Kitty123

  • Dokumenty109
  • Odsłony353 222
  • Obserwuję183
  • Rozmiar dokumentów216.9 MB
  • Ilość pobrań185 100

Zoe Marriott - Królestwo Łabędzi

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Zoe Marriott - Królestwo Łabędzi.pdf

Kitty123 EBooki POJEDYNCZE
Użytkownik Kitty123 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 156 stron)

Książkę tę dedykuję wszystkim brzydkim kaczątkom. Nie zazdrośćcie tym puszystym żółciutkim głuptasom. To nie z nich wyrosną łabędzie.

CZĘŚĆ PIERWSZA

PROLOG Jednym z moich najwcześniejszych wspomnień jest zapach rozgrzanej słońcem ziemi. Miałam dwa, może trzy lata, byłam jeszcze bardzo mała. Pamiętam matkę i jej zapiaszczone dłonie. Krótkie, pokryte stwardniałą skórą palce zwinnie wyciągały spod ziemi delikatne korzenie. Nie przerywając pracy, matka wyjaśniała mi, że każda roślina żyje dzięki zdrowym korzeniom, które mocno wrastają w glebę, że do wzrostu potrzebuje wilgoci i słońca. Powiedziała też, że roślinę, którą rozsadza, nazywają obuwikiem. Opowiadała mi o jej zastosowaniu w kuchni i w medycynie. Mówiła, że można ją zasuszyć albo namoczyć w oliwie. Kiedy już wszystkie kwiatki zostały rozsadzone, matka wzięła garść ciemnej urodzajnej ziemi i pokazała mi jej moc. Patrzyłam zafascynowana, jak grudki ziemi ożywają: błyszczące, pełne porywającej wprost siły. Zaskoczona podniosłam wzrok i raz jeszcze spojrzałam na nasz ogród. We wszystkich roślinach, które nas otaczały, dostrzegłam to samo piękno. Nawet chmury nad głowami wydawały mi się niezwykłe, a w powietrzu wyczuwałam życiodajne tchnienie. Kiedy spojrzałam na matkę, zauważyłam, że i ona promieniała tym samym głębokim blaskiem, silnym, wręcz oślepiającym. Przez jej ciało, jak krew w żyłach, płynęła tajemna moc. Matka pochyliła się i ujęła moje małe dłonie w swoje uwalane ziemią ręce. – To eneida, Aleksandro – szepnęła – siła natury. Krąży w ziemi, w wodzie, wśród zwierząt, przepływa przez wszystkie rośliny. Jest nawet w powietrzu. A my, ty i ja, stanowimy jej źródło. Póki żyjemy i troszczymy się o nasze Królestwo, nic mu nie grozi. Słowa matki utkwiły we mnie na długo. Czułam, jakby w moim sercu coś się poruszyło i wyszeptało moje imię, a kiedy spojrzałam na moje dłonie, zaciśnięte w jej rękach, w moich żyłach odkryłam pulsującą tajemną moc.

Rozdział 1 Pewnie już wiecie, kim jestem. W każdej opowieści występuje ktoś taki jak ja. Postać drugoplanowa, ledwie dostrzegana przez głównych bohaterów akcji. Niechciane dziecko, bez niezwykłych talentów. Jak wróbel wśród łabędzi. Taką właśnie rolę odgrywałam na Dworze mojego ojca. Taką rolę mi narzucił. Mam pewne niewyraźne, wyblakłe wspomnienie związane z ojcem. Pamiętam, jak brał mnie w potężne ramiona i kręcił się ze mną tak długo, aż piszczałam z radości. Pamiętam, jak nazywał mnie swoim cukiereczkiem. Wtedy obejmował mnie po raz ostatni. Nie wiem, co się zmieniło. Może ja. W niczym nie przypominałam swoich braci, których ojciec kochał całym sercem. Chyba musiałam go rozczarować. Nie miałam szans na bogaty mariaż, bo któż chciałby poślubić kogoś tak pospolitego? Poza tym byłam dziwnym dzieckiem. Opowiadałam o rzeczach, których inni nie widzieli, lubiłam samotność i nigdy nie słuchałam poleceń ojca. Teraz wiem, że mogłam być dla niego utrapieniem, ale nie rozumiem, dlaczego przestał mnie kochać. Przyzwyczaiłam się do jego oziębłości, tak jak potrafią to tylko dzieci. Miałam swoje miejsce na Dworze, miejsce ofiarowane mi przez matkę i braci. Powiedzieć, że matka była piękna, to zdecydowanie za mało. Ale o jej urodzie niewiele się mówiło. Matka była mądrą wiedźmą i to z tego słynęła w całym Królestwie. To dlatego mój ojciec ją poślubił. Jej wrażliwość i dobroć sprawiały, że poddani wręcz ją wielbili. Inaczej niż ojca, który był szorstki i słynął z surowego wymierzania sprawiedliwości. Jeśli chodzi o moich braci, to kochałam ich równie mocno jak matkę. Najstarszy z nich – Dawid – miał odziedziczyć królewski tron. Bardzo przypominał ojca – miał takie same ciemne włosy i oczy. Był spokojny i zrównoważony i to on zawsze się starał, aby moja suknia nie miała uwalanych błotem brzegów, a we włosach nie plątały mi się źdźbła trawy i uschnięte gałązki. Następny w kolejności był Hugh, najwyższy i najprzystojniejszy z braci. Miał złocistą czuprynę i niedbały, choć zniewalający uśmiech matki. Żwawy i dowcipny, swoim poczuciem humoru potrafił nawet czasami rozproszyć grobowy nastrój ojca. Był utalentowanym wynalazcą i zwycięzcą wszystkich naszych dziecięcych gier.

