Kuczi

  • Dokumenty54
  • Odsłony20 917
  • Obserwuję8
  • Rozmiar dokumentów634.7 MB
  • Ilość pobrań7 411

Lalkarz

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :109.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Lalkarz.pdf

Kuczi
Użytkownik Kuczi wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 9 z dostępnych 9 stron)

„Lalkarz” Mateusz Ciesielczyk *** Rozdział I - Krzyk "Ludzie szukają sensu w celowości. Co jednak jeśli sens wykracza daleko poza nasze rozumienie? Bezcelowość wtedy staje się sensowna, a nasz los zdany jest na łaskę zaplanowanego przypadku.” - "O ludziach, rozpoznanie współczesne" – autor nieznany Światło padało leniwie na fasadę budynku, oświetlając szare, spękane ściany. Zabudowanie było duże, stało pośrodku asfaltowego skweru w lesie. Wiele okien zastąpiły kartonowe pudła wystające daleko za framugę. Mimo zewnętrznej dewastacji wydawał się być dalej w użyciu, na parkingu stało zaparkowanych parę aut, a w holu błyskało liche, blade światło. Schody, które również nagryzł ząb czasu prowadziły do głównego wejścia opatrzonego małą, niebieską tabliczką: "Komenda powiatowa miasta Lebanon, New Hampshire". Nie wyglądało to zbyt okazale, ale czego oczekiwać po małym miasteczku? Korytarz był długi, na obu jego ścianach wisiały stare tablice z jeszcze starszymi ogłoszeniami, a doświetlały je w połowie wypalone jarzeniówki. Powiedzieć, że miejsce sprawiało wrażenie ponurego byłoby zbyt dużym niedopowiedzeniem, ale nie wszystko jednak da się ubrać w słowa. Czas mija. Dyżurny policjant siedzi za swoim biurkiem, beznamiętnie wpisując do komputera kolejny raport. Zajęty pracą nie słyszy głuchego echa kroków ciągnącego się po pustym holu. Z każdą sekundą spokojny, miarowy chód przybierał na sile. W końcu ustał. – W czym mogę pomóc? - Zaczął funkcjonariusz nie odrywając wzroku od ekranu. – Carter. Henry Carter. - odpowiedział przybysz. Zastanawiał się jak policjant w ogóle go wypatrzył. – Mike. Mike... - ziewnął. - O'Neil. W czym mogę panu pomóc? – No tak... - mężczyzna uśmiechnął się nieznacznie. - Zostałem tu przysłany aż z Kalifornii, jestem zastępczym detektywem, o którego prosił sierżant Rogers. - wyjął z kieszeni marynarki pismo i położył je na biurku. – Tak, faktycznie. - słowa przeplatało monotonne wystukiwanie klawiszy klawiatury. - No cóż... - zamyślił się. - O czym to ja... - oderwał wzrok od komputera. Zobaczył kartkę na biurku. - Jeszcze raz, mogę w czymś pomóc? – Z pewnością. - sytuacja wyraźnie rozbawiła detektywa. - Słuchaj Mike, mogę ci mówić Mike? – Tak, ale tylko prywatnie. - dodał szeptem. - Tutaj ściany mają uszy. – Jasne. Może zróbmy tak, ty zabierzesz moje przeniesienie, powiesz mi gdzie jest biuro sierżanta i nie będę ci więcej przeszkadzał, co ty na to Mike? - Propozycja detektywa brzmiała zachęcająco. – Znaczy, mogę je zabrać, ale Taty...znaczy sierżanta teraz nie ma. Wyjechał na akcję około godziny temu. – Akcję? – Tak jakby. Mieliśmy tu pożar domu, da detektyw wiarę? Ostatni mieliśmy naprawdę dawno temu. – Spokojna okolica? – Dzieje się tu wiele, ale raczej...wie detektyw, zwyczajnych rzeczy. - dodał szybko. – Dałbyś mi ten adres Mike?

