się i rozluźnił chwyt. Gdy Flick dotknął
stopami ziemi, tamten dodał Ŝartobliwym basem: - Poza tym moŜe okaŜę się lepszym
przyjacielem, niŜ sądzisz.
Chłopiec wyprostował się i zaczął rozcierać zdrętwiałe od potęŜnego uścisku
nadgarstki. Jego pogromca cofnął się. Niemałym wysiłkiem woli Flick powstrzymał się od
ucieczki. Nie miał wątpliwości, Ŝe nieznajomy dopadłby go bez trudu. Powoli schylił się,
podniósł sztylet i wetknął go za pas.
Widział teraz tamtego dość wyraźnie. Ocenił jego sylwetkę i uznał, Ŝe postać w czerni
na pewno jest człowiekiem, tyle Ŝe znacznie wyŜszym niŜ ci, których zwykle spotykał. Miał co
najmniej siedem stóp wzrostu. Był przy tym niezwykle szczupły, chociaŜ nie moŜna było tego
stwierdzić z całą pewnością, gdyŜ jego ciało dokładnie okrywała czarna peleryna z luźnym
kapturem opuszczonym głęboko na czoło. MoŜna było dostrzec jedynie ostre rysy, jakby
wykute w skale. Oczy, zapewne głęboko osadzone, skrywały się w cieniu krzaczastych brwi,
zrośniętych nad długim, płaskim nosem. Usta nieznajomego wyglądały jak jeszcze jedna
nieruchoma, długa i cienka kreska na twarzy okolonej krótką czarną brodą. Czerń oraz kształt
sylwetki budziły taką grozę, Ŝe chłopiec z najwyŜszym trudem opanowywał przemoŜną chęć
ucieczki w głąb lasu. Spojrzał w surowe cienie oczodołów i spróbował się uśmiechnąć.
- Myślałem, Ŝe jesteście złodziejem - wybąkał.
W odpowiedzi usłyszał ostre:
- Zatem się myliłeś. - Zaraz jednak tajemniczy osobnik dodał łagodniej: - Musisz się
nauczyć odróŜniać przyjaciół od wrogów. Pewnego dnia od tego moŜe zaleŜeć twoje Ŝycie.
Kim jesteś?
- Nazywam się Flick Ohmsford - odpowiedział, zrazu niepewnie, lecz po chwili mówił
dalej: - Mój ojciec, Curzad Ohmsford,ma karczmę tu niedaleko, w Shady Yale. Będzie z milę
stąd, moŜe dwie. Znajdziecie tam schronienie i strawę, panie.
- W Shady Yale, powiadasz?! - zawołał nieoczekiwanie nieznajomy. - Właśnie tam się
udaję - dodał i przerwał, jakby zastanawiając się nad ostatnimi słowami. Szczupłymi,
krzywymi palcami pogładził brodę. Jego wzrok pobiegł ponad skrajem lasu ku trawiastym
łąkom w dolinie. Flick śledził uwaŜnie kaŜdy jego ruch. MęŜczyzna w czerni przez dłuŜszą
chwilę wpatrywał się w jakiś niewidoczny punkt. Wreszcie przerwał milczenie: - Ty
masz...brata.
Nie zabrzmiało to jak pytanie, lecz jak stwierdzenie. Nieznajomy wypowiedział te
słowa spokojnie i beznamiętnie, jakby w ogóle nie interesowała go reakcja chłopaka.
Rzeczywiście w pierwszej chwili Flick nie zareagował. Dopiero gdy zdał sobie sprawę z
powagi stwierdzenia, drgnął i spojrzał na nieznajomego.
- A skądŜe wy...?
- No cóŜ - przerwał mu tamten - czyŜ kaŜdy młody mieszkaniec Yale nie ma gdzieś
brata?
Flick odruchowo skinął głową. Nie rozumiał, o co chodzi rozmówcy. Zainteresowało go
natomiast, co męŜczyzna w czerni wiedział o Shady Yale. Po chwili zorientował się, Ŝe tamten
patrzy na niego pytająco, jakby czekał na wskazanie drogi do obiecanego schronienia i strawy.
Szybko zarzucił tobołek na ramię i spojrzał na wysokiego towarzysza dalszej podróŜy.
- Szlak wiedzie tędy - powiedział i obaj ruszyli.
Wyszli z głębokiego lasu i skierowali się ku pasmu łagodnych wzgórz, które ciągnęły
się aŜ do osady na drugim końcu doliny. Na otwartej przestrzeni było jaśniej, świecił księŜyc, a
jego blask spływał na całą dolinę i szlak, którym podąŜali; była to zaledwie nieregularna
kreska, biegnąca zboczem wśród gęstej trawy lub wcinająca się w wysuszone słońcem bruzdy,
doły i koleiny. Tymczasem wiatr przybrał na sile i szarpał ubrania wędrowców. Wreszcie
zmusił ich do pochylenia głów i osłonięcia oczu. Szli w milczeniu, obserwując kręty szlak i
potykając się na nierównościach. Za kaŜdym pagórkiem lub zagłębieniem w ziemi ukazywały
się następne kopczyki, bruzdy i dołki. Jedynym słyszalnym odgłosem nocy był świst wiatru.
Flick nasłuchiwał uwaŜnie. Raz zdawało mu się, Ŝe z daleka, od północy dobiegł go ostry,
wysoki krzyk. Krzyk szybko jednak ucichł i więcej się nie powtórzył. Nieznajomy zupełnie nie
zwracał uwagi na ciszę. Posuwał się naprzód ze wzrokiem skupionym na niewidzialnym
punkcie na ziemi, który poruszał się niezmiennie sześć stóp przed nim. Nie podnosił oczu i nie
spoglądał na przewodnika. Nie zapytał nawet, czy dobrze idą. Sprawiał wraŜenie kogoś, kto
dokładnie zna kaŜdy następny krok towarzysza podróŜy. Szedł pewnie obok Flicka.
Niebawem chłopak zaczął mieć kłopoty z utrzymaniem tempa. Wysoki nieznajomy
pokonywał drogę długimi, płynnymi krokami, chód Flicka zaś coraz bardziej przypominał
dreptanie zadyszanego karzełka. Chłopiec musiał nawet od czasu do czasu podbiec. Widząc
jego trudności z dotrzymaniem kroku, męŜczyzna czasem zwalniał. Wreszcie, gdy zbliŜyli się
do południowych stoków doliny, pagórkowaty teren się wyrównał; szli teraz trawiastym
zboczem porośniętym krzakami, które gęstniały, przechodząc w następny zagajnik. Flick
odnalazł kilka punktów orientacyjnych, wyznaczających granicę Shady Yale, i odczuł wyraźną
ulgę. Osada i jego dom, ciepły i przytulny, były blisko.
W czasie krótkiego marszu nieznajomy w czerni nie odezwał się ani słowem. Flick teŜ
się nie palił do rozmowy. Próbował natomiast przyjrzeć się dyskretnie „olbrzymowi”, tak go
nazwał w myślach. Czynił to ostroŜnie, Ŝeby tamten się nie zorientował.
MęŜczyzna wzbudzał lęk. Jego pociągła, kamienna twarz i ostry zarys krótkiej czarnej
brody przywodziły Flickowi na myśl obrazy wojny z opowieści z dzieciństwa; wysłuchał
przecieŜ niejednej, siedząc ze starszymi przy dogasającym ogniu. Najbardziej niepokoiły go
oczy nieznajomego, a właściwie dwie ciemne przepastne jamy pod gęstymi brwiami, gdzie
powinny się znajdować. Dotychczas chłopcu nie udało się przeniknąć wzrokiem tych cieni.
Głęboko po-bruŜdŜona twarz była jak wykuta z kamienia. Pochylała się nieznacznie w wielkim
skupieniu tylko wtedy, gdy przemierzali trudniejszy odcinek drogi. Studiując nieodgadnione
oblicze, Flick uświadomił sobie, Ŝe jego towarzysz podróŜy ani razu nie wymienił swojego
imienia.
ZbliŜali się do skraju osady. Wyraźnie widoczna ścieŜka biegła wśród coraz wyŜszych i
gęstszych krzaków utrudniających marsz. Nieznajomy nagle stanął nieruchomo i zaczął
nasłuchiwać z lekko przekrzywioną głową. Flick takŜe się zatrzymał i nadstawił ucha, ale nie
usłyszał nic szczególnego. Minuty oczekiwania zaczynały się wydawać wiecznością.
MęŜczyna odwrócił się do Flicka i powiedział szybko:
- Ukryj się w tamtych krzakach przed nami! Ruszaj, biegiem! Popchnął chłopaka tak
energicznie, Ŝe ten błyskawicznie znalazł się pod wysokim krzewem i zniknął w gałęziach.
Zagrzechotały metalowe przedmioty. Nieznajomy zerwał z jego pleców tobołek i wcisnął pod
swoją pelerynę.
- Cisza! - syknął. - A teraz biegnij. I ani mru-mru.
Przebiegli kilkanaście kroków do czarnej ściany z liści. Gałęzie i pnącza biły ich po
twarzach. Zatrzymali się dopiero wtedy, gdy męŜczyzna w czerni brutalnie wciągnął Flicka w
najgęstszą kępę zarośli. Dyszeli cięŜko. Flick zauwaŜył, Ŝe jego towarzysz nie rozgląda się na
boki, lecz wpatruje się badawczo w ciemne niebo, prześwitujące gdzieniegdzie między gęstymi
liśćmi. Idąc w jego ślady, teŜ zaczął obserwować firmament, ale dostrzegł jedynie mrugające
doń gwiazdy. Tamten tymczasem patrzył i czekał. Mijały długie minuty. Flick próbował się
odezwać, ale nieznajomy uciszył go, ściskając mocno za ramię. Stał więc nieruchomo,
wpatrując się w noc i nasłuchując odgłosów nadciągającego niebezpieczeństwa. Do jego uszu
dotarł jedynie szum ich zmęczonych oddechów i delikatny szelest wiatru w gałęziach nad
głowami.
Kiedy juŜ przymierzał się do tego, by ulŜyć zmęczonym nogom, nad ich głowami
przepłynęło coś wielkiego i czarnego. Zasłoniło całe niebo i zniknęło z pola widzenia. Chwilę
później powróciło, wolno zatoczyło koło, a złowrogi cień zawisł nad ukrywającymi się
wędrowcami, jakby szykował się do ataku. W głowie przeraŜonego Flicka zakłębiło się i
zawirowało. Poczuł się jak zdobycz w stalowej sieci - jeszcze świadoma, ale juŜ ulegająca
ślepej, agonalnej furii schwytanego zwierzęcia. Coś sięgało w głąb jego piersi i wyciskało
powietrze z płuc. Z trudem łapał oddech. Przed jego oczami przesunęła się czarna, podszyta
czerwienią zjawa. Miała wielkie pazury, potęŜne skrzydła i była tak przeraŜająca i zła, Ŝe na
sam jej widok moŜna było umrzeć ze strachu. Przez chwilę zdawało mu się, Ŝe nie wytrzyma i
krzyknie, ale silny uścisk męskiej dłoni na ramieniu pomógł mu przetrwać kryzys. Zjawa
zniknęła tak nagle, jak się pojawiła. Złowieszczy cień gdzieś odpłynął, odsłaniając spokojne,
gwiaździste niebo.
Uścisk na ramieniu Flicka zelŜał. Zlany zimnym potem, chłopak opadł cięŜko na
ziemię. Nieznajomy przysiadł obok niego, uśmiechnął się i lekko poklepał go po dłoni.
- Ruszajmy, przyjacielu - powiedział. - Jesteś cały i zdrowy, a Yale jest tuŜ za miedzą.
Flick spojrzał na jego spokojną twarz oczami wciąŜ szeroko otwartymi z przeraŜenia i
wolno pokręcił głową.
- Co to było... ten stwór...?
- Tylko cień - odparł tamten spokojnie. - Ale nie czas i miejsce na dokładne
wyjaśnienia. Pomówimy o tym później. Teraz chciałbym coś zjeść i ogrzać się, i to zanim do
reszty stracę cierpliwość.
Pomógł Flickowi wstać i zwrócił mu tobołek. Wymownym gestem osłoniętego
płaszczem ramienia dał znak, Ŝe moŜe pójść za swoim przewodnikiem, o ile tamten gotów jest
prowadzić. Wydostali się spomiędzy gałęzi i ruszyli. Flick pełen złych przeczuć spoglądał lę-
kliwie na ciemne niebo. Wydawało mu się, Ŝe to, co się stało przed chwilą, było tylko
wytworem jego nadwraŜliwej wyobraźni. Uznał, Ŝe jak na jeden wieczór miał stanowczo za
duŜo wraŜeń. Najpierw ów olbrzym bez imienia, a teraz jeszcze ten przeraŜający cień. Przy-
siągł sobie w duchu, Ŝe następnym razem dobrze się zastanowi, zanim zdecyduje się na tak
daleki wieczorny wypad poza obręb Yale.
Kilkanaście minut później drzewa i zarośla zaczęły rzednąć, za to coraz częściej i coraz
wyraźniej migotały w oddali światła osady. PogrąŜone w mroku domostwa nabierały
wyraźniejszych kształtów. ŚcieŜka była coraz szersza i niebawem stała się ubitym traktem pro-
wadzącym prosto do osiedla. Światła w oknach coraz śmielej migotały na powitanie
wędrowców. Patrząc na nie, Flick uśmiechnął się z wdzięcznością. Na drodze nie spotkali
nikogo. W osadzie panowała taka cisza, Ŝe gdyby nie Ŝółte światła w oknach, moŜna byłoby
pomyśleć, Ŝe w Yale nikt nie mieszka. Co innego zaprzątało uwagę chłopca mianowicie, co
powinien powiedzieć swojemu bratu Shei i ojcu, by ich nie zaniepokoić. Dziwne stwory i
cienie mogły być przecieŜ wyłącznie wytworem jego wyobraźni. Być moŜe idący obok
męŜczyzna w odpowiednim czasie wyjaśni całą sprawę, ale jak dotąd nie okazał się zbyt skory
do rozmowy. Chłopak spojrzał na milczącą sylwetkę i zadrŜał. Czerń tchnęła z całej postaci,
tajemniczej i mrocznej: czarna peleryna i czarny kaptur na pochylonej głowie, smukłe, ciemne
ręce. Flick czuł, Ŝe bez względu na to, kim naprawdę jest nieznajomy, jako wróg na pewno
byłby groźny.
Szli wolno między domami. Przez szerokie drewniane okna Flick widział płonące
wewnątrz pochodnie. Domostwa były podobne do siebie - wszystkie długie i dość niskie. Pod
lekko spadzistymi dachami mieściła się tylko jedna kondygnacja. Dachy zwęŜały się ku jednej
stronie, dając osłonę niewielkiej werandzie na masywnych palach, która stanowiła zakończenie
długiego ganku. Ściany były przewaŜnie drewniane, fundamenty zaś solidne, kamienne.
Niektóre domostwa wyłoŜono kamieniami równieŜ od frontu. Flick przyglądał się zasłoniętym
oknom. Tu i ówdzie w szparze między okiennicami mignęła znajoma twarz. To dodawało mu
otuchy. Miał za sobą okropną noc i odczuwał wielką ulgę, Ŝe znalazł się znowu wśród swoich.
Nieznajomy szedł obok tak, jakby tego wieczoru nic się nie wydarzyło. Obrzucił osadę
przelotnym spojrzeniem i odkąd znaleźli się w Yale, nie odezwał się ani słowem. Flick z
niedowierzaniem obserwował ruchy swojego towarzysza. Właściwie trudno powiedzieć, Ŝe
męŜczyzna w czerni podąŜał za chłopcem, który miał być jego przewodnikiem. Wydawało się,
Ŝe to raczej on lepiej zna drogę do celu. Ilekroć trakt rozwidlał się między identycznymi
rzędami domostw, nieznajomy bez wahania wybierał właściwe odgałęzienie. Przy tym ani razu
nie spojrzał na swojego przewodnika, nawet nie podniósł głowy, aby ocenić marszrutę. W
pewnej chwili Flick zdał sobie sprawę, Ŝe to tamten prowadzi, a on tylko wlecze się za nim.
Wkrótce dotarli do karczmy. Była to duŜa budowla złoŜona z głównej izby i
przestronnego ganku, z dwoma skrzydłami odchodzącymi po obu stronach na boki i do tyłu. Na
wysokim kamiennym fundamencie ułoŜono grube, ociosane bale tworzące ściany, a dach
pokryto gontem. Karczma była wyŜsza i masywniejsza niŜ inne domostwa. Z dobrze
oświetlonej głównej izby dobiegały stłumione odgłosy rozmów. Czasem ktoś zaśmiał się
głośniej albo kogoś zawołał. W nie oświetlonych skrzydłach znajdowały się pomieszczenia
sypialne dla gości. W chłodnym powietrzu unosił się zapach pieczonego mięsiwa. Flick
pospiesznie poprowadził nieznajomego po drewnianych schodach na długi ganek i do
szerokich podwójnych drzwi wiodących do głównej izby. MęŜczyzna w czerni wciąŜ milczał.
Chłopiec odsunął cięŜki metalowy rygiel i pociągnął za uchwyty. Prawe skrzydło drzwi
odskoczyło. Weszli do przestronnej głównej izby, zastawionej ławami i krzesłami z wysokimi
oparciami zgrupowanymi wokół kilku długich, masywnych drewnianych stołów ustawionych
pod ścianą z lewej oraz w głębi izby. Liczne świece na stołach i w świecznikach na ścianach
dawały duŜo światła. Na wielkim palenisku płonął Ŝywo ogień. Flick mrugnął kilkakrotnie,
oślepiony jasnością. Po chwili jego oczy przyzwyczaiły się do światła. Zamrugał jeszcze kilka
razy i jego wzrok powędrował ponad paleniskiem, sprzętami i meblami do zamkniętych
podwójnych drzwi w głębi izby, a następnie dalej do biegnącego wzdłuŜ ściany szynk-wasu.