Robin był mi najbliższy, zarówno pod względem wieku, jak i temperamentu. Nie był tak wspaniałym szermierzem jak Dawid ani jeźdźcem jak Hugh. Nazwałabym go myślicielem, nos wciąż miał utkwiony w książkach, ale dla mnie zawsze znajdował czas. Bawiliśmy się razem, rozmawialiśmy, malowali. Kiedy pewnego dnia znalazłam wróbla ze złamanym skrzydłem, pobiegłam z nim do Robina, który natychmiast odłożył książkę, pokazał mi, jak usztywnić złamaną kostkę i nakarmić ptaka. Byliśmy do siebie trochę podobni. Mieliśmy taki sam ciemnokasztanowy kolor włosów i jako jedyni z rodzeństwa odziedziczyliśmy kolor oczu po matce – barwę zielonych, świeżo rozwiniętych liści. Na tym jednak kończyło się moje podobieństwo do brata i matki. Niestety, byłam brzydka. Choć miałam włosy i oczy matki oraz jej jasną skórę, w jakiś niepojęty sposób naprawdę byłam brzydka. No dobrze, „brzydka” to może zbyt dosadne słowo. Rzecz w tym, że moja drobna blada twarz i delikatne rysy nie robiły wrażenia, zwłaszcza zestawione z olśniewającą urodą reszty rodziny. Mówiono, że pewnego dnia Dawid zasiądzie na tronie jako potężny władca. Nikt nie miał wątpliwości, że Hugh zostanie lordem, idealnym obrońcą królewskich ziem. A Robin? Robin, rzecz jasna, miał stać się wybitnym uczonym. Nikt natomiast nie wiedział, kim będę ja. Patrzono na mnie ze współczuciem. Tak mi się przynajmniej wydawało. Byłam nikim. Marzycielką, która błądzi bez celu w świecie magii. Czułam, że moim przeznaczeniem nie jest potęga ani sława. Na zawsze miałam pozostać tylko Aleksandrą, ale to pozwoliłoby mi wciąż być sobą i cieszyć się wolnością. Taka wizja przyszłości nie czyniła mnie nieszczęśliwą. W naszym drewnianym Dworze, którego kryty strzechą dach sięgał niemal ziemi, czułam się bezpiecznie. Kochałam mój dom, a zwłaszcza ogrody matki, które rozciągały się aż po wzgórza. Dorastałam, biegając po złocistych polach Królestwa, zasypiając w zielono-srebrnym cieniu jego lasów, nurkując w słodkich wodach. W tych dzikich wyprawach towarzyszyli mi bracia. A nad nami czuwała matka. Kiedy teraz myślę o tych czasach, okruchy wspomnień wydają się wzbijać i tańczyć jak drobinki kurzu w promieniach słońca. Z tego okresu wyraźnie zapamiętałam jedno letnie popołudnie. Miałam wtedy może dziesięć lat. Leżeliśmy z Robinem w wysokiej trawie, osłonięci żywopłotem z głogu, i patrzyliśmy na płynące chmury. W oddali widać było skrawek strzechy naszego Dworu majaczący pomiędzy wzgórzami, poniżej zaś rozciągały się dzikie łąki pełne stokrotek, niezapominajek i anemonów.

Hugh i Dawid znaleźli długie patyki i błaznując, pozorowali zaciętą walkę na miecze. Ich wrzaski i wzajemne obrzucanie się obelgami nie robiły na mnie wrażenia, ale nagle Hugh, trafiony w dłoń, krzyknął z bólu. Spojrzałam wymownie na Robina. – Jak to możliwe, aby ojciec Dawida był parszywym psem z jedną nogą? – zapytałam. – Przecież jest również twoim ojcem. – Nie wierzę w to! – rozdzierającym głosem wykrzyknął Hugh. – Najwyraźniej Dawid jest dzieckiem goblinów, które matka znalazła przy drodze i z litości przygarnęła. – Nie wydaje mi się – odrzekł Dawid, opuszczając kij. Po chwili oparł się na nim i ciągnął swoje przemyślenia: – Ale być może to prawda, że jedno z nas jest odmieńcem podrzuconym przez wiedźmy. Zamrugałam powiekami i wstałam. – Mówisz o mnie? – zapytałam podniesionym głosem. – Nie bądź głupia – odparł pośpiesznie Hugh. – Jesteś lustrzanym odbiciem matki. – Miałem na myśli Hugh – powiedział spokojnie Dawid. – Ty i Robin jesteście jak skóra zdarta z matki, ja to wykapany ojciec. A do kogo podobny jest Hugh? – Och – westchnęłam z ulgą. – Mama mówi, że do jej siostry. – No tak. Możliwe. Ale za tym, że jest dzieckiem goblinów, przemawia sposób, w jaki posługuje się mieczem: wyjątkowo paskudny – wyjaśnił Dawid. – Ciach! – Hugh groźnie wzniósł swój kij. – Powiedz to jeszcze raz, tchórzu. – O nie, przestańcie – poprosił Robin, przekręcając się na brzuch. – Robicie za dużo hałasu. Chodźcie tu i popatrzcie z nami na chmury. Albo idźcie wywijać patykami na dziedziniec przed stajnią. – Za dużo hałasu?! – wykrzyknął Hugh i rzucił kijem w żywopłot, płosząc ukryte w nim ptaki. – Zaraz nauczę cię szacunku do starszych, robaku! Robin, gramoląc się z ziemi, z niepokojem spojrzał na brata, lecz ten bez trudu przewrócił go z powrotem na trawę. – Na pomoc! – zawołał Robin, ale jego wołanie stłumiło ramię Hugh. – Aleksa! Rzuciłam się Hugh na plecy i zaczęłam go łaskotać, wiedząc, że tym go pokonam. Mój brat natychmiast zaczął zwijać się ze śmiechu i odganiając mnie, uwolnił biednego Robina. – To zdrada! – wykrzykiwał pomiędzy kolejnymi atakami śmiechu. – Spisek! Robin wygramolił się spod Hugh i usiadł mu na nodze.

– Poddaj się – zażądał. – Nigdy! Wolę zginąć! – Hugh wił się pod ciężarem naszych ciał. Teraz i ja, wymęczona śmiechem, prawie z niego spadłam. Dawid patrzył na nas w zamyśleniu. – No tak, chyba poznałem prawdę – powiedział. – To ja muszę być odmieńcem, bo nie wierzę, aby łączyły nas jakiekolwiek więzy krwi. Hugh, Robin i ja zamarliśmy bez ruchu i spojrzeliśmy na Dawida. Po chwili Robin krzyknął: – Na niego! Dawid porzucił swój kij i zaczął uciekać, a my skoczyliśmy za nim, śmiejąc się jak obłąkani. Choć czerpałam wiele przyjemności z zabaw z braćmi, to najwspanialszą częścią dnia były chwile spędzane z matką, w jej ogrodzie. Odkąd pamiętam, mama zabierała mnie tam ze sobą i uczyła. Te lekcje traktowałam o wiele poważniej niż lekcje gospodyń krzątających się po naszym domu, które próbowały nauczyć mnie haftu i etykiety. W ogrodzie mojej matki wszystko, co żyło, miało swoje imię, a imiona te były piękne. Począwszy od malutkich lśniących żuków, które tłoczyły się pod kamieniami, przez wonne róże, a skończywszy na ptakach szybujących nad głowami. Matka nauczyła mnie wszystkiego, co najważniejsze. Przekazywała mi wiedzę o kwiatach i drzewach, o zwierzętach i ptactwie, o pogodzie i o tym, w jaki sposób troszczyć się o ziemię, aby wciąż była urodzajna. Mówiła o krajach leżących na zachód od naszego Królestwa, których władcy tak bardzo miłowali muzykę, że ostatnie sztabki złota wydawali na koncerty harfistów i śpiewaków, podczas gdy ich podwładni umierali z głodu. Opowiadała o ludach północy, których pycha i ambicja rozszarpywały ziemię, sprowadzając na nią kolejne wojny domowe, aż w końcu w ich największej osadzie zwanej Miastem Kwiatów nie ostała się ani jedna kwitnąca róża. Tylko w Królestwie – tłumaczyła mi matka – panowały pokój i dobrobyt. Tylko w naszym kraju nadal kierowano się Starymi Zasadami, szanowano i kochano ziemię, kultywowano pamięć o Przodkach i otaczano ich należną czcią. Przyjmowałam jej słowa jak spękana ziemia chłonie pierwsze deszczowe krople, wciąż