– Tak, już detektywie. - Carter wyciągnął notes. - Ha, dawno nie widziałem notesu, sir. – Stare przyzwyczajenia. - uśmiechnął się przytykając ołówek do papieru. – Ulica świętego Bernarda 12, sir. Na północ od kościoła za stadionem jest droga na wschód, niech się detektyw nią kieruje. – Dziękuje, będę w drodze, powodzenia Mike! - Carter skierował się w stronę drzwi, zatrzymał się jednak w pół kroku. Nad fasadą holu wymalowany był czarny napis, „Ku pamięci ofiar pożaru, 1964, Powiatowy szpital psychiatryczny miasta Lebanon”. Wyszedł zostawiając budynek za sobą. *** Droga przez miasto była prosta, kilka ulic, wiele domków i trawniki. Lebanon wyglądało na wyjęte z amerykańskiego snu. Wszystko do siebie pasowało, nic nie zostało zostawione przypadkowi. Spokój tego miejsca wydawał się być jednak zimny. Porządek zabiera miejsce wyobraźni. Carter jechał przed siebie. Poranne słońce podniosło się wyżej, świeciło prosto na przednie fotele. Detektyw opuścił obie zasłony. Jechał w ciszy. Z centrum dobiegło nagle głośne bicie dzwonów. – To w końcu małe miasto, może akurat...nie zaszkodzi spróbować. - mruczał do siebie pod nosem. Przyzwyczajenie. Zamyślił się. Od kiedy pamiętał powtarzał sobie, że nawyki należy zmieniać. W końcu jak ktoś z nawykami może czuć się prawdziwie wolny? Z drugiej strony był świadomy, że to małe przyzwyczajenia sprawiają, że człowiek może się zdefiniować. A może starać się zdefiniować? Tylko jak można zdefiniować kogoś prawdziwie wolnego, skoro z definicji, definicji on mieć nie może? Czy człowiek zawsze musi być gdzieś pomiędzy? Aurea Mediocritas? Nie wiedział. Dopiero teraz spostrzegł, że dojechał już pod kościół. Automatyka odruchów wprawia w zachwyt każdego kto jej doświadcza. Można spędzić cały dzień, robiąc coś, a będąc jednak w zupełnie innym miejscu. Dlaczego? Wiedział, że jest na to wyjaśnienie, ale i tak nie dałby rady go zapamiętać. Mrugając raz po raz patrzył na ludzi wychodzących z kościoła. Wychodzili kolejno, prosto przed siebie. Miasteczko jak miasteczko pomyślał.. Zaparkował pod pobliskim sklepem. Wyciągnął telefon był stary, duży i ciężki. – Sierżant Rogers, słucham. – Głos po drugiej stronie słuchawki był niski. – Dzień dobry, sir. Tutaj Henry Carter, pański nowy detektyw. – Aaa, no tak, Carter. - odchrząkał. - Nie ma mnie teraz w biurze, w nocy wybuchł pożar, jesteśmy razem z policjantami na miejscu na ulicy świętego bernarda. – Tak, zostałem już o tym poinformowany przez dyżurnego O'Neila w komendzie, zostawiłem też tam dokumenty dotyczące przeniesienia. – Kalifornia, tak? - Głos lekko się podniósł. - Dlaczego do diabła przysłali kogoś z drugiego końca stanów? – Obawiam się sierżancie, że niestety wykracza to poza moją wiedzę. Jestem w drodze na miejsce pożaru, zatrzymałem się chwilowo przy kościele, jak ma... – Przy kościele? Genialnie! - ton nie pozwalał na sprzeciw. - Słuchaj, to taka nasza miejscowa tradycja, że nowa osoba w jednostce dostaje błogosławieństwo od księdza...która to jest godzina... - w głośniku pojawiło się wiele szmerów. - Carter, powinno być już po nabożeństwie, idź odwiedzić proboszcza Humphreya, dotrzymasz naszej małej tradycji? – Humphreya? Alberta Humphreya? - detektyw podrapał się po głowie, spoglądając jednocześnie pytającą przez okno pasażera. – Tak, dokładnie! O'Neil musiał już o tym wspomnieć, dobry chłopak! - zaśmiał się przeciągle. – O'Neil, nie ma drugiego takiego. - zaśmiał się. - Osobiście myślałem sir, że lepiej będzie jeśli przyjadę na miej...