Siedzący tam męŜczyźni spojrzeli na przybyszów. Brak zainteresowania na ich twarzach
szybko ustąpił nie skrywanemu zaciekawieniu postacią nieznajomego w czerni. Ten jednak nie
zwrócił Ŝadnej uwagi na obecnych, wobec czego wszyscy powrócili do przerwanych rozmów i
napojów, spoglądając z rzadka na nowo przybyłych. Flick i męŜczyzna w czerni zostali jeszcze
chwilę przy drzwiach. Chłopiec próbował znaleźć wśród gości ojca, nieznajomy zaś wskazał na
siedzenia po lewej stronie i zadecydował:
- Przysiądę sobie tam, a ty poszukaj ojca. MoŜe zjemy razem wieczerzę, kiedy wrócicie.
Podszedł do niewielkiego stołu w głębi i usiadł plecami do gości przy szynkwasie.
Skłonił się lekko Flickowi i odwrócił się. Chłopiec spojrzał na nieznajomego raz jeszcze i
ruszył pospiesznie ku podwójnym drzwiom w głębi izby, prowadzącym na zaplecze. Skierował
się do kuchni, licząc, Ŝe znajdzie tam ojca i Sheę przy wieczornym posiłku. Po drodze musiał
pokonać kilka par masywnych drzwi. Gdy wreszcie znalazł się u celu, najpierw radośnie
powitali go dwaj kucharze. Ojciec siedział przy końcu bufetu po lewej stronie, kończąc
wieczerzę. Ujrzawszy syna, powitał go machnięciem muskularnego ramienia.
- Trochę dziś później niŜ zwykle - mruknął dobrotliwie -ale chodź, siadaj do jadła, póki
jeszcze jest.
Flick podszedł zmęczonym krokiem dp lady i zrzuciwszy tobołek na podłogę, usadowił
się na wysokim taborecie. Ojciec właśnie skończył jeść. Odsunął pusty talerz i wyprostował
się. Spojrzał wymownie na drugi pusty talerz i zmarszczył szerokie czoło.
- Spotkałem wędrowca w drodze powrotnej - zaczął niepewnie Flick. - Pytał o nocleg i
wieczerzę. Zapraszał do kompanii.
- No cóŜ, jeśli szuka noclegu, to dobrze trafił - oświadczył stary Ohmsford. - A
właściwie to moŜemy posilić się razem z nim. Nie powiem, Ŝebym nie miał ochoty na małą
dokładkę.
Podniósł swe cięŜkie ciało z taboretu i dał znak kucharzom: trzy porcje. Flick szukał
wzrokiem Shei, ale brata nie było. Ojciec ruszył ocięŜale, by udzielić paru wskazówek co do
wieczerzy, Flick zaś podszedł do balii, by umyć ręce po podróŜy. Kiedy ojciec zbliŜył się doń,
chłopiec zapytał, gdzie jest Shea.
- Wysłałem go po sprawunki. Powinien być z powrotem ladachwila - odparł ojciec i
zapytał: - A jak zwą tego, co przybył z tobą?
- Nie wiem. Nie przedstawił się.
Ojciec zmarszczył brwi i mruknął coś o małomównych obcych, zaklinając się na
koniec, Ŝe Ŝadnego tajemniczego gościa nie chce widzieć w swojej oberŜy. Wreszcie skinął na
syna i ruszył do wyjścia na salę, ocierając się potęŜnymi ramionami o ścianę. Flick pospiesznie
podąŜył za nim. Na twarzy chłopca coraz wyraźniej malowało się zwątpienie.
Nieznajomy wciąŜ siedział odwrócony plecami do gości przy szynkwasie. Słysząc
skrzypienie otwieranych drzwi, nieznacznie zmienił pozycję, by widzieć wchodzących.
Przyjrzał się im dokładnie. Byli bardzo podobni do siebie. Obydwaj krępi i średniego wzrostu.
Mieli szerokie, dobroduszne twarze i brązowe włosy przetykane srebrnymi pasemkami. Stanęli
na chwilę w drzwiach. Flick pokazał ciemną postać. MęŜczyzna dostrzegł nie skrywane
zdziwienie w oczach ojca, gdy tamten mierzył go wzrokiem, zanim wreszcie zdecydował się
podejść. Przybysz wstał na powitanie. Górował wzrostem nad ojcem i synem.
- Witajcie w mojej karczmie, nieznajomy panie - powiedział starszy Ohmsford,
bezskutecznie próbując przeniknąć wzrokiem ciemne, osłonięte kapturem rysy męŜczyzny. -
Nazywam się Curzad Ohmsford, co juŜ pewnie wiecie od mojego syna.
Nieznajomy uścisnął wyciągniętą na powitanie rękę i skinął głową Flickowi. Na twarzy
starego Ohmsforda pojawił się grymas bólu.
- Wasz syn był tak miły i wskazał mi drogę do tego przyjemnegozakątka - powiedział z
uśmiechem, który Flick nazwałby drwiącym. - Mam nadzieję, Ŝe dotrzymacie mi kompanii
przy wieczerzy tudzieŜ przy kuflu piwa.
- Oczywiście - odparł karczmarz. Potoczył się w stronę wolnego krzesła i klapnął na nie
cięŜko. Flick teŜ dostawił sobie siedzenie, usiadł i utkwił wzrok w nieznajomym. Ten wygłosił
pochwałę pod adresem ojca i jego karczmy. Stary Ohmsford rozpromienił się i przytakiwał z
wyraźnym zadowoleniem. Skinął takŜe na obsługę za ladą,
by podali trzy kufle. Wysoki nieznajomy wciąŜ nie zamierzał odsłonić całej twarzy. Flick
ciągle starał się dotrzeć wzrokiem do ocienionych miejsc, ale obawiał się, Ŝe tamten to
zauwaŜy. Miał w pamięci pierwszą nieudaną próbę spojrzenia w twarz tajemniczej postaci, a
bolącenadgarstki nie pozwalały zapomnieć o sile i zręczności męŜczyzny w czerni. Uznał, Ŝe
na razie bezpieczniej będzie pozostać przy wątpliwościach.
Siedział zatem w milczeniu i przysłuchiwał się pogawędce ojca z przybyszem. Po
wymianie grzecznościowych uwag na temat łagodnego klimatu okolicy, rozmówcy przeszli do
znacznie bliŜszych spraw, takich jak na przykład ludzie i ostatnie wydarzenia w Yale.
Niebawem Flick zorientował się, Ŝe ojciec, który lubił pogawędzić nie potrzebował do tego
specjalnej zachęty, teraz właściwie prowadził całą rozmowę, nieznajomy zaś podtrzymywał ją
zdawkowymi uwagami i pytaniami. Być moŜe nie miało to znaczenia, ale jak dotąd
Ohmsfordowie nie wiedzieli niczego o przybyszu, który się nawet nie przedstawił. Nie trzeba
było teŜ długo czekać, aby sprytny gość zaczął zręcznie wyciągać informacje o Yale od
niczego nie podejrzewającego karczmarza. Zaczynało to niepokoić Flicka, ale nie wiedział co
zrobić. Bardzo chciał, Ŝeby Shea wrócił. Brata jednak wciąŜ nie było. Podano długo
oczekiwaną wieczerzę, którą spoŜyli bez pośpiechu. Dopiero kiedy odnoszono talerze po
posiłku, masywne drzwi do karczmy otworzyły się i stanął w nich Shea.
Flick od razu zauwaŜył, Ŝe gościa w czerni coś zainteresowało. Silne dłonie zacisnęły
się na krawędzi stołu, gdy wstawał, i znowu wyrósł ponad głowami obydwu Ohmsfordów. Stał
tak, jakby zapomniał o ich istnieniu. Czarna kreska zrośniętych brwi drgnęła, a na posągowej,
dotąd nieruchomej twarzy pojawił się wyraz intensywnego skupienia. Przez jedną straszną
chwilę Flickowi zdawało się, Ŝe człowiek w czerni chce zabić Sheę, ale wraŜenie to minęło.
Jego miejsce zajęło inne - Ŝe nieznajomy przeszukiwał myśli jego brata.
Wpatrywał się uwaŜnie w sylwetkę Shei, ocienione oczy przebiegły szybko po smukłej
postaci i natychmiast spostrzegły cechy elfa: zarys spiczastego ucha pod potarganymi blond
lokami, cienkie brwi biegnące pod ostrym kątem od nosa wzdłuŜ łuku brwiowego, a nie
poziomo, jak u mieszkańców Yale, wreszcie wysmukły nos i wąskie, delikatne usta. Dostrzegł
takŜe emanujące z tej twarzy uczciwość i inteligencję. Mimo Ŝe stali w odległych końcach izby,
nieznajomy zauwaŜył takŜe wielką przenikliwość i zdecydowanie w błękitnych oczach
chłopca. Shea patrzył na męŜczynę w czerni i przez chwilę nawet zawahał się, czy podejść. W
obecności przybysza czuł się jak w pułapce. Wreszcie przemógł obawy i ruszył ku posępnej
postaci.
Ohmsfordowie patrzyli na Sheę, który zmierzał do ich stołu ze wzrokiem utkwionym w
nieznajomego. W końcu, jakby obudzeni ze snu, przypomnieli sobie, kim jest idący, i podnieśli
się, by go powitać. Zapadła kłopotliwa cisza, w czasie której Ohmsfordowie przyglądali się
sobie uwaŜnie, po czym nagle, ni stąd, ni zowąd, przy stole wybuchła wesoła rozmowa
tuszująca niedawne napięcie. Nie spuszczając wzroku z nieznajomego, Shea uśmiechnął się do
Flicka. Był nieco niŜszy od brata, więc pozostawał w jeszcze większym cieniu przybysza niŜ
obaj Ohmsfordowie. Jednak przewaga wzrostu męŜczyzny w czerni nie wywarła na nim tak
silnego wraŜenia jak na jego bracie. Curzad zaczął rozpytywać go o sprawunki. Shea na chwilę
skupił się na rozmowie z ojcem, ale niebawem przeniósł swoje zainteresowanie na przybysza.
- Nie sądzę, byśmy się kiedyś spotkali, a wy, zdaje się, skądś mnie znacie. Ja takŜe
mam dziwne wraŜenie, Ŝe powinienem was znać - powiedział.
Nieznajomy przytaknął skinieniem głowy. Przez jego twarz znowu przemknął
uśmieszek.
- Być moŜe mnie znasz. Nie zdziwi mnie takŜe to, Ŝe nawet jeśli mnie kiedyś spotkałeś,
to i tak nie pamiętasz. Ale ja wiem, kim jesteś, i naprawdę znam cię dobrze.
Zaskoczony Shea patrzył na nieznajomego i milczał, szukając odpowiednich słów.
Tamten pogładził wolno krótką, czarną brodę i spojrzał na twarze Ohmsfordów. Dostrzegł
napięcie i wyczekiwanie. Otwarte usta Flicka bezgłośnie wyraŜały pytanie dręczące całą trójkę.
Nieznajomy ściągnął kaptur. Ukazała się ciemna twarz, a wokół niej proste, czarne włosy do
ramion oraz, co najwaŜniejsze, oczy - głęboko osadzone i stale ukryte w cieniu gęstych, krza-
czastych brwi.
- Zwą mnie Allanon - powiedział wolno.
Zapadła długa cisza. Zdumiona trójka wpatrywała się w twarz przybysza. A więc tak
wyglądał Allanon - tajemniczy podróŜny czterech krain, wielki historyk ludów, filozof,
nauczyciel oraz, jak mawiali niektórzy, zawołany praktyk sztuk tajemnych. Allanon, który
przemierzył wszystkie krainy - od mroków Anaru aŜ po zakazane turnie w górach Charnal.
Jego imię znane było nawet w osadach dalekiej Sudlandii. Teraz nieoczekiwanie stał przed
nimi, Ohmsfordami, którzy zaledwie kilka razy w Ŝyciu odwaŜyli się wyruszyć dalej, niŜ
sięgało bezpieczne ciepło ukochanej doliny.
Po raz pierwszy Allanon uśmiechnął się serdecznie. Jednak w głębi duszy zrobiło mu
się Ŝal tych ludzi. Czasy spokojnego bytowania, do którego nawykli przez wiele lat, właśnie
dobiegły końca i to on, Allanon, był w pewnym sensie za to odpowiedzialny.
- Co was tu sprowadza? - zapytał wreszcie Shea. MęŜczyzna spojrzał na niego ostro, po
czym ku zaskoczeniu całej trójki zaśmiał się.
- Ty, Shea. Właśnie ciebie szukałem - brzmiała odpowiedź.
II
Nazajutrz Shea obudził się bardzo wcześnie. Wyskoczył z łóŜka i ubrał się szybko,
gdyŜ ranki w dolinie były wyjątkowo chłodne i wilgotne. Okazało się, Ŝe był pierwszy na
nogach - pozostali domownicy i goście spali w najlepsze. W karczmie panowała cisza. Shea
wyszedł ze swojej izdebki na zapleczu, bezszelestnie przebył korytarze, po czym wszedł do
głównej izby karczmy i zabrał się do rozpalania ognia na wielkim kamiennym palenisku.
Zziębnięte palce nie ułatwiały mu zadania. Przejmujący chłód i wilgoć, którymi rozpoczynał
się kaŜdy dzień w dolinie, ustępowały bez względu na porę roku dopiero z ukazaniem się
słońca nad wzgórzami. Osłaniały one Shady Yale nie tylko przed niepoŜądanymi oczami, ale
przede wszystkim stanowiły naturalną barierę dla kaprysów klimatu Sudlandii, które docierały
aŜ do doliny. ChociaŜ w tym roku pora burz zimowych i chłodna wiosna dobiegały juŜ końca,
to jednak poranki były jeszcze przenikliwie zimne. Zazwyczaj chłód dawał znać o sobie aŜ do
południa - dopiero wtedy całą dolinę oświetlało słońce.
Pierwsze płomienie wystrzeliły spomiędzy chrustu, a po chwili ogień objął wszystkie
bierwiona. Shea usadowił się na krześle z wysokim oparciem i zaczął wspominać wydarzenia
ostatniego wieczora. Przytulił się do oparcia i przycisnął ręce do ciała. Poranne zimno jeszcze
nie ustąpiło, skulił się więc i wpatrywał w ogień. Skąd Allanon mógł go znać? Prawie nie
wychodził poza teren osady, więc gdyby choć raz się spotkali, Shea na pewno by go
zapamiętał. Oprócz tego jednego stwierdzenia Allanon nie chciał wczoraj wyjawić nic więcej.
Potem juŜ w milczeniu dokończył wieczerzę.
Kiedy odniesiono nakrycia, dodał, Ŝe rozmowę skończą rano, i znów stał się ponurą,
złowieszczą postacią, taką samą jaką Shea ujrzał wczoraj, wchodząc do karczmy. Na koniec
męŜczyzna wstał i poprosił o wskazanie noclegu, przeprosił całą trójkę i poŜegnał się. śad-
nemu z braci nie udało się wydobyć od przybysza nawet jednego słowa więcej na temat celu
jego wyprawy do Shady Yale i zainteresowania Shea. Później, na osobności, Flick opowiedział
bratu o tym, w jakich okolicznościach spotkał Allanona, i o przeraŜającym cieniu.
Shea wrócił myślami do pierwszego pytania: skąd Allanon mógł go znać? MoŜe
znajdzie odpowiedź, odtwarzając swą przeszłość? Wczesne dzieciństwo było jeno mglistym
wspomnieniem. Nie pamiętał miejsca urodzenia, nie wiedział nawet, gdzie ono leŜy. Dopiero w
jakiś czas po tym, jak Ohmsfordowie adoptowali go, dowiedział się, Ŝe przyszedł na świat w
niewielkiej gminie w Westlandii. Jego ojciec zmarł, zanim zdąŜył zostawić trwałe
wspomnienie o sobie w pamięci syna. Shea nie znał go wcale. Z czasu, kiedy wychowywała go
samotnie matka, pamiętał pojedyncze obrazy i zdarzenia. Były to przewaŜnie wspomnienia
zabaw z innymi dziećmi w głębokim zielonym lesie, który był ich całym światem. Kiedy miał
pięć lat, matka zachorowała nagle i postanowiła wrócić tam, skąd pochodziła, czyli do Shady
Yale. Chyba juŜ wtedy wiedziała, Ŝe wkrótce umrze, ale najwaŜniejszy był dla niej syn. PodróŜ
na południe była ostatnią wyprawą w jej Ŝyciu - zmarła wkrótce po tym, jak dotarli do doliny.
Rodzina i krewni, którzy Ŝegnali ją w dniu ślubu, juŜ nie Ŝyli. Zostali tylko
Ohmsfordowie, bardzo dalecy kuzyni. Kilka miesięcy przed przybyciem matki z synem do
Shady Yale zmarła Ŝona Curzada Ohmsforda. Od tej pory ojciec Flicka sam prowadził karczmę
i wychowywał syna. Shea wkrótce stał się członkiem rodziny. Chłopcy dorastali razem i nosili
to samo nazwisko. Jasnowłosy Ohmsford nie znał swego prawdziwego imienia i nie pytał o nie.
Słowo „rodzina” kojarzyło mu się wyłącznie z Ohmsfordami, a ci uznali go za swego. Czasem
dokuczała mu świadomość, Ŝe jest mieszańcem. W takich chwilach jego brat ukazywał mu
dobre strony jego pochodzenia. Shea miał instynkt i cechy obydwu ras, a to była bardzo dobra
podstawa do rozwoju ciała i umysłu.