niezaspokojona. Kiedy miałam dziesięć lat, wiedziałam więcej o zielarstwie niż niejedna stara kobieta. Potrafiłam nazwać i znaleźć każdą roślinę w ogrodzie i w lesie. Znałam receptury wszystkich mikstur, okładów i naparów. Sama nawet dodałam kilka nowych przepisów do olbrzymiej księgi, którą matka żartobliwie nazywała księgą czarów. Kiedy skończyłam jedenaście lat, matka zaczęła uczyć mnie „praktycznych sztuczek”, które usprawniały nasze codzienne życie. Nauczyłam się sprowadzać ciepło do wnętrza drewna, dzięki czemu do rozpalenia ognia nie potrzebowałam już hubki i krzesiwa. Wiedziałam, jak odszukać najmniejszą iskierkę życia w zwiędłej już roślinie i sprawić, żeby znowu zakwitła. Umiałam porozumieć się ze wszystkimi żyjącymi istotami bez słów, za pomocą myśli, i rozszyfrować gmatwaninę obrazów, zapachów i doznań, które składały się na ich język. Moc potrzebną do wykonania tych zadań czerpałam z łona ziemi, ze źródła życia zwanego eneidą, które mocno pulsowało na ziemiach Królestwa. Potrafiłam wykorzystać tę siłę. Na naszym Dworze i w okolicznych wsiach żyły kobiety, które umiały robić to samo co ja. Matka nazywała je bystrymi. Ludzie zamieszkujący Królestwo potrzebowali ich pomocy, bo matka nie mogła przecież być wszędzie. Ona jednak miała jeszcze inny dar, wyjątkowe błogosławieństwo Przodków. Talent, który pozwalał jej na uprawianie prawdziwej magii. Matka potrafiła uzdrawiać, a ta sztuka pochodziła z wnętrza jej ciała, a nie z łona ziemi. Matka stawiała na nogi nawet tych, wobec których bystre okazywały się bezradne. Kiedy wszystkie napary, mikstury i okłady nie przynosiły rezultatów, lady Branwena odnosiła sukces. Przybywali do niej ludzie z całego Królestwa, a nawet zza jego granic, błagając o pomoc. Matka zawsze próbowała. Tłumaczyła mi, że taka jest cena, którą płaci za swój niezwykły dar – nigdy nie może odmówić pomocy. Mówiła też, że dawno temu żyło wiele podobnie uzdolnionych kobiet. Teraz została już tylko ona. Matka nigdy nie dała mi odczuć, że ją rozczarowałam. Czasami nawet zastanawiałam się, czy nie odetchnęła z ulgą na myśl o tym, że nie odziedziczyłam jej mocy. Wiedziała, że takie błogosławieństwo bywa też ciężarem. Wiele razy widziałam ją, z poszarzałą twarzą, drżącą z wysiłku, kiedy starała się ratować komuś życie. Kilka razy obserwowałam też, jak gorzko łkała, gdy jej dar okazał się niewystarczający. Pewnie cieszyła się, że oszczędzono mi takich przeżyć. Potrafiłam jednak z powodzeniem robić „praktyczne sztuczki”. Czasami moje umiejętności ją zaskakiwały. Moja wiedza na temat ziół, okładów i naparów potrafiła przynieść choremu ulgę i dać nadzieję. I tym musiałam się zadowolić. Dar potężnej magii był dla mnie nieosiągalny.

Bracia również sądzili, że moje umiejętności są bardzo przydatne. Prosili mnie o uspokojenie spłoszonego konia, ogrzanie wychłodzonej sypialni albo ukrycie przed matką, że zrywali owoce z jej ogrodu. Jednak kiedy Hugh poprosił mnie o przywołanie jelenia, co ułatwiłoby mu strzał, tak się zezłościłam, że Robin i Dawid zmusili brata, aby przyrzekł, iż nigdy już nie poprosi mnie o coś podobnego. Ojciec nie patrzył przychylnym okiem na moją edukację. Po tym jak nauczyłam się słyszeć myśli i rozumieć uczucia zwierząt (bo zwierzęta myślą i czują tak jak my), nie mogłam już jeść ich mięsa. Moja matka też nie jadała mięsa, ale ojca mój sprzeciw irytował. Lubił, gdy jego poddani radośnie witali myśliwych i gdy na widok jelenia bądź dzika przerzuconego przez grzbiet konia ciekła im ślinka, a nie łzy. Kiedy więc pewnego dnia odsunęłam od siebie deskę z pokrojonym mięsem, po raz pierwszy zobaczyłam, jak ojciec kłóci się z matką. Tego wieczoru atmosfera w Długiej Sali była tak ponura, jakby spod krokwi nadciągnęły burzowe chmury. Służący, świadomi nastroju mego ojca, szybko zabrali ze stołu resztki kolacji i odeszli, natomiast ja i moi bracia zostaliśmy odesłani z sali energicznym ruchem ojcowskiej dłoni. Ja jednak nie wyszłam. Po raz kolejny nie podporządkowałam się jego woli i ukryta za gobelinem, z przerażeniem i palącym poczuciem winy obserwowałam kłótnię rodziców. – Jak znajdę jej męża, skoro odmawia powitania myśliwych, Branweno? – zwrócił się ojciec do matki. – I tak jest to trudne zadanie, kiedy kandydatka niczym się nie wyróżnia. A teraz?! Nikt nigdy jej nie zechce – perorował ojciec. Przechadzał się przed kominkiem, a jego ciężkie buty dudniły po kamiennej posadzce. – Czy satysfakcja z przeciwstawienia się mojej woli warta jest krzywdy, jaką wyrządzasz swojemu dziecku? Bo trzeba powiedzieć to wyraźnie, wyrządzasz krzywdę Aleksandrze, upierając się przy tych bzdurach. Matka zatrważająco spokojnie tkwiła w fotelu. Dłonie zacisnęła w pokryte odciskami piegowate pięści i złożyła na stole. Kiedy jednak przemówiła, jej głos był niezwykle opanowany. – O jakich „bzdurach” mówisz, panie? O naukach Przodków? O moich naukach? Dzięki tym „bzdurom” twoje ziemie są tak urodzajne, jak nie były od wieków. Te „bzdury” uratowały plony od zarazy, uzdrawiają chore zwierzęta, zapobiegają powodziom i suszom. To o tych „bzdurach” rozmawiamy? Twarz ojca poczerwieniała od gwałtownej złości i uderzył pięścią w ścianę kominka, tak mocno, że palenisko zadrżało. – To ja rządzę tą ziemią. To ja jestem panem tego Królestwa. Stare Zasady odeszły