– Nonsens! - sierżant lubił wchodzić w słowo. - Nie ma tu dużo roboty, a naszej małej gromadzie przyda się oderwać od rutyny, damy sobie rade. – Oczywiście sir, już jestem w drodze... - w telefonie usłyszał dźwięk rozłączonego połączenia. – A więc kościół, tak? - zamruczał pod nosem. Nie miał ochoty na tę wizytę, jednocześnie jednak czuł, że kościół to miejsce, do którego musi się udać. *** – Zrozum Carter... - głos mężczyzny dudnił w uszach detektywa. – Jesteśmy tymi, którzy chcą ci tu pomóc... - usłyszał kolejną osobę, tym razem była to kobieta. – Jeśli będziesz z nami współpracował, to w pace spędzisz tylko trzydzieści lat, a jeśli nie... - kojarzył ten niski głos. Sierżant Rogers? – Nie masz wyboru Henry, jesteśmy twoją ostatnią nadzieją... Głosy szumiały w mojej głowie. O co tu właściwie chodzi? Gdzie ja jestem? Spokojnie, wdech, wydech. Boże, jak mi się ciężko oddycha. Mam złamane żebro? Nic nie widzę. Jak staram się poruszyć dłońmi słyszę metaliczny stukot. Kajdanki. Rogers. Ta kobieta. Jestem przesłuchiwany. Wdech. Wydech. Nie mogę oddychać. Nic nie widzę. Ciągle coś mówią. W ustach czuje krew. Chyba zapomniałem jak się mówi. – Carter, teraz albo nigdy, to two... - kobieta traciła cierpliwość. – Gdzie ja jestem? - detektyw wyjąkał parę słów. – Centrala. Centrala odbiór. - słychać było szum. Mówiła do radia. - Centrala, nr 4077 się odezwał. - cichy głos w radiu odpowiedział, ale zbyt cicho by cokolwiek usłyszeć. - Odbiór, centrala jesteście pewni? - chwila ciszy - Tak, bez odbioru. Muszę się czegoś napić. Zostałem numerem? Centrala, jaka centrala? Komenda stanowa? Nie, to niemożliwe. Sam w to nie wierzę. Jestem więźniem? Kogo? Nie wiem. Nie wiem nic. Nic też nie widzę. Musi tu być światło, ale gdzie? Patrzę w górę, a wszędzie jest ta sama ciemność. – Nic nie zobaczysz Carter. Straciłeś oczy. - słowa wybrzmiały w pomieszczeniu. - Zamiast swoich ślicznych – głos przeciągał każdą sylabę - zielonych oczu masz teraz dwa spopielone węgle. Nie szukaj światła, nigdy już go nie zobaczysz. – Henry, synu. - rolę pytającego przejął sierżant. - Dlaczego to zrobiłeś? Nie szukaj wymówek, pozwól sobie zrzucić to z serca. - wszystko wokół wydawało się głuchnąć. Czuję je. Za każdym zamknięciem powiek. Małe, nieregularne rysy. Każda wyżłobiona wewnątrz mojej powieki. Każda nowa. Każda boli. Czuję ciepło na twarzy. To krew. Płynie po moich policzkach wąskimi strużkami. Krwawią moje oczy. Te których już nie mam. Krzyczę. Krzyczę resztką sił jakie mi zostały. – Niech Pan wstanie proszę pana. - w pokoju odezwała się trzecia osoba. Miała piskliwy głos. Dziecko. - Proszę Pana, niech pan wstanie i wyjdzie. Wstaję. Poruszam rękoma. Nie są już skute. Dziecko mówi mi, żebym podszedł do stołu. Nie czuję oporu. Uwalnia mnie z tego miejsca.

– Ten pistolet to pańska droga. Niech pan pociągnie za spust. – Henry, to nie tak. Henry, można to zrobić inaczej! – Carter, słuchaj synu, Carter, nie rób tego! Słyszałem kobietę i sierżanta. Nie mówili prawdy. Prawda to dziecko. Pistolet to moja droga. Czuję go wyraźnie w dłoni. Jest ciężki. Moje brzemię wydaje się jednak cięższe. Nie wiem czym ono jest. Nie chcę już myśleć. Przytykam lufę do skroni. Po policzkach płyną mi krwawe łzy. Żegnaj świecie. To moja wina... – Proszę Pana! - rozległo się wołanie. Zbliżało się, nie przestawało przybierać na sile. - Proszę Pana! Nagły trzask. Szyba w aucie została wybita. Okruchy rozsypały się po ciele detektywa. Nie reagował. – Proszę Pana! - policjant złapał detektywa za rękę. Carter nabrał powietrza. Zaczął kaszleć. Świat