Kitty123

  • Dokumenty109
  • Odsłony353 557
  • Obserwuję183
  • Rozmiar dokumentów216.9 MB
  • Ilość pobrań185 212

Katarzyna Grochola - Kryształowy anioł

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Katarzyna Grochola - Kryształowy anioł.pdf

Kitty123 EBooki POJEDYNCZE
Użytkownik Kitty123 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 318 stron)

KATARZYNA GROCHOLA KRYSZTAŁOWY ANIOŁ Marylce - Dobrej i kochanej z wielkim podziękowaniem

Nóżki drużki Zanim Sara, w przeddzień swojego niedoszłego ślubu, a było już późne popołudnie, ujrzała swojego przyszłego (niedoszłego) męża z nogami swej najlepszej przyjaciółki i (niedoszłej) druhny oplatającymi jego poruszające się rytmicznie biodra - była dość szczęśliwą kobietą. Poprzedni dzień spędziła z matką, która w kółko powtarzała to, co Sara znała na pamięć, a mianowicie, że: Małżeństwo to rzecz święta. Małżeństwo jest rzeczą odpowiedzialną. Sara musi wiedzieć, że bez kompromisu nie ma małżeństwa. Tylko dobra wola dwojga pomaga przetrwać trudne chwile, którymi małżeństwo jest najeżone. Powinna sobie zdawać sprawę, że małżeństwo to nie zabawa. Oraz że ma nadzieję, że Sara będzie szczęśliwa. I że oboje z ojcem poświęcili wiele, naprawdę wiele, choć nie chce się wdawać w szczegóły, żeby właśnie tego ją nauczyć. Ulubionym powiedzeniem matki Sary było: „Nie chcę się wdawać w szczegóły, ale wierz mi”. A więc tego dnia: Najpierw były u fryzjera. (Wierz mi, lepiej będzie dzień wcześniej to załatwić). Pan Frank (a niegdyś Franciszek) uczesał najpierw Sarę, a potem matkę. Po fryzjerze były w salonie piękności u Berty (niegdyś Beaty), gdzie zrobiono im manicure i pedicure, najpierw Sarze, potem matce. Z salonu piękności pojechały do kwiaciarni Gold Flower (dawniej Goździk), bo matka koniecznie chciała sprawdzić, czy na pewno bukiet będzie go- towy. (Nie chcę się wdawać w szczegóły, ale wierz mi, jak sam człowiek nie dopilnuje, nikt za niego tego nie zrobi). W kwiaciarni obiecano im - tak samo jak poprzedniego dnia, kiedy matka Sary dzwoniła na wszelki wypadek upewnić się, czy pamiętają - że bukiet będzie gotów na dziesiątą, na pewno, i że przenigdy im się jeszcze nie zdarzyło, i tak dalej. Następnie pojechały do domu, gdzie już czekała stylistka (dawniej krawcowa), żeby dokonać ostatniej przymiarki bezwzględnie najpiękniejszej sukni ślubnej, zamówionej przez matkę w zakładzie Your Happy Marriage (dawniej Panna Młoda), z francuskich koronek. Suknia co prawda była już mierzona setki razy i leżała na Sarze jak ulał, ale:

- Nie chcę się wdawać w szczegóły, ale wierz mi, w ostatniej chwili jeszcze coś może nas zaskoczyć - powiedziała matka. I tu się nie myliła. Gdyby nie ta ostatnia przymiarka, być może Sara byłaby szczęśliwą mężatką zupełnie innego męża niż w tej chwili. A na pewno nigdy nie dowiedziałaby się, jak komponują się stopy jej przyjaciółki z nagimi pośladkami jej narzeczonego. Ale ostatnia przymiarka musiała się odbyć, bo tak zarządziła matka. Więc Sara cierpliwie stała w pokoju rodziców, na stołeczku kuchennym, i wciągała brzuch, żeby można było jeszcze trochę bardziej ściągnąć gorset. Wyglądała olśniewająco. - Mówiłam ci, nie jedz chleba - powiedziała matka Sary - jest za ciasna. - Jest dobra - powiedziała Sara. - Na pewno cię ciśnie. - Nie ciśnie - powiedziała Sara. - Wierz mi, nie ma nic gorszego niż za ciasna suknia ślubna - powiedziała matka Sary, bo jeszcze nie wiedziała o biodrach swojego niedoszłego zięcia uwięzionych przez nóżki drużki. Niedoszłej. - Wiem, ale czuję się znakomicie - suknia zafalowała, a Sara jeszcze czuła się znakomicie. Wtedy do pokoju wsunął głowę ojciec. - Nie wchodź! - krzyknęła matka. - Szukam Krótkiego! - krzyknął ojciec i natychmiast się wycofał, mimo że to przecież przyszły pan młody nie może widzieć panny młodej w sukni ślubnej przed ślubem. To, że ojciec widzi córkę przed ślubem, nie powinno przynieść pecha. Istnieje duże Marylce - dobrej i kochanej z wielkim podziękowaniem prawdopodobieństwo, że ojciec widzi córkę przed ślubem chociaż raz. - Nie ma go tutaj - powiedziała Sara, chociaż ojciec nie mógł jej usłyszeć. Ale nie miała racji, bo Krótki, uroczy maleńki jamniczek, który pojawił się w domu rodziców, jak tylko Sara oświadczyła, że wychodzi za mąż, czyli trzy miesiące wcześniej, wpełznął pod komodę i tam zrobił rozkoszne małe jeziorko, które miało być odkryte dużo, dużo później, kiedy sczerniałej plamy nie dało się w żaden sposób wywabić z dębowych klepek. - Nie ruszaj się! - krzyknęła matka. - Jeszcze się gdzieś zahaczy! Sara posłusznie przestała się ruszać, a ojciec zamknął za sobą drzwi.

- Teraz zejdź, tylko ostrożnie, i włóż buty. Muszę zobaczyć, jak wygląda całość - mruknęła matka i w ogóle nie dała po sobie poznać, że Sara wyglądała olśniewająco. Stylistka (dawniej krawcowa) podała pudełko z butami. Matka otworzyła je i krzyknęła: - Jezus Maria! Matka Sary była kobietą, która niezwykle rzadko krzyczała na widok butów, a może nawet nigdy, więc i stylistka (dawniej krawcowa), i Sara aż podskoczyły. - Co to jest??? - matka Sary wyjęła buty z pudełka i podsunęła Sarze pod nos. Dosłownie. Stylistka (dawniej krawcowa) przeżegnała się. Albowiem buty były czarne jak smoła. Sara odetchnęła z ulgą i roześmiała się, a śmiech miała naprawdę radosny. - Pomyliłam pudełka! - Pomyliłaś pudełka? - matka powiedziała to takim tonem, jakby Sara na przykład, odbierając dziecko z przedszkola, pomyliła swoje z innym. Co było zresztą bezsensem, bo Sara nie miała dzieci. - Tak! To buty Graży! A ona ma moje! Muszę do niej zadzwonić! I Sara chwyciła za telefon. Telefon Graży, najlepszej przyjaciółki Sary i przyszłej druhny, milczał. - Natychmiast idź do niej i weź swoje buty! - zarządziła matka i zaczęła wyplątywać Sarę z najwspanialszej sukni ślubnej. - Ale przecież jutro... - Sara chciała wytłumaczyć matce, że się nie pali, że przecież Graża odniesie jej białe buty, a ona odda jej czarne, które razem przedwczoraj kupiły w Galerii Buta (dawniej obuwniczy), ale matka nie chciała tego słuchać. - Natychmiast! Jutro masz być wypoczęta i bez stresu! Idź natychmiast! Gdyby... Gdyby matka Sary nie była tak bardzo przejęta ślubem własnej córki, co przecież w przyrodzie się zdarza, i trzeba przyznać, że dosyć często, gdyby nie wysłała Sary natychmiast po owe nieszczęsne buty, gdyby Sara nie pobiegła dwa domy dalej, do swojej jedynej przyjaciółki z dzieciństwa, gdyby nie nacisnęła klamki (jak to robiła zawsze) i nie wbiegła do mieszkania (jak to robiła zawsze), nie dowiedziałaby się, jak wyglądają pośladki jej narzeczonego z pewnej odległości. Pośladków nie rozpoznała na pierwszy rzut oka, natomiast mina Graży i seria ruchów, jakie wykonała, rozpaczliwie wiosłując rękami i nogami, które zsuwały się z bioder