Jednak w Ŝadnym obrazie, w Ŝadnym wspomnieniu nie pojawił się nawet cień
Allanona. Wyglądało na to, Ŝe nigdy się nie spotkali. Shea zmienił pozycję na krześle, nie
odrywając wzroku od ognia. W ponurym męŜu w czerni było coś, czego się bał.
Niewykluczone, Ŝe powód do obaw podsunęła mu wyobraźnia, ale jedno było pewne - w
obecności Allanona Shea czuł się tak, jakby tamten czytał w jego myślach i przenikał je, kiedy
chciał. Ta absurdalna myśl nie opuszcza chłopca od wczorajszego spotkania w karczmie. Flick
równieŜ o tym wspominał. Dodał teŜ coś jeszcze tajemniczym szeptem, gdy juŜ leŜeli na
posłaniu w swojej izdebce, jakby się bał, Ŝe ktoś ich podsłuchiwał. Powiedział, Ŝe wyczuwa w
Allanonie niebezpieczeństwo.
Shea przeciągnął się i westchnął głęboko. Na dworze było coraz jaśniej. Wstał i
dorzucił drew do ognia. Zza drzwi na zaplecze dobiegł burkliwy głos ojca, który tym razem
narzekał na cały świat. Zrezygnowany chłopiec westchnął, odsunął od siebie poprzednie myśli i
pospieszył do kuchni pomóc ojcu przy porannych czynnościach.
Dochodziło południe, gdy Shea po raz pierwszy tego dnia zobaczył Allanona, który
zapewne przez cały czas był w swoim pokoju. MąŜ w czerni nieoczekiwanie wyszedł zza rogu,
gdy Shea odpoczywał w cieniu dębu na tyłach karczmy i spoŜywał przygotowany naprędce
obiad. Ojciec był bardzo zajęty w karczmie, a Flick wyszedł po sprawunki. W świetle dnia
Allanon wyglądał równie przeraŜająco jak w mroku nocy. Wysoka sylwetka rzucała długi cień,
lecz okrywająca ją peleryna była tym razem jasnoszara. Szedł w kierunku Shei z głową lekko
pochyloną do przodu. Dotarł do cienia dębu i usiadł na trawie obok chłopca, po czym przeniósł
niewidzące spojrzenie na szczyty wzgórz, wyłaniające się zza drzew na wschodzie. Siedzieli w
milczeniu przez kilka minut. W końcu Shea nie wytrzymał:
- Po co przybyłeś do doliny, Allanonie? Dlaczego mnie szukałeś?
Zapytany zwrócił ciemną twarz ku chłopcu. Posągowe rysy drgnęły w lekkim uśmiechu.
- Odpowiedź nie jest tak prosta, j akbyś tego chciał, młodzieńcze. Chyba najprędzej
uzyskamy ją, sprawdzając najpierw stan twojej wiedzy. Czytałeś o historii Nordlandii? -
zapytał. - Czy wiesz coś o Królestwie Czaszki?
Shea zmartwiał. Z tą nazwą kojarzyły mu się wszystkie okropności, realne i istniejące
tylko w wyobraźni. Nazwą tą straszono niegrzeczne dzieci. Starsi, słysząc ją w czasie długich
bajań przy dogasającym ogniu, czuli dreszcze. Za tymi dwoma słowami skrywał się świat
duchów i goblinów, borów i mateczników, podstępnych gnomów oraz olbrzymich trolli z gór
na północy. Shea spojrzał w ponure oblicze Allanona i skinął głową. Ten zaś po krótkiej
przerwie kontynuował:
- Jestem, jak wiesz, między innymi badaczem dziejów. Niewykluczone teŜ, Ŝe jedynym,
który przemierzył tak wiele krain. Tych, którzy przebyli Nordlandię w ciągu ostatnich pięciu
stuleci, moŜna policzyć na palcach jednej ręki. O plemieniu człowieka wiem znacznie więcej,
niŜ moŜna by przypuszczać. Jego czasy to dla nas zacierające się wspomnienie. Chyba dobrze,
Ŝe tak się stało, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę ostatnie dwa tysiąclecia, niezbyt dla niego
chlubne. Człowiek Ŝyjący obecnie zdąŜył zapomnieć o swojej przeszłości, wie niewiele o
czasach obecnych i jeszcze mniej o przyszłości. Mieszka z dala od innych, na rubieŜach
Sudlandii. Wie o istnieniu Estlandii i Westlandii, ale nie wie nic o Nordlandii i jej
mieszkańcach. Wielka szkoda, Ŝe ten człowiek stał się tak zamknięty i krótkowzroczny. Kiedyś
był to lud najbardziej przewidujący i twórczy. Dzisiejszy człowiek, zadowolony ze swojego
obecnego połoŜenia, izoluje się od spraw innych. ZwaŜ jednak, Ŝe było to dotychczas moŜliwe
z dwóch powodów: po pierwsze, sprawy te nie dotyczyły bezpośrednio człowieka, a po drugie,
strach przed wspomnieniami z przeszłości skutecznie zniechęcał do dokładniejszego
przyjrzenia się przyszłości.
Ostatnie wywody Allanona Shea odebrał jako ciąg ogólnikowych oskarŜeń pod adresem
plemienia. Zirytowało go szczególnie jedno: to o uporze i trwaniu w izolacji. Dlatego
odpowiedział ostro:
- Mówisz tak, jakby to było coś strasznego, Ŝe ktoś chce być sam. Wiem na tyle duŜo o
dziejach, a raczej o Ŝyciu, Ŝeby zrozumieć zachowanie człowieka. Pozostawanie w izolacji to
dla niego jedyna szansa przetrwania i odbudowania tego, co stracił przez dwa tysiąclecia. MoŜe
kiedy wszystko odbuduje, będzie dość mądry, by tego drugi raz nie stracić. W czasie Wielkich
Wojen człowiek bezustannie wtrącał się w sprawy innych. Posługiwał się takŜe błędną
doktrynąizolacji. Skutek był taki, Ŝe niemal sam się zniszczył.
Twarz Allanona stęŜała.
- Wiem dobrze, jak brzemienne w skutki były te wojny, które wywołała chciwość i
Ŝądza władzy. Człowiek ściągnął na swoją głowę tyle nieszczęść, bo przede wszystkim był
nierozwaŜny i krótkowzroczny. Ale to było dawno temu. A co mamy dzisiaj? Sądzisz, Ŝe
człowiek moŜe zacząć jeszcze raz? OtóŜ chyba zaskoczy cię to, co powiem, ale istnieją rzeczy
niezmienne, na przykład głęboko za korzenione i bardzo niebezpieczne odruchy i nawyki, które
w kaŜdej chwili mogą się ujawnić u sprawującego władzę. Istnieją i będą istnieć, nawet u tych,
którzy niemal doprowadzili do samozagłady. Do historii przeszły juŜ Wielkie Wojny o prymat,
racje polityczne i narodowe, nawet wojny o energię, moc i ostateczną władzę nad światem.
Dzisiaj stawiamy czoło innemu powaŜnemu zagroŜeniu - zagroŜeniu dla wszelkiej egzystencji.
JeŜeli zatem nadal uwaŜasz, Ŝe człowiek jest w stanie sam zbudować nowe Ŝycie, a cały świat
będzie spokojnie płynął obok, to nie rozumiesz nic z dziejów!
Allanon przerwał. Posępne rysy zastygły w gniewnym grymasie. Shea odpowiedział
zaczepnym spojrzeniem, mimo Ŝe w głębi duszy coraz bardziej się bał i czuł się bardzo mały.
- Ale skończmy juŜ z tym - podjął Allanon. Przyjaznym gestem połoŜył silną dłoń na
ramieniu Shei i spojrzał na niego łagodniej. - Przeszłość jest za nami, a nas przecieŜ bardziej
interesuje przyszłość. Pozwól, Ŝe odświeŜę twą pamięć w kwestii Nordlandii i legendy
Królestwa Czaszki. Jak ci zapewne wiadomo, Wielkie Wojny ostatecznie połoŜyły kres
dominacji człowieka. Był pobity, prawie całkowicie zniszczony. W geografii świata, który
znał, nastąpiły wielkift zmiany. Praktycznie świat został przebudowany. Gdy ostatni z
plemienia człowieka uciekli na południe, przestał istnieć podział na państwa i narody. Stało się
to prawie tysiąc lat przed tym, jak człowiek ponownie wzniósł się ponad poziom zwierząt, na
które polował, aby zdobyć poŜywienie, i stworzył podwaliny cywilizacji. Była ona oczywiście
bardzo prymitywna, ale panował tam względny porządek. Wytworzyły się nawet zaląŜki sy-
stemu władzy. Później człowiek stopniowo odkrywał istnienie innych ludów, które przetrwały
Wielkie Wojny i wytworzyły odmienne formy bytowania. W górach Ŝyły olbrzymie trolle,
silne i okrutne, ale nie agresywne. Wzgórza i lasy były siedliskiem małych, przebiegłych
stworków zwanych gnomami. Ludzie i gnomy stoczyli wiele bitew o prawa do ziemi. W
wyniku starć ucierpiały obie strony. W walce o Ŝycie nie kierujemy się rozumem, a oni
walczyli o przetrwanie.
Człowiek odkrył takŜe następną rasę. Byli to potomkowie tych, którzy, uciekając przed
skutkami Wielkich Wojen, zeszli pod ziemię i zaczęli Ŝyć w jaskiniach. Wieloletni brak światła
słonecznego spowodował trwałe zmiany w budowie ciała mieszkańców jaskiń. Potomkowie
uciekinierów z powierzchni byli niskiego wzrostu i krępi. Mieli mocne ramiona i torsy oraz
grube, beczkowate nogi przystosowane do poruszania się po jaskiniach. W ciemności widzieli
doskonale, za dnia zaś słabo. Po wielu stuleciach pod ziemią zaczęli wracać na powierzchnię.
Nadmiar światła zmusił ich do zamieszkania w najciemniejszych leśnych ostępach w Estlandii.
Wykształcili nawet własny język, wkrótce jednak zaczęli posługiwać się językiem człowieka.
Kiedy człowiek odkrył pozostałości tej ginącej rasy, nazwał ich karłami. Tak nazywał swego
czasu fikcyjne stworki ze swoich baśni i podań ludowych.
Allanon przerwał i w milczeniu wpatrywał się w zielone szczyty wzgórz skąpane w
słońcu. Shea rozmyślał nad tym, co usłyszał. Widział w swoim Ŝyciu jednego, moŜe dwa
gnomy i karły, ale nie pamiętał, jak wyglądały. Trolla nie widział nigdy,
- A elfy? - zapytał wreszcie.
Allanon spojrzał na niego zamyślony i jeszcze bardziej pochylił głowę.
- Tak, tak, wiem, nie zapomniałem. Elfy zasługują na szczególną uwagę. Jest to chyba
najwspanialszy lud, choć być moŜe nikt nie jest tego świadomy. Ale opowieść o ludzie elfów
musi poczekać. Na razie niech ci wystarczy, Ŝe zawsze Ŝyli w wielkich lasach Westlandii. W
owych czasach ich kontakty z innymi rasami były raczej rzadkie. Teraz zaś, młody przyjacielu,
sprawdzimy, co wiesz o dziejach Nordlandii. Obecnie jest to jałowa, ponura kraina. Niewielu
odwaŜyło się tam udać, nie mówiąc o osiedlaniu się. Jedynymi jej mieszkańcami są trolle.
Tylko one przystosowały się do tamtejszych warunków.
Dzisiejszy człowiek Ŝyje w ciepłej Sudlandii, ciesząc się jej łagodnym klimatem i
zielonymi równinami. Zapomniał o tym, Ŝe swego czasu w Nordlandii Ŝyły takŜe inne ludy.
Trolle trzymały się gór, zaś niziny i lasy zamieszkiwali ludzie, gnomy i karły. Działo się to na
początku wielkiej odbudowy cywilizacji, gdy powstawały nowe pomysły, pra wa i kultury.
Przyszłość zapowiadała się obiecująco. Człowiek zapomniał jednak o tamtych dobrych czasach
i o tym, Ŝe kiedyś był czymś więcej niŜ tylko zwycięŜonym ludem, odcinającym się od tych,
którzy zranili jego dumę. Wówczas nie było podziałów. Było za to wielkie odbudowywanie
świata. Znalazło się miejsce dla wszystkich ludów, które pragnęły wykorzystać drugą szansę.
Rzecz jasna, nie wszyscy zdawali sobie sprawę z powagi dzieła. KaŜdy lud pochłonięty
budową i pomnaŜaniem swoich dóbr umacniał się w przekonaniu, Ŝe to właśnie on odegra
najwaŜniejszą rolę. Układ sił przypominał krąg głodnych szczurów pilnujących jednego
kawałka starego, spleśniałego sera. A człowiek w całej swej wspaniałości płaszczył się i ślinił
jak jeden ze szczurów. Czy wiedziałeś o tym, Sheo?
Chłopiec pokręcił przecząco głową. Nie wierzył, Ŝe to, co usłyszał, było prawdą. Dotąd
mówiono mu, Ŝe od czasu Wielkich Wojen człowiek był rasą prześladowaną, zmuszoną do
nieustannej walki o zachowanie godności i skrawka ziemi, na który ostrzyły sobie zęby
pozostałe ludy. W ostatnich wojnach człowiek ani razu nie był najeźdźcą - to na niego
napadano.
Allanon wykrzywił usta w ponurym półuśmiechu i obserwował efekt swoich słów.
- Zdaje się, Ŝe nie byłeś świadomy pewnych rzeczy. Ale to chyba najmniej waŜna
spośród innych niespodzianek. Człowiek nigdy nie był tak wielki, za jakiego się uwaŜał. Jego
metody walki niczym się nie róŜniły od metod innych ras. NaleŜy jednak przyznać, Ŝe miał
większe poczucie honoru i był bardziej cywilizowany - ostatnie słowo Allanon wypowiedział z
nie skrywanym sarkazmem. - Jednak wszystko, co do tej pory usłyszałeś, tylko pośrednio
wiąŜe się z głównym tematem. Zaraz wyjaśnię, o co chodzi.
Kiedy rasy odkryły siebie nawzajem i rozpoczęły walkę o panowanie nad światem,
Rada Druidów otworzyła podwoje Paranoru w południowej Nordlandii. Historyczne wzmianki
o pochodzeniu i celach Rady Druidów są skąpe i niejasne. Istniało przekonanie, Ŝe była to
grupa najmądrzejszych i najlepiej poinformowanych przedstawicieli wszystkich ludów. KaŜdy
z nich był ponadto biegły w wielu zapomnianych sztukach i umiejętnościach starego świata.
Byli filozofami i wizjonerami, adeptami sztuk i nauk ścisłych, przede wszystkim jednak byli
nauczycielami i mentorami. To oni dawali moc w postaci wiedzy i nowych umiejętności,
niezbędnych w zmieniającym się świecie. Przewodził im mąŜ zwany Galaphile, badacz
dziejów i filozof, tak jak ja. To on zwołał najwybitniejszych przedstawicieli kaŜdego ludu i
utworzył Radę. Jej zadaniem było doprowadzenie do pokoju i ładu. Realizując ten cel, zdał się
na mądrość i umiejętności członków Wielkiej Rady. Przekazywali oni wiedzę i pozyskiwali za-
ufanie i poparcie ludów.
Druidzi stanowili wówczas powaŜną siłę. Wszystko szło zgodnie z planem Galaphile'a.
Jednak z upływem czasu okazało się, Ŝe niektórzy członkowie Rady przewyŜszają pozostałych
pod względem zdolności i potencjału umysłowego. Opisanie tych zdolności i mocy zajęłoby
duŜo czasu, znacznie więcej, niŜ nam zostało. WaŜne jest, by w tym momencie uświadomić
sobie rzecz następującą: ci, którzy mieli najtęŜsze umysły i największą moc, uznali się za
wyznaczonych do kierowania przyszłością świata. W końcu odłączyli się od Rady, stworzyli
własną grupę i zniknęli. Wkrótce zapomniano o nich.
Sto pięćdziesiąt lat później plemię człowieka ogarnęła straszliwa, wyniszczająca wojna
domowa, która rozprzestrzeniła się tak, Ŝe później historycy uznali ją za Pierwszą Wojnę
Ludów. Przyczyny jej wybuchu były niejasne, a dzisiaj nikt o nich nie pamięta. W skrócie
rzecz miała się tak: niewielki odłam plemienia człowieka zbuntował się przeciwko nauce i
zaleceniom Rady. Stworzył świetnie wyszkoloną i bitną armię. Oficjalnym celem powstańców
było podporządkowanie wszystkich plemion ludzkich jednej władzy. Miało to doprowadzić do
wzmocnienia pozycji człowieka w stosunku do innych ludów. Wkrótce do powstania dołączyły
prawie wszystkie odłamy rasy człowieka i skierowały się przeciwko innym ludom. Główną
postacią tej wojny był mąŜ zwany Brona, co w dawnej mowie gnomów oznacza „Pan”.
Mówiono takŜe, Ŝe to właśnie Brona przewodził druidom, którzy odłączyli się od Pierwszej
Rady i zniknęli w Nordlandii. PoniewaŜ jednak w Ŝadnym wiarygodnym źródle nie ma
wzmianki o spotkaniu czy rozmowie z nim, uznano, Ŝe jest to postać fikcyjna. Powstanie
zostało w końcu stłumione przez druidów i sprzymierzone siły pozostałych ras. Czy wiedziałeś
o tym, Sheo? Chłopiec przytaknął i uśmiechnął się.