zawirował mu przed oczyma. To był tylko sen, powtarzał sobie w myślach. Jeden, wielki, porąbany sen. Oddychaj Henry. Wdech, wydech. Nic nie boli. A jednak boli. Klatka piersiowa.. Czemu? – Proszę Pana, nic Panu nie jest? - Zapytał mężczyzna. – Tak – wziął głęboki wdech. - Nie mogłem się obudzić. - Zaczął strzepywać z siebie okruchy szkła. – Przepraszam za szybę, sir. - rosły człowiek był ubrany w mundur policjanta. - Nie reagował Pan na głos. Obawialiśmy się, że jest Pan kolejną ofiarą zatrucia tlenkiem węgla. – Tlenkiem węgla? - Detektyw wyszedł z auta z pomocą mundurowego. - Z tego pożaru? – Tak. Słyszał Pan o nim? – Tak. Carter. - podał rękę policjantowi, jednocześnie wyciągając odznakę. - Zostałem tu wysłany z Kalifornii jako detektyw, miałem się udać na miejsce pożaru... - nogi się pod nim lekko uginały. -...ale zadzwonił do mnie sierżant Rogers...miałem spotkać się z miejscowym księdzem... – Detektywie, George Johnson, policja stanowa. - wyciągnął odznakę. Formalności wśród policjantów są koniecznością. - Ma Pan dużo szczęścia. Sierżant Rogers i trzech innych policjantów wysłanych na miejsce pożaru, nie żyją. - Carter stał osłupiały. - W domu, w którym wybuchł pożar nastąpił wybuch, nie wiemy co to było, prawdopodobnie instalacja gazowa. Wybuch nastąpił kiedy policjanci chodzili po zgliszczach domostwa, no cóż...Wie Pan jak to wygląda detektywie, siła eksplozji, odłamki. Wybuch rozniósł dodatkowo żar na pobliski las. - ściągnął czapkę z głowy. - Psiakrew, to byli dobrzy ludzie. – Ilu przeżyło? - zapytał z niedowierzaniem detektyw. – Niewielu. Czterech lokalnych, są w stanie ciężkim. Jedna stanowa. Rodriguez. Była w aucie w trakcie eksplozji. Znaleźliśmy ją później, pojazd był w rowie, musiało ją odrzucić. Paskudna sprawa. - splunął na ziemię, kręcąc głową. - Tereny wokół miejsca wybuchu zostały ewakuowane, w praktyce całe miasto. Ma Pan dużo szczęścia detektywie. – Tak. - siedział wsparty o auto. Zapalił papierosa częstując Johnsona. - Mimo wszystko. - zaciągnął się. - Jak nastąpił ten wybuch? To prawie niemożliwe, wszystkie gazociągi musiały zostać odcięte. – Będziemy starali się dowiedzieć. Ze służbowego obowiązku informuję o konieczności udania się do szpitala. - zmierzył Cartera. - Nie wygląda pan źle detektywie, ale nadal, lepiej jakby się pan przebadał. Zabiorę Pana ze sobą. - wskazał auto zaparkowane niedaleko. - Śmiało.

– Jak na jedno miasteczko, wystarczy już na dzisiaj atrakcji. - detektyw wysiadł z auta, wstał, po czym oparł się o drzwi. - Czuje się - nie był pewny tego co mówi. - W miarę dobrze, a zważając na okoliczności to całkiem dobry wynik. Nie ma sensu, żebym jechał razem z tobą Johnson. – Jak chcesz Carter. - policjant wsiadł do auta. - Przyjedź jutro na komisariat, załatwimy ci przeniesienie w spokojniejsze miejsce. - silnik zaczął pracować. Szyba schowała się w drzwiach. - Uważaj na siebie detektywie...to miasto, coś z nim jest nie tak. – Dzięki Johnson, jedź spokojnie. - machnął ręką na pożegnanie. Odjechał. Carter stał wpatrzony w odjeżdżającego pick-upa. Latarnie oświetlały blado miasto. Nie zauważył kiedy zapadła noc. Gwiazdy rozpościerały nad jego głową inną historię, on jednak nadal stał w miejscu. Wyjął z bagażnika kurtkę i udał się w noc. Nie chciał więcej snów. Szedł wokół pobliskich budynków, a w jego głowie kiełkowała drobna, wątła myśl – Lebanon, co tak naprawdę przede mną kryjesz? *** Spacer po okolicznych ulicach dał mu duże pole do przemyśleń. Budynki tylko z daleka zdawały się być schludne i zadbane. Bliższe oględziny pokazywały smutną prawdę. Dziury w oknach, fragmenty szyb zastąpione folią i tynk, który nie był aż tak śnieżnobiały na jaki wyglądał. Trawniki przy domach rzeczywiście były ścięte idealnie równo, ale z daleka nie było widać pożółkłej już, niepodlanej trawy. Lebanon dawało pozory idealnego miasteczka, ale pozory były wszystkim co mogło zaoferować. Znudzony okolicami centrum Henry, zawędrował w boczną ulicę prowadzącą do dużego kompleksu budynków. Stary szyld na skrzyżowaniu informował „Ron Jacobs Boats. Best in all New Hampshire”. Miejscowe dzieciaki popisały go sprayem, napis tworzył wyraz „Freak”. Czyli mała stocznia. Nic dziwnego, New Hampshire to kraina lasów i jezior. „Ronów Jacobsów” było tu z pewnością co niemiara, ale jednak ciekawość wzięła górę. Kto nie chciałby zobaczyć z bliska stoczni? Detektyw skierował swoje kroki wzdłuż płotu ogradzającego budynki. Wsłuchany w rytm własnego marszu powziął szybką decyzję. Przeskoczył szybko na drugą stronę płotu. Ciekawość znowu wzięła górę. Nie chciał specjalnie mysleć nad tym co właśnie robi. Wszystko wydawało się lepsze niż kolejna porcja nocnych mar. Carter był jednocześnie w pełni podziwu dla własnej sprawności, kiedy niby ostatni raz przeskoczył dwumetrowe ogrodzenie bez większego wysiłku? Nie pamiętał. Kojarzył co prawda pewne przebłyski, ale nie mógł z nich złączyć pełnego wspomnienia. – Nie ma co się aż tak dziwić Henry. - szeptał po cichu sam do siebie. - Sam nie jesteś dużo niższy od tego płotu, a dzisiaj zamiast krwi masz czystą adrenalinę. Tłumaczenia przyniosły oczekiwany efekt. Spokojny spacer w kierunku stoczni koił zmysły i ciało. Brak latarni nie przeszkadzał, aż tak bardzo, księżyc spisywał się tej nocy idealnie w roli sztucznego światła. Morska bryza uderzała w nozdrza. Cudowny aromat nocnej przechadzki. W praktyce było to jednak wtargnięcie na teren prywatny, za co grozi bezpośredni kontakt z ołowiem. Na szczęście detektywa, obiekt wydawał się być od dawna opuszczony. Przed Henrym malował się piękny widok, zasłonięty był jednak przez trzy, duże hangary. Skierował on swoje kroki ku środkowemu z nich. Blaszana konstrukcja była ogromna. Drzwi, które wyglądały raczej na olbrzymie wrota, mierzyły co najmniej dziesięć metrów wysokości. Były pordzewiałe, podobnie jak blacha służąca za dach. W olbrzymich skrzydłach bramy był wstawiony luk, który musiał służyć pracownikom za drogę wejścia do zakładu. Carter zbliżył się do niego. Był otwarty? Ślepy traf. Nacisnął klamkę i popchnął go od siebie. Zawiasy zaskrzypiały, ale pod naporem siły ugięły się. Drzwi zostały otwarte. Carter wszedł w pół kroku do środka, gdy nagle rozległ się strzał. Błysk

oślepił go, ale odruch zadziałał, detektyw padł na podłogę. – Kto próbuje mnie okraść?! - poniósł się po hangarze echem głos. - I tak zabraliście mi wszystko co miałem! - padł kolejny strzał, tym razem iskry widać było na dachu. Kawał blachy spadł na ziemię odstrzelony siłą pocisku. Henry wykorzystał chwilę huku w pomieszczeniu do przemieszczenia się. Nie mógł uciec z pomieszczenia, ktokolwiek kto się razem z nim w hangarze znajdował, ustrzeliłby go jak kaczkę. Wątłe światło z dziury z dachu dawało jednak przegląd pola. Napastnik musiał być przed nim, koło niego stały natomiast beczki. Powinny ochronić go przed ewentualnym strzałem. Tylko co jeśli były pełne benzyny? Nie miał czasu na zastanawianie się, podniósł się do kucki i jednym susem przeskoczył do osłony. Bum! Padł kolejny strzał, śmiertelnie blisko. – Pokaż się szczurze! - wrzeszczał mężczyzna. - Wystaw tylko głowę, a ustrzelę cię w sekundę. – Tego akurat mogę się spodziewać. - zaklinał w myślach detektyw. To miasto przyciągało pecha, a on był pośrodku wszystkiego co się działo. – Nie chcesz żebym tam do ciebie zszedł! - głos wygrażający złe życzenia nie był młody, chrypa wyraźnie wskazywała na dość sędziwy wiek. – Co ja mam mu powiedzieć? - gryzł się ze sobą Carter. - Że poszedłem kurwa pozwiedzać? – A może ci się przewidziało Ron? - powiedział piskliwy głos, gdzieś niedaleko strzelca. – Nie. - odparł starzec. - Mamy tu szczurka, który chce mnie okraść. Padł kolejny strzał. I kolejny. Żelastwo sypało się z dachu wielkimi płatami. Henry wkulił się pomiędzy beczki, chroniąc głowę ramieniem. Starał się znaleźć bezpieczne wyjście z patowej sytuacji. Wiedza o miejscu w jakim się znajduje znacznie ułatwiłaby mu drogę ucieczki. Nie mógł też zwlekać w nieskończoność, w środku było coraz jaśniej, dziury w dachu dawały drogę dla światła księżyca. Starzec prędzej czy później będzie musiał go trafić. To było pewne. – A może jednak Ron? - znowu słychać było piskanie. - To nic złego przyznać się do błędu... – Nie przyznaję się do błędu! - ryknął. - Słyszałem, jak coś tu weszło, patrz tam, drzwi są otwarte. – A może to tylko zwierzę? - w pisku było coś nienaturalnego, wydawał się sztuczny. - Wiesz jak wielkie potrafią urosnąć. – Zwierzę by się odezwało! Zamknij się! – Nigdy nie bierzesz mnie na poważnie! – To nie tak, tłumaczyłem ci to! - wrzasnął jeszcze głośniej Dyskusja trwa w zaparte. Cholera. Coś jest nie tak z tym głosem. Tą sytuacją. Tym miastem. Ron. Ron? Ron Jacobs? Czy to może być właściciel tej przystani? Szyld był już stary...wiek staruszka mógłby się zgadzać. „Freak”? A może... – Panie Jacobs! - krzyknął głośno Carter. Zapanowała głucha cisza. Ostra wymiana zdań urwała się w ułamku sekundy, a jedyne co o niej przypominało to niosące się po hangarze echo. - Jestem detektywem, nazywam się. - tu chwilowo się zawahał, ale postanowił nie udawać. - Henry Carter. Przyszedłem tu Panu pomóc. – Nie wierz mu. - piskliwy głos, wydał się teraz syczeć. - Chce cie oszukać i odebrać nasz sekret. – Cicho! - zarządził starzec. - Skąd mam wiedzieć, że mnie nie oszukujesz detektywie? – Świetne pytanie. - zaklął w myślach Henry. - Staruszek siedzi tutaj sam, w opuszczonym doku, rozmawia z nie wiadomo czym. Mówi o jakimś sekrecie. Zwariował.

– Ha? Strach cię obleciał szczurku? – Nie Ron. - rzucił w przestrzeń, po czym stanął z uniesionymi rękoma. - Słyszałem o twoim sekrecie. - przełknął ślinę. - Przyszedłem tu nocą, bo nie chciałem żeby ktokolwiek wiedział, że tu jestem. Jestem detektywem Ron, chcę pomóc rozwiązać twój problem. - stał jak wryty i czekał na strzał. – Carter powiadasz? - krzyknął pytająco. - Detektywie, zapraszam! - Starzec zaczął zbiegać po metalowych schodach, cała konstrukcja skrzypiała przy każdym kroku. - Przepraszam za to niegościnne przywitanie, ale wie Pan... - był już blisko. Na tyle, żeby Carter widział jego twarz oświetloną bladym światłem. - Ostrożności nigdy za wiele... – Zdecydowanie Panie Jacobs. - nogi miał jak z waty. - Teraz dopiero się wkopałem. - pomyślał. – Zapraszam na górę. - ugiął się i wskazał ręką schody. - Trochę tu nieprzytulnie, ale przynajmniej nie pada na głowę. – Oczywiście. - odparł krótko. Każdy krok stawiany przez detektywa był niepewny. Twarz starszego mężczyzny naznaczona była wieloma bliznami. Większość była prosta i cienka. Układały się w różne kształty, a to oznaczało, że nie są przypadkowe. Staruszek był szaleńcem. W dodatku właścicielem całej stoczni...albo to tylko jego chora wyobraźnia. Ten piskliwy głos nie dawał Carterowi spokoju, chociaż miał głuche podejrzenie skąd może pochodzić. Kierowali się ku górze. Na wysokiej platformie leżało łóżko, stolik i sterty porozrzucanych śmieci. Kilka snopów światła padało na ścianę hangaru. Cała pokryta była w różnorakich bazgrołach, nie przypominających żadnego języka. Wyglądały podobnie do blizn na skórze mężczyzny. Detektyw był ostrożny. Starał się rozglądać uważnie, ale ograniczona widoczność nie pozwalała mu dojrzeć wszystkich szczegółów. Wyczekiwał momentu ataku. Zagrożenia. Morderczą ciszę przekłuł nagle piskliwy głos. – Ron. - zaczął syczeć. - To nasza szansa. Zabij go. – Nie! - krzyczał szaleńczo. Carter odwrócił się. Staruszek zaczął się miotać po piętrze strącając okoliczne przedmioty. – Zrób to Ron. - syczenie przybierało na sile. – Nie! Nie! Detektywie! - krzyczał. - Butelka na stole... - dusił się. - Rzuć mi ją! - krzyk przerodził się w błaganie. – Zabij go. Zabij. - pisk był tętniący. Zdawał się wchodzić w głowę i świdrować podświadomość. Carter rzucił się do stolika po butelkę. – Nie. Nie. Nie. - pisk nie pozwalał się ruszyć. Staruszek wbijał paznokcie w skórę głowy. - Chce nas rozdzielić Ron. Nie pozwól mu. Ron. Ron. Carter przewracał się, ale zdołał podbiec z butelką, wcześniej padając przed staruszkiem na kolana. Wtedy to zobaczył. W ustach starca pojawiał się dźwięk. Wychodził głęboko, gdzieś z jego wnętrza. Zdawał się wypełzać, zabijając go od środka. Oczy starca patrzyły błagalnie na detektywa. On nie był obłąkany. On po prostu nie rozumiał. Coś go niszczyło. Dlaczego? Po co? Jak? Sekunda trwająca wieczność dobiegła końca. Mężczyzna otworzył butelkę i wypił duszkiem zawartość zapijając potwora w jego wnętrzu. Padli wycieńczeni na ziemię. Carter nie wierzył. Starzec odetchnął.

Rozdział II – Ojciec Albert Tydzień wcześniej Kurz z zasłon opadał na grube, wełniane dywany. Zmiotka ruszała się rytmicznie, to w lewo, to w prawo. Jedno machnięcie na regale, dwa po książkach, barek nie wymagał odkurzania. Czyszczenie nie było dokładne, można powiedzieć, że było pobieżne, ale plebania ojca Humphreya nigdy nie należała też do miejsc czystych, a w efekcie często odwiedzanych. Drewniane łoże stało w rogu wysokiego pomieszczenia, centralnie pod masywnym, żeliwnym krzyżem. Spod kołdry dobiegały ciche, agonalne dźwięki. Dłoń powoli wysunęła się spod puchowego przykrycia. Otworzyła się. Stukot kroków gubił się w morzu wełnianych włosów z dywanu. Postać podeszła blisko, pochyliła się po czym...położyła garść tabletek na wyciągniętej, otwartej dłoni. – Powinni mi za to płacić... - mruknął mężczyzna. Dłoń schowała się z powrotem pod pierzynę, żeby chwilę później wrócić, tym razem zaciśnięta już w uchwycie. – Za to też powinni mi płacić... - szklanka z wodą idealnie wpasowała się w dłoń. Po głośnym sapnięciu, kaszlnięciu i zrzuceniu nakrycia ukazała się sylwetka starszego mężczyzny. – Dziękuje Haraldzie. - Brodata twarz uśmiechnęła się znacząco. - Bóg ci to kiedyś wynagrodzi. – To bóg naprawdę istnieje? - spytał sarkastycznie Harald. – Nie wiem synu. - odparł szczerze Albert. - Za to marskość wątroby jak najbardziej. – To twoja pokuta za alkoholizm. - westchnął podając mu sutannę. - Najwyraźniej moja też. – Nie czas na przechwałki Haraldzie. - ksiądz miał wyraźną nadwagę, nie potrafił zamachnąć się z miękkiego łóżka. - Pomóż mi no tutaj. – Nie czas już na odwyk? Dietę? Zatrudnienie sprzątaczki? – Albo zmianę wikariusza? - kaszlnął donośnie. - Zawsze jest na coś czas Haraldzie. Nie zawsze tylko jest on odpowiedni. A teraz, niestety, jest czas na działanie. - ubrał sutannę, była niego wyraźnie za mała. Nie wyglądał jednak komicznie. Raczej adekwatnie. Przeczesał grzebieniem rzadkie włosy, założył ciemne, szerokie okulary. - Jedziemy do pani Johnson. Uroki małych miast nigdy nie przestaną zadziwiać. Cztery główne ulice dla nietutejszych i setki bocznych dróg, o których wiedzą tylko miejscowi. Każda jedna z takich dróg prowadzi do miejsc niezwykłych, często nawet magicznych. Zanim jednak człowiek wyruszy w wędrówkę donikąd musi być pewny, że tego chce. Albert nigdy nie był pewny. Większa część jego życia była tułaczką po świecie, którego nie rozumiał. Nigdy jednak nie podążał utartym szlakiem. Dlaczego? Na wiele pytań nie znał odpowiedzi. Kim był? Księdzem. Tyle mu wystarczało. – Co dzisiaj jej powiemy? - spytał Harald – Prawdopodobnie to co zawsze. - mruknął Albert. – To już staruszka, pewnie nic nie pamięta. Czy nie tracimy tu czasu? – Nie wiem. Dopóki możemy próbować, nie warto przestawać. – Nie odpowiedziałeś na pytanie. - Harald spojrzał na księdza. – To prawda. Dalej jechali w ciszy. Droga, prawie jak każda w tych okolicach, była kręta. Niebo zachmurzyło się w ciągu kilku chwil, pojawił się deszcz, a ołowiane piętra chmur zaczęły zwisać nad rozległymi lasami. Wycieraczki mechanicznie zbierały wodę. Zjechali z asfaltu. Nieutwardzony podjazd, zniszczony drewniany płot, samotny dom w dziczy. Dojechali na miejsce. Samotne z pozoru domy, skrywają często wiele tajemnic. Ten wyglądał jak jeden z nich. Dziurawy dach,

wybite szyby, zielona farba, która nie pamiętała już swoich lat świetności. Wyglądał jak człowiek po przejściach, był zniszczony i wypalony. Bez duszy. Dwójka księży wysiadła z auta. Stali przed skleconą z desek furtką. Deszcz padał nieprzerwanie, zacinając prawie poziomo. – Ten rytuał jest niepotrzebny. - zaczął wikariusz. – W rzeczy samej. – Za każdym razem stoimy przed tą furtką pięć minut. Pięć minut zanim otworzy nam drzwi. - Założył kurtkę na głowę. - Zazwyczaj jednak nie pada. – Znów masz rację. Jest jednak powód dla którego to robimy. - Odparł Albert. – Żeby się przyzwyczaiła? Uznała nas za swoje wspomnienie? Zaczęła w końcu mówić? – Mieszka na piętrze, ma 80 lat i chodzi o kulach. Zanim zejdzie na dół mija pięć minut. - Stali nadal nieruchomo przed furtką, tuż obok zaparkowanego auta. - Obyś to jednak ty miał rację. Drzwi uchyliły się nieznacznie. Struga światła wydostała się z wewnątrz domu. Wyglądała jak zaproszenie. Księża spojrzeli po sobie. Ciemność otaczała ich z każdej strony, czarne chmury skrywały słońce, krople deszczu rozbijające się o bruk rozpryskiwały się na drobną parującą mgłę, a dom skryty był płaszczem tajemnicy. Jasny punkt, uchylone drzwi, wydawał się być rozwiązaniem, ale coś powstrzymywało mężczyzn przed wykonaniem pierwszego kroku. Albert ściągnął okulary, nie żeby były mu już potrzebne, po prostu wydawało się to właściwe. Otworzył furtkę i poszedł w kierunku domu, Harald podążał tuż za nim. Schody skrzypiały przy każdym wykonanym kroku, jakby miały się zaraz zapaść i otworzyć wrota do piekła. Ksiądz złapał za klamkę, była zimna jak stal. Niepewność była silna. Wiedział co go czeka, ale musiał stawić temu czoła, otworzył drzwi i wszedł do środka. – Niespodzianka! - Tłum ludzi krzyknął gromko jak dwójka księży pojawiła się w środku. – Ile można było na was czekać! - zabrzmiał basowy głos, sierżant Rogers. - I jak staruszku, udało nam się Ciebie zaskoczyć? - spytał ciepło. – Jak co roku Andrew, jak co roku! - uśmiechnął się szeroko i wpadł w uściski tłumu.