w niepamięć. Przodkowie są mi przychylni w uznaniu dla mojego mężnego ramienia, a nie z powodu zaklęć jakiejś wiedźmy! Ukryta za gobelinem wstrzymywałam oddech. Matka drgnęła gwałtownie, jakby ojciec ją uderzył, i odwróciła od niego głowę. Dostrzegłam, że ojciec zbladł, kiedy zobaczył, jakie wrażenie wywarły jego słowa. Wycofałam się z mojej kryjówki i pobiegłam do ogrodów. Wspięłam się na gałąź potężnego dębu i oparłam policzek o jego korę, wsłuchując się w szepty liści, które uspokoiły echo okrutnych słów i uśpiły mnie. Nazajutrz matka wyglądała smutno i była zmęczona. Nie przyznałam się, że podsłuchałam ich kłótnię. Od tego czasu nasze lekcje zaczęły odbywać się w ukryciu i brakowało w nich radości. Matka zabroniła mi mówić komukolwiek, nawet braciom, czego się uczę, i było dla mnie jasne, że prawda nie może dotrzeć do uszu ojca. Potem już tylko kilka razy widziałam kłócących się rodziców, ale byłam na tyle spostrzegawcza, żeby zrozumieć, iż szorstkie słowa padały za drzwiami ich sypialni. Czas mijał, a ja uczyłam się coraz więcej. Stopniowo z niespójnych nauk matki zaczął się formować wzór rządzący światem. Fale eneidy obmywały ziemię, wciąż pulsując, nigdy nie śpiąc. Napływały, dawały siłę narodzinom i wzrostowi i odpływały w momencie śmierci. Zdałam sobie sprawę, że gdzieś musi istnieć ich źródło, miejsce, w którym eneida bierze swój początek. Nauki matki coraz bardziej zbliżały mnie do tej wiedzy, do poznania źródła. Jednak kiedy o nie pytałam, matka udawała, że nie słyszy, i nadal oszczędnie przekazywała mi wiedzę na temat nastrojów eneidy i jej porywistych prądów. Mogłam tylko przeczuwać, jaką naprawdę jest potęgą. Byłam ciekawa, dlaczego mama nie chciała mi tego zdradzić. Czy było to coś zupełnie dla mnie niepojętego? Takie wytłumaczenie bolało. Nadal jednak pobierałam nauki, miałam rodzinę i dom i nawet nie przeczuwałam, że wkrótce nas wszystkich ogarnie ciemność.

Rozdział 2 Ostatnim zwyczajnym dniem mojego dzieciństwa był dzień moich piętnastych urodzin. Te urodziny w życiu każdej dziewczyny z Królestwa miały ogromne znaczenie. W naszym kraju piętnastolatka mogła już wyjść za mąż i dlatego ten dzień należało uczcić w wyjątkowo uroczysty sposób. W moim przypadku sytuacja wyglądała nieco inaczej. Ojciec nie żywił nadziei na mój korzystny mariaż, bo jego zdaniem byłam za chuda, za wysoka i zbyt zwyczajna, a co gorsza, nadal miałam w sobie dzikość i brak pokory. Wciąż pilnie słuchałam matki, a ignorowałam jego słowa i zamiast jeść zwierzęta, rozmawiałam z nimi. Sądziłam wówczas, że mam sporo rozumu, i wydawało mi się, że kiedyś któryś z lordów doceni moje talenty, nie przejmie się brakiem urody i chętnie mnie poślubi. Ponieważ ojciec nie pochwalał nauk matki, nie miał najmniejszego pojęcia o mojej wiedzy i zdolnościach. Nie zaprzątał sobie nigdy głowy tym, co nazywał „babskim gadaniem”, i nie wiedział, że moje imię cieszyło się poważaniem w gronie bystrych. Dawno już porzucił nadzieję na to, że dorosnę i stanę się kobietą, z której będzie dumny. Mimo to w dniu moich piętnastych urodzin miało się odbyć przyjęcie na moją cześć. Tak nakazywała tradycja, a ojciec przecież nie był złym człowiekiem. Wieczorem na dworskim dziedzińcu rozpalono potężne ognisko, które dla uczczenia pamięci Przodków podsycano wonnym drewnem. Wszyscy okoliczni lordowie i damy zgromadzili się w Długiej Sali, aby najeść się do syta. Ponieważ było to przyjęcie urodzinowe urządzone dla mnie, mogłam prosić o moje ulubione piosenki i melodie sprowadzonych na ten wieczór śpiewaków i harfistów. Zostałam nawet kilka razy poproszona do tańca, i to nie tylko przez moich braci, ale także przez kilku nieśmiałych chłopców, wzgardzonych przez ładniejsze dziewczęta. O północy poprosiłam o ostatnią piosenkę. Była to bardzo stara ballada zatytułowana Łzy Mairid Westfield. Opowiadała historię zakazanej miłości wiejskiej zielarki i króla. Zazdrosny brat króla rzucił zaklęcie na zielarkę i zmienił ją w srebrnego lisa. Król, nie wiedząc, że zwierzę jest jego ukochaną, przepędził lisa do lasu. Refren ballady łatwo wpadał w ucho i biesiadnicy chętnie go śpiewali: Łzy Mairid Westfield Mówiły do widzenia.

W łzach Mairid Westfield Niebo i gwiazdy topiła, Bo mimo ostrzeżenia Jej miłość się spóźniła I łzy swoje Mairid Westfield Na próżno roniła. Kiedy śpiewając, rozejrzałam się po Długiej Sali, zauważyłam, że ojciec zniknął. Jego fotel u szczytu stołu był pusty. Spojrzałam na matkę, która kiwnęła głową i popatrzyła na mnie przepraszająco. Westchnęłam. Następnego dnia obudziłam się bardzo wcześnie. Leżałam w moim głębokim łóżku ozdobionym rzeźbionymi kolumnami i wpatrywałam się w misterną plecionkę słomianego sklepienia, kiedy nagle poczułam ból w podbrzuszu. Niespokojnie się poruszyłam, odrzuciłam ciepłą kołdrę i wtedy na udach ujrzałam brunatną ciecz. Z mieszaniną lęku i ekscytacji zdałam sobie sprawę, że właśnie stałam się kobietą. Użyłam jednej z miękkich szmatek, które rok wcześniej dostałam od matki, i postawiłam stopy na podłodze. Wsłuchałam się w falowanie eneidy podpowiadające mi, gdzie szukać matki. Podążyłam za falą i stwierdziłam, że matka jest w ogrodzie. Siedziała na trawie, jak zwykle, w cieniu dzikiej róży, która pięła się po południowej ścianie dworu. Pnącza były niebezpieczne dla drewnianych domostw, takich jak nasze, wypełnione polepą ściany i słomiane dachy mogły bowiem zostać bez trudu rozsadzone przez najzwyklejszy bluszcz. Matka jednak dbała o to, aby żadne pasożytnicze rośliny nie zadomowiły się wokół budynku. Jedynie różom pozwalała oplatać ściany Dworu. Gdy tylko ujrzałam twarz matki, wyczytałam z niej, że nie muszę jej niczego tłumaczyć. Doskonale wyczuła moje emocje, zanim zdążyłam wejść do ogrodu. Poklepała dłonią trawę, zapraszając mnie, abym usiadła. – Moja kochana – powiedziała z wesołym dziewczęcym uśmiechem i objęła mnie mocno – stałaś się prawdziwą kobietą. To dla ciebie bardzo ważny dzień. Dla nas wszystkich również. Po chwili wypuściła mnie z objęć i zaczęła przycinać róże, ale na jej twarzy dostrzegłam coś pod maską uśmiechu. Może smutek? A może strach? Zanim zdołałam to rozszyfrować, tajemnicze emocje zniknęły. Może miałam przywidzenie? Stwardniałe palce matki zręcznie przycinały elastyczne pnącze, a włókniste gałązki