- Słyszałem o Radzie Druidów, jej celach i działaniach. Rada umarła śmiercią naturalną
wiele lat temu. Słyszałem takŜe o Pierwszej Wojnie Ludów, ale w nieco innej wersji. W mojej
znalazłbyś wiele uprzedzeń i uogólnień. Wojna ta była bardzo bolesną nauczką dla człowieka.
Allanon czekał cierpliwie i nie odzywał się. Chciał dać chłopcu czas na
uporządkowanie wiadomości.
- Wiem równieŜ - ciągnął Shea - Ŝe ci z naszego ludu, którzy przeŜyli, po wojnie uciekli
na południe i tam pozostali. Zaczęli odbudowywać zrujnowane domy i miasta. Zaprzestali
niszczenia i zaczęli tworzyć. Sądzisz zapewne, Ŝe człowiek odcina się od innych tylko ze
strachu. Ja jednak wciąŜ uwaŜam, Ŝe najlepiej Ŝyje się z dala od innych. Władza skupiona w
jednych rękach zawsze była największym zagroŜeniem dla ludzkości. Teraz nie ma ani takiej
władzy, ani rąk, które by ją przejęły. Nowy sposób Ŝycia to małe społeczności. Są takie małe
rzeczy, którym najlepiej się wiedzie, kiedy wszyscy zostawią je w spokoju.
MęŜczyzna w czerni prychnął ironicznie. Shea poczuł się nieswojo.
- Wiesz bardzo mało - powiedział męŜczyzna. - A to, co mówisz, to prawdy oczywiste.
Truizm to nie chciane dziecko uogólnień. Nie chcę się z tobą spierać na temat subtelności
niektórych reform społecznych, nie mówiąc o polityce. To kolejna sprawa, która musi
zaczekać. Powiedz mi teraz, co wiesz o postaci imieniem Brona. MoŜe na przykład... Nie,
zaczekaj. Ktoś do nas idzie.
Ledwie skończył, zza węgła wyłoniła się krępa sylwetka Flicka. Chłopiec zobaczył
Allanona i zatrzymał się w pół kroku. Dopiero gdy Shea dał mu znak ręką, ruszył w ich stronę.
Wolno podszedł do siedzących, stanął i spojrzał w ciemną twarz wysokiego przybysza. Ten
powitał Flicka znanym mu juŜ enigmatycznym uśmiechem.
- Zastanawiałem się, dokąd to mogłeś pójść - Flick zwrócił się do brata - ...nie chciałem
przeszkadzać...
- Nie przeszkadzasz - szybko powiedział Shea, ale Allanon wyraźnie się z nim nie
zgadzał.
- Treść tej rozmowy była przeznaczona wyłącznie dla ciebie -zwrócił się do Shei i
stanowczym tonem kontynuował: - Jeśli twój brat zdecyduje się zostać z nami, będzie to miało
ogromny wpływ na jego los w najbliŜszej przyszłości. Byłoby o wiele lepiej dla niego, gdyby
nie tylko zostawił nas samych, ale zapomniał, Ŝe w ogóle rozmawialiśmy. Wybór jednak naleŜy
do niego.
Bracia wymienili zdziwione spojrzenia. Nie sądzili, Ŝe Allanon mówił powaŜnie.
Przyjrzeli się jego posępnej twarzy i uznali, Ŝe jednak to nie był Ŝart. Zapadło kłopotliwe
milczenie, które przerwał Flick.
- Nie wiem, o czym mówicie, ale Shea jest moim bratem. Jego kłopoty to takŜe moje
kłopoty. Jestem gotów stanąć przy nim o kaŜdej porze i w kaŜdym miejscu. Oto moja decyzja.
Zaskoczony Shea spojrzał na brata. Nigdy nie słyszał, by Flick mówił z taką
determinacją. Uśmiechnął się do niego z dumą. Ten odpowiedział porozumiewawczym
mrugnięciem i, nie czekając na pozwolenie, usiadł. Przybysz w czerni pogładził czarną brodę i,
ku zaskoczeniu chłopców, uśmiechnął się.
- Rzeczywiście, decyzja naleŜy wyłącznie do ciebie. Twoje słowa świadczą o tym, Ŝe
rozumiesz, co to znaczy być czyimś bratem. Jednak najlepiej dowodzą tego czyny. Wkrótce
moŜe się zdarzyć coś takiego, Ŝe poŜałujesz swojej decyzji... - Allanon zawiesił głos i
pogrąŜony w zadumie wpatrywał się w pochyloną głowę Flicka.
Po dłuŜszej chwili zwrócił się do Shei: - Nie będę zaczynał wszystkiego od początku tylko ze
względu na twojego brata. Niech się skupi i spróbuje nadąŜyć najlepiej jak umie. A ty powiedz,
co ci wiadomo o postaci zwanej Brona.
Shea namyślał się przez chwilę, po czym wzruszył ramionamii zaczął:
- Wiem bardzo mało, prawie nic. Jak wspomniałeś, był mitycznym wodzem
powstańców w Pierwszej Wojnie Ludów. Istniało przekonanie, Ŝe był jednym z druidów,
którzy odeszli z Rady. Wykorzystując nieznane moce, zapanował nad umysłami swoich zwo-
lenników. Natomiast historia nie podaje Ŝadnej wskazówki na temat jego osoby, pojmania czy
teŜ śmierci w decydującej bitwie. Prawdopodobnie nigdy nie istniał.
Rzeczywiście. Dokładnie tak to opisują w kronikach - skomentował półgłosem Allanon.
- A co ci wiadomo o jego udziale w wydarzeniach Drugiej Wojny Ludów?
Shea uśmiechnął się.
- Legenda głosi, Ŝe był główną postacią stojącą za kulisami tej wojny, ale okazało się to
kolejnym mitem. Mniemano powszechnie, Ŝe organizatorem armii człowieka w obu wojnach
była ta sama osoba -Brona, tyle Ŝe w Drugiej Wojnie zwano go juŜ lordem Warlockiem. Był
odpowiednikiem druida Bremena, stojącym jednak po stronie zła. Wydaje mi się, Ŝe Bremen go
pokonał, ale to tylko domysły.
Flick pospiesznie skinął głową na znak, Ŝe całkowicie zgadza się ze słowami brata.
Allanon nic nie odrzekł. Shea czekał na reakcję lub komentarz przybysza i nie ukrywał, Ŝe cała
sprawa powoli zaczyna go bawić.
- A właściwie to do czego zmierza ta rozmowa? - zapytałwreszcie.
Zdziwiony pytaniem Allanon uniósł brwi i spojrzał ostro na pytającego.
- Jesteś bardzo niecierpliwy, Sheo. Tysiącletniej historii nie da się streścić w dziesięć
minut, a właśnie to robimy. Gdybyś jednak powstrzymał się z pytaniami jeszcze przez chwilę,
to ręczę, Ŝe zaspokoję twoją ciekawość.
Shea skinął głową na znak zgody. Uwaga przybysza nie wywarła na nim wielkiego
wraŜenia. Poczuł się jednak dotknięty. Sprawiły to nie tyle słowa, co sposób, w jaki Allanon je
wypowiedział - z drwiącym uśmieszkiem i jawną ironią. Chłopiec szybko odzyskał pewność
siebie, wzruszył ramionami, dając przybyszowi do zrozumienia, Ŝeby kontynuował opowieść.
- Zatem dobrze - powiedział Allanon. - Postaram się skończyć tak szybko, jak się da.
OtóŜ sprawy, o których rozmawialiśmydo chwili obecnej, to tylko tło historyczne tego, o czym
zaraz usłyszysz. Przy okazji poznasz powody mojego przybycia do Shady Yale w
poszukiwaniu ciebie. Pozwól sobie przypomnieć następujący fakt z Drugiej Wojny Ludów:
była to ostatnia wielka wojna w dziejach człowieka. Toczyła się niespełna pięć stuleci temu,
głównie w Nord-landii. Pamiętaj takŜe, iŜ człowiek nie uczestniczył w niej bezpośrednio.
Pokonany w Pierwszej Wojnie, uszedł na południe, do Sudlandii, gdzie niewielkie grupy jego
potomków walczą o przetrwanie i bronią się przed całkowitym wymarciem. W Drugiej Wojnie
wzięły udział wielkie rasy i ludy. Elfy i karły walczyły przeciwko okrutnym trollom i
podstępnym gnomom.
Po zakończeniu Pierwszej Wojny Ludów nastąpił podział na cztery główne krainy i
zapanował pokój. Trwał on wiele lat. W tym czasie pozycja i wpływy Rady Druidów znacznie
osłabły, gdyŜ nikt juŜ nie szukał u nich pomocy. Równocześnie druidzi pozwolili sobie na po-
waŜne zaniedbania kontroli układu sił między ludami i rasami. Niebawem okazało się równieŜ,
Ŝe nasi członkowie Rady nie troszczą się zbytnio o cele, dla których ciało to zostało utworzone,
natomiast bardzo pochłania ich medytacja, studia oraz problemy osobiste. Najlepiej
zorganizowany i najpotęŜniejszy był lud elfów. Trzymając się leśnych ostępów Westlandii,
cieszyli się względnym spokojem. Wynikało to równieŜ z tego, Ŝe Ŝyli w izolacji. Był to błąd,
którego później gorzko poŜałowali. Ludy rozproszyły się i zaczęły Ŝyć w niewielkich, mniej
zwartych społecznościach, głównie w Estlandii. Pojedyncze grupy osiedliły się takŜe w
Westlandii i na terenach przygranicznych Nordlandii.
Druga Wojna Ludów rozpoczęła się, gdy wielka armia trolli zeszła z gór Charnal i
zajęła całą Nordlandię, w tym Paranor - bastion Rady Druidów. Fortecę wzięto podstępem.
Kilku druidów, znęconych obietnicami wodza trolli, którego imienia wówczas nie
znano, wpuściło najeźdźców do twierdzy. Pozostali, oprócz garstki, której udało się uciec,
zostali pojmani i wtrąceni do lochów warowni. Wszelki słuch po nich zaginął. Szczęśliwcy,
którzy uniknęli ich losu, rozproszyli się i ukryli na ziemiach czterech krain. Bez dłuŜszej
zwłoki armia trolli skierowała się do Estlandii, gdzie liczono na szybkie zdławienie oporu
karłów i pełne zwycięstwo. Jednak mieszkańcy Estlandii, zgromadzeni w głębi lasów i puszcz,
zacięcie się bronili. Wykorzystując przewagę znajomości terenu i sztuki przetrwania,
pokrzyŜowali plany najeźdźcy, mimo Ŝe dołączyło do niego kilka plemion gnomów. Król
karłów, Raybur, odkrył, kim jest wódz najeźdźców, i umieścił jego imię w kronikach swego
ludu. Prawdziwym przywódcą trolli był zbuntowany druid, Brona.
- AleŜ jak ktoś taki, jak król karłów, mógł w to uwierzyć? -przerwał Shea. - PrzecieŜ
gdyby to była prawda, to lord Warlock miałby wówczas ponad pięćset lat. Moim zdaniem król
uległ jakimś mistycznym wpływom i aby umocnić swoją pozycję na dworze, odświeŜył starą
legendę.
- Jest to moŜliwe - przyznał Allanon - ale trzymajmy się faktów. Walki w Estlandii
trwały wiele miesięcy. Wreszcie trolle najwyraźniej doszły do wniosku, Ŝe karły zostały
pokonane i skierowały wojska na zachód, do królestwa elfów w Westlandii. W tym samym
czasie, gdy trolle toczyły boje w królestwie karłów, druidzi, którzy wymknęli się z Paranoru,
zebrali się na wezwanie jednego ze starszych Rady imieniem Bremen i udali do Westlandii, by
ostrzec króla elfów przed niechybną inwazją okrutnych zastępów z Nordlandii. Na królewskim
tronie zasiadał wówczas Jerle Shannara, najwspanialszy władca z ludu elfów, dorównujący
wielkiemu Eventinowi. OstrzeŜenie przyszło w porę. Zanim hordy trolli dotarły do granic
królestwa, armia Shannary była gotowa do wojny. Historię znasz na tyle dobrze, Sheo, Ŝe na
pewno pamiętasz, co się wydarzyło w czasie bitwy. Chciałbym jednak zwrócić twą uwagę na
pewne szczegóły.
Zaintrygowani bracia skinęli głowami.
- Jerle Shannara otrzymał od druida Bremena specjalny miecz do walki z trollami. Kto
posiadał ów miecz, był niezwycięŜony. Nie pokonałaby go nawet cała moc lorda Warlocka.
Kiedy wojska trolli weszły w dolinę Rhenn na pograniczu królestwa elfów, zostały za-
atakowane i okrąŜone przez wojska Shannary. Wykorzystując przewagę znajomości terenu,
armia elfów pokonała najeźdźcę po dwudniowej zaŜartej bitwie. Zwycięzców poprowadzili do
walki druidzi oraz wielki Jerle Shannara, który miał przy sobie magiczny miecz -dar od
Bremena. Trolle otrzymały wsparcie magii lorda Warlocka, lecz dzięki odwadze króla elfów
oraz mocy magicznej broni nawet duchy stojące po stronie zła zostały pokonane. Niedobitki
armii trolli próbowały przedostać się do Nordlandii przez równinę Streleheim. Tam znalazły się
między pościgiem elfów, a nadciągającymi z Estlandii oddziałami karłów. W krwawej bitwie
armię najeźdźców wybito niemal do ostatniego wojownika. Druid Bremen, który przez cały
czas stał u boku króla elfów, zniknął, gdy zwarł się w bezpośrednim starciu z lordem
Warlockiem. Kroniki podają, Ŝe druid i Pan Wojny zaginęli podczas walk, ale ich ciał nie
odnaleziono.
