Kuczi

  • Dokumenty54
  • Odsłony20 971
  • Obserwuję8
  • Rozmiar dokumentów634.7 MB
  • Ilość pobrań7 422

Macomber Debbie - Jak szczęśliwie wyjść za męż

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :719.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Macomber Debbie - Jak szczęśliwie wyjść za męż.pdf

Kuczi EBooki
Użytkownik Kuczi wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 186 stron)

Dla Pauli i Dianne One wiedzą dlaczego ROZDZIAŁ 1 DO DZIEŁA! 1 STYCZNIA Nowy Rok zaczynam, obiecując sobie, jak to zrzucę trzy kilogramy nadwagi - chocia naprawdę powinnam zrzucić pięć - spłacę obcią enia kart kredytowych i dokonam innych chwalebnych zmian. I tak co roku. Tym razem będzie jednak inaczej. Owszem, powinnam zrzucić zbędne kilogramy, bardziej ni kiedykolwiek, ale z innych ni dotąd powodów. Chcę wyjść za ma . Mieć dom, dzieci. Oznacza to, e nale y działać zgodnie z planem. Jako osoba zorganizowana muszę określić cel, do którego zmierzam (MAŁ EŃSTWO), a potem ustalić sposób postępowania: między innymi zadbać o urodę. (Nie wyglądam, co prawda, najgorzej, ale mogę lepiej. Słyszycie to, moje uda?). Pracując w reklamie, nauczyłam się, jakie znaczenie ma atrakcyjne opakowanie. Gdy to piszę, zaczynam wszystko lepiej rozumieć. Wiele czasu upłynęło od studiów, kiedy z pogardą traktowałam coś, co nazywałam „kobiecym eskapizmem", a co wybrały moje przyjaciółki, Cassie, Jamie i Rita. Nie minęło pół roku od zrobienia dyplomu, a wszystkie trzy były mę atkami Moim zdaniem uciekały przed światem. Przera one, e nie sprostają twardej rzeczywistości, schroniły się w domowe pielesze. Ale nie ja. Nie, mał eństwo było dla mnie zbyt konwencjonalnym rozwiązaniem. Myślałam o karierze, o zdobyciu pozycji w firmie graficznej, dla której pracowałam. Udało się! Osiągnęłam sporo, nie będę umniejszała swoich sukcesów, ale w minione święta zrozumiałam, e tytuł Kobiety Roku przyznawany przez Izbę Handlową to nie wszystko. W zeszłym tygodniu podjęłam decyzję: MAŁ EŃSTWO! Nadszedł czas, by w moim yciu pojawił się mę czyzna. Do tej pory uwa ałam, e związek z kimś to coś... jałowego. Owszem, akceptowałam przelotne znajomości, ale bez anga owania się. Przyjaciółki usiłowały mnie swatać, lecz ja zniechęcałam kolejnych kandydatów. Rita twierdzi, e jestem zbyt wybredna, myli się jednak. Mam po prostu swoje wymagania, jak ka da kobieta. Tak naprawdę nie wyszłam za mą , bo pochłaniała mnie praca. Po studiach zdobyłam dyplom projektanta, a przez ostatnie sześć lat całe serce i całą energię wkładam w to, co robię. Praca wypełnia mi ka dą chwilę.