mężczyzny, oraz zduszony bełkot - uświadomiły Sarze, że wpadła do Graży w niezbyt sprzyjającym momencie. Ale jeszcze nie wiedziała, że nie tylko dla Graży ten moment jest niesprzyjający. Ale nie mogła się ruszyć, nie mówiąc o wycofaniu, albowiem ją sparaliżowało. Zduszony szept mężczyzny zrobił na Sarze pewne wrażenie. Ale ponieważ ją wmurowało na progu, zaczęła szeptać: - Przepraszam, przepraszam - choć w środku śmiała się z zażenowaniem, wyczyny Graży i jej partnera zrobiły na niej wrażenie, i pomyślała: to zupełnie jak ja z Konradem, i ta myśl zawstydziła ją bardziej niż widok Graży w trakcie igraszek miłosnych. Musiał to być zupełnie nowy mężczyzna, ponieważ tydzień wcześniej Graża rozstała się ze swoim przyjacielem. Który był blondynem, a tył głowy tego od pośladków był ciemny jak heban. Ach, gdyby się wycofała wcześniej! Gdyby nogi nie odmówiły jej posłuszeństwa! Gdyby on się nie odwrócił! Ale mężczyzna, uwięziony i odpychany jednocześnie przez przerażoną Grażę, w końcu zauważył, gdzie ona ma wbity wzrok. I odwrócił się. I Sara zobaczyła twarz Konrada, swojego - dotąd - przyszłego, a od tej chwili niedoszłego męża. I dopiero wtedy w obronnym geście wyciągnęła przed siebie pudełko z czarnymi butami i zdołała wykonać następny ruch. To znaczy padła jak długa na podłogę i po raz trzeci w życiu zemdlała.

Dziedziczenie Właściwie Sara od zawsze miała pecha. Tak bywa w życiu, jednemu szczęście sprzyja, a drugiemu wiatr w oczy... Sara od początku miała oczy pełne wiatru. Na przykład w sprawie dziedziczenia. Różne rzeczy dzieci dziedziczą po swoich przodkach. Sara odziedziczyła po swoim dziadku ze strony matki kłopoty ze szczęką, a jej kuzynka Irka mieszkanie na Słynnej. * Kłopoty ze szczęką najpierw wydawały się jej zabawne - wystarczyło pójść do dentysty, żeby dostać w twarz, ale nie od razu, tylko od piątki w górę. Przy czwórce otwierała usta tak, żeby żuchwa była na swoim miejscu, przy piątce dolnej z próchnicą zorientowała się, że dziedziczenie bywa nieprzyjazne. Dentysta kazał jej otworzyć usta i wtedy Sara poczuła za uszami drobny, głuchy zgrzyt. On robił swoje, to znaczy przewiercał się bezboleśnie do mózgu - jakim sposobem, skoro mózg był całkiem gdzie indziej niż lewa dolna piątka, Sara nie rozumiała do dziś - potem klajstrował zrobiony przez siebie, bezsensownie jej zdaniem, otwór, którego przecież nie miała, jak siadała na fotelu, a potem mówił łagodnie: już. I wtedy Sara próbowała zamknąć usta, które zamknąć się nie dawały. Jej pierwszy dentysta był przerażony, wybiegł gdzieś z gabinetu i wrócił z lekarzem pediatrą, z sąsiedniego pomieszczenia, przed którym płakały dzieci, a potem pojawił się ginekolog, mocno uderzył ją w twarz i szczęka sama się zamknęła. Od tego czasu Sara bała się również ginekologa. Również od tego czasu uprzedzała dentystów, że ma pewną niedogodność dzie- dziczną, polegającą na tym, że będą musieli ją bić, ale na ogół nie traktowali tego poważnie. Ludzie na ogół nie traktowali jej poważnie. * Po babci ze strony matki Sara odziedziczyła niemożność prawidłowej wymowy „r” oraz, co prawda nie na długo, zdolność zadawania pytań w każdych warunkach i na każdy temat. Jej kuzynka Irka zaś odziedziczyła brylantowy pierścionek na zawsze, który sprzedała i do dziś tego żałuje. * Dziadkowie mieszkali w podrzeszowskiej wsi i na każde wakacje przyjmowali swoje nieliczne wnuki, czyli Sarę i jej kuzynkę Irenkę, „żeby wasi rodzice w końcu od was

odpoczęli”, a babcia zadawała pytania bez przerwy. Na przykład soląc zupę, pytała: - Czy ktoś solił? - Czy ja już ją soliłam? - Dlaczego nikt nie pomyśli, żeby mi pomóc? - Po co ja gotuję, skoro nikt tego nie docenia? - Czy w końcu usiądziecie do stołu? Nie pytała nikogo rzeczywistego, pytała rzeczywistość. Pytała przestrzeń, pytała świat, a nawet wszechświat, i nikt jej nie odpowiadał. Sara wychowała się w cieniu pytań babci. - Dlaczego to dziecko nie lubi buraków? To dziecko to była Sara. - Dlaczego to dziecko lubi buraki? To dziecko to była jej kuzynka Irena. Dzień zaczynał się od pytań. - Dlaczego jeszcze nie wstałaś? To było do Sary. - Dlaczego ona już wstała? To też było do Sary. Bo Irenki dawno nie było w łóżku. Irenka uciekała od pytań babci, zajęta bez przerwy czymś ważniejszym, na przykład zaglądaniem do studni, do której im nie wolno było zaglądać, lub siedzeniem w szopie i głaskaniem króliczków, których nie wolno było wyjmować z klatek, chyba że nikt nie patrzył, lub wyrywaniem marchewek i podkarmianiem króliczków, czego im nie wolno było robić, chyba że dziadek nie patrzył, bieganiem nad rzekę, nad którą im nie wolno było chodzić, bo w tym miejscu co prawda Wisłoka nie była szersza niż gdzie indziej, ale wiry kiedyś wciągnęły nawet krowę i nie dało jej się uratować, i „Boże broń, żebyście tam same chodziły”, i tak dalej. Irenka chodziła, zwiedzała, wyrywała, dokarmiała, zaglądała i świetnie się bawiła, a Sara słuchała pytań babci, w których - o zgrozo! - czaiła się pretensja. - Dokąd ona poszła? - Co ona robi? - Dlaczego nie pomyślisz, żeby pościelić łóżko? - Czy ona myła zęby? - Czy masz czyste ręce? - Gdzie ona jest?