Jerle Shannara nie rozstał się ze sławetnym mieczem aŜ do śmierci. Jego syn przekazał
miecz Radzie Druidów w Paranorze, gdzie umieszczono go w podziemiach warowni druidów,
TERRY BROOKS MIECZ SHANNARY PrzełoŜyli: Jacek Gałązka Magdalena i Piotr Hermanowsy
I Słońce zanurzało się powoli w głęboką zieleń wzgórz na zachód od doliny, a jego róŜowoszare refleksy przesuwały się nad zagłębieniami i szczelinami w ziemi. Flick Ohmsford zaczął schodzić ze szczytu. ŚcieŜka opadała nieregularnymi zakosami po pomocnym stoku i przeciskając się między rumowiskami skalnymi, znikała w gęstym lesie u stóp zbocza, po czym pojawiała się na polanie lub przecince. Wędrowiec spojrzał na dobrze mu znaną trasę i szedł powoli dalej. Owalna, ogorzała twarz, jak cała postać Flicka, emanowała spokojem. W szeroko osadzonych szarych oczach moŜna było dostrzec znamiona niespoŜytej energii, skrzętnie skrywanej pod powłoką flegmatyczności. Był młody, lecz masywna, krępa sylwetka, liczne srebrne pasma we włosach i krzaczaste brwi czyniły go znacznie powaŜniejszym. Miał na sobie luźne ubranie robocze, typowe dla mieszkańców Yale. Na ramieniu niósł tobołek, w którym pobrzękiwały metalowe przedmioty. Czując pierwszy chłód w wieczornym powietrzu, Flick zacisnął mocniej kołnierz luźnej wełnianej koszuli. Czekała go jeszcze długa droga przez lasy i rozległe równiny, wciąŜ niewidoczne, gdyŜ właśnie wchodził w kolejny leśny ostęp. Gęsto splecione konary potęŜnych dębów i ponurych hikor przesłaniały bezchmurne niebo. Słońce juŜ zaszło, pozostawiając ciemniejący błękit gęsto usiany punkcikami przyjaznych gwiazd. Bezwzględne konary niebawem całkowicie je zasłoniły, tak więc Flickowi nie pozostało nic innego, jak trzymać się ścieŜki. Przemierzył ten szlak wielokrotnie i znał go tak dobrze, Ŝe od razu wyczuł coś dziwnego w otaczającej go ciszy - jakby tego wieczoru całą dolinę ogarnął absolutny bezruch. Brakowało nawet sennego brzęczenia owadów i śpiewu ptaków, które zwykle towarzyszyły mu w tej części wędrówki. Nasłuchiwał przez chwilę, lecz czujne ucho nie zdołało uchwycić najlŜejszego szmeru. Niespokojnie pokręcił głową. Jeszcze bardziej się zatrwoŜył, gdy przypo- mniał sobie pogłoskę zasłyszaną kilka dni wcześniej: w północnej części doliny zauwaŜono na niebie strasznego, czarnoskrzydłego stwora. By przezwycięŜyć rosnący lęk, zagwizdał i skupił się na wraŜeniach z zakończonego dnia pracy. Spędził go w wiosce połoŜonej na północ od Yale. Część tamtejszych rodzin uprawiała ziemię i zajmowała się hodowlą zwierząt. Wyprawiał się tam co tydzień. Dostarczał zamówione towary oraz wieści z Yale i innych miast połoŜonych w głębi Sudlandii. Niewielu jego ziomków znało okolicę lepiej niŜ on, jeszcze mniej było takich, którym chciałoby się wypuścić poza dolinę. Woleli pozostać w zamkniętych osadach i nie dbali zbytnio o to, co się dzieje na zewnątrz. Flick zaś lubił od czasu do czasu wypuszczać się poza dolinę, tym bardziej Ŝe w gospodarstwach leŜących na jej obrzeŜach
chętnie korzystano z jego usług. Otrzymywał za nie całkiem godziwą zapłatę - rzecz nie bez znaczenia dla jego ojca, który nie przepuszczał Ŝadnej okazji do zarobku, tak więc obaj byli zadowoleni. Szedł teraz przez gęsty las na nizinie. Nagle wzdrygnął się i odskoczył w bok. Nie zauwaŜył zwisającej nisko gałęzi, która smagnęła go po głowie. Wyprostował się, posłał liściastemu napastnikowi wymowne spojrzenie i przyspieszył kroku. Gałęzie i konary tworzyły szczelną zasłonę, przez którą z trudem przedzierały się jedynie pojedyncze smugi księŜycowej poświaty. Kręta ścieŜka była prawie niewidoczna. Oczy Flicka z trudem odnajdywały dobrze znany przecieŜ szlak. Przyglądając się widocznym jeszcze częściom terenu, po raz kolejny poczuł wszechobecną ciszę. Zdawało mu się, Ŝe jest jedyną Ŝywą istotą szukającą drogi w grobowych ciemnościach lasu, z którego uszło całe Ŝycie. Przypomniał sobie niedawne pogłoski i jego niepokój wzrósł. Rozejrzał się. Wokół niego, nawet w konarach drzew, nie drgnęła ani jedna gałązka. Ogarnęło go dziwne uczucie ulgi. Zatrzymał się na chwilę na niewielkiej leśnej przecince i spojrzał w rozgwieŜdŜone niebo. Po chwili zdecydowanym krokiem ruszył naprzód, zagłębiając się w czerń lasu. Szedł wolno i z coraz większym trudem odnajdywał krętą ścieŜkę, która chwilami znikała w gęstwinie. Kiedy kolejny raz przyłapał się na nerwowym strzelaniu oczami na boki, uznał, Ŝe uległ złudzeniu. Szedł szerszym duktem. W gęstwinie nad głową dostrzegł fragment nieba. Dochodził do dna doliny. Do domu zostały jeszcze dwie mile. Uśmiechnął się do siebie. Przyspieszył i zaczął gwizdać melodyjkę zasłyszaną w karczmie. Pochłonięty wypatrywaniem drogi, podniecony perspektywą ujrzenia niebawem szerokich, otwartych przestrzeni za ostatnim pasmem lasu, nie zauwaŜył potęŜnego cienia, który oddzielił się od masywnego dębu po lewej stronie i ruszył mu na spotkanie. Zanim wyczuł obecność intruza, ciemna postać stanęła przed nim niczym głaz mogący zmiaŜdŜyć napotkane Ŝyjątko. Flick krzyknął, rzucił się w bok, lewą ręką wyszarpując zza pasa długi sztylet. PodróŜny tobołek zsunął mu się z ramienia i wylądował z metalicznym dźwiękiem na ścieŜce. Chłopak skulił się i przygotował do odparcia ataku. Tajemniczy nieznajomy przerwał jego poczynania władczym ruchem ramienia, po czym przemówił spokojnie, lecz stanowczo: - Powstrzymaj się, przyjacielu. Nie jestem ci wrogiem i nie zamierzam ci zrobić krzywdy. Ja tylko szukam drogi i byłbym wdzięczny, gdybyś wskazał mi, którędy iść. Flick opuścił nieco gardę i spróbował dojrzeć w ciemnej postaci jakieś oznaki podobieństwa do człowieka. Nie dostrzegł niczego. OstroŜnie przesunął się w lewo, tak aby
sylwetka nieznajomego znalazła się w skąpej księŜycowej poświacie. - Zapewniam cię, Ŝe nie mam złych zamiarów - ciągnął tam ten tym samym tonem, jakby czytając w myślach Flicka. - Nie chciałem cię przestraszyć, ale zauwaŜyłem cię dopiero wtedy, kiedy byłeś tuŜ obok mnie. Mogłeś mnie minąć - dodał. Krok za krokiem, Flick przesuwał się na dogodniejszą pozycję, przez cały czas czując na sobie wzrok nieznajomego. Wkrótce zdołał rozróŜnić niewyraźne kontury i cienie twarzy. Przez dłuŜszą chwilę przyglądali się sobie w milczeniu. Flick usiłował określić, z kim lub czym ma do czynienia. Tamten patrzył i czekał. Nagle nieznajomy rzucił się do przodu, jego silne dłonie zwinnie i pewnie chwyciły nadgarstki Flicka, który w okamgnieniu znalazł się kilka stóp nad ziemią. Sztylet wysunął się ze zdrętwiałych rąk obezwładnionego, lecz zanim dotknął ziemi, nieznajomy zaśmiał się drwiąco i powiedział: - No i co teraz, mój chłopcze, hę? Jak sobie dasz radę? Zdaje się, Ŝe mógłbym cię bez trudu rozerwać na kawałki i rzucić wilkom na poŜarcie. PrzeraŜony Flick próbował się wyszarpnąć. Jego jedyną myślą było: uciekać. Nie wiedział i nie chciał wiedzieć, w czyich rękach się znajdował. Nie miał jednak Ŝadnych wątpliwości, Ŝe były one o wiele mocniejsze niŜ inne ludzkie ręce i mogły się z nim uporać szybko i skutecznie. Mocarz w czerni potrząsnął nim i podniósł. Ich twarze dzieliła odległość wyciągniętego ramienia. - Dość tego, chłopcze! - W głosie nieznajomego oprócz drwi ny pojawiły się chłód i irytacja. - Tę partię ja wygrałem. Nie zmienia to faktu, Ŝe wciąŜ nic o mnie nie wiesz. Jestem zmęczony i głodny i wcale nie uśmiecha mi się siedzieć tu w chłodzie i ciemności, aŜ wreszcie zdecydujesz, czy jestem człowiekiem, czy nie. Teraz postawię cię na ziemi. WskaŜ mi drogę, ale ostrzegam: nie próbuj uciekać, bo to się źle skończy. - Ostatnie zdanie wypowiedział spokojnie, bez śladu drwiny w głosie, po czym zaśmiał się i rozluźnił chwyt. Gdy Flick dotknął stopami ziemi, tamten dodał Ŝartobliwym basem: - Poza tym moŜe okaŜę się lepszym przyjacielem, niŜ sądzisz. Chłopiec wyprostował się i zaczął rozcierać zdrętwiałe od potęŜnego uścisku nadgarstki. Jego pogromca cofnął się. Niemałym wysiłkiem woli Flick powstrzymał się od ucieczki. Nie miał wątpliwości, Ŝe nieznajomy dopadłby go bez trudu. Powoli schylił się, podniósł sztylet i wetknął go za pas.
Widział teraz tamtego dość wyraźnie. Ocenił jego sylwetkę i uznał, Ŝe postać w czerni na pewno jest człowiekiem, tyle Ŝe znacznie wyŜszym niŜ ci, których zwykle spotykał. Miał co najmniej siedem stóp wzrostu. Był przy tym niezwykle szczupły, chociaŜ nie moŜna było tego stwierdzić z całą pewnością, gdyŜ jego ciało dokładnie okrywała czarna peleryna z luźnym kapturem opuszczonym głęboko na czoło. MoŜna było dostrzec jedynie ostre rysy, jakby wykute w skale. Oczy, zapewne głęboko osadzone, skrywały się w cieniu krzaczastych brwi, zrośniętych nad długim, płaskim nosem. Usta nieznajomego wyglądały jak jeszcze jedna nieruchoma, długa i cienka kreska na twarzy okolonej krótką czarną brodą. Czerń oraz kształt sylwetki budziły taką grozę, Ŝe chłopiec z najwyŜszym trudem opanowywał przemoŜną chęć ucieczki w głąb lasu. Spojrzał w surowe cienie oczodołów i spróbował się uśmiechnąć. - Myślałem, Ŝe jesteście złodziejem - wybąkał. W odpowiedzi usłyszał ostre: - Zatem się myliłeś. - Zaraz jednak tajemniczy osobnik dodał łagodniej: - Musisz się nauczyć odróŜniać przyjaciół od wrogów. Pewnego dnia od tego moŜe zaleŜeć twoje Ŝycie. Kim jesteś? - Nazywam się Flick Ohmsford - odpowiedział, zrazu niepewnie, lecz po chwili mówił dalej: - Mój ojciec, Curzad Ohmsford,ma karczmę tu niedaleko, w Shady Yale. Będzie z milę stąd, moŜe dwie. Znajdziecie tam schronienie i strawę, panie. - W Shady Yale, powiadasz?! - zawołał nieoczekiwanie nieznajomy. - Właśnie tam się udaję - dodał i przerwał, jakby zastanawiając się nad ostatnimi słowami. Szczupłymi, krzywymi palcami pogładził brodę. Jego wzrok pobiegł ponad skrajem lasu ku trawiastym łąkom w dolinie. Flick śledził uwaŜnie kaŜdy jego ruch. MęŜczyzna w czerni przez dłuŜszą chwilę wpatrywał się w jakiś niewidoczny punkt. Wreszcie przerwał milczenie: - Ty masz...brata. Nie zabrzmiało to jak pytanie, lecz jak stwierdzenie. Nieznajomy wypowiedział te słowa spokojnie i beznamiętnie, jakby w ogóle nie interesowała go reakcja chłopaka. Rzeczywiście w pierwszej chwili Flick nie zareagował. Dopiero gdy zdał sobie sprawę z powagi stwierdzenia, drgnął i spojrzał na nieznajomego. - A skądŜe wy...? - No cóŜ - przerwał mu tamten - czyŜ kaŜdy młody mieszkaniec Yale nie ma gdzieś brata?
Flick odruchowo skinął głową. Nie rozumiał, o co chodzi rozmówcy. Zainteresowało go natomiast, co męŜczyzna w czerni wiedział o Shady Yale. Po chwili zorientował się, Ŝe tamten patrzy na niego pytająco, jakby czekał na wskazanie drogi do obiecanego schronienia i strawy. Szybko zarzucił tobołek na ramię i spojrzał na wysokiego towarzysza dalszej podróŜy. - Szlak wiedzie tędy - powiedział i obaj ruszyli. Wyszli z głębokiego lasu i skierowali się ku pasmu łagodnych wzgórz, które ciągnęły się aŜ do osady na drugim końcu doliny. Na otwartej przestrzeni było jaśniej, świecił księŜyc, a jego blask spływał na całą dolinę i szlak, którym podąŜali; była to zaledwie nieregularna kreska, biegnąca zboczem wśród gęstej trawy lub wcinająca się w wysuszone słońcem bruzdy, doły i koleiny. Tymczasem wiatr przybrał na sile i szarpał ubrania wędrowców. Wreszcie zmusił ich do pochylenia głów i osłonięcia oczu. Szli w milczeniu, obserwując kręty szlak i potykając się na nierównościach. Za kaŜdym pagórkiem lub zagłębieniem w ziemi ukazywały się następne kopczyki, bruzdy i dołki. Jedynym słyszalnym odgłosem nocy był świst wiatru. Flick nasłuchiwał uwaŜnie. Raz zdawało mu się, Ŝe z daleka, od północy dobiegł go ostry, wysoki krzyk. Krzyk szybko jednak ucichł i więcej się nie powtórzył. Nieznajomy zupełnie nie zwracał uwagi na ciszę. Posuwał się naprzód ze wzrokiem skupionym na niewidzialnym punkcie na ziemi, który poruszał się niezmiennie sześć stóp przed nim. Nie podnosił oczu i nie spoglądał na przewodnika. Nie zapytał nawet, czy dobrze idą. Sprawiał wraŜenie kogoś, kto dokładnie zna kaŜdy następny krok towarzysza podróŜy. Szedł pewnie obok Flicka. Niebawem chłopak zaczął mieć kłopoty z utrzymaniem tempa. Wysoki nieznajomy pokonywał drogę długimi, płynnymi krokami, chód Flicka zaś coraz bardziej przypominał dreptanie zadyszanego karzełka. Chłopiec musiał nawet od czasu do czasu podbiec. Widząc jego trudności z dotrzymaniem kroku, męŜczyzna czasem zwalniał. Wreszcie, gdy zbliŜyli się do południowych stoków doliny, pagórkowaty teren się wyrównał; szli teraz trawiastym zboczem porośniętym krzakami, które gęstniały, przechodząc w następny zagajnik. Flick odnalazł kilka punktów orientacyjnych, wyznaczających granicę Shady Yale, i odczuł wyraźną ulgę. Osada i jego dom, ciepły i przytulny, były blisko. W czasie krótkiego marszu nieznajomy w czerni nie odezwał się ani słowem. Flick teŜ się nie palił do rozmowy. Próbował natomiast przyjrzeć się dyskretnie „olbrzymowi”, tak go nazwał w myślach. Czynił to ostroŜnie, Ŝeby tamten się nie zorientował. MęŜczyzna wzbudzał lęk. Jego pociągła, kamienna twarz i ostry zarys krótkiej czarnej brody przywodziły Flickowi na myśl obrazy wojny z opowieści z dzieciństwa; wysłuchał
przecieŜ niejednej, siedząc ze starszymi przy dogasającym ogniu. Najbardziej niepokoiły go oczy nieznajomego, a właściwie dwie ciemne przepastne jamy pod gęstymi brwiami, gdzie powinny się znajdować. Dotychczas chłopcu nie udało się przeniknąć wzrokiem tych cieni. Głęboko po-bruŜdŜona twarz była jak wykuta z kamienia. Pochylała się nieznacznie w wielkim skupieniu tylko wtedy, gdy przemierzali trudniejszy odcinek drogi. Studiując nieodgadnione oblicze, Flick uświadomił sobie, Ŝe jego towarzysz podróŜy ani razu nie wymienił swojego imienia. ZbliŜali się do skraju osady. Wyraźnie widoczna ścieŜka biegła wśród coraz wyŜszych i gęstszych krzaków utrudniających marsz. Nieznajomy nagle stanął nieruchomo i zaczął nasłuchiwać z lekko przekrzywioną głową. Flick takŜe się zatrzymał i nadstawił ucha, ale nie usłyszał nic szczególnego. Minuty oczekiwania zaczynały się wydawać wiecznością. MęŜczyna odwrócił się do Flicka i powiedział szybko: - Ukryj się w tamtych krzakach przed nami! Ruszaj, biegiem! Popchnął chłopaka tak energicznie, Ŝe ten błyskawicznie znalazł się pod wysokim krzewem i zniknął w gałęziach. Zagrzechotały metalowe przedmioty. Nieznajomy zerwał z jego pleców tobołek i wcisnął pod swoją pelerynę. - Cisza! - syknął. - A teraz biegnij. I ani mru-mru. Przebiegli kilkanaście kroków do czarnej ściany z liści. Gałęzie i pnącza biły ich po twarzach. Zatrzymali się dopiero wtedy, gdy męŜczyzna w czerni brutalnie wciągnął Flicka w najgęstszą kępę zarośli. Dyszeli cięŜko. Flick zauwaŜył, Ŝe jego towarzysz nie rozgląda się na boki, lecz wpatruje się badawczo w ciemne niebo, prześwitujące gdzieniegdzie między gęstymi liśćmi. Idąc w jego ślady, teŜ zaczął obserwować firmament, ale dostrzegł jedynie mrugające doń gwiazdy. Tamten tymczasem patrzył i czekał. Mijały długie minuty. Flick próbował się odezwać, ale nieznajomy uciszył go, ściskając mocno za ramię. Stał więc nieruchomo, wpatrując się w noc i nasłuchując odgłosów nadciągającego niebezpieczeństwa. Do jego uszu dotarł jedynie szum ich zmęczonych oddechów i delikatny szelest wiatru w gałęziach nad głowami. Kiedy juŜ przymierzał się do tego, by ulŜyć zmęczonym nogom, nad ich głowami przepłynęło coś wielkiego i czarnego. Zasłoniło całe niebo i zniknęło z pola widzenia. Chwilę później powróciło, wolno zatoczyło koło, a złowrogi cień zawisł nad ukrywającymi się wędrowcami, jakby szykował się do ataku. W głowie przeraŜonego Flicka zakłębiło się i zawirowało. Poczuł się jak zdobycz w stalowej sieci - jeszcze świadoma, ale juŜ ulegająca