W święta mnie dopadło, zrozumiałam, e chcę czegoś więcej. Mo e to reakcja na śmierć ojca? Umarł w czerwcu. Mama próbuje się z tym jakoś uporać, podobnie jak ja i Julie. Bo e Narodzenie bez niego było jednak bardzo trudne: smutne i puste. Łzy kręciły się nam w oczach, kiedy myślałyśmy, jak to zawsze kupował choinkę, jak zawieszał na niej zabawki, które robiłyśmy z Julie, kiedy byłyśmy dziećmi. Jak czytał z Ewangelii fragmenty o Narodzeniu Pańskim. Jak zakładał fartuch, by pokroić świątecznego indyka. Ech, wspomnienia... Tak mi smutno, e nie doczekał pierwszych świąt swojej wnuczki. Wiedziałam, e córeczka Julie pomo e mamie wydobyć się z rozpaczy, ale nie miałam pojęcia, e ja tak silnie zareaguję na tego malucha. Zawsze uwa ałam się za osobę silną i niezale ną. Unikałam mę czyzn w obawie, by się nie dowiedzieć, jak bardzo potrzebuję kogoś bliskiego. Nie wiem, dlaczego tak postępowałam (i chyba nie chcę wiedzieć). W ka dym razie w ostatnich dniach coś się zmieniło. Wszystko zaczęło się w chwili, gdy Julia dała mi małą do ukołysania. Poczułam coś, co chyba mo na nazwać instynktem macierzyńskim, i od razu uświadomiłam sobie, czego chcę i czego brakuje w moim yciu. Mę a. Dzieci. Jeśli więc tylko znajdę właściwego mę czyznę, będę mogła mieć wszystko - dom, rodzinę, swoją pracę. Tylu kobietom się udaje, dlaczego nie miałoby się udać i mnie? Swoją drogą to dziwne, jak takie drobne zdarzenie - wzięcie dziecka na ręce - mo e zmienić nasze zapatrywania. Jestem gotowa. Więcej ni gotowa. Dotarłam do zakrętu. To, co jeszcze miesiąc temu było najwa niejsze, teraz zeszło na dalszy plan. Przyznaję otwarcie: chcę mieć mę a i dzieci. Najpierw muszę jednak znaleźć właściwego mę czyznę (nale y ustawiać rzeczy we właściwym porządku!). Mama powtarza, e kiedy coś ju postanowię, nie spocznę, póki nie dopnę swego. No właśnie. Wyznaczyłam sobie cel i teraz w ciągu dwóch, trzech miesięcy muszę znaleźć jakiegoś kandydata. A za rok o tej porze będę miała obrączkę na palcu (mo e nawet będę w cią y!). Czy to w końcu takie trudne ? Hallie otarła pot zalewający jej oczy i wbrew własnej woli zerknęła na zegar mechanicznej bie ni. Jeszcze minuta. Krótkie sześćdziesiąt sekund. Wytrzyma.

Nowa bie nia, zaopatrzona w ró ne gwizdki i dzwonki, niemało ją kosztowała (podobnie jak trzy nowe kostiumy do ćwiczeń). Gdy czas upłynie, na małym elektronicznym ekranie pojawi się komunikat zawiadamiający, e koniec katuszy. Donna namawiała ją, by zaczęła chodzić na siłownię; mogłaby właśnie tam poznać jakiegoś mę czyznę. Zgoda, zacznie, ale najpierw pozbędzie się zbędnych kilogramów. Nie poka e się przecie ludziom z tym tłuszczem na udach. Pomyślała, e zachowuje się jak gospodyni, która robi porządki przed przyjściem sprzątaczki. Zdyszana, oparła się mocno o barierki bie ni, zmierzając resztkami sił do wyimaginowanej mety. Ostatnia minuta zawsze była najgorsza. By oderwać myśli od ćwiczeń, spojrzała przez okno. Ej e, będzie chyba miała nowych sąsiadów. Wokół zaparkowanej na ulicy cię arówki z napisem „Wielkie Narzędzia" kręciło się kilku mę czyzn wyładowujących meble. Obserwowała ich, zastanawiając się, który z nich zamieszka obok. Wszystkie domy w Willow Woods, gdzie wprowadziła się pół roku temu, zostały ju sprzedane - z wyjątkiem jednego. Wyczekiwała, kiedy i ten znajdzie właściciela, szczególnie e był największy, w sam raz dla rodziny z dziećmi. Byłoby miło mieć nowych sąsiadów. Zegar się rozdzwonił, bie nia stanęła. Hallie z westchnieniem ulgi otarła pot z czoła. Policzki jej poczerwieniały, wilgotne włosy przykleiły się do skroni. Stary, szary dres - nie czuła się dobrze w nowym kostiumie - zwisał luźno wokół talii. Dobry znak. Miała ochotę pobiec do łazienki i stanąć na wadze, ale robiła to tak często, e przyrzekła sobie wa yć się tylko raz w tygodniu, w poniedziałek rano. Straciła trzy kilogramy w trzy tygodnie. Z dwoma pierwszymi nie miała kłopotów, ale zrzucenie ostatniego przypominało kucie w betonie ły eczką od herbaty. Głodziła się i ćwiczyła sumiennie. Liczyła kalorie, węglowodany, ka dy kęs czekolady. Z marnym skutkiem. Jej najlepsza przyjaciółka, Donna Cooper, uwa ała, e Hallie przesadza, ona miała jednak na ten temat własne zdanie. Powodzenie u mę czyzn to głównie kwestia opakowania, tłumaczyła. Mę czyźni, przynajmniej ci, których znała, zwracali uwagę przede wszystkim na wygląd kobiety, liczyło się pierwsze wra enie. Niewa ne, czy dziewczyna myśli, jaki ma charakter... byle miała szczupłą talię. Inna sprawa, e Hallie zaczęła dbać o siebie nie tylko po to, by zwrócić na siebie uwagę. Ostatnio zapominała o śniadaniach, potem kupowała byle co w restauracjach z szybkimi daniami. Niezbyt to zdrowy tryb ycia. Czy poza całą tą historią z mał eństwem nie zrobi jej dobrze, gdy zacznie trochę bardziej dbać o zdrowie?