- Dlaczego ona jeszcze nie wróciła? - Dlaczego tylko ja myślę o tym, o czym każdy z was powinien pamiętać? To ostatnie pytanie zmuszało wszystkich do zastanawiania się, o czym zapomnieli, ale babcia już nie była łaskawa zadawać pytań pomocniczych, co zostawiało całą rodzinę (oprócz Irenki) w nieprzyjemnym poczuciu winy. I tak dalej, i tak dalej. Dzień rozpoczynał się od pytań i kończył również na pytaniach. Sztandarowe brzmiało: - Kiedy to się wreszcie skończy? Oczywiście jeszcze wtedy Sara nie rozumiała, że jest to pytanie głęboko filozoficzne i jako takie, z natury rzeczy nie wymaga żadnych odpowiedzi. I ta sama babcia, która powinna Sarę rozumieć najlepiej, na wszystkie jej pytania odpowiadała krótko: - Dlaczego pytasz? * Sara pytała o wszystko, od zawsze. Gdzie zachodzi słońce? Jakiego koloru jest złość? Od kiedy płynie rzeka? Z czego składa się puszek na piórku ptaka? Po co są wojny? Czy pytanie „nie widzisz, że nie ma?” ma sens czy nie ma? Jak w ogóle działa prąd, skoro go nie widać, i gdzie jest, skoro go nie ma? Dokąd poszedł dziadek, kiedy umarł? I dlaczego skoro już nie mógł chodzić, bo nie żył, wkładali mu buty? Dlaczego będzie żyć wiecznie, skoro przed chwilą mówili, że nie żyje? Z tych wszystkich pytań dwa wybijały się na plan pierwszy - dlaczego i jak. Wpatrzona w babcię jak w obraz, przekonana o jej absolutnej nieomylności - babcia wiedziała lepiej niż telewizja, nawet jaka będzie pogoda, czy siano trzeba sprzątnąć z pola natychmiast, czy może poleżeć do soboty, więc wiadomo było, że telewizja kłamie, a babcia nigdy - Sara postanowiła zostać ankieterką. Marzyła, że jak już dorośnie, żyć będzie z zadawania pytań i uważnego słuchania odpowiedzi. Albowiem babcia powiedziała kiedyś: - Nie ci, co mówią, są ważni, tylko ci, co słuchają. Zapamiętaj sobie. * Ponieważ Sara była zawsze pod ręką, podczas kiedy Irci nigdy tam nie było, to Sara obierała ziemniaki na obiad (skoro tu jesteś, to mi pomożesz), łuskała zielony groszek (skoro nie masz nic do roboty, weź się za to), zmywała naczynia po obiedzie (jak to dobrze, że ciebie

nigdzie nie poniosło) i podłogę w kuchni (ale się naniosło!). W zamian za to słyszała: - Dobra z ciebie dziewuszka. I to było przyjemne, tak przyjemne, rozlewało się ciepłem po brzuchu, Sara wiedziała, że jest ważna i miła, i po prostu dobra dziewuszka, ale zaraz potem wpadała Irka i coś opowiadała, coś pokazywała, kręciła się koło babci, kogoś przedrzeźniała i babcia już nie widziała Sary, tylko pokój robił się pełen Irki. - Żywe srebro - mówiła babcia i śmiała się. A dobra dziewuszka pochylała się nad garnkiem pełnym obranych porządnie ziemniaków i przestawała być. - Gdzie cię poniosło, ty nicponiu, a odejdź ode mnie - babcia oganiała się ścierką od Irenki, która obejmowała ją w pasie i śmiała się, i widać było, że wcale nie chce, żeby Irka gdziekolwiek odchodziła, za to nie widziała, że Sara znikała w drugim pokoju, samotna i nieszczęśliwa. Och, żeby tak kiedyś ona, Sara, przybiegła, roziskrzyła się, zaśmiała, żeby to na jej widok dziadkowi zabłysły oczy, żeby to Irka siedziała i obierała te głupie ziemniaki, które tak bardzo brudziły ręce, że nie można ich było doszorować, żeby babcia ją, Sarę, przytulała mimochodem, w biegu, żeby miała tyle odwagi co Irka, która w ogóle nie przejmowała się marsową miną babci, tylko całowała ją w policzek z rozbrajającym uśmiechem, żeby ona tak umiała, a żeby ta Irka siedziała i tylko patrzyła na nią i mówiła: Sara, ty jesteś taka wspaniała, taka fascynująca, taka niezwykła, naucz mnie, weź mnie, zrób ze mną, opowiedz mi... tak bym chciała być taka jak ty... I wtedy, przez moment - kiedy w marzeniach widziała siebie jako piękną i niezwykle interesującą dziewczynę, kto wie, może nawet w jakiejś nieprawdopodobnie obłędnej sukni - nie przeszkadzało jej, że babcia sadza Irenę przy stole i mówi: - Siadaj, siadaj, Sara nam zaraz przyniesie kwaśnego mleka, a ziemniaczki już do- chodzą! Sara uśmiechała się do siebie i potulnie szła po kwaśne mleko do spiżarki, bo widziała i słyszała bardziej słowa Irki - jesteś taka niezwykła... taka niezwykła... taka niezwykła... * Skoro babcia zadawała tyle pytań, Sara wyobrażała sobie, że ankieterka to bardzo ważny zawód, jeśli nie najważniejszy w ogóle. Ankieterka pyta ludzi o wszystko. Co potrafią, gdzie mieszkają, co sądzą, co lubią jeść, a czego nie znoszą, czy czytają, czy raczej oglądają,

a jeśli tak, to co i po co ,oraz dlaczego, a Sara tego wszystkiego była ciekawa. Losy świata zależą od odpowiedzi i od pytań. Martwiło ją trochę tylko jedno, że ankieterzy, nie ma co się oszukiwać, denerwują bardzo ludzi, zadając im pytania. Sarę również denerwowały niektóre pytania i dlatego postanowiła być osobą pytającą, a nie odpowiadającą. * Pierwsze pytanie, które ją wyprowadziło z równowagi, brzmiało: - Skrzyżujemy oddechy? Zadał je Adaś w siódmej klasie szkoły podstawowej numer sześćdziesiąt dziewięć, geniusz matematyczny, który dłubał w nosie i znał liczby ujemne od dziecka. W siódmej klasie zajmował się krzyżowaniem prostych równoległych w nieskończoności oraz krzyżowaniem oddechów z koleżanką Manią na końcu korytarza, przy kibelkach. Mania z kolei przynosiła do szkoły zdjęcia nagich kobiet, które z upodobaniem robił jej ojciec różnym paniom i wywoływał w punkcie fotograficznym na Siennej, w tajemnicy przed Manią i jej mamą. Ojciec Mani charakteryzował się również tym, że przechowywał telewizor w szafce i wyjmował go tylko w soboty i w niedziele, jak rodzina była grzeczna. Mania podbierała zdjęcia różnych gołych pań z ostatniej szuflady jego biurka i przynosiła, żeby pokazać wszystkim dzieciom w klasie. Jej atrakcyjność była nie do pobicia, niestety. W biurku swojego ojca Sara znalazła tylko sześć talii kart do bridża, trzy pióra wieczne, w tym jedno ze stalówką, koperty, kartki z wakacji od siebie i swojej kuzynki Irki oraz papiery, które nie wzbudziły jej zainteresowania. Było to bardzo niesprawiedliwe, ponieważ gdyby miała chociaż jedno marne zdjęcie z gołą kobietą, na pewno jej akcje w klasie siódmej poszłyby w górę. Niestety, jej ojciec nie miał zamiłowania do pornografii, nad czym wówczas ubole- wała, a trzeba wiedzieć, że było to w czasach, kiedy golizna nie była powszechna na każdej stacji benzynowej, ba! niepowszechne były nawet stacje benzynowe, albowiem Sara urodziła się na początku stanu wojennego. Ale ponieważ jej ojciec naprawdę nie miał zamiłowania do pornografii, Sara na powodzenie w szkole podstawowej nie miała co liczyć. * Drugie pytanie, które wyprowadziło ją z równowagi, brzmiało: - Czy ty musisz się za mną włóczyć? Zadał je Andrzej z siódmej be, w którym kochały się wszystkie dziewczyny w szkole.

Zadał, ale nie poczekał na odpowiedź, tylko odwrócił się drwiąco. Owszem, można odwrócić się drwiąco. Sara zobaczyła to na własne oczy, na schodach między pierwszym a drugim piętrem szkoły, na dużej przerwie, rozpoczynającej się o dziesiątej czterdzieści w czwartek. Właśnie wszyscy uczniowie jej klasy przenosili się z pracowni chemicznej do geograficznej. Z piętra pierwszego na drugie. I ona nie szła za nim. To znaczy on szedł przed nią, ale ona szła do pracowni geograficznej. Wobec czego Sara znienawidziła Andrzeja na zawsze. Nienawidziła nawet tego imienia. Kmicic ją wkurzał. Nienawidziła również geografii, rozkładu klas w tej szkole, a nawet szkoły. Jej niechęć objęła również ulicę, przy której stała szkoła - ulicę Broniewskiego. Nigdy nie polubiła tego poety. Nawet jej nie było żal, że już nie żyje. * To, że została skompromitowana na zawsze na tych schodach, zostawiło trwały ślad nie tylko w jej psychice, ale również na prawym kolanie, ślad w postaci podłużnej, szpetnej blizny. Bo kiedy Andrzej zapytał, czy musi się za nim włóczyć, natychmiast odwróciła się na pięcie, żeby zbiec po schodach i udowodnić mu tym samym, że po pierwsze, za nim nigdy, po drugie włóczyć - jej nie dotyczy. Zawadziła o poręcz torbą, która nagle pociągnęła ją w bok, podczas gdy jej lewa noga już była dwa stopnie niżej. Sara runęła jak długa na prawe kolano. Krew polała się strumieniem do białej hiszpańskiej tenisówki, a nauczycielka pol- skiego minęła ją i z wysokości swojego metra sześćdziesiąt powiedziała: - Nie lataj tak za chłopcami, to się zawsze źle kończy - ku ogólnej uciesze zgro- madzonych licznie kolegów i koleżanek z klasy oraz klas sąsiednich. Sara podniosła się jak gdyby nigdy nic, jakby jej kolano przecięte na pół nie krwawiło, jakby ból, ostry i szeroki, o czerwonych brzegach, nie rozrywał całej nogi aż do uda i stopy, wstała i udawała, że nic się nie stało. * Sara nigdy nie przyznała się do tego, że kiedyś chciała zostać ankieterem. Nie znała nikogo, kto by chciał być ankieterem. Nigdy. Ludzie, kiedy są mali, mają różne pomysły na życie - chcą zostać strażakami, policjantami, lekarzami, aktorami, prawnikami, lub po prostu sławną osobą, a nawet emerytem - ale nikt nigdy nie marzy, żeby zostać ankieterem. Ciekawe dlaczego? Zresztą zdarzenie z Andrzejem okazało się brzemienne w skutki. Na myśl, że mogłaby

go kiedyś spotkać i wypytywać, co sądzi o losach świata, lub, co gorsza, spotkać nauczycielkę i pytać ją o rzeczy dużo trudniejsze, czyli o cokolwiek - Sara dostawała gęsiej skórki, wobec czego zrezygnowała z tego marzenia tak łatwo, jakby nigdy nie istniało.

Zakonnica czy aktorka Ale już w ósmej klasie marzenia Sary skrystalizowały się. Wiedziała bardzo dobrze, kim chce zostać. Jak mówią mądrzy ludzie, na dziesięć zranionych dziewcząt trzy chcą iść do klasztoru, „ja wam wszystkim pokażę”, dwie chcą natychmiast umrzeć i „wtedy wszyscy pożałujecie” , a pięć marzy, żeby zostać sławną aktorką i „wtedy wszyscy zobaczycie”. Sara mieściła się w tej ostatniej piątce. Nie było to ani proste, ani oryginalne. Większość dziewcząt w jej wieku, nawet tych, których nie spotkał na schodach Andrzej z siódmej, chce zostać aktorkami. Było to marzenie trudne do spełnienia, ponieważ oprócz tego, że Sara miała wadę genetyczną w postaci wypadającej żuchwy, do czwartego roku życia nie wymawiała litery „r”. Ze swoim imieniem miała kłopoty, bo jakże prawidłowo powiedzieć „Sara” wobec tych wszystkich idiotów, którzy przychodzili do rodziców i pytali: „a jak ty masz na imię, dziewczynko?” - kiedy z ust, mimo strasznego wysiłku, „Sara” nie chciało się wydostać, tylko wydostawało się niedobre: „Saja”, a ci głupi, niepoczciwi ludzie wybuchali śmiechem. - Zapal latajkę, bo się boję - mówiła Sara. - Nie łap jaków, bo cię ugjizie! - wołała ostrzegawczo do ojca na wakacjach. - Nie denejwuj mnie - odwracała się obrażona, kiedy ojciec wybuchał śmiechem. Kiedy jej kuzynka Irka dostała na imieniny szczura od wujka Jerzego, Sara krzyknęła nieopatrznie: - Patrzcie, jaki śliczny szczujek! I tak zostało. Bliscy mówili na nią Szczujek. Bardzo długo, za długo, a Irenie jeszcze do dzisiaj się wyrywa to przeklęte przezwisko. A przecież dzisiaj Sara wymawia „r” pięknie, w wyniku wzmożonego wysiłku logopedy, wymawia „r” prawidłowo, a nawet bardziej niż prawidłowo. Chyba że jest zdenerwowana. Albo podniecona. Albo zagniewana. Albo zawstydzona. Albo wściekła. * Trzeba uczciwie przyznać, że do pewnego momentu rodziców Sary bawiło prze- dłużające się niewymawianie „r”. I gdyby nie pewien incydent, który przesądził o ko- nieczności pilnego naprawienia wymowy Sary, to kto wie, jak by to było. Pewnego słonecznego dnia Sara z ojcem udała się na spacer. Miała już pięć lat i była dzieckiem rozgarniętym, chociaż z wadą wymowy. Ojciec Sary w drodze do parku czujnym okiem zarejestrował, że w pobliskim sklepie „coś” się dzieje. Było to w czasach, gdy do sklepów „rzucano” towar, a kolejki formowały się na długo przedtem, zanim ten towar

rzucono, i na wszelki wypadek. Ludzie stali w nadziei, że rzucą cytryny albo herbatę, która będzie miała smak herbaty, albo papier toaletowy, albo musztardę, albo ser żółty. Każdy rozsądny człowiek, a takim bez wątpienia był ojciec Sary, jeśli tylko widział kolejkę, po prostu w niej stawał. Inna rzecz, że żaden rozsądny człowiek, w przeciwieństwie do ojca Sary, nie zadawał pytań w rodzaju: - Przepraszam bardzo, za czym kolejka ta stoi? - ponieważ pytanie to było pytaniem pozbawionym sensu w owych czasach, czego Sara nie mogła zrozumieć, a jej ojciec nie chciał zrozumieć, więc oczywiście je zadał. W odpowiedzi usłyszał: - A skąd ja, na litość boską, mam wiedzieć? W związku z czym ojciec Sary oczywiście natychmiast wziął córkę na ręce i jako matka z dzieckiem przedostał się bez trudu na sam początek kolejki, gdzie uformowana była druga kolejka, dla osób uprzywilejowanych, ale malutka. Nie rzucili tym razem, niestety, podpasek, papieru, mydła, o nie. Przypadkiem rzucili bułgarskie wina i ojciec Sary, który nigdy nie był zwolennikiem picia, w lot zrozumiał, że to okazja, i natychmiast kupił cztery butelki. - Huja, Huja, huja! - krzyknęła Sara, wynoszona wraz z winami ze sklepu - mamy czteji butelki wina, huja! Wzroku ludzi, który omalże parzył mu twarz, ojciec Sary nie zapomniał chyba nigdy. Rodzice wzięli się ostro do roboty, Sara była zmuszana, nagradzana, proszona, karana i ćwiczona. - Postaraj się, kochanie - mówili i Sara prosto z okresu niewymawiania „r” przeniosła się na chwilę w okres przejściowy - kiedy literę „j” zamieniła w „l”, co już w słowie „hurra” nie brzmiało tak uwłaczająco dla jej rodziców. A potem nastąpiły długie dwa lata nadużywania „r” - zastępowania wszystkich liter „l” literą „r”, która brzmiała jak głębinowe „d”. Niestety, ponieważ to „r” Sary nie było całkiem prawidłowe, więc zdanie: - A właśnie, że lubię pomidory - brzmiało: - A właśnie, że dubię pomidody. I dorośli wybuchali śmiechem. Poprawiała się więc szybko: - Lubię pomidoly. A dorośli znów wybuchali śmiechem. Nie miała łatwo, o nie. Irena natomiast została Ideną na zawsze, co zresztą wszystkim się bardzo spodobało i już nikt do niej inaczej nie mówił.

Kiedy Sara zdecydowała, że zostanie Najsłynniejszą Aktorką Świata, i zorientowała się, że, niestety, jedyna droga do tego prowadzi przez szkołę teatralną, udała się do logopedy, który nazywał się, dla utrudnienia wszystkim innym pacjentom, którzy mieli kłopot z artykułowaniem „c”, „s”, „ sz”, Janusz Zebrzydzki. Od niego dowiedziała się, że jej język składa się z radiksa, dorsum i apeksa. I że to nieznośne „r”, które niemalże stawało jej w gardle, wiąże się z nieprawidłowym uderzeniem języka w podniebienie, z tym że Sara nie wiedziała, której jego części. Może radix, a może apex był odpowiedzialny za to nieszczęsne „r”? I co z tego? Nic jej ta wiedza nie pomogła. Gruszka była dalej „gduszką”, gruby brzmiał jak „gduby”, grać zamieniało się w ustach Sary w „gdać”, krótki w „kdutkie - go”, a słynna latarka z dzieciństwa w „la - tadkę”. - Musimy uprzednić rrr - powtarzał z lubością logopeda i zadawał Sarze ćwiczenia, od których robiło jej się słabo. - Chyba nie chcesz przez całe życie mówić „zielony gdoszek”? Sarze było wszystko jedno, i tak dzieci się z niej śmiały, wszystkie oprócz Grażyny, która do owego pamiętnego dnia była jej najlepszą przyjaciółką. - Rotacyzm jest do wyleczenia, tylko trzeba ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć - powtarzał logopeda Janusz Zebrzydzki. - Zresztą u ciebie występuje rotacyzm jedno uderzeniowy, tę wadę da się zlikwidować uporczywymi ćwiczeniami. Powtórz proszę: kurkiem kranu kręci kruk, kroplą tranu brudząc bruk, a przy kranie, robiąc pranie, królik gra na fortepianie. Więc Sara powtarzała: - Kudkiem kdanu kdęci kduk... Uporczywie... Do znudzenia. W wannie, przy swoim biurku, rano, wieczór, w drodze do szkoły i ukradkiem na przerwie, po obiedzie i przed śniadaniem. Kiedy nikt nie słyszał. - ... a przy kdanie, dobiąc pdanie, kdólik gda na fodtepianie... Tylko Grażyna była jej wierną towarzyszką w tych trudnych chwilach. Ona jedna nie wyśmiała Sary wtedy na schodach i od szkoły podstawowej były nierozłączne. - Prawie nie słychać, że masz złą wymowę - mówiła, a Sarze od jej słów robiło się na świecie lepiej. - Gdaża, ty mnie nie oszukujesz, pdawda? - pytała czasem, kiedy ogarniały ją wątpliwości. - Jestem twoją przyjaciółką - mówiła wtedy wyniośle Graża. - Jakbym ciebie

oszukiwała, to tak, jakbym siebie oszukiwała. Musisz ćwiczyć, masz tylko półtora roku do egzaminów! Sara, zamknięta w łazience, kiedy rodzice byli w pracy, głośno, godzinami powtarzała: - Za padkanem wśdód kud na podwód - ku kdoczył kduk w pudpudowym mundudku... Mimo usilnych starań logopedy „d” było ciągle obecne w jej „r”, choć trudno to sobie wyobrazić. I kiedy zupełnie straciła nadzieję, zdarzył się cud. * Niespodziewanie pewnego wiosennego popołudnia Sara kupiła sobie lody waniliowe zamiast obiadu w szkole i pędem wbiegła do domu. Oczywiście wyrzuty sumienia nie były łatwe do pokonania, oszustwo nie leżało w naturze Sary, ale tego dnia czuła, że musi się jakoś nagrodzić, a ponieważ odchudzała się już całe dwa tygodnie, odmawiając sobie słodyczy, jeden drobny niewielki waniliowy pyszny lodzik, skoro się nie jadło obiadu, nie mógł być przecież ciężkim przestępstwem. Pozbyła się już w drzwiach poczucia winy, rzuciła torbę na podłogę, zdjęła kurtkę, wyjęła lody z opa- kowania, wrzuciła do miseczki, oblała sokiem wiśniowym, ułożyła wokół kawałki ananasa z puszki, wyszperała dwa biszkopty, wbiła je pośrodku i przyglądała się swojemu dziełu z najwyższą rozkoszą. A potem pomyślała, że skoro już grzeszy, choć nie bardzo, to przecież łyżeczka kakao może tylko polepszyć smak. Kiedy wyjmowała z górnej szafki puszkę, usłyszała zgrzyt klucza w zamku, który zwiastował niebezpieczeństwo, czyli kompromitację. Oto znowu okaże się, że nie wytrwała w postanowieniu, że w tajemnicy przed wszystkimi żre jak świnia, i to słodycze - a na to Sara nie mogła sobie pozwolić. Nagłym ruchem sięgnęła na górną półkę i pchnęła miseczkę z pysznościami. Pchnęła, ale nie wepchnęła. Naczynie zachybotało się, szukając równowagi, i z trzaskiem spadło do zlewu, rozbijając się w drobny mak. Kakao z sokiem rozbryznęło się malowniczo, a lody upstrzyły się kawałkami zielonego szkła. W drzwiach stała Idena. - Cholera jasna! - krzyknęła Sara odruchowo. - Co??? - Idena stanęła jak wryta. Bez przesady, pomyślała Sara, znamy brzydsze słowa, niech nie będzie taka święta, świętoszka jedna, niech nie udaje, że nie widzi, widzi, i co z tego, mam prawo sobie zjeść