ślepej, agonalnej furii schwytanego zwierzęcia. Coś sięgało w głąb jego piersi i wyciskało powietrze z płuc. Z trudem łapał oddech. Przed jego oczami przesunęła się czarna, podszyta czerwienią zjawa. Miała wielkie pazury, potęŜne skrzydła i była tak przeraŜająca i zła, Ŝe na sam jej widok moŜna było umrzeć ze strachu. Przez chwilę zdawało mu się, Ŝe nie wytrzyma i krzyknie, ale silny uścisk męskiej dłoni na ramieniu pomógł mu przetrwać kryzys. Zjawa zniknęła tak nagle, jak się pojawiła. Złowieszczy cień gdzieś odpłynął, odsłaniając spokojne, gwiaździste niebo. Uścisk na ramieniu Flicka zelŜał. Zlany zimnym potem, chłopak opadł cięŜko na ziemię. Nieznajomy przysiadł obok niego, uśmiechnął się i lekko poklepał go po dłoni. - Ruszajmy, przyjacielu - powiedział. - Jesteś cały i zdrowy, a Yale jest tuŜ za miedzą. Flick spojrzał na jego spokojną twarz oczami wciąŜ szeroko otwartymi z przeraŜenia i wolno pokręcił głową. - Co to było... ten stwór...? - Tylko cień - odparł tamten spokojnie. - Ale nie czas i miejsce na dokładne wyjaśnienia. Pomówimy o tym później. Teraz chciałbym coś zjeść i ogrzać się, i to zanim do reszty stracę cierpliwość. Pomógł Flickowi wstać i zwrócił mu tobołek. Wymownym gestem osłoniętego płaszczem ramienia dał znak, Ŝe moŜe pójść za swoim przewodnikiem, o ile tamten gotów jest prowadzić. Wydostali się spomiędzy gałęzi i ruszyli. Flick pełen złych przeczuć spoglądał lę- kliwie na ciemne niebo. Wydawało mu się, Ŝe to, co się stało przed chwilą, było tylko wytworem jego nadwraŜliwej wyobraźni. Uznał, Ŝe jak na jeden wieczór miał stanowczo za duŜo wraŜeń. Najpierw ów olbrzym bez imienia, a teraz jeszcze ten przeraŜający cień. Przy- siągł sobie w duchu, Ŝe następnym razem dobrze się zastanowi, zanim zdecyduje się na tak daleki wieczorny wypad poza obręb Yale. Kilkanaście minut później drzewa i zarośla zaczęły rzednąć, za to coraz częściej i coraz wyraźniej migotały w oddali światła osady. PogrąŜone w mroku domostwa nabierały wyraźniejszych kształtów. ŚcieŜka była coraz szersza i niebawem stała się ubitym traktem pro- wadzącym prosto do osiedla. Światła w oknach coraz śmielej migotały na powitanie wędrowców. Patrząc na nie, Flick uśmiechnął się z wdzięcznością. Na drodze nie spotkali nikogo. W osadzie panowała taka cisza, Ŝe gdyby nie Ŝółte światła w oknach, moŜna byłoby pomyśleć, Ŝe w Yale nikt nie mieszka. Co innego zaprzątało uwagę chłopca mianowicie, co powinien powiedzieć swojemu bratu Shei i ojcu, by ich nie zaniepokoić. Dziwne stwory i
cienie mogły być przecieŜ wyłącznie wytworem jego wyobraźni. Być moŜe idący obok męŜczyzna w odpowiednim czasie wyjaśni całą sprawę, ale jak dotąd nie okazał się zbyt skory do rozmowy. Chłopak spojrzał na milczącą sylwetkę i zadrŜał. Czerń tchnęła z całej postaci, tajemniczej i mrocznej: czarna peleryna i czarny kaptur na pochylonej głowie, smukłe, ciemne ręce. Flick czuł, Ŝe bez względu na to, kim naprawdę jest nieznajomy, jako wróg na pewno byłby groźny. Szli wolno między domami. Przez szerokie drewniane okna Flick widział płonące wewnątrz pochodnie. Domostwa były podobne do siebie - wszystkie długie i dość niskie. Pod lekko spadzistymi dachami mieściła się tylko jedna kondygnacja. Dachy zwęŜały się ku jednej stronie, dając osłonę niewielkiej werandzie na masywnych palach, która stanowiła zakończenie długiego ganku. Ściany były przewaŜnie drewniane, fundamenty zaś solidne, kamienne. Niektóre domostwa wyłoŜono kamieniami równieŜ od frontu. Flick przyglądał się zasłoniętym oknom. Tu i ówdzie w szparze między okiennicami mignęła znajoma twarz. To dodawało mu otuchy. Miał za sobą okropną noc i odczuwał wielką ulgę, Ŝe znalazł się znowu wśród swoich. Nieznajomy szedł obok tak, jakby tego wieczoru nic się nie wydarzyło. Obrzucił osadę przelotnym spojrzeniem i odkąd znaleźli się w Yale, nie odezwał się ani słowem. Flick z niedowierzaniem obserwował ruchy swojego towarzysza. Właściwie trudno powiedzieć, Ŝe męŜczyzna w czerni podąŜał za chłopcem, który miał być jego przewodnikiem. Wydawało się, Ŝe to raczej on lepiej zna drogę do celu. Ilekroć trakt rozwidlał się między identycznymi rzędami domostw, nieznajomy bez wahania wybierał właściwe odgałęzienie. Przy tym ani razu nie spojrzał na swojego przewodnika, nawet nie podniósł głowy, aby ocenić marszrutę. W pewnej chwili Flick zdał sobie sprawę, Ŝe to tamten prowadzi, a on tylko wlecze się za nim. Wkrótce dotarli do karczmy. Była to duŜa budowla złoŜona z głównej izby i przestronnego ganku, z dwoma skrzydłami odchodzącymi po obu stronach na boki i do tyłu. Na wysokim kamiennym fundamencie ułoŜono grube, ociosane bale tworzące ściany, a dach pokryto gontem. Karczma była wyŜsza i masywniejsza niŜ inne domostwa. Z dobrze oświetlonej głównej izby dobiegały stłumione odgłosy rozmów. Czasem ktoś zaśmiał się głośniej albo kogoś zawołał. W nie oświetlonych skrzydłach znajdowały się pomieszczenia sypialne dla gości. W chłodnym powietrzu unosił się zapach pieczonego mięsiwa. Flick pospiesznie poprowadził nieznajomego po drewnianych schodach na długi ganek i do szerokich podwójnych drzwi wiodących do głównej izby. MęŜczyzna w czerni wciąŜ milczał. Chłopiec odsunął cięŜki metalowy rygiel i pociągnął za uchwyty. Prawe skrzydło drzwi
odskoczyło. Weszli do przestronnej głównej izby, zastawionej ławami i krzesłami z wysokimi oparciami zgrupowanymi wokół kilku długich, masywnych drewnianych stołów ustawionych pod ścianą z lewej oraz w głębi izby. Liczne świece na stołach i w świecznikach na ścianach dawały duŜo światła. Na wielkim palenisku płonął Ŝywo ogień. Flick mrugnął kilkakrotnie, oślepiony jasnością. Po chwili jego oczy przyzwyczaiły się do światła. Zamrugał jeszcze kilka razy i jego wzrok powędrował ponad paleniskiem, sprzętami i meblami do zamkniętych podwójnych drzwi w głębi izby, a następnie dalej do biegnącego wzdłuŜ ściany szynk-wasu. Siedzący tam męŜczyźni spojrzeli na przybyszów. Brak zainteresowania na ich twarzach szybko ustąpił nie skrywanemu zaciekawieniu postacią nieznajomego w czerni. Ten jednak nie zwrócił Ŝadnej uwagi na obecnych, wobec czego wszyscy powrócili do przerwanych rozmów i napojów, spoglądając z rzadka na nowo przybyłych. Flick i męŜczyzna w czerni zostali jeszcze chwilę przy drzwiach. Chłopiec próbował znaleźć wśród gości ojca, nieznajomy zaś wskazał na siedzenia po lewej stronie i zadecydował: - Przysiądę sobie tam, a ty poszukaj ojca. MoŜe zjemy razem wieczerzę, kiedy wrócicie. Podszedł do niewielkiego stołu w głębi i usiadł plecami do gości przy szynkwasie. Skłonił się lekko Flickowi i odwrócił się. Chłopiec spojrzał na nieznajomego raz jeszcze i ruszył pospiesznie ku podwójnym drzwiom w głębi izby, prowadzącym na zaplecze. Skierował się do kuchni, licząc, Ŝe znajdzie tam ojca i Sheę przy wieczornym posiłku. Po drodze musiał pokonać kilka par masywnych drzwi. Gdy wreszcie znalazł się u celu, najpierw radośnie powitali go dwaj kucharze. Ojciec siedział przy końcu bufetu po lewej stronie, kończąc wieczerzę. Ujrzawszy syna, powitał go machnięciem muskularnego ramienia. - Trochę dziś później niŜ zwykle - mruknął dobrotliwie -ale chodź, siadaj do jadła, póki jeszcze jest. Flick podszedł zmęczonym krokiem dp lady i zrzuciwszy tobołek na podłogę, usadowił się na wysokim taborecie. Ojciec właśnie skończył jeść. Odsunął pusty talerz i wyprostował się. Spojrzał wymownie na drugi pusty talerz i zmarszczył szerokie czoło. - Spotkałem wędrowca w drodze powrotnej - zaczął niepewnie Flick. - Pytał o nocleg i wieczerzę. Zapraszał do kompanii. - No cóŜ, jeśli szuka noclegu, to dobrze trafił - oświadczył stary Ohmsford. - A właściwie to moŜemy posilić się razem z nim. Nie powiem, Ŝebym nie miał ochoty na małą dokładkę. Podniósł swe cięŜkie ciało z taboretu i dał znak kucharzom: trzy porcje. Flick szukał
wzrokiem Shei, ale brata nie było. Ojciec ruszył ocięŜale, by udzielić paru wskazówek co do wieczerzy, Flick zaś podszedł do balii, by umyć ręce po podróŜy. Kiedy ojciec zbliŜył się doń, chłopiec zapytał, gdzie jest Shea. - Wysłałem go po sprawunki. Powinien być z powrotem ladachwila - odparł ojciec i zapytał: - A jak zwą tego, co przybył z tobą? - Nie wiem. Nie przedstawił się. Ojciec zmarszczył brwi i mruknął coś o małomównych obcych, zaklinając się na koniec, Ŝe Ŝadnego tajemniczego gościa nie chce widzieć w swojej oberŜy. Wreszcie skinął na syna i ruszył do wyjścia na salę, ocierając się potęŜnymi ramionami o ścianę. Flick pospiesznie podąŜył za nim. Na twarzy chłopca coraz wyraźniej malowało się zwątpienie. Nieznajomy wciąŜ siedział odwrócony plecami do gości przy szynkwasie. Słysząc skrzypienie otwieranych drzwi, nieznacznie zmienił pozycję, by widzieć wchodzących. Przyjrzał się im dokładnie. Byli bardzo podobni do siebie. Obydwaj krępi i średniego wzrostu. Mieli szerokie, dobroduszne twarze i brązowe włosy przetykane srebrnymi pasemkami. Stanęli na chwilę w drzwiach. Flick pokazał ciemną postać. MęŜczyzna dostrzegł nie skrywane zdziwienie w oczach ojca, gdy tamten mierzył go wzrokiem, zanim wreszcie zdecydował się podejść. Przybysz wstał na powitanie. Górował wzrostem nad ojcem i synem. - Witajcie w mojej karczmie, nieznajomy panie - powiedział starszy Ohmsford, bezskutecznie próbując przeniknąć wzrokiem ciemne, osłonięte kapturem rysy męŜczyzny. - Nazywam się Curzad Ohmsford, co juŜ pewnie wiecie od mojego syna. Nieznajomy uścisnął wyciągniętą na powitanie rękę i skinął głową Flickowi. Na twarzy starego Ohmsforda pojawił się grymas bólu. - Wasz syn był tak miły i wskazał mi drogę do tego przyjemnegozakątka - powiedział z uśmiechem, który Flick nazwałby drwiącym. - Mam nadzieję, Ŝe dotrzymacie mi kompanii przy wieczerzy tudzieŜ przy kuflu piwa. - Oczywiście - odparł karczmarz. Potoczył się w stronę wolnego krzesła i klapnął na nie cięŜko. Flick teŜ dostawił sobie siedzenie, usiadł i utkwił wzrok w nieznajomym. Ten wygłosił pochwałę pod adresem ojca i jego karczmy. Stary Ohmsford rozpromienił się i przytakiwał z wyraźnym zadowoleniem. Skinął takŜe na obsługę za ladą, by podali trzy kufle. Wysoki nieznajomy wciąŜ nie zamierzał odsłonić całej twarzy. Flick ciągle starał się dotrzeć wzrokiem do ocienionych miejsc, ale obawiał się, Ŝe tamten to
zauwaŜy. Miał w pamięci pierwszą nieudaną próbę spojrzenia w twarz tajemniczej postaci, a bolącenadgarstki nie pozwalały zapomnieć o sile i zręczności męŜczyzny w czerni. Uznał, Ŝe na razie bezpieczniej będzie pozostać przy wątpliwościach. Siedział zatem w milczeniu i przysłuchiwał się pogawędce ojca z przybyszem. Po wymianie grzecznościowych uwag na temat łagodnego klimatu okolicy, rozmówcy przeszli do znacznie bliŜszych spraw, takich jak na przykład ludzie i ostatnie wydarzenia w Yale. Niebawem Flick zorientował się, Ŝe ojciec, który lubił pogawędzić nie potrzebował do tego specjalnej zachęty, teraz właściwie prowadził całą rozmowę, nieznajomy zaś podtrzymywał ją zdawkowymi uwagami i pytaniami. Być moŜe nie miało to znaczenia, ale jak dotąd Ohmsfordowie nie wiedzieli niczego o przybyszu, który się nawet nie przedstawił. Nie trzeba było teŜ długo czekać, aby sprytny gość zaczął zręcznie wyciągać informacje o Yale od niczego nie podejrzewającego karczmarza. Zaczynało to niepokoić Flicka, ale nie wiedział co zrobić. Bardzo chciał, Ŝeby Shea wrócił. Brata jednak wciąŜ nie było. Podano długo oczekiwaną wieczerzę, którą spoŜyli bez pośpiechu. Dopiero kiedy odnoszono talerze po posiłku, masywne drzwi do karczmy otworzyły się i stanął w nich Shea. Flick od razu zauwaŜył, Ŝe gościa w czerni coś zainteresowało. Silne dłonie zacisnęły się na krawędzi stołu, gdy wstawał, i znowu wyrósł ponad głowami obydwu Ohmsfordów. Stał tak, jakby zapomniał o ich istnieniu. Czarna kreska zrośniętych brwi drgnęła, a na posągowej, dotąd nieruchomej twarzy pojawił się wyraz intensywnego skupienia. Przez jedną straszną chwilę Flickowi zdawało się, Ŝe człowiek w czerni chce zabić Sheę, ale wraŜenie to minęło. Jego miejsce zajęło inne - Ŝe nieznajomy przeszukiwał myśli jego brata. Wpatrywał się uwaŜnie w sylwetkę Shei, ocienione oczy przebiegły szybko po smukłej postaci i natychmiast spostrzegły cechy elfa: zarys spiczastego ucha pod potarganymi blond lokami, cienkie brwi biegnące pod ostrym kątem od nosa wzdłuŜ łuku brwiowego, a nie poziomo, jak u mieszkańców Yale, wreszcie wysmukły nos i wąskie, delikatne usta. Dostrzegł takŜe emanujące z tej twarzy uczciwość i inteligencję. Mimo Ŝe stali w odległych końcach izby, nieznajomy zauwaŜył takŜe wielką przenikliwość i zdecydowanie w błękitnych oczach chłopca. Shea patrzył na męŜczynę w czerni i przez chwilę nawet zawahał się, czy podejść. W obecności przybysza czuł się jak w pułapce. Wreszcie przemógł obawy i ruszył ku posępnej postaci. Ohmsfordowie patrzyli na Sheę, który zmierzał do ich stołu ze wzrokiem utkwionym w nieznajomego. W końcu, jakby obudzeni ze snu, przypomnieli sobie, kim jest idący, i podnieśli
się, by go powitać. Zapadła kłopotliwa cisza, w czasie której Ohmsfordowie przyglądali się sobie uwaŜnie, po czym nagle, ni stąd, ni zowąd, przy stole wybuchła wesoła rozmowa tuszująca niedawne napięcie. Nie spuszczając wzroku z nieznajomego, Shea uśmiechnął się do Flicka. Był nieco niŜszy od brata, więc pozostawał w jeszcze większym cieniu przybysza niŜ obaj Ohmsfordowie. Jednak przewaga wzrostu męŜczyzny w czerni nie wywarła na nim tak silnego wraŜenia jak na jego bracie. Curzad zaczął rozpytywać go o sprawunki. Shea na chwilę skupił się na rozmowie z ojcem, ale niebawem przeniósł swoje zainteresowanie na przybysza. - Nie sądzę, byśmy się kiedyś spotkali, a wy, zdaje się, skądś mnie znacie. Ja takŜe mam dziwne wraŜenie, Ŝe powinienem was znać - powiedział. Nieznajomy przytaknął skinieniem głowy. Przez jego twarz znowu przemknął uśmieszek. - Być moŜe mnie znasz. Nie zdziwi mnie takŜe to, Ŝe nawet jeśli mnie kiedyś spotkałeś, to i tak nie pamiętasz. Ale ja wiem, kim jesteś, i naprawdę znam cię dobrze. Zaskoczony Shea patrzył na nieznajomego i milczał, szukając odpowiednich słów. Tamten pogładził wolno krótką, czarną brodę i spojrzał na twarze Ohmsfordów. Dostrzegł napięcie i wyczekiwanie. Otwarte usta Flicka bezgłośnie wyraŜały pytanie dręczące całą trójkę. Nieznajomy ściągnął kaptur. Ukazała się ciemna twarz, a wokół niej proste, czarne włosy do ramion oraz, co najwaŜniejsze, oczy - głęboko osadzone i stale ukryte w cieniu gęstych, krza- czastych brwi. - Zwą mnie Allanon - powiedział wolno. Zapadła długa cisza. Zdumiona trójka wpatrywała się w twarz przybysza. A więc tak wyglądał Allanon - tajemniczy podróŜny czterech krain, wielki historyk ludów, filozof, nauczyciel oraz, jak mawiali niektórzy, zawołany praktyk sztuk tajemnych. Allanon, który przemierzył wszystkie krainy - od mroków Anaru aŜ po zakazane turnie w górach Charnal. Jego imię znane było nawet w osadach dalekiej Sudlandii. Teraz nieoczekiwanie stał przed nimi, Ohmsfordami, którzy zaledwie kilka razy w Ŝyciu odwaŜyli się wyruszyć dalej, niŜ sięgało bezpieczne ciepło ukochanej doliny. Po raz pierwszy Allanon uśmiechnął się serdecznie. Jednak w głębi duszy zrobiło mu się Ŝal tych ludzi. Czasy spokojnego bytowania, do którego nawykli przez wiele lat, właśnie dobiegły końca i to on, Allanon, był w pewnym sensie za to odpowiedzialny. - Co was tu sprowadza? - zapytał wreszcie Shea. MęŜczyzna spojrzał na niego ostro, po
czym ku zaskoczeniu całej trójki zaśmiał się. - Ty, Shea. Właśnie ciebie szukałem - brzmiała odpowiedź.
II Nazajutrz Shea obudził się bardzo wcześnie. Wyskoczył z łóŜka i ubrał się szybko, gdyŜ ranki w dolinie były wyjątkowo chłodne i wilgotne. Okazało się, Ŝe był pierwszy na nogach - pozostali domownicy i goście spali w najlepsze. W karczmie panowała cisza. Shea wyszedł ze swojej izdebki na zapleczu, bezszelestnie przebył korytarze, po czym wszedł do głównej izby karczmy i zabrał się do rozpalania ognia na wielkim kamiennym palenisku. Zziębnięte palce nie ułatwiały mu zadania. Przejmujący chłód i wilgoć, którymi rozpoczynał się kaŜdy dzień w dolinie, ustępowały bez względu na porę roku dopiero z ukazaniem się słońca nad wzgórzami. Osłaniały one Shady Yale nie tylko przed niepoŜądanymi oczami, ale przede wszystkim stanowiły naturalną barierę dla kaprysów klimatu Sudlandii, które docierały aŜ do doliny. ChociaŜ w tym roku pora burz zimowych i chłodna wiosna dobiegały juŜ końca, to jednak poranki były jeszcze przenikliwie zimne. Zazwyczaj chłód dawał znać o sobie aŜ do południa - dopiero wtedy całą dolinę oświetlało słońce. Pierwsze płomienie wystrzeliły spomiędzy chrustu, a po chwili ogień objął wszystkie bierwiona. Shea usadowił się na krześle z wysokim oparciem i zaczął wspominać wydarzenia ostatniego wieczora. Przytulił się do oparcia i przycisnął ręce do ciała. Poranne zimno jeszcze nie ustąpiło, skulił się więc i wpatrywał w ogień. Skąd Allanon mógł go znać? Prawie nie wychodził poza teren osady, więc gdyby choć raz się spotkali, Shea na pewno by go zapamiętał. Oprócz tego jednego stwierdzenia Allanon nie chciał wczoraj wyjawić nic więcej. Potem juŜ w milczeniu dokończył wieczerzę. Kiedy odniesiono nakrycia, dodał, Ŝe rozmowę skończą rano, i znów stał się ponurą, złowieszczą postacią, taką samą jaką Shea ujrzał wczoraj, wchodząc do karczmy. Na koniec męŜczyzna wstał i poprosił o wskazanie noclegu, przeprosił całą trójkę i poŜegnał się. śad- nemu z braci nie udało się wydobyć od przybysza nawet jednego słowa więcej na temat celu jego wyprawy do Shady Yale i zainteresowania Shea. Później, na osobności, Flick opowiedział bratu o tym, w jakich okolicznościach spotkał Allanona, i o przeraŜającym cieniu. Shea wrócił myślami do pierwszego pytania: skąd Allanon mógł go znać? MoŜe znajdzie odpowiedź, odtwarzając swą przeszłość? Wczesne dzieciństwo było jeno mglistym wspomnieniem. Nie pamiętał miejsca urodzenia, nie wiedział nawet, gdzie ono leŜy. Dopiero w jakiś czas po tym, jak Ohmsfordowie adoptowali go, dowiedział się, Ŝe przyszedł na świat w niewielkiej gminie w Westlandii. Jego ojciec zmarł, zanim zdąŜył zostawić trwałe
wspomnienie o sobie w pamięci syna. Shea nie znał go wcale. Z czasu, kiedy wychowywała go samotnie matka, pamiętał pojedyncze obrazy i zdarzenia. Były to przewaŜnie wspomnienia zabaw z innymi dziećmi w głębokim zielonym lesie, który był ich całym światem. Kiedy miał pięć lat, matka zachorowała nagle i postanowiła wrócić tam, skąd pochodziła, czyli do Shady Yale. Chyba juŜ wtedy wiedziała, Ŝe wkrótce umrze, ale najwaŜniejszy był dla niej syn. PodróŜ na południe była ostatnią wyprawą w jej Ŝyciu - zmarła wkrótce po tym, jak dotarli do doliny. Rodzina i krewni, którzy Ŝegnali ją w dniu ślubu, juŜ nie Ŝyli. Zostali tylko Ohmsfordowie, bardzo dalecy kuzyni. Kilka miesięcy przed przybyciem matki z synem do Shady Yale zmarła Ŝona Curzada Ohmsforda. Od tej pory ojciec Flicka sam prowadził karczmę i wychowywał syna. Shea wkrótce stał się członkiem rodziny. Chłopcy dorastali razem i nosili to samo nazwisko. Jasnowłosy Ohmsford nie znał swego prawdziwego imienia i nie pytał o nie. Słowo „rodzina” kojarzyło mu się wyłącznie z Ohmsfordami, a ci uznali go za swego. Czasem dokuczała mu świadomość, Ŝe jest mieszańcem. W takich chwilach jego brat ukazywał mu dobre strony jego pochodzenia. Shea miał instynkt i cechy obydwu ras, a to była bardzo dobra podstawa do rozwoju ciała i umysłu. Jednak w Ŝadnym obrazie, w Ŝadnym wspomnieniu nie pojawił się nawet cień Allanona. Wyglądało na to, Ŝe nigdy się nie spotkali. Shea zmienił pozycję na krześle, nie odrywając wzroku od ognia. W ponurym męŜu w czerni było coś, czego się bał. Niewykluczone, Ŝe powód do obaw podsunęła mu wyobraźnia, ale jedno było pewne - w obecności Allanona Shea czuł się tak, jakby tamten czytał w jego myślach i przenikał je, kiedy chciał. Ta absurdalna myśl nie opuszcza chłopca od wczorajszego spotkania w karczmie. Flick równieŜ o tym wspominał. Dodał teŜ coś jeszcze tajemniczym szeptem, gdy juŜ leŜeli na posłaniu w swojej izdebce, jakby się bał, Ŝe ktoś ich podsłuchiwał. Powiedział, Ŝe wyczuwa w Allanonie niebezpieczeństwo. Shea przeciągnął się i westchnął głęboko. Na dworze było coraz jaśniej. Wstał i dorzucił drew do ognia. Zza drzwi na zaplecze dobiegł burkliwy głos ojca, który tym razem narzekał na cały świat. Zrezygnowany chłopiec westchnął, odsunął od siebie poprzednie myśli i pospieszył do kuchni pomóc ojcu przy porannych czynnościach. Dochodziło południe, gdy Shea po raz pierwszy tego dnia zobaczył Allanona, który zapewne przez cały czas był w swoim pokoju. MąŜ w czerni nieoczekiwanie wyszedł zza rogu, gdy Shea odpoczywał w cieniu dębu na tyłach karczmy i spoŜywał przygotowany naprędce obiad. Ojciec był bardzo zajęty w karczmie, a Flick wyszedł po sprawunki. W świetle dnia
Allanon wyglądał równie przeraŜająco jak w mroku nocy. Wysoka sylwetka rzucała długi cień, lecz okrywająca ją peleryna była tym razem jasnoszara. Szedł w kierunku Shei z głową lekko pochyloną do przodu. Dotarł do cienia dębu i usiadł na trawie obok chłopca, po czym przeniósł niewidzące spojrzenie na szczyty wzgórz, wyłaniające się zza drzew na wschodzie. Siedzieli w milczeniu przez kilka minut. W końcu Shea nie wytrzymał: - Po co przybyłeś do doliny, Allanonie? Dlaczego mnie szukałeś? Zapytany zwrócił ciemną twarz ku chłopcu. Posągowe rysy drgnęły w lekkim uśmiechu. - Odpowiedź nie jest tak prosta, j akbyś tego chciał, młodzieńcze. Chyba najprędzej uzyskamy ją, sprawdzając najpierw stan twojej wiedzy. Czytałeś o historii Nordlandii? - zapytał. - Czy wiesz coś o Królestwie Czaszki? Shea zmartwiał. Z tą nazwą kojarzyły mu się wszystkie okropności, realne i istniejące tylko w wyobraźni. Nazwą tą straszono niegrzeczne dzieci. Starsi, słysząc ją w czasie długich bajań przy dogasającym ogniu, czuli dreszcze. Za tymi dwoma słowami skrywał się świat duchów i goblinów, borów i mateczników, podstępnych gnomów oraz olbrzymich trolli z gór na północy. Shea spojrzał w ponure oblicze Allanona i skinął głową. Ten zaś po krótkiej przerwie kontynuował: - Jestem, jak wiesz, między innymi badaczem dziejów. Niewykluczone teŜ, Ŝe jedynym, który przemierzył tak wiele krain. Tych, którzy przebyli Nordlandię w ciągu ostatnich pięciu stuleci, moŜna policzyć na palcach jednej ręki. O plemieniu człowieka wiem znacznie więcej, niŜ moŜna by przypuszczać. Jego czasy to dla nas zacierające się wspomnienie. Chyba dobrze, Ŝe tak się stało, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę ostatnie dwa tysiąclecia, niezbyt dla niego chlubne. Człowiek Ŝyjący obecnie zdąŜył zapomnieć o swojej przeszłości, wie niewiele o czasach obecnych i jeszcze mniej o przyszłości. Mieszka z dala od innych, na rubieŜach Sudlandii. Wie o istnieniu Estlandii i Westlandii, ale nie wie nic o Nordlandii i jej mieszkańcach. Wielka szkoda, Ŝe ten człowiek stał się tak zamknięty i krótkowzroczny. Kiedyś był to lud najbardziej przewidujący i twórczy. Dzisiejszy człowiek, zadowolony ze swojego obecnego połoŜenia, izoluje się od spraw innych. ZwaŜ jednak, Ŝe było to dotychczas moŜliwe z dwóch powodów: po pierwsze, sprawy te nie dotyczyły bezpośrednio człowieka, a po drugie, strach przed wspomnieniami z przeszłości skutecznie zniechęcał do dokładniejszego przyjrzenia się przyszłości. Ostatnie wywody Allanona Shea odebrał jako ciąg ogólnikowych oskarŜeń pod adresem plemienia. Zirytowało go szczególnie jedno: to o uporze i trwaniu w izolacji. Dlatego
odpowiedział ostro: - Mówisz tak, jakby to było coś strasznego, Ŝe ktoś chce być sam. Wiem na tyle duŜo o dziejach, a raczej o Ŝyciu, Ŝeby zrozumieć zachowanie człowieka. Pozostawanie w izolacji to dla niego jedyna szansa przetrwania i odbudowania tego, co stracił przez dwa tysiąclecia. MoŜe kiedy wszystko odbuduje, będzie dość mądry, by tego drugi raz nie stracić. W czasie Wielkich Wojen człowiek bezustannie wtrącał się w sprawy innych. Posługiwał się takŜe błędną doktrynąizolacji. Skutek był taki, Ŝe niemal sam się zniszczył. Twarz Allanona stęŜała. - Wiem dobrze, jak brzemienne w skutki były te wojny, które wywołała chciwość i Ŝądza władzy. Człowiek ściągnął na swoją głowę tyle nieszczęść, bo przede wszystkim był nierozwaŜny i krótkowzroczny. Ale to było dawno temu. A co mamy dzisiaj? Sądzisz, Ŝe człowiek moŜe zacząć jeszcze raz? OtóŜ chyba zaskoczy cię to, co powiem, ale istnieją rzeczy niezmienne, na przykład głęboko za korzenione i bardzo niebezpieczne odruchy i nawyki, które w kaŜdej chwili mogą się ujawnić u sprawującego władzę. Istnieją i będą istnieć, nawet u tych, którzy niemal doprowadzili do samozagłady. Do historii przeszły juŜ Wielkie Wojny o prymat, racje polityczne i narodowe, nawet wojny o energię, moc i ostateczną władzę nad światem. Dzisiaj stawiamy czoło innemu powaŜnemu zagroŜeniu - zagroŜeniu dla wszelkiej egzystencji. JeŜeli zatem nadal uwaŜasz, Ŝe człowiek jest w stanie sam zbudować nowe Ŝycie, a cały świat będzie spokojnie płynął obok, to nie rozumiesz nic z dziejów! Allanon przerwał. Posępne rysy zastygły w gniewnym grymasie. Shea odpowiedział zaczepnym spojrzeniem, mimo Ŝe w głębi duszy coraz bardziej się bał i czuł się bardzo mały. - Ale skończmy juŜ z tym - podjął Allanon. Przyjaznym gestem połoŜył silną dłoń na ramieniu Shei i spojrzał na niego łagodniej. - Przeszłość jest za nami, a nas przecieŜ bardziej interesuje przyszłość. Pozwól, Ŝe odświeŜę twą pamięć w kwestii Nordlandii i legendy Królestwa Czaszki. Jak ci zapewne wiadomo, Wielkie Wojny ostatecznie połoŜyły kres dominacji człowieka. Był pobity, prawie całkowicie zniszczony. W geografii świata, który znał, nastąpiły wielkift zmiany. Praktycznie świat został przebudowany. Gdy ostatni z plemienia człowieka uciekli na południe, przestał istnieć podział na państwa i narody. Stało się to prawie tysiąc lat przed tym, jak człowiek ponownie wzniósł się ponad poziom zwierząt, na które polował, aby zdobyć poŜywienie, i stworzył podwaliny cywilizacji. Była ona oczywiście bardzo prymitywna, ale panował tam względny porządek. Wytworzyły się nawet zaląŜki sy- stemu władzy. Później człowiek stopniowo odkrywał istnienie innych ludów, które przetrwały
Wielkie Wojny i wytworzyły odmienne formy bytowania. W górach Ŝyły olbrzymie trolle, silne i okrutne, ale nie agresywne. Wzgórza i lasy były siedliskiem małych, przebiegłych stworków zwanych gnomami. Ludzie i gnomy stoczyli wiele bitew o prawa do ziemi. W wyniku starć ucierpiały obie strony. W walce o Ŝycie nie kierujemy się rozumem, a oni walczyli o przetrwanie. Człowiek odkrył takŜe następną rasę. Byli to potomkowie tych, którzy, uciekając przed skutkami Wielkich Wojen, zeszli pod ziemię i zaczęli Ŝyć w jaskiniach. Wieloletni brak światła słonecznego spowodował trwałe zmiany w budowie ciała mieszkańców jaskiń. Potomkowie uciekinierów z powierzchni byli niskiego wzrostu i krępi. Mieli mocne ramiona i torsy oraz grube, beczkowate nogi przystosowane do poruszania się po jaskiniach. W ciemności widzieli doskonale, za dnia zaś słabo. Po wielu stuleciach pod ziemią zaczęli wracać na powierzchnię. Nadmiar światła zmusił ich do zamieszkania w najciemniejszych leśnych ostępach w Estlandii. Wykształcili nawet własny język, wkrótce jednak zaczęli posługiwać się językiem człowieka. Kiedy człowiek odkrył pozostałości tej ginącej rasy, nazwał ich karłami. Tak nazywał swego czasu fikcyjne stworki ze swoich baśni i podań ludowych. Allanon przerwał i w milczeniu wpatrywał się w zielone szczyty wzgórz skąpane w słońcu. Shea rozmyślał nad tym, co usłyszał. Widział w swoim Ŝyciu jednego, moŜe dwa gnomy i karły, ale nie pamiętał, jak wyglądały. Trolla nie widział nigdy, - A elfy? - zapytał wreszcie. Allanon spojrzał na niego zamyślony i jeszcze bardziej pochylił głowę. - Tak, tak, wiem, nie zapomniałem. Elfy zasługują na szczególną uwagę. Jest to chyba najwspanialszy lud, choć być moŜe nikt nie jest tego świadomy. Ale opowieść o ludzie elfów musi poczekać. Na razie niech ci wystarczy, Ŝe zawsze Ŝyli w wielkich lasach Westlandii. W owych czasach ich kontakty z innymi rasami były raczej rzadkie. Teraz zaś, młody przyjacielu, sprawdzimy, co wiesz o dziejach Nordlandii. Obecnie jest to jałowa, ponura kraina. Niewielu odwaŜyło się tam udać, nie mówiąc o osiedlaniu się. Jedynymi jej mieszkańcami są trolle. Tylko one przystosowały się do tamtejszych warunków. Dzisiejszy człowiek Ŝyje w ciepłej Sudlandii, ciesząc się jej łagodnym klimatem i zielonymi równinami. Zapomniał o tym, Ŝe swego czasu w Nordlandii Ŝyły takŜe inne ludy. Trolle trzymały się gór, zaś niziny i lasy zamieszkiwali ludzie, gnomy i karły. Działo się to na początku wielkiej odbudowy cywilizacji, gdy powstawały nowe pomysły, pra wa i kultury. Przyszłość zapowiadała się obiecująco. Człowiek zapomniał jednak o tamtych dobrych czasach
i o tym, Ŝe kiedyś był czymś więcej niŜ tylko zwycięŜonym ludem, odcinającym się od tych, którzy zranili jego dumę. Wówczas nie było podziałów. Było za to wielkie odbudowywanie świata. Znalazło się miejsce dla wszystkich ludów, które pragnęły wykorzystać drugą szansę. Rzecz jasna, nie wszyscy zdawali sobie sprawę z powagi dzieła. KaŜdy lud pochłonięty budową i pomnaŜaniem swoich dóbr umacniał się w przekonaniu, Ŝe to właśnie on odegra najwaŜniejszą rolę. Układ sił przypominał krąg głodnych szczurów pilnujących jednego kawałka starego, spleśniałego sera. A człowiek w całej swej wspaniałości płaszczył się i ślinił jak jeden ze szczurów. Czy wiedziałeś o tym, Sheo? Chłopiec pokręcił przecząco głową. Nie wierzył, Ŝe to, co usłyszał, było prawdą. Dotąd mówiono mu, Ŝe od czasu Wielkich Wojen człowiek był rasą prześladowaną, zmuszoną do nieustannej walki o zachowanie godności i skrawka ziemi, na który ostrzyły sobie zęby pozostałe ludy. W ostatnich wojnach człowiek ani razu nie był najeźdźcą - to na niego napadano. Allanon wykrzywił usta w ponurym półuśmiechu i obserwował efekt swoich słów. - Zdaje się, Ŝe nie byłeś świadomy pewnych rzeczy. Ale to chyba najmniej waŜna spośród innych niespodzianek. Człowiek nigdy nie był tak wielki, za jakiego się uwaŜał. Jego metody walki niczym się nie róŜniły od metod innych ras. NaleŜy jednak przyznać, Ŝe miał większe poczucie honoru i był bardziej cywilizowany - ostatnie słowo Allanon wypowiedział z nie skrywanym sarkazmem. - Jednak wszystko, co do tej pory usłyszałeś, tylko pośrednio wiąŜe się z głównym tematem. Zaraz wyjaśnię, o co chodzi. Kiedy rasy odkryły siebie nawzajem i rozpoczęły walkę o panowanie nad światem, Rada Druidów otworzyła podwoje Paranoru w południowej Nordlandii. Historyczne wzmianki o pochodzeniu i celach Rady Druidów są skąpe i niejasne. Istniało przekonanie, Ŝe była to grupa najmądrzejszych i najlepiej poinformowanych przedstawicieli wszystkich ludów. KaŜdy z nich był ponadto biegły w wielu zapomnianych sztukach i umiejętnościach starego świata. Byli filozofami i wizjonerami, adeptami sztuk i nauk ścisłych, przede wszystkim jednak byli nauczycielami i mentorami. To oni dawali moc w postaci wiedzy i nowych umiejętności, niezbędnych w zmieniającym się świecie. Przewodził im mąŜ zwany Galaphile, badacz dziejów i filozof, tak jak ja. To on zwołał najwybitniejszych przedstawicieli kaŜdego ludu i utworzył Radę. Jej zadaniem było doprowadzenie do pokoju i ładu. Realizując ten cel, zdał się na mądrość i umiejętności członków Wielkiej Rady. Przekazywali oni wiedzę i pozyskiwali za- ufanie i poparcie ludów.