Donnę niezbyt przekonywało takie tłumaczenie. Argumentowała, e głodzenie się z pewnością nie uczyni jej zdrowszą. W sumie jednak Hallie miała w niej sojusznika, yczliwego kibica, a nawet więcej. Sama rozwódka, gdy usłyszała o matrymonialnych planach Hallie, Donna przyklasnęła bowiem przyjaciółce z całego serca i postanowiła pójść w jej ślady. Ona te nie zamierzała spędzić reszty ycia w samotności. I ona chciała mieć dzieci. Zaproponowała jednak inną strategię. - Bądź po prostu sobą - radziła. - Byłam i jakoś nikt się mną nie zainteresował -prychnęła Hallie, kończąc rozmowę. Teraz wzięła prysznic, przebrała się, po czym zadzwoniła do matki, do Puget Sound. Hallie, podobna do ojca z charakteru i z urody, po matce odziedziczyła talenty artystyczne. Lucille McCarthy nigdy nie spo ytkowała swoich zdolności i córka długo nie mogła pojąć, jak ktoś tak hojnie obdarowany przez los mo e zadowalać się rolą gospodyni domowej. Dopiero gdy dorosła, zrozumiała i doceniła, ile matka zrobiła dla rodziny, a po śmierci ojca zaczęła podziwiać siłę jej charakteru. W czasie świąt namówiła ją, by wróciła do malarstwa i Lucille rzeczywiście zaczęła brać lekcje. Wysłuchawszy relacji o tym, jak matce idzie praca nad portretem małej Ellen, Hallie sporządziła listę cotygodniowych zakupów, po czym narzuciła kurtkę i ruszyła do drzwi, chcąc mieć jak najszybciej za sobą poranne sobotnie zajęcia. Przed domem zobaczyła swojego nowego sąsiada. W ka dym razie sądziła, e to właśnie mo e być on. Wysoki, nie tak muskularny, jak wydawało się jej w pierwszej chwili, niemniej mocno zbudowany, barczysty. Przystojny nie narzucającą się urodą. Inaczej mówiąc, jego widok nie przyprawiał o nagłe bicie serca. Właściwie powinno ją to cieszyć, zwa ywszy, e nowy sąsiad miał zapewne onę i dzieci. Aha, jeszcze jedno. Miał te interesującą twarz i sprawiał wra enie człowieka, którego chciałoby się bli ej poznać. Nie, nie aden romans, ma się rozumieć. Raczej przyjaźń. Dopiero teraz zauwa yła obok niego dwoje dzieci. Dziewczynka mogła mieć około jedenastu lat, chłopiec dziewięć. Mała uśmiechnęła się szeroko i pomachała jej przyjaźnie. Hallie odpowiedziała na pozdrowienie, zapaliła silnik i odjechała. Gdy w godzinę później wróciła z zakupów, cię arówki ju nie było, za to dzieci jeździły po chodniku na rowerkach. Mała podjechała do Hallie. - Cześć! Mój tata będzie tu mieszkał - zawołała, zeskakując z siodełka. - Zauwa yłam - odpowiedziała Hallie i schyliła się po torby z zakupami. - Ja jestem Meagan, a to mój brat, Kenny - wskazała na chłopca, który pojawił się obok jak na zawołanie.