ustępowały pod jej dotknięciem jak przed nożycami. Przycinanie róż było jedną z pierwszych umiejętności, jakich nauczyła mnie mama, więc podeszłam do pnącza i nasze dłonie, łudząco podobne, pracowały tuż koło siebie. – W czasach mojej praprababki uczciłybyśmy ten dzień w niezwykły sposób. Byłaby to wielka ceremonia, w niczym nieprzypominająca naszej wczorajszej uczty. Wszystkie kobiety w wieku pozwalającym na rodzenie dzieci tańczyłyby w Kręgu Przodków w rytmach dzikiej, pierwotnej muzyki. Matka westchnęła i odwróciła się do mnie, trzymając w dłoni rozkwitłą różę. Szybko odarła łodyżkę z kolców i zatknęła mi ją za uchem, wbijając w masę gęstych włosów. – Krąg Przodków? – zapytałam zdziwiona. Matka nigdy wcześniej o nim nie wspominała. – Ach, zostawmy to. I tak nie mogłybyśmy wziąć w tym udziału. Wyobrażasz sobie minę ojca? Musimy jednak zaznaczyć tę przemianę w twoim życiu, Aleksandro. – W jaki sposób? – zapytałam. – To niespodzianka. Wieczorem przyjdę po ciebie, kiedy już wszyscy położą się spać. Wtedy się dowiesz. Matka uśmiechnęła się zawadiacko, ale wciąż nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że jest w niej nieodgadniony smutek. Pokiwałam głową i nie naciskałam. Mama wyciągnęła rękę i szorstkim palcem dotknęła mojego policzka. Uśmiech zniknął z jej twarzy. – Jesteś silna – wyszeptała bardziej do siebie niż do mnie. – Silniejsza niż ja. Poradzisz sobie. Nagle ciszę ogrodu rozdarło krakanie. Zerwałyśmy się na równe nogi i spojrzałyśmy w górę na siedzącego na słomianym dachu kruka. Ptak zakrakał znowu, jakby zadowolony z siebie, i zerwał się do lotu, rzucając na nas mroczny cień. Następnie wylądował na najwyższej gałęzi dębu i stamtąd zaczął nas obserwować. Przycisnęłam dłoń do walącego serca. Czułam się idiotycznie, jak wystraszony królik. – Głupie stworzenie – wymamrotałam. Matka roześmiała się i odrzuciła głowę do tyłu. Słońce prześwietlało jej włosy, które wyglądały jak płynna miedź. – A może to mądry ptaszek i znudziła go nasza rozmowa – powiedziała matka. – Chodź, damy mu powód do rozrywki. Zatańczmy, Aleksandro.

Matka podskoczyła, chwyciła mnie za ręce i zaczęła się ze mną kręcić tak, jakbym znowu była małym dzieckiem. Jej mocne ramiona z łatwością unosiły mnie nad ziemią, choć byłam od niej znacznie wyższa. Po chwili potknęła się o szpadel, prawie nas wywracając, i znowu wybuchnęła śmiechem. Tym razem rozbawiła ją własna niezręczność. Nikt nie potrafił słuchać śmiechu matki i sam się nie śmiać. Ja również wybuchnęłam śmiechem i razem tańczyłyśmy w ogrodzie, chichocząc bez powodu, aż w końcu padłyśmy na trawę, z trudem łapiąc oddech. Słońce dopiero co zaszło, a ja leżałam w łóżku okryta wełnianymi kocami i futrami, przytłoczona nadmiarem emocji. Za oknem słychać było, jak ogród układa się do snu. Sowa pohukiwała cichutko, siedząc na drzewie tuż obok mojego okna. Różowawa poświata znikała z nieba, ale mnie nie chciało się spać. Byłam zbyt podekscytowana i pełna obaw. Poczułam echo obecności matki, jeszcze zanim przechyliła się przez otwarte okno, trzymając palec na ustach. Podniosłam się z łóżka, włożyłam czystą sukienkę i podeszłam do niej. – Załóż to, proszę – powiedziała i podała mi zwój materiału. Rozwinęłam go i moim oczom ukazał się długi płaszcz z obszernym kapturem. Był w kolorze ciemnej zieleni, na brzegach obszyty krwistoczerwoną lamówką. Zapięłam go pod szyją, wdrapałam się na parapet i już po chwili stałam w ciemności tuż pod strzechą, depcząc po wonnej lawendzie. Matka podała mi jeszcze jedno zawiniątko, które przerzuciłam przez ramię i podążyłam za nią najpierw przez ogrody, a potem przez wysoką trawę pobliskiej łąki. – Dokąd idziemy? – zapytałam, gdy tylko oddaliłyśmy się od Dworu. Matka podniosła głowę i spojrzała na gwiazdy pojawiające się na niebie, westchnęła głęboko i odparła: – Zobaczysz. W jej głosie usłyszałam nowy, nieznany mi ton. W mroku cała jej postać wydawała się odmieniona. Jakby pełniejsza, okazalsza. Tutaj nie była damą mojego ojca, od której oczekiwano, że będzie potulnie tkwiła przy mężu, ale królową, która znała swe prawa, władczynią Królestwa. Widziałam błysk w jej oczach i usta, które rozchylały się w sekretnym uśmiechu. Razem schodziłyśmy ze wzgórza w kierunku lasu, który zaczynał się tuż za Dworem. Myślałam, że znam go doskonale, ale tego wieczoru wydawał się dziwnie nieruchomy i wyciszony.

Na początku mroźne światło księżyca i gwiazd przeświecało przez listowie i ułatwiało nam marsz, ale im bardziej zagłębiałyśmy się w las, tym drzewa stawały się wyższe i starsze, a ich korony tworzyły baldachim cienia, przez który z ledwością przebijało zmętniałe światło. Pnie drzew były tak grube, że nie zdołałabym ich objąć. Niektóre z nich rosły tuż koło siebie, więc nie mogłam się pomiędzy nimi prześlizgnąć. Matka omijała ścieżki wydeptane przez jelenie, podobnie jak szlaki wędrowców. Podążała drogą, którą – jak przypuszczam – kierował ją instynkt. Nigdzie nie dostrzegałam żadnych znaków, które mogłyby być dla niej drogowskazem. Wokół panowała ciemność i gdyby nie to, że miałam prawdziwie koci wzrok, nieźle bym się pokiereszowała. Podążając za sylwetką matki, potykałam się i traciłam równowagę. Co chwila przeklinałam też w myślach własną niezdarność. Tamtego roku wiosna była wyjątkowo ciepła, ale w owym gęstym lesie, przez który nie przedzierało się słońce nawet w najgorętsze dni lata, ciemność była lodowata i już wkrótce zaczęłam drżeć pod cienkim płaszczem podarowanym mi przez matkę. Sytuację pogarszał dręczący mnie niepokój. Tysiące razy wędrowałam po tym lesie. Czasami sama, często z braćmi, mimo to zupełnie straciłam orientację. W końcu wyszłyśmy z gęstwiny starych drzew na polanę i nagle zrozumiałam, w jaki sposób matka trafiła do tego miejsca – emanowało olbrzymią mocą. Sama też czułam potężny nurt eneidy. Jakbym stała tuż obok wodospadu! Na polanie, otoczony drzewami, wznosił się niewielki wzgórek. Przecinała go wąska szczelina ograniczona po obu stronach ogromnymi kamieniami. Kamienne słupy podpierały owalny głaz, który spoczywał na szczycie pagórka i w nocnym świetle mienił się drobinkami miki. Wokół panoszyła się dzika roślinność, ale powierzchni głazu nie zaśmiecał ani jeden listek, fragment pnącza czy ptasie odchody. Zadrżałam, zbliżając się do szczeliny. Usłyszałam jakieś głosy, ale nie mogłam rozróżnić słów. Do moich uszu docierał tylko falujący rytm z wnętrza głazów. To one szeptały. – Musisz zmienić suknię – wyszeptała miękko matka. – Rozwiń pakunek. Na usta cisnęło mi się wiele pytań, ale w milczeniu posłusznie zdjęłam zawiniątko z ramienia i wyjęłam z niego długą białą koszulę, którą miałam przepasać złotym sznurem. Była to nowa rzecz, jakby uszyta specjalnie dla mnie. Niewiele kobiet było tak wysokich jak ja. Zdjęłam płaszcz i suknię, a na skórze poczułam zimne powietrze nocy. Wsunęłam na siebie chłodną koszulę. Matka odebrała ode mnie płaszcz i wywinęła go na drugą stronę. Jego czerwone podbicie zajaśniało w świetle księżyca, kiedy mama zawiązywała mi płaszcz pod szyją.

Ucałowała mnie w oba policzki. Usłyszałam jej lekko przyśpieszony oddech, a potem dotknęła jeszcze mojego ramienia i odeszła, kładąc dłonie na połyskującym głazie. Szepty skał się wzmogły. Dołączały do nich kolejne głosy. Niezrozumiałe słowa tworzyły narastającą paplaninę. Las dookoła znieruchomiał. – Musisz przecisnąć się przez szczelinę. – Mama wskazała na wąskie przejście pomiędzy głazami. – Ja…? – Poczułam skurcze żołądka ze zdenerwowania. – Sama? – Tak – odrzekła matka. Mówiła spokojnym głosem, ale jej dłonie zacisnęły się w pięści. Zawahałam się. Matka spojrzała na mnie czule. – To się musi stać, kochanie – wyszeptała tak cicho, że z trudem zrozumiałam, co mówi. – Ale gdybym nie była pewna, że jesteś gotowa, nie posłałabym cię tam samej. Nie posłałaby mnie samej? Dokąd miałam iść? Raz jeszcze spojrzałam na matkę. Nie mogłam nic wyczytać z jej twarzy, ale wiedziałam, że do niczego mnie nie zmusi. Czekała, aż sama zadecyduję. Wzięłam głęboki oddech i zrobiłam krok do przodu. Pochyliłam głowę pod błyszczącym kamieniem i przecisnęłam się przez szczelinę. Ogarnęła mnie nieprzenikniona ciemność, jakby ktoś narzucił mi kaptur na głowę. Mój głośny oddech zagłuszał szept skał. Sądząc po odgłosach, znalazłam się w obszernej jaskini. Nagle dotarły do mnie głuche uderzenia, jakby jakieś dłonie klaskały tuż nad moją głową. Zadrżałam, w uszach mi dudniło. Gwałtownie zamrugałam, kiedy moją twarz zalało światło. Z załzawionymi oczami wyszłam z ciemności. Tam gdzie się znalazłam, nie było już leśnej polany. Stałam na spłaszczonym wierzchołku wzniesienia. Wokół mnie w regularnych odstępach tkwiło siedem pionowych głazów, wyższych od najwyższego człowieka. Wyglądały, jakby starały się sięgnąć nieba, na którym kłębiły się czarne chmury zwiastujące burzę. Z siedmiu głazów rozległo się siedem kobiecych głosów, powielanych przez echo i zagłuszających się nawzajem. – Znalazłaś się w Kręgu Przodków. Witamy cię. Westchnęłam i cofnęłam się odruchowo, uderzając o wyjście z jaskini, z której właśnie się wydostałam. Miałam wcześniej do czynienia z praktycznymi sztuczkami, ale potęga obecnej tu magii mnie przerażała. Drżącym głosem zdołałam wyszeptać: – Co mam zrobić?

– Musisz przejść próbę. – Próbę? Jaką próbę? Nie usłyszałam odpowiedzi. Na wzgórzu pogwizdywał wiatr, który targał mi włosy i przenikał przez cienką koszulę. Szczelniej owinęłam się płaszczem i czekałam, aż głazy znowu się odezwą. Ale one milczały. Stopniowo, ponieważ nie działo się nic zatrważającego, rozluźniłam się i zaczęłam rozglądać dookoła. Po chwili przeszłam od wyjścia z jaskini na skraj spłaszczonego wierzchołka. Poniżej widziałam ziemię, która z tej wysokości wyglądała jak gobelin. Czułam, że mogłabym sięgnąć dłonią i pogłaskać szorstkie połacie lasu i aksamitne płachty pól. Moje oczy błądziły po dalekich wierzchołkach gór, aż po szarą kreskę horyzontu, która zapewne była morzem. Ziemia rozciągająca się u moich stóp wyglądała przedziwnie – pofałdowana szeregiem garbów i bruzd. Wydawało się, jakby falowała pod zieloną powierzchnią. Wyglądało to tak nienaturalnie, że przeszłam jeszcze kawałek i ponownie spojrzałam w dół. Takie same fałdy u podnóża wzniesienia tworzyły regularne koła. Tak jakby wzgórze, na którym stałam, zostało rzucone na ziemię z ogromną siłą i upadając, pomarszczyło ją. Czy to możliwe, aby ta dziwna struktura była dziełem ludzkich rąk? Wpatrywałam się w ten krajobraz, pozwalając, aby moje zmysły stłumione chwilowym strachem znowu się wyostrzyły. Pragnęłam poczuć nagły przypływ eneidy, odkryłam jednak, że tutaj życiodajny nurt płynie równomiernie jak rzeka w korycie. Wlewa się pod wzniesienie i wypływa na szczycie przez szczelinę jaskini, aby krążyć wokół siedmiu głazów. – Kto zbudował to wszystko? – wyszeptałam. – My – odparł szeptem głos z kamieni. Podskoczyłam przerażona. – Kim jesteście? – zapytałam po chwili wahania. – Jesteśmy mądrymi wiedźmami, które niegdyś rządziły tym krajem od pustyni do morza. – Dlaczego stworzyłyście to miejsce? – Żeby jakaś część nas mogła tu żyć i poznawać naszych potomków. W zamyśleniu patrzyłam na pobrużdżoną ziemię, aż nagły podmuch wiatru pchnął mnie do przodu i oparłam się o jeden z głazów. Widziałam, jak nad ziemią unosi się rozgrzane powietrze. Poniżej nie było już pobrużdżonej trawiastej płaszczyzny, tylko gleba – kolejne warstwy brązów i czerni. Setki mężczyzn i kobiet kopało i przenosiło ziemię, tworząc te

niezwykłe, widoczne z góry koncentryczne bruzdy. Poczułam, że kamień pod moimi rękami staje się ciepły i miękki, że się porusza. Dotykałam nie głazu, ale skóry i odzienia. Chciałam cofnąć rękę, ale coś przytrzymało ją w mocnym uścisku. Spojrzałam w błyszczące zielone oczy, głęboko osadzone pod kasztanowymi brwiami. Były podobne do moich, ale o wiele starsze, szczęśliwsze i spokojniejsze. Kobieta trzymała mnie bardzo mocno. Miała silne ramiona, tak samo jak matka. – Witam. Nazywam się Angharad i jestem twoją prapraprapraprababką. Na litość boską, dziecino! Nie masz się czego obawiać. Wiem, że w świecie, z którego przybywasz, już od dawna jestem martwa, ale tym bardziej powinnaś się cieszyć ze sposobności spotkania ze mną. W tym miejscu czas nie ma znaczenia. Patrzyłam na nią. Nie wiedziałam, czy powinnam paść na kolana, czy po prostu błagać o przebaczenie za moje niezapowiedziane najście. Co ja tu właściwie robię? To nie było miejsce dla najmłodszego królewskiego dziecka, dla bezużytecznej córki. To było miejsce dla mądrych wiedźm i wielkiej magii. Starałam się zapanować nad sobą, choć wydawało mi się, że moje myśli rwie wiatr. Przecież przysłała mnie tutaj matka. Musiała mieć ku temu ważki powód. – Co mam robić? – zapytałam. – Robić? Musisz słuchać, najdroższa. Jesteś w tym bardzo dobra… może nawet za dobra. Spójrz raz jeszcze w dół, na ziemię. To wyznawcy Starych Zasad, ciężko pracują, aby to uświęcone miejsce miało jeszcze większą moc. Są ich setki. Popatrz tam, ponad lasami, górami i morzem… Angharad odwróciła mnie, abym spojrzała raz jeszcze na spłaszczony wierzchołek wzniesienia. Nadal stałam na tym samym wzgórzu, ale jakże odmienionym. Musiałyśmy cofnąć się w czasie! Nie było śladu siedmiu głazów, ujrzałam natomiast wąską szczelinę, czyli wyjście z jaskini. Kobieta przyciągnęła mnie do niej i usiadła nad otworem, wzdychając z ulgą. Stopami dotykała kamieni. Ja również przysiadłam na skale. Zauważyłam, że mamy niezwykle podobne dłonie. Moje były może odrobinę mniejsze i mniej zniszczone. Krew naszego rodu pulsowała w moich żyłach. Mimo że byłam oszołomiona wszystkim, co działo się wokół mnie, myśl o tym sprawiła, że z dumą uniosłam głowę. Angharad uśmiechnęła się, obserwując moje reakcje, i mówiła dalej: – Przez długi czas to mądre wiedźmy były przywódczyniami ludzi. Ale podobnie jak zmieniają się pory roku, tak i natura człowieka ulega zmianom. Przemiana właśnie się

rozpoczęła. W ludzkie serca wkradła się ambicja. Za chwilę cała ta kraina zostanie podzielona. Pojawią się granice, a ludzie zaczną wierzyć, że ziemia należy do nich. Że mają prawo wziąć jak najwięcej i nazwać się jej właścicielami. To twoje czasy, prawda? W mojej głowie rozbrzmiały słowa ojca: „To ja rządzę tą ziemią. To ja jestem panem tego Królestwa”. – Tak, mój ojciec… – urwałam, bo nie chciałam być wobec niego nielojalna. – O tak, doskonale rozumiem – powiedziała Angharad. – To chyba nieuniknione. A twój ojciec, choć widzi tylko to, co ma przed oczami, nie jest złym człowiekiem. Na swój sposób kocha Królestwo. Angharad w dramatycznym geście rozłożyła ramiona, a wiatr załopotał jej płaszczem. – Niedługo jednak powstanie tutaj miejsce, gdzie mądre wiedźmy zawsze będą bezpieczne i mile widziane, miejsce, w którym eneida zawsze będzie płynąć wartkim nurtem, strzeżona przez magiczne zaklęcia. Kiedy zakończymy nasze prace w ziemi, przyniesiemy tutaj siedem wielkich głazów, wyższych od najwyższego człowieka. Każda z mądrych wiedźm wybierze jeden i ukryje w nim coś z siebie: siłę, wiedzę, ból i radość, coś, co sprawia, że jest tym, kim jest. I kiedy nasze śmiertelne ciała zakończą swój żywot na ziemi, wciąż na niej pozostaniemy. Poczułam, jak ogarnia mnie bezbrzeżny smutek. Wszystko, o czym opowiadała, już dawno minęło. Kiedy wrócę do moich czasów, jedyną rzeczą, która zostanie po Angharad, będzie kamień na szczycie wzniesienia. Zamknęłam oczy i przypomniałam sobie, że mam do przejścia tylko próbę. Wzięłam zatem głęboki wdech i zapytałam: – Na czym polega moja próba? Angharad uśmiechnęła się do mnie. – Już ją przeszłaś, najdroższa – powiedziała. – Tylko mądra wiedźma może obudzić Krąg Przodków i cofnąć się w czasie, aby z nami porozmawiać. Krew odpłynęła mi z twarzy. – Co takiego? – wyjąkałam. – Ja? Przecież nie jestem mądrą wiedźmą! Angharad spojrzała na mnie surowo. – Jesteś córką swojej matki, Aleksandro. Twoje imię znaczy: „ta, która pomaga”. Jesteś strażniczką tej ziemi i nosisz w sobie mądrość. Choć może to być dla ciebie ciężarem, nie

uciekniesz od swojego przeznaczenia. Matka musiała cię tego nauczyć. Przecież to wszystko wiesz. – Niczego takiego mnie nie uczyła! – krzyknęłam. – Jestem tylko jedną z bystrych. Nic nie wiem o wielkiej magii i dopiero dzisiaj usłyszałam o Kręgu Przodków. To pomyłka! Teraz to Angharad wydawała się zaskoczona. – Jak to? – wyszeptała. Wyciągnęła twardą dłoń i kurczowo chwyciła moje palce. – Ależ moje dziecko! Czy chcesz mi powiedzieć, że nic nie wiesz o sercu ziemi? Potrząsnęłam głową. – I matka nie powiedziała ci nic o tym, czego tu doświadczysz? Ani słowa? I sama też nic nie czujesz? Nie masz najmniejszych podejrzeń? W końcu Angharad zaczynała mnie rozumieć. Znów potrząsnęłam głową, tym razem z ulgą. – Och, moja najdroższa… Nagle Angharad wydała mi się bardzo stara i zmęczona. – Najdroższa… Twoja matka… Biedna Branwena. Była jedyną, która nie sprostała… Zamrugałam oczami, nic nie pojmując. O czym ona mówi? Kobieta oddała się wspomnieniom i zaczęła mruczeć sama do siebie: – Już rozumiem. Twój ojciec… Wiedziałam, że to niewłaściwy człowiek. A matka chciała cię chronić przed tym, co ją zraniło, głupia, taka głupia… Tak, ale to zrozumiałe. Więc po prostu wysłała cię tutaj, o niczym nie mówiąc. A ty nigdy nie wiedziałaś… najdroższa. Angharad odwróciła się do mnie. – Nie wiesz nawet, kim jesteś. Czym jesteś. Pokażę ci. – Przepraszam – powiedziałam, próbując zachować resztki godności. – Ale wiem, kim jestem. Mam na imię Aleksandra, jestem najmłodszą córką króla i lady Branweny Mądrej. Kobieta uśmiechnęła się tajemniczo. – Podoba mi się to, ale daj mi chwilę… Wyciągnęła ręce i objęła dłońmi moją głowę, kładąc kciuki powyżej brwi. – Zamknij oczy – poprosiła. Spojrzałam na nią i posłusznie spełniłam jej prośbę. Nagle moje powieki stały się bardzo ciężkie i po prostu opadły. Przez chwilę wokół nie było słychać nic prócz cichego odgłosu naszych oddechów

i pogwizdywania wiatru. Nagle poczułam, jakby coś się we mnie poruszyło. Jakby moja skóra zaczęła drżeć. Wydawało mi się, że wydostałam się z własnego ciała, rozpłynęłam, a potem ujrzałam światło, czyste białe światło… Chwilę później, wstrząsana bólem, znalazłam się z powrotem w swoim ciele. Wokół mnie wszystko było rozmazane, niewyraźne. Razem z Angharad spadłyśmy z głazu nad jaskinią. Nie mogłam utrzymać się na nogach, krzyczałam, czując przeszywający ból w plecach i ramionach. – Nie! – usłyszałam pełen cierpienia głos Angharad. Nagle poczułam, jak obejmują mnie ramiona siedmiu kobiet. Otoczyły mnie ciasnym kręgiem, ciemnowłose i płowe, wysokie i niskie, piękne i zupełnie zwyczajne, a każda próbowała zamknąć mnie w swoich objęciach. Ich dłonie gładziły mnie po twarzy. – Tak bardzo nam przykro – słyszałam ich wspólny szept. – Jest za późno. Nie możemy ci pomóc. Nie możemy cię tutaj zatrzymać. Jesteś potrzebna tam, w swoim świecie, w swoim czasie. Poczułam potężny wstrząs i chyba zaczęłam krzyczeć, choć nic nie słyszałam. Światło, twarze otaczających mnie kobiet – wszystko zniknęło. Pochłonęła mnie ciemność, dusząca i miażdżąca. Nagle znowu byłam w jaskini i czołgałam się ku wyjściu. Kiedy w końcu znalazłam się na polanie, z trudem chwytałam powietrze. Wiedziałam, że stało się coś złego. Nie myślałam o tym, co się wydarzyło w Kręgu, ani o bólu ramienia, który wciąż czułam. W powietrzu wisiały strach i cierpienie oraz swąd spalonego ciała. – Mamo! – wyszeptałam. Mój głos wchłonęła przerażająca ciemność, a ja wsłuchiwałam się w głuchą ciszę. Bezgłośnie odetchnęłam, bojąc się nawet drgnąć, i choć nie widziałam matki, czułam jej obecność. Czułam też coś więcej – obecność czegoś gnijącego i czarnego. Czegoś, co emanowało nienawiścią i pragnieniem czynienia zła. Czegoś, co pełzało. Zrobiło mi się niedobrze. Nagle martwą ciszę przeciął przeraźliwy krzyk, który gwałtownie się urwał. – Mamo! – zawołałam, rzucając się między drzewa. Zderzyłam się z ciemnością panującą w gęstwinie i na oślep pobiegłam w kierunku, z którego dobiegał krzyk matki, torując sobie drogę poprzez smagające mnie gałęzie i nisko zwieszone konary. Potknęłam się o jej ciało. Leżała skulona, zwrócona twarzą do ziemi. W słabym świetle księżyca na jej ramionach połyskiwała ciemna ciecz. Usiadłam blisko i uniosłam jej głowę,

opierając ją o swoje piersi. Mama cicho pojękiwała, próbując otworzyć oczy. – Nie… moje serce… – wyszeptała. – Musisz… odejść… proszę. Była nieprzytomna. Między palcami czułam spływającą krew, która zbierała się wokół moich kolan. W gęstwinie usłyszałam jakiś ruch. Obróciłam się gwałtownie, na tyle, na ile pozwalała mi moja pozycja, i kątem oka zauważyłam coś przy samej ziemi, coś, co mieniło się głęboką czerwienią, a potem zniknęło między drzewami. Chwilę później znowu dostrzegłam, jak to coś mignęło z mojej prawej strony. Mama nadal pojękiwała, a mnie ogarnęło przerażenie. Paraliżujący dreszcz strachu przebiegł mi po plecach. Okropna ciepła wilgoć przesączała się przez moją koszulę. Tym razem mroczne czerwonawe błyski ujrzałam po lewej stronie. Były coraz bliżej. W panice, obezwładniona strachem, zrobiłam coś niesamowitego. Sięgnęłam całą siłą woli w głąb ziemi i odepchnęłam się, przenosząc się wraz z matką daleko stąd. Klaustrofobiczna ciemność lasu, widmowe cienie i pełzająca między nimi bestia – wszystko to zniknęło. Wyjący wściekle wiatr rozerwał je na strzępy i otoczył nas zupełnie innym krajobrazem. Rozejrzałam się nieprzytomnie. Świtało. Za Dworem niebo zaczynało się srebrzyć. Otaczały nas sylwetki drzew i roślin z ogrodu mojej matki. Wróciłyśmy do domu. Zaczęłam przeraźliwie krzyczeć.