Druidzi stanowili wówczas powaŜną siłę. Wszystko szło zgodnie z planem Galaphile'a. Jednak z upływem czasu okazało się, Ŝe niektórzy członkowie Rady przewyŜszają pozostałych pod względem zdolności i potencjału umysłowego. Opisanie tych zdolności i mocy zajęłoby duŜo czasu, znacznie więcej, niŜ nam zostało. WaŜne jest, by w tym momencie uświadomić sobie rzecz następującą: ci, którzy mieli najtęŜsze umysły i największą moc, uznali się za wyznaczonych do kierowania przyszłością świata. W końcu odłączyli się od Rady, stworzyli własną grupę i zniknęli. Wkrótce zapomniano o nich. Sto pięćdziesiąt lat później plemię człowieka ogarnęła straszliwa, wyniszczająca wojna domowa, która rozprzestrzeniła się tak, Ŝe później historycy uznali ją za Pierwszą Wojnę Ludów. Przyczyny jej wybuchu były niejasne, a dzisiaj nikt o nich nie pamięta. W skrócie rzecz miała się tak: niewielki odłam plemienia człowieka zbuntował się przeciwko nauce i zaleceniom Rady. Stworzył świetnie wyszkoloną i bitną armię. Oficjalnym celem powstańców było podporządkowanie wszystkich plemion ludzkich jednej władzy. Miało to doprowadzić do wzmocnienia pozycji człowieka w stosunku do innych ludów. Wkrótce do powstania dołączyły prawie wszystkie odłamy rasy człowieka i skierowały się przeciwko innym ludom. Główną postacią tej wojny był mąŜ zwany Brona, co w dawnej mowie gnomów oznacza „Pan”. Mówiono takŜe, Ŝe to właśnie Brona przewodził druidom, którzy odłączyli się od Pierwszej Rady i zniknęli w Nordlandii. PoniewaŜ jednak w Ŝadnym wiarygodnym źródle nie ma wzmianki o spotkaniu czy rozmowie z nim, uznano, Ŝe jest to postać fikcyjna. Powstanie zostało w końcu stłumione przez druidów i sprzymierzone siły pozostałych ras. Czy wiedziałeś o tym, Sheo? Chłopiec przytaknął i uśmiechnął się. - Słyszałem o Radzie Druidów, jej celach i działaniach. Rada umarła śmiercią naturalną wiele lat temu. Słyszałem takŜe o Pierwszej Wojnie Ludów, ale w nieco innej wersji. W mojej znalazłbyś wiele uprzedzeń i uogólnień. Wojna ta była bardzo bolesną nauczką dla człowieka. Allanon czekał cierpliwie i nie odzywał się. Chciał dać chłopcu czas na uporządkowanie wiadomości. - Wiem równieŜ - ciągnął Shea - Ŝe ci z naszego ludu, którzy przeŜyli, po wojnie uciekli na południe i tam pozostali. Zaczęli odbudowywać zrujnowane domy i miasta. Zaprzestali niszczenia i zaczęli tworzyć. Sądzisz zapewne, Ŝe człowiek odcina się od innych tylko ze strachu. Ja jednak wciąŜ uwaŜam, Ŝe najlepiej Ŝyje się z dala od innych. Władza skupiona w jednych rękach zawsze była największym zagroŜeniem dla ludzkości. Teraz nie ma ani takiej władzy, ani rąk, które by ją przejęły. Nowy sposób Ŝycia to małe społeczności. Są takie małe
rzeczy, którym najlepiej się wiedzie, kiedy wszyscy zostawią je w spokoju. MęŜczyzna w czerni prychnął ironicznie. Shea poczuł się nieswojo. - Wiesz bardzo mało - powiedział męŜczyzna. - A to, co mówisz, to prawdy oczywiste. Truizm to nie chciane dziecko uogólnień. Nie chcę się z tobą spierać na temat subtelności niektórych reform społecznych, nie mówiąc o polityce. To kolejna sprawa, która musi zaczekać. Powiedz mi teraz, co wiesz o postaci imieniem Brona. MoŜe na przykład... Nie, zaczekaj. Ktoś do nas idzie. Ledwie skończył, zza węgła wyłoniła się krępa sylwetka Flicka. Chłopiec zobaczył Allanona i zatrzymał się w pół kroku. Dopiero gdy Shea dał mu znak ręką, ruszył w ich stronę. Wolno podszedł do siedzących, stanął i spojrzał w ciemną twarz wysokiego przybysza. Ten powitał Flicka znanym mu juŜ enigmatycznym uśmiechem. - Zastanawiałem się, dokąd to mogłeś pójść - Flick zwrócił się do brata - ...nie chciałem przeszkadzać... - Nie przeszkadzasz - szybko powiedział Shea, ale Allanon wyraźnie się z nim nie zgadzał. - Treść tej rozmowy była przeznaczona wyłącznie dla ciebie -zwrócił się do Shei i stanowczym tonem kontynuował: - Jeśli twój brat zdecyduje się zostać z nami, będzie to miało ogromny wpływ na jego los w najbliŜszej przyszłości. Byłoby o wiele lepiej dla niego, gdyby nie tylko zostawił nas samych, ale zapomniał, Ŝe w ogóle rozmawialiśmy. Wybór jednak naleŜy do niego. Bracia wymienili zdziwione spojrzenia. Nie sądzili, Ŝe Allanon mówił powaŜnie. Przyjrzeli się jego posępnej twarzy i uznali, Ŝe jednak to nie był Ŝart. Zapadło kłopotliwe milczenie, które przerwał Flick. - Nie wiem, o czym mówicie, ale Shea jest moim bratem. Jego kłopoty to takŜe moje kłopoty. Jestem gotów stanąć przy nim o kaŜdej porze i w kaŜdym miejscu. Oto moja decyzja. Zaskoczony Shea spojrzał na brata. Nigdy nie słyszał, by Flick mówił z taką determinacją. Uśmiechnął się do niego z dumą. Ten odpowiedział porozumiewawczym mrugnięciem i, nie czekając na pozwolenie, usiadł. Przybysz w czerni pogładził czarną brodę i, ku zaskoczeniu chłopców, uśmiechnął się. - Rzeczywiście, decyzja naleŜy wyłącznie do ciebie. Twoje słowa świadczą o tym, Ŝe rozumiesz, co to znaczy być czyimś bratem. Jednak najlepiej dowodzą tego czyny. Wkrótce
moŜe się zdarzyć coś takiego, Ŝe poŜałujesz swojej decyzji... - Allanon zawiesił głos i pogrąŜony w zadumie wpatrywał się w pochyloną głowę Flicka. Po dłuŜszej chwili zwrócił się do Shei: - Nie będę zaczynał wszystkiego od początku tylko ze względu na twojego brata. Niech się skupi i spróbuje nadąŜyć najlepiej jak umie. A ty powiedz, co ci wiadomo o postaci zwanej Brona. Shea namyślał się przez chwilę, po czym wzruszył ramionamii zaczął: - Wiem bardzo mało, prawie nic. Jak wspomniałeś, był mitycznym wodzem powstańców w Pierwszej Wojnie Ludów. Istniało przekonanie, Ŝe był jednym z druidów, którzy odeszli z Rady. Wykorzystując nieznane moce, zapanował nad umysłami swoich zwo- lenników. Natomiast historia nie podaje Ŝadnej wskazówki na temat jego osoby, pojmania czy teŜ śmierci w decydującej bitwie. Prawdopodobnie nigdy nie istniał. Rzeczywiście. Dokładnie tak to opisują w kronikach - skomentował półgłosem Allanon. - A co ci wiadomo o jego udziale w wydarzeniach Drugiej Wojny Ludów? Shea uśmiechnął się. - Legenda głosi, Ŝe był główną postacią stojącą za kulisami tej wojny, ale okazało się to kolejnym mitem. Mniemano powszechnie, Ŝe organizatorem armii człowieka w obu wojnach była ta sama osoba -Brona, tyle Ŝe w Drugiej Wojnie zwano go juŜ lordem Warlockiem. Był odpowiednikiem druida Bremena, stojącym jednak po stronie zła. Wydaje mi się, Ŝe Bremen go pokonał, ale to tylko domysły. Flick pospiesznie skinął głową na znak, Ŝe całkowicie zgadza się ze słowami brata. Allanon nic nie odrzekł. Shea czekał na reakcję lub komentarz przybysza i nie ukrywał, Ŝe cała sprawa powoli zaczyna go bawić. - A właściwie to do czego zmierza ta rozmowa? - zapytałwreszcie. Zdziwiony pytaniem Allanon uniósł brwi i spojrzał ostro na pytającego. - Jesteś bardzo niecierpliwy, Sheo. Tysiącletniej historii nie da się streścić w dziesięć minut, a właśnie to robimy. Gdybyś jednak powstrzymał się z pytaniami jeszcze przez chwilę, to ręczę, Ŝe zaspokoję twoją ciekawość. Shea skinął głową na znak zgody. Uwaga przybysza nie wywarła na nim wielkiego wraŜenia. Poczuł się jednak dotknięty. Sprawiły to nie tyle słowa, co sposób, w jaki Allanon je wypowiedział - z drwiącym uśmieszkiem i jawną ironią. Chłopiec szybko odzyskał pewność siebie, wzruszył ramionami, dając przybyszowi do zrozumienia, Ŝeby kontynuował opowieść.
- Zatem dobrze - powiedział Allanon. - Postaram się skończyć tak szybko, jak się da. OtóŜ sprawy, o których rozmawialiśmydo chwili obecnej, to tylko tło historyczne tego, o czym zaraz usłyszysz. Przy okazji poznasz powody mojego przybycia do Shady Yale w poszukiwaniu ciebie. Pozwól sobie przypomnieć następujący fakt z Drugiej Wojny Ludów: była to ostatnia wielka wojna w dziejach człowieka. Toczyła się niespełna pięć stuleci temu, głównie w Nord-landii. Pamiętaj takŜe, iŜ człowiek nie uczestniczył w niej bezpośrednio. Pokonany w Pierwszej Wojnie, uszedł na południe, do Sudlandii, gdzie niewielkie grupy jego potomków walczą o przetrwanie i bronią się przed całkowitym wymarciem. W Drugiej Wojnie wzięły udział wielkie rasy i ludy. Elfy i karły walczyły przeciwko okrutnym trollom i podstępnym gnomom. Po zakończeniu Pierwszej Wojny Ludów nastąpił podział na cztery główne krainy i zapanował pokój. Trwał on wiele lat. W tym czasie pozycja i wpływy Rady Druidów znacznie osłabły, gdyŜ nikt juŜ nie szukał u nich pomocy. Równocześnie druidzi pozwolili sobie na po- waŜne zaniedbania kontroli układu sił między ludami i rasami. Niebawem okazało się równieŜ, Ŝe nasi członkowie Rady nie troszczą się zbytnio o cele, dla których ciało to zostało utworzone, natomiast bardzo pochłania ich medytacja, studia oraz problemy osobiste. Najlepiej zorganizowany i najpotęŜniejszy był lud elfów. Trzymając się leśnych ostępów Westlandii, cieszyli się względnym spokojem. Wynikało to równieŜ z tego, Ŝe Ŝyli w izolacji. Był to błąd, którego później gorzko poŜałowali. Ludy rozproszyły się i zaczęły Ŝyć w niewielkich, mniej zwartych społecznościach, głównie w Estlandii. Pojedyncze grupy osiedliły się takŜe w Westlandii i na terenach przygranicznych Nordlandii. Druga Wojna Ludów rozpoczęła się, gdy wielka armia trolli zeszła z gór Charnal i zajęła całą Nordlandię, w tym Paranor - bastion Rady Druidów. Fortecę wzięto podstępem. Kilku druidów, znęconych obietnicami wodza trolli, którego imienia wówczas nie znano, wpuściło najeźdźców do twierdzy. Pozostali, oprócz garstki, której udało się uciec, zostali pojmani i wtrąceni do lochów warowni. Wszelki słuch po nich zaginął. Szczęśliwcy, którzy uniknęli ich losu, rozproszyli się i ukryli na ziemiach czterech krain. Bez dłuŜszej zwłoki armia trolli skierowała się do Estlandii, gdzie liczono na szybkie zdławienie oporu karłów i pełne zwycięstwo. Jednak mieszkańcy Estlandii, zgromadzeni w głębi lasów i puszcz, zacięcie się bronili. Wykorzystując przewagę znajomości terenu i sztuki przetrwania, pokrzyŜowali plany najeźdźcy, mimo Ŝe dołączyło do niego kilka plemion gnomów. Król karłów, Raybur, odkrył, kim jest wódz najeźdźców, i umieścił jego imię w kronikach swego ludu. Prawdziwym przywódcą trolli był zbuntowany druid, Brona.
- AleŜ jak ktoś taki, jak król karłów, mógł w to uwierzyć? -przerwał Shea. - PrzecieŜ gdyby to była prawda, to lord Warlock miałby wówczas ponad pięćset lat. Moim zdaniem król uległ jakimś mistycznym wpływom i aby umocnić swoją pozycję na dworze, odświeŜył starą legendę. - Jest to moŜliwe - przyznał Allanon - ale trzymajmy się faktów. Walki w Estlandii trwały wiele miesięcy. Wreszcie trolle najwyraźniej doszły do wniosku, Ŝe karły zostały pokonane i skierowały wojska na zachód, do królestwa elfów w Westlandii. W tym samym czasie, gdy trolle toczyły boje w królestwie karłów, druidzi, którzy wymknęli się z Paranoru, zebrali się na wezwanie jednego ze starszych Rady imieniem Bremen i udali do Westlandii, by ostrzec króla elfów przed niechybną inwazją okrutnych zastępów z Nordlandii. Na królewskim tronie zasiadał wówczas Jerle Shannara, najwspanialszy władca z ludu elfów, dorównujący wielkiemu Eventinowi. OstrzeŜenie przyszło w porę. Zanim hordy trolli dotarły do granic królestwa, armia Shannary była gotowa do wojny. Historię znasz na tyle dobrze, Sheo, Ŝe na pewno pamiętasz, co się wydarzyło w czasie bitwy. Chciałbym jednak zwrócić twą uwagę na pewne szczegóły. Zaintrygowani bracia skinęli głowami. - Jerle Shannara otrzymał od druida Bremena specjalny miecz do walki z trollami. Kto posiadał ów miecz, był niezwycięŜony. Nie pokonałaby go nawet cała moc lorda Warlocka. Kiedy wojska trolli weszły w dolinę Rhenn na pograniczu królestwa elfów, zostały za- atakowane i okrąŜone przez wojska Shannary. Wykorzystując przewagę znajomości terenu, armia elfów pokonała najeźdźcę po dwudniowej zaŜartej bitwie. Zwycięzców poprowadzili do walki druidzi oraz wielki Jerle Shannara, który miał przy sobie magiczny miecz -dar od Bremena. Trolle otrzymały wsparcie magii lorda Warlocka, lecz dzięki odwadze króla elfów oraz mocy magicznej broni nawet duchy stojące po stronie zła zostały pokonane. Niedobitki armii trolli próbowały przedostać się do Nordlandii przez równinę Streleheim. Tam znalazły się między pościgiem elfów, a nadciągającymi z Estlandii oddziałami karłów. W krwawej bitwie armię najeźdźców wybito niemal do ostatniego wojownika. Druid Bremen, który przez cały czas stał u boku króla elfów, zniknął, gdy zwarł się w bezpośrednim starciu z lordem Warlockiem. Kroniki podają, Ŝe druid i Pan Wojny zaginęli podczas walk, ale ich ciał nie odnaleziono. Jerle Shannara nie rozstał się ze sławetnym mieczem aŜ do śmierci. Jego syn przekazał miecz Radzie Druidów w Paranorze, gdzie umieszczono go w podziemiach warowni druidów,