- Dokumenty381
- Odsłony37 712
- Obserwuję33
- Rozmiar dokumentów584.1 MB
- Ilość pobrań20 449
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Trzydziesci szesc dusz - Bourne Sam
Rozmiar : | 2.5 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Trzydziesci szesc dusz - Bourne Sam.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik Kanis wgrał ten materiał 7 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Wkrótce
Sam Bourne
OSTATNI TESTAMENT
Sam
BOURNE Trzydzieści sześć
dusz Z angielskiego przełoŜył
PIOTR JANKOWSKI WARSZAWA 2007 Tytuł oryginału:
THE RIGHTEOUS MEN Copyright © Jonathan Freedland 2006 Ali
rights reserved Copyright © for the Polish edition by Wy— dawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2007 Copyright © for the Polish translation by Piotr Jankowski 2007 Cover illustration © James Annal Redakcja: Jacek Ring Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz JSBN 978-83-7359-348-0
Dystrybucja Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa Uf. 022-535-0557, 022-721- 3011/7007/7009 www.olesiejuk.pl
fk SprzedaŜ wysyłkowa - księ garnie internetowe www.merlin.pl www.ksiazki.wp.pl www.empik.com
WYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ Wiktorii Wiedeńskiej 7/24, 02-954 Warszawa Wydanie I Skład: Laguna Druk: OpolGraf S.A., Opole Dla Sama, który urodził się w kochają cej rodzinie Rozdział 1 Piątek, 21.10, Manhattan Noc pierwszego zabójstwa rozbrzmiewała śpiewem. Mury katedry Świętego Patryka drŜały od dźwięków Mesjasza Haendla, arcydzieła muzyki chóralnej, którego finał potrafi wyrwać z odrętwienia nawet najbardziej senną publikę. Nabrzmiałe
mocą głosy wznosiły się ku sklepieniu katedry, jak gdyby chciały przebić się wyŜej i poszybować pod niebiosa. W środku, w pierwszych rzędach ławek, siedzieli ojciec z synem, ten starszy z przymkniętymi oczami, jak zawsze poruszony swą ulubioną kompozycją. Wzrok syna wędrował od artystów — ubranych na czarno śpiewaków i dyrygenta z burzą szpakowatych włosów — do siedzącego obok męŜ- czyzny. Lubił na niego patrzeć, obserwować jego reakcje, lubił tę ich bliskość. Tego wieczoru świętowali. Miesiąc
wcześniej Will Monroe junior dostał wreszcie pracę, o której marzył od przyjazdu do Stanów. Jeszcze przed trzydziestką został jednym z najbardziej obiecujących reporterów w „New York Timesie”. Monroe senior przebywał w innej krainie. Był prawnikiem, jednym z naj— wybitniejszych w swoim pokoleniu, a obecnie zajmował stanowisko sędziego federalnego w sądzie apelacyjnym drugiej instancji. Lubił okazywać podziw dla cudzych osiągnięć, a ten młody człowiek przy jego boku, którego dzieciństwo właściwie go ominęło, dotarł do punktu
zwrotnego w swoim Ŝyciu. Monroe poszukał dłoni syna i mocno ją uścisnął. W tej właśnie chwili, niecałe czterdzieści minut jazdy metrem od tego miejsca, lecz w zupełnie innym świecie, Howard Macrae po raz pierwszy usłyszał za sobą kroki. Nie przestraszył się. Obcy trzymali się z daleka od Brownsville, dzielnicy Brooklynu opanowanej przez handlarzy narkotyków, ale Macrae znał tu kaŜdą ulicę i zaułek. Był częścią tutejszego krajobrazu. Jako alfons z dwudziesto— letnim staŜem miał Brownsville we krwi. Działał z wyczuciem,
starając się zachować neutralność w nawiedzających okolicę wojnach gangów. RóŜne odłamy ścierały się ze sobą i przepychały, a Howard pozostawał niewzruszony. Nikt nie tykał jego dziwek, które uprawiały swą profesję od wielu lat. Dlatego odgłos kroków za plecami wcale go nie przestraszył, chociaŜ zdziwiło go, Ŝe nie ucichł. Wręcz się przybliŜał. Po co ktoś miałby za nim iść? Spojrzał za siebie przez lewe ramię, wydał zduszony okrzyk i natychmiast potknął się o własne nogi. Takiego pistoletu jeszcze nie widział. W dodatku broń
wycelowana była prosto w niego. We wnętrzu katedry chór stał się jak jedna istota, płuca śpiewaków pracowały niczym wielki miech potęŜnych organów. Muzyka brzmiała coraz natarczywiej. I chwała Pana odkryta zostanie, i ujrzy ją wszystko, co Ŝ yje: albowiem wypowiedziały ją usta Pana. Howard Macrae patrzył teraz przed siebie, chciał instynktownie rzucić się do ucieczki. Czuł jednak dziwne kłucie w prawym udzie, jak gdyby noga odmawiała mu posłuszeństwa,
8 uginała się pod jego cięŜarem. Uciekać! — myślał. Lecz ciało nie chciało słuchać. Poruszał się jak w zwolnionym tempie, jakby brnął przez wodę. Po chwili paraliŜ dosięgnął jego rąk, które najpierw zdrętwiały, a potem obwisły bezwładnie. Umysł analizował gorączkowo sytuację, lecz takŜe był bezradny, jakby utonął w fali powodziowej. Howard czuł straszliwe zmęczenie. I nagle leŜał juŜ na ziemi, trzymając się za lewą nogę, która poddała się odrętwieniu tak jak reszta ciała. Podniósł wzrok, lecz ujrzał tylko błysk stalowej
klingi. We wnętrzu katedry puls Willa zaczął bić szybciej. Mesjasz osiągał kulminację, czuli to wszyscy słuchacze. Nad ich głowami popłynął sopran: Gdy Bóg jest z nami, któŜ przeciw nam? Kto się sprzeciwi boŜ emu wybrań cowi? Co Bóg rozsą dził, któŜ by potę pił? Macrae mógł tylko patrzeć na nóŜ, wiszący nad jego piersią. Próbował dojrzeć twarz oprawcy, lecz nie mógł. Oślepiał go błysk metalu, jakby twarda, lśniąca powierzchnia klingi skupiła cały blask księŜyca. Wiedział, Ŝe powinien czuć przeraŜenie,
i głos w jego głowie mówił mu, Ŝe je czuje. Brzmiał jednak obco, jak głos komentatora nadającego sprawozdanie z meczu. Howard widział, jak ostrze się przybliŜa, lecz ciągle miał wraŜenie, Ŝe to przydarza się komuś innemu. Orkiestra grała z pełną mocą, muzyka Haendla potęŜniała, zdolna przebudzić bogów w niebiosach. Alt z tenorem pytały jednym głosem: O ś mierci, gdzie twe Ŝą dło? Will nie zachwycał się klasyką tak jak jego ojciec, ale 9 przemoŜna siła tej muzyki
sprawiała, Ŝe włoski na karku stawały mu dęba. Patrzył przed siebie, lecz wyobraŜał sobie wyraz twarzy ojca, jego rozanieloną minę, z nadzieją, Ŝe pod maską zachwytu skrywa się takŜe przyjemność z dzielenia tej chwili z jedynym synem. Ostrze opadło, najpierw na pierś. Macrae ujrzał szkarłatną krechę, jak gdyby nóŜ był po prostu czerwonym flamastrem. Na skórze wykwitły bąble i pęcherzyki i nie rozumiał, dlaczego nie czuje wcale bólu. NóŜ przesuwał się ku dołowi, rozcinał jego brzuch jak worek z ziarnem. Zawartość, miękki ciepły
kłąb lepkich wnętrzności, wylewała się na zewnątrz. Howard przyglądał się temu aŜ do chwili, gdy ostrze skierowało się pionowo w górę. Dopiero wtedy ujrzał twarz mordercy i z jego krtani zdołał się jeszcze wyrwać okrzyk zaskoczenia... rozpoznał napastnika. NóŜ trafił w serce i zapadła ciemność. Misja się rozpoczęła. Rozdział 2 Piątek, 21.46, Manhattan Spocony dyrygent kłaniał się razem z całym chórem. Will słyszał jednak tylko jeden dźwięk: klaskanie ojca. Zdumiewał go poziom decybeli, jaki umiały