lody i nikt mi w tym nie przeszkodzi, nie będę się jej tłumaczyć i w ogóle mam to gdzieś. - Cholera jasna - powtórzyła więc spokojnie, spodziewając się wstrętnego i jadowitego wyśmiania jej silnej woli. - Sara! - krzyknęła Idena. - Sara, Sara - powiedziała złowieszczo Sara - wiem, jak mam na imię. - Ty mówisz rrrr! - zapiała Idena i rzuciła się na kuzynkę. Uścisnęła ją tak mocno, że zdumiona Sara wypuściła z siebie resztki złości, zanim do niej dotarło, co się dzieje. - Ty mówisz rrrr! - zachrobotała Idena i w ogóle nie widziała w zlewie kompromitujących Sarę części deseru lodowego. - Ja? - Ty! Co to za szczęście! - Cholera jasna! - krzyknęła Sara i po raz pierwszy w życiu usłyszała swoje całkowite, bezwzględnie najpiękniejsze na świecie, wyraźne, soczyste, nieprzesadne „r”. Idena porwała ze stołu w kuchni kartonową teczkę, uśmiechnęła się do Sary i śmignęła do wyjścia. - Zapomniałam scenariusza, lecę! Tak się cieszę! I trzasnęła drzwiami. Sara spojrzała w zlew, lody topiły się w ciemnoczerwonym szlamie, a drobinki kakao wyglądały obrzydliwie. Nic nie dało się uratować. Sara odkręciła kurek z wodą. Breja spłynęła, szkło za- trzymało się na sitku. - Za parkanem... - zaczęła cicho, ale „r” nie zanikło, to nie był padkan, delikatny, chociaż mocny, nie, to był normalny drewniany twardy parkan. Chwilę wsłuchiwała się w swoje charczące „r” i zakręciła wodę. - Wśród kur na podwórku kroczył kruk w purpurowym mundurku - dodała śmielej - raptem strasznie zakrakał i zrobiła się draka, bo mu kura ukradła robaka! Boże! Boże! Ja mówię! * W tych okolicznościach skończenie szkoły teatralnej przestało graniczyć z cudem. Nie tylko skończenie, ale nawet rozpoczęcie. I nic już nie odstraszyło Sary od egzaminów. Na egzamin poszła z Grażyną, która wiernie jej towarzyszyła we wszystkich poczynaniach. Miała przygotowany kawałek prozy, wiersz Tuwima o Ewie, i w pamięci wszystkie ćwiczenia z logopedą Januszem Zebrzydzkim, które zadawał jej bez przekonania, że uczy przyszłą Najlepszą Aktorkę Świata.

Sarze szumiały w głowie zlepki trudnych tekstów - aż żółw zrzęda rzecze szczerze... Przędka piegży drży na wietrze... Kiedy weszła na salę, kolana się pod nią ugięły z przerażenia. Kiedy zaczęła wiersz, nikt jej nie słuchał. Mówiła coraz ciszej i ciszej, aż w końcu znana stara aktorka machnęła ręką: - Dobrze, dziecko. Ostatnią zwrotkę proszę! Przez głowę Sary przemknęła przerażająca myśl, że nie wie, która jest ostatnia, nie wie, co to jest zwrotka, nie pamięta wiersza w ogóle, ale usta ułożyły się prawidłowo i ostatnia zwrotka popłynęła z jej ust gładko, mimo że mózg zajęty był powtarzaniem: spadł bąk na strąk, a strąk na pąk, pękł pąk, bąk się zląkł. - Masz przygotowany tekst, kochana? To powiedz wprost przeciwnie. W ogóle nie rozumiała, o co chodzi. - No, inaczej. Z punktu widzenia osoby, która właśnie nie kocha. Rozumie pani? Nie rozumiała. Przygotowała wdzięczny tekst listu Sobieskiego do Marysieńki. I powiedziała tekst z punktu widzenia Andrzeja na sławetnych schodach. Komisja była wstrząśnięta. Potem kazano jej zagrać mleko. Otuliła ramiona rękami i kucnęła. Tak trwała przez czas jakiś. - Co pani robi? - Zsiadam się - powiedziała zgodnie z prawdą. - Niech pani sobie wyobrazi, że jest pani w pomieszczeniu trzy na trzy metry, potrafisz, dziecko? Kiwnęła głową potakująco, potrafiła sobie wyobrazić wszystko, nawet dzień, w którym odbierze Oscara. - I te ściany się zbliżają do ciebie, masz coraz mniej miejsca. I powtarzasz zdanie: - Pocisk, który wystrzeliłem wczoraj o dziesiątej wieczorem, dwukrotnie obiegł kulę ziemską i w najmniej spodziewanym momencie uderzył mnie w plecy. Upadłem na Renatkę, poturlała się z gracją. - Zrozumiałaś? Sara dała z siebie wszystko, kurczyła się tak bardzo, jak kurczyła się powierzchnia jej życia, coraz bardziej klaustrofobiczna wydawała jej się sala, w której odbywał się egzamin, najpierw zbadała wszystkie kąty, potem położyła się, potem nie mogła rozprostować nóg, potem wpadła w szał i rzucała się na wyimaginowanej malejącej powierzchni, w ogóle nie przejmując się tym, kto na nią patrzy. Komisja milczała i przypatrywała się Sarze po raz pierwszy w skupieniu. Sara, skulona, rozprostowała ramiona i wyszeptała:

- Pocisk, który wystrzeliłem wczoraj o dziesiątej wieczorem, dwukrotnie obiegł kulę ziemską i uderzył mnie... - ... i w najmniej spodziewanym momencie - przerwał jej aktor serialowy, który siedział po prawej stronie starszej aktorki. - ... i w najmniej spodziewanym momencie - powtórzyła Sara. - Od początku proszę. Sarę ogarnął gniew. Znowu była w pokoju trzy na trzy, który zmniejszał się nie- ubłaganie, dusiła się, charczała, ale zebrała siły i krzyknęła: - Wystrzeliłem wczoraj pocisk, który... - Jeszcze raz. Dokładnie z tekstem, który był zapodany. Sara siedziała na podłodze i modliła się, żeby już wyjść. A potem wydała z siebie najbardziej przerażający krzyk i poszło jak z płatka: - Pocisk, który wystrzeliłem wczoraj o dziesiątej wieczorem, dwukrotnie obiegł kulę ziemską i niespodziewanie uderzył mnie w plecy! Tak, to było dobre. Te dwie kobiety z lewej przestały szeptać do siebie. Aktor się uśmiechnął. Nie ma się z czego śmiać, to jest tragiczne! Dlaczego on się śmieje. Ach tak, teraz Sara wiedziała, że jest beznadziejna i że to straszny pomysł z tą szkołą teatralną... Co ją podkusiło? Już nigdy więcej... - Upadłem na Denatkę... - wysmyknęło jej się z ust. Komisja się roześmiała, głośno, serdecznie. Wszyscy. - Dziękujemy - powiedziała zgodnie komisja i popatrzyła znacząco po sobie. Stara gwiazda, którą nie wszyscy pamiętali ze znakomitych ról w teatrze i starych filmów, popatrzyła na starego aktora, którego Sara pamiętała z teatru, a stary aktor spojrzał na swojego kolegę, którego wszyscy znali, bo grał w serialu Jestem serio kluczową postać, jedną z siedemdziesięciu kluczowych postaci (Sara wiedziała, że się rozwiódł, ożenił ze swoją studentką, a żona pozywa go o odszkodowanie za zmarnowane dwadzieścia lat, w czasie któ- rych to lat chowała jego dzieci), i ta stara gwiazda powiedziała: - No, no... A aktor serialowy, który pozew wykorzystał medialnie i był na pierwszych stronach gazet, co mu bardzo odpowiadało, powiedział: - Właśnie... właśnie... I tyle. Ale we wzroku wszystkich egzaminatorów nie było ani krzty porażającego prze-

świadczenia, że oto stanęła przed nimi przyszła Aktorka, Która na Pewno Dostanie Oscara. Więc Sara wyszła i obiecała sobie, że nigdy więcej jej noga w szkole teatralnej nie postanie. I nie postała. Tylko Grażyna do końca ją pocieszała, mówiąc, że właściwie tylko idioci zostają aktorami, bo przecież ci idioci się na niej, Sarze, nie poznali, i że to wyłącznie ich wina. * W październiku dowiedziała się, że była na trzecim miejscu, i to od Ideny, która wróciła po trzech miesiącach pracy w Niemczech. Ale ponieważ nie zgłosiła się na dalsze egzaminy... z przykrością zawiadamiamy. .. No cóż, to był pierwszy figiel, który spłatała jej rzeczywistość. Pierwszy poważny figiel. Niestety, nieostatni. * Sarze dość łatwo było pogodzić się z faktem, że nie dostanie Oscara, zwłaszcza że przeczytała duży tekst, w którym to autor naśmiewał się z całej ceremonii wręczania nagród, która odbywa się w blaszaku z czerwonym dywanem, i że jednego pana, co dostał Oscara i wyszedł na papierosa, żeby to uczcić, to od razu zgarnęła policja, bo w Ameryce się nie pali, i pan ten musiał się tłumaczyć, i nikt mu nie uwierzył, że dostał Oscara, bo był Polakiem i nie był aktorem, i dopiero po interwencji i tak dalej. I że to wszystko śmiechu warte. Sarze więc pozostał śmiech.

Życie w gruzach Do momentu, rzecz jasna, kiedy zobaczyła swojego przyszłego niedoszłego męża, jak dosiadał jej przyjaciółki. Owego pamiętnego wieczoru życie Sary uległo zmianie na zawsze. Kiedy odzyskała przytomność, leżała na łóżku Grażyny, a nad nią pochylał się starszy pan i klepał ją po policzku. Coś podobnego, pogotowie przyjechało w niecałe siedem minut! - No, już w porządku. Będziesz pan miał żonę jak malowanie, to tylko stres. Grażyny w jej własnej kawalerce nie było, za to Konrad, już ubrany, trzymał ją za rękę, co było dużo gorsze od tego widoku, którego miała nigdy nie zapomnieć. Sara wyrwała z jego dłoni swoją rękę i wytarła w spódnicę. Podniosła się i zapytała: - Jak mogłeś mi to zdobić? Chociaż chciała zapytać: „Jak mogłeś mi to zrobić”, bo przecież „r” wymawiała już prawidłowo, a jednak wyszło „zdobić”, czym pogrążyła się zupełnie w swoich własnych oczach. Konrad zachował się jak typowy mężczyzna: najpierw przysięgał, że to nie on, potem mówił, że naprawdę nie wiedział, co robi, potem szeptał, żeby Sara się opanowała, bo życia nie można opierać na emocjach, potem pytał retorycznie, co na to rodzice powiedzą, jeśli ona tak w ostatniej chwili odwoła całą uroczystość bez powodu, potem próbował ją przekonać, że to po prostu nie wypada i że na miłość boską!, a potem syczącym szeptem pytał, dlaczego ona robi aferę z rzeczy tak nieistotnej i niszczy jego miłość, a potem krzyknął, że jakim prawem go śledziła! A potem wybiegł za nią na schody i krzyczał, że to bardzo dobrze, że jest idiotką i że pożałuje, i że on nie pozwoli się robić w konia, i kto mu za to wszystko zwróci, ale Sara zatkała uszy dłońmi i biegła przez osiedle do domu rodziców, wmawiając sobie, że to wszystko sen, na pewno zaraz się obudzi i będzie stała na stołku, i przymierzała suknię ślubną, że to wszystko nieprawda, że wyobraźnia płata jej figle i że to niemożliwe. Ale to, niestety, było możliwe. Kiedy wpadła do domu, Krótki na jej widok zaszczekał radośnie i ze szczęścia zrobił małe jeziorko w przedpokoju, ojciec od razu chwycił ją za ramiona, a matka zbladła. - Nie będzie żadnego ślubu! - wychlipała Sara. - On się pieprzył z Gdażyną! - Jakich ty słów używasz - oburzyła się matka, a potem poczerwieniała ze złości. - A to skurwysyn! - wyrwało jej się po raz pierwszy i ostatni w życiu, czego nikt nie zauważył.

A ojciec Sary zapytał: - To co my teraz zrobimy, kochanie? * Sary nic a nic nie obchodziło, co teraz zrobią. Schowała cudowną suknię ślubną do szafy w przedpokoju, owiniętą rzecz jasna przedtem w plastikowy worek, a potem zamroziła się. Nie uroniła jednej kropli łzy. Była jak skała. Miała trzeźwe spojrzenie na życie i na siebie. Postanowiła, że już nikt nigdy jej nie zrani. Po dwóch tygodniach pękła. Rozpacz zalała ją szeroką falą i leżała w swoim pokoju, przytulając poduszkę mokrą od łez. Oczywiście w samotności, nie dając nic po sobie poznać. Jej życie legło w gduzach i obiecywała sobie, że nigdy, przenigdy nikomu nie zaufa. Właściwie opłakiwała i Konrada, i przyjaźń z Grażyną. Nie potrafiła sobie odpowiedzieć ha pytanie, kto bardziej ją zranił: jej pierwsza, najpiękniejsza, cudowna miłość czy przyjaciółka, której ufała bezgranicznie. Wyobrażała sobie czasem, że Konrad zrobił to z inną, i może o tym powiedzieć Grażynie, poszukać u niej współczucia i wsparcia, że długo w nocy o tym rozmawiają i że Grażyna mówi: - On po prostu nie był ciebie wart. I przynajmniej nie jest sama na świecie. Ale był wart mojej przyjaciółki, byłam najgorsza, najgłupsza, najbardziej naiwna ze wszystkich znanych mi osób - przypominała sobie w porę i zalewała się łzami. O nie. To nie tak miało być. Jeszcze kiedyś go skręci z żalu za mną, myślała w przypływie złości, między użalaniem się nad sobą a planowaniem zemsty na Grażynie. - Zostaw ją w spokoju. - Idena przychodziła teraz do Sary, mimo że miała już własne mieszkanie. - Zostaw ją, ma to, na co zasługuje, faceta, który zdradza. Niczego nie musisz jej ponadto życzyć. Ma przesrane. - Jak on mógł mi to zdobić? - pytała Sara Idenę. - Nodmalnie - przedrzeźniała ją Idena. - Dozebdał się. Wyjął, włożył i wyduchał ją - mówiła, a Sara zakrywała ręką uszy, żeby nie słyszeć tak wulgarnego wyjaśnienia, i była wściekła na Irenę. - Nie dozumiesz, nie dozumiesz! - krzyczała na kuzynkę. - To ty nic nie rozumiesz, złotko - złościła się Idena. - Otrząśnij się, są gorsze nieszczęścia! Ale Sara nie wyobrażała sobie gorszego nieszczęścia niż Konrad w Grażynie. Rodzice byli zatroskani.

- Sara, tak bywa w życiu, to nie koniec świata! - Nic nie rozumiesz! - krzyczała Sara do matki. - A gdyby ojciec cię zddadził, to też byś o tym tak lekko mówiła? - wychodziła, trzaskając drzwiami i nie czekając na odpowiedź. Była nie do zniesienia, ale nie była w stanie zająć się czymkolwiek sensownym. Dostała zwolnienie lekarskie od psychiatry, brała malutkie tabletki, po których świat tak bardzo nie bolał, a urlop dziekański był jedyną rzeczą, która ją ucieszyła w tym czasie. Matka i ojciec chodzili koło niej na palcach, tak jakby się miała od byle czego rozlecieć na milion kawałków, przerażeni tym bardziej, że dowiedzieli się o pogotowiu, które wezwał Konrad. A Sara była wściekła. Była upokorzona. Czuła się gorsza niż jakakolwiek kobieta na świecie. Była rozdarta jak stara flanelowa szmata, ponieważ, niestety, godzinami potrafiła rozpamiętywać wszystkie wspaniałe chwile z Konradem, jego radość życia, czułość, pierwszy pocałunek i ten pierwszy raz, który wcale nie był taki, jak czytała; nie bolało, a Konrad był wniebowzięty, że jest dziewicą. Czerwieniła się na myśl o tym, co robili i jakie to było przy- jemne, na swoją bezwstydność była wściekła, na to, że go pragnęła i on o tym wiedział, że wystarczyło porozumiewawcze spojrzenie, żeby lądować w łóżku, i że było jej wszystko jedno, czy jest noc, czy dzień, czy świt, że oddała mu się całym ciałem i duszą, jakby to miało trwać wiecznie, i że nawet - o zgrozo! - kiedy Grażyna zapytała, jakim Konrad jest kochan- kiem, odpowiedziała, czerwieniąc się: - Niesamowitym, wierz mi, niesamowitym. Nie mogła sobie tego wybaczyć. Idena wpadała teraz do niej codziennie, zamykały się w pokoju i godzinami rozma- wiały. Kiedy zwierzyła się z tej rozmowy Idenie, w chwili słabości, ta tylko uniosła brwi. - Nic dziwnego, że ta dziwka musiała to sprawdzić, nigdy nie miała do ciebie zaufania. Wtedy po raz pierwszy od dłuższego czasu Sara się roześmiała. - Będzie żyć! - obwieściła Idena głośno i pocałowała Krótkiego w nos. Sara pomalutku wracała do życia. - Wiesz co? Jedź na wieś, nabierzesz dystansu. Studia nie uciekną - powiedziała matka. I pod koniec maja Sara pojechała do babci. * - Zawsze mówiłam - powiedziała babcia - że mężczyzna jest jak pies, byle gdzie śpi, byle gdzie się załatwia, byle co je. Z tym że pies sobie liże wszystkie... wszystkie części

ciała... - Babciu! - krzyknęła zgorszona Sara, mając w pamięci cudownego dziadka i przecież dobre małżeństwo babci. - A dziadek? - Dziadka w to nie mieszaj - babcia wyniośle podniosła się z fotela i sięgnęła do kredensu, w którym za kryształową rżniętą szybką stały karafki z nalewkami własnej roboty. - Ja mówię o mężczyznach, nie o twoim dziadku! - i do dwóch kieliszków nalała nalewki z pigwy, mocnej i aromatycznej, po raz pierwszy w życiu częstując dwudziestodwuletnią wnuczkę alkoholem. - Dziecko, ty nic świata nie rozumiesz, nic. Kobieta, jeśli rozstaje się z mężczyzną, musi to zrobić jak dama. On się wtedy będzie zastanawiał, czy w ogóle był kochany, a jedyna rzecz, która go zaboli, to własne wyobrażenie o sobie, które nadwątlisz. Nigdy, ale to nigdy nie pozwól, żeby wiedział, że kochasz go bardziej niż on ciebie. I nigdy nie mów, ile masz lat - dodała po chwili, co Sarze wydało się mocno bezsensowne. - A teraz wróć spokojnie do domu, poznaj jakiegoś miłego chłopca i udawaj, że jesteś głupsza, niż jesteś, bo inaczej zo- staniesz starą panną. Twój dziadek do końca życia myślał, że rządzi w tym domu, i dlatego byliśmy dobrym małżeństwem. Teraz kobiety są głupie, myślą, że mają w mężczyźnie partnera. A mężczyzna jest jak kogut, dumny, głupi i ma krótką pamięć. - Babciu - powiedziała Sara - nie wszyscy są tacy... - Ja nie mówię o wszystkich! - zdenerwowała się babcia i ponownie nalała pigwówki. - Ja ci, dziecko, mówię, jak jest, a jaki ty z tego pożytek zrobisz, to twoja sprawa. A ty zachwycona! A ty wpatrzona! A ty jak bąk wokół tego Konrada! On mi się od początku nie podobał, ale milczałam, cierpliwie czekając, aż ty rozumu nabierzesz. A ty tańczysz wokół niego, po co? Trochę dystansu nabierzesz i będziesz wiedziała, jak postępować z mężczyznami. Nigdy się nie kłóć, przyznawaj rację i rób swoje. Pamięć u nich krótka, jeśli dziś na coś nie pozwoli, to mu powiesz za dwa tygodnie: przecież tak chciałeś. I on ci uwierzy. Przynieś ciasteczka, stoją na szafce w kuchni, po prawej stronie, upiekłam takie, jak lubisz. Babcia w jednej chwili zmieniła temat i Sara posłusznie poszła po ciasteczka. Kiedy wróciła do pokoju, babcia patrzyła przed siebie, na obraz, który od zawsze wisiał nad łóżkiem dziadków, Najświętsza Panienka karmiąca gołębie, z maleńkim dzidziusiem w ramionach. - Jedz, jedz - pokiwała ręką w stronę talerzyka. - Ciesz się życiem i bądź mądra, bo lata będą cię uczyć tego, czego nie nauczą cię dni... A szkoda marnować czas... Wydawało się Sarze, że babcia mówi bardziej do siebie niż do niej, kieliszek w jej ręku drżał, a złocisty płyn błyszczał w słońcu.

- Myślisz, że co jest ważne? To - babcia zatoczyła krąg dłonią z pogrubiałymi od gośćca stawami. - Tylko to, rodzina, dzieci... A poza tym nic. Nic. Zadaniem kobiety jest stworzyć dom. Ciepły, dobry, życzliwy, bez kłótni, bez wzajemnych pretensji. Naszym zadaniem jest przymykać oczy i dbać, żeby się to wszystko nie rozleciało. A fiu bździu zostaw innym. * Ten pobyt u babci był dla Sary jak dobra kąpiel w zimnym strumieniu, po głębokim mechanicznym złuszczaniu naskórka, posmarowanego uprzednio kwasem solnym. Ciało przestawało powoli boleć, a wspomnienie Konrada ulatniało się z każdym dniem. - Ty popatrz tylko, moje dziecko, ile na tym świecie cierpienia - babcia kładła kurę na twardym starym pieńku, który Sara pamiętała jeszcze z dzieciństwa, i wprawnym ruchem siekierki obcinała jej głowę. - A ty będziesz nad sobą bolała, rosołek dobry ugotujemy, żadnych sztucznych kostek nie dorzucaj i kury też w mieście kupuj nie takie z hodowli, tylko te, co łażą. Sara odwracała głowę od trzęsącej się w babcinym ręku kury, z której tryskała krew. - I taka delikatna też nie bądź, bo jak wieprzki w ubojni żywcem idą do wrzątku, to o tym nie myślisz przy dobrym gulaszu, prawda? Tak jest świat zbudowany, ty temu światu tylko nie przeszkadzaj, porządnie żyj, i to wszystko. A przyjaciółka? Jaka to przyjaciółka była? To ty nie znasz znaczenia tego słowa? Ty już dorosła jesteś, a nie wiesz, co to przyjaźń? No pewno, że tak myślałaś. Grażynka błyszczała w twoim świetle, a myślała, że tło sobie z ciebie zrobiła, brzydkie toto, żadne toto, grzała się przy tobie. No jasne, że poprawiała to twoje urocze „r”, w czymś musiała być lepsza, a ty jak w dym, jak w dym! A innych przyjaciół miałaś? Nie, bo Grażynka najlepsza i jedyna, i na pewno rozumiała cię jak nikt. A człowiek dobry może być w zgodzie ze światem, nie unika ludzi, ma innych bliskich, nie zna zazdrości... Ech... Urocze „r”? Sara nie mogła wyjść ze zdumienia. To upokarzające „d” - to zdaniem babci urocze „r”? - To już Irenka mądrzejsza od ciebie... Irenka mądrzejsza od niej? Też mi nowina! Przecież zawsze tak było! Bo Sara nie słyszała, co mówi babcia. A jak słyszała, to nie rozumiała. * Ale Idena wcale mądrzejsza nie była, bo kiedy Sarą wróciła do domu, to Idena sie- działa na kanapie u rodziców wyprostowana i poważna, a matka miała bólem ściągniętą