- Masz dzieci? - zapytał z nadzieją w głosie. - Niestety, nie - odparła, próbując ogarnąć ramionami torby z zakupami. Buzia chłopca posmutniała. - A znasz kogoś, kto ma? - Boję się, e nie będziecie tu mieli towarzystwa. W osiedlu mieszkali głównie młodzi ludzie na dorobku. Dopiero za kilka lat okolica mogła zapełnić się dziećmi. - Mo e pomogę ci zanieść zakupy? - zaofiarowała się Meagan, rzuciła rower na trawnik i wzięła z rąk Hallie jedną torbę. - Dziękuję, to miło z twojej strony. Dziewczynka rozpromieniła się, słysząc tę pochwałę. Miłe dziecko. - Mama mówi, e teraz, kiedy rozwiodła się z tatą, jestem jej pomocnicą. - Na wspomnienie rozwodu uśmiech zniknął z jej twarzyczki, a Hallie zrobiło się al małej, co nie przeszkodziło jej pomyśleć, e sąsiad pomimo wszystko jest do wzięcia. Có , automatyczna reakcja osoby zdecydowanej wyjść za mą , usprawiedliwiła się szybko. Przypomniała sobie pierwsze wra enie, jakie odniosła, widząc tatusia Meagan, i pomyślała, e gdyby musiała wybierać, wolałaby kogoś bardziej, hm... wyrafinowanego. Facet je d ący furgonetką z napisem „Wielkie Narzędzia" nie wprawiał jej jakoś w euforię. I jeszcze coś: widziała, co tragarze wnosili do jego domu. Sprzęt sportowy. Całe pudła sprzętu sportowego. Jej sąsiad musiał być alpinistą, nurkiem i kajakarzem w jednej osobie. Weszły do kuchni i postawiły torby na blacie. - Jeszcze raz dziękuję, Meagan. - Masz mę a? - zapytała bez ogródek dziewczynka. - Jeszcze nie - odparła i uśmiechnęła się do siebie. Oczami wyobraźni widziała ju dwie obrączki. Miała pewne nadzieje. Prawdę mówiąc, nie dalej jak wczoraj poznała właśnie kogoś. - Muszę ju iść na lunch. Do zobaczenia w przyszły weekend - powiedziała Meagan, ruszając ku drzwiom. Hallie zaczęła wypakowywać zakupy, gdy zobaczyła, e mruga lampka automatycznej sekretarki. Być mo e matka zostawiła wiadomość, pomyślała, a mo e to Julie chciała jej opowiedzieć o ostatnich dokonaniach maleńkiej Ellen. A jeśli to on? On był kierownikiem działu kredytów w Keystone Bank. W piątek Hallie sprawdzała stan konta i przy tej właśnie okazji poznała Johna Franklina.

Ledwie na niego spojrzała, wiedziała, e to doskonały materiał na mę a. Po pierwsze - wysoki, ciemnowłosy, przystojny. Po drugie - uprzejmy, miły, inteligentny. Spełniał wszystkie kryteria. Był wolny, nie zauwa yła bowiem obrączki na palcu. Zbli ał się wprawdzie do czterdziestki, ale to jej nie przeszkadzało. Jedenaście lat ró nicy to w jej wieku nie tak znowu wiele. Ona w kwietniu skończy trzydzieści, te powa ny wiek. Do tego czasu jednak na pewno będzie ju zaręczona. Niestety, wiadomość nie pochodziła od Johna, lecz od Donny. Podekscytowana przyjaciółka prosiła, by Hallie oddzwoniła natychmiast po powrocie do domu. I Hallie oddzwoniła. - Masz coś do mnie? - zapytała. - Znalazłam odpowiedź - oznajmiła Donna. - A jak brzmi pytanie? - mruknęła Hallie, głodna i stąd w nie najlepszym nastroju. - Gdzie spotkamy mę czyzn naszych marzeń? - Hm... Gdzie? - Hallie wreszcie zainteresowała ta rozmowa. - To nie takie proste, oka więc trochę cierpliwości. - Donna... - Proszę tylko, ebyś spokojnie mnie wysłuchała, dobrze? Hallie mruknęła coś pod nosem z niezadowoleniem, có jednak miała robić? Mo e Donna rzeczywiście zdradzi jej jakiś genialny sposób? Bo e, o ile łatwiej było umawiać się na randki w szkole i na uniwersytecie! Najwyraźniej z wiekiem straciła dryg do tych spraw. Prawda, miała za sobą kilka, nazwijmy je tak, przelotnych romansów. Najdłu szy trwał prawie pół roku, ale i ten się rozsypał. Z jej winy, jak sama przyznawała. Gregg narzekał, e zbyt wiele czasu spędza w pracy, był zły, e dyplom i kariera mają dla niej tak wielkie znaczenie. Powiedziała mu, by nie liczył, e to się zmieni, i niedługo potem Gregg przestał narzekać. I widywać się z Hallie. - Znalazłam w „Seattle Weekly" ogłoszenie agencji, która organizuje randki w ciemno - oznajmiła Donna. Hallie jęknęła. W jej pojęciu tylko ludzie naprawdę zdesperowani mogli szukać pomocy podobnych biur. Nie chciała nawet myśleć o mę czyznach, którzy próbowali w ten sposób kogoś poznać. - artujesz sobie, prawda? - Przyrzekłaś, e mnie wysłuchasz. Hallie zaniknęła oczy, modląc się do Boga o cierpliwość. - Dobrze ju , dobrze. Powiedz mi, co masz do

powiedzenia, a potem ja ci powiem, e mnie to nie interesuje, zgoda? - Mylisz się. - Pokazują taśmy wideo, tak? - Nie - odpowiedziała Donna z godnością. - Mo e mnie w końcu wysłuchasz? - Przepraszam. - Obydwie zrobiłyśmy karierę zawodową. Realizujemy się. Mo na powiedzieć, e odniosłyśmy sukces. Mę czyźni czują się niepewnie przy takich kobietach. Hallie nie bardzo była przekonana, czy tak jest rzeczywiście, ale nic nie powiedziała. - Moje mał eństwo okazało się katastrofą... -ciągnęła Donna. - Zdaje się, e to było trzynaście lat temu. - Nie przerywaj! Niedługo skończę trzydzieści pięć lat. ycie przecieka mi między palcami tylko dlatego, e jako dwudziestolatka popełniłam głupi błąd. A ja nie chcę być sama, Hallie. Chcę mieć dom na przedmieściu, kota, psa, rodzinę, wakacje. Nie mogę uwierzyć, e tak długo yłam bez jakiejkolwiek nadziei na zmianę. Pewnie nadal bym zwlekała, gdyby nie twój pomysł. - Chcesz powiedzieć, e i ja powinnam się zgłosić do tej agencji? - Mo e mnie wreszcie wysłuchasz, do cholery! Zgłaszasz się tam i jeśli cię zaakceptują, płacisz słone wpisowe, a oni szukają odpowiedniego kandydata. Kogoś yjącego na podobnej co ty stopie, o zbli onej do twojej osobowości. Kobieta, z którą rozmawiałam, zapewniała, e bardzo starannie dobierają klientów. Wpisując cię na swoją listę, zobowiązują się znaleźć dla ciebie dobrą partię. - No dobra, ile to kosztuje? - Hallie wydała właśnie półtora tysiąca na sprzęt sportowy. A przyrzekała sobie zlikwidować debet na koncie. Donna wahała się przez moment. - Dwie bańki. - Dwa tysiące? - Ano. - Za te pieniądze mogłabym się umówić z Bradem Pittem. - Dla niego obydwie jesteśmy za stare - zaśmiała się Donna. Trudno powiedzieć, by te słowa natchnęły Hallie otuchą. - Wygłupiasz się. Za taką sumę mogłaby zafundować sobie odsysanie tłuszczu i zapomnieć o bie ni oraz diecie.

- Niekoniecznie - mruknęła Donna. - Mam trzydzieści trzy lata i mniej czasu ni ty. Jeśli ta agencja pomo e mi znaleźć przyzwoitego faceta, to gotowa jestem zapłacić. - Ty chyba rzeczywiście nie artujesz. - Pomyśl, jaka to oszczędność czasu. Hallie nadal nie była przekonana. Odwołanie się do pomocy agencji oznaczało wywieszenie białej flagi jeszcze przed wkroczeniem na pole bitwy. Przedwczesną kapitulację. - Sądzisz, e to takie proste - znaleźć rozsądnego gościa o rozsądnym wyglądzie? Nie masz chyba zamiaru paradować po ulicy z wielką tablicą „JESTEM DO WZIĘCIA"? - chciała wiedzieć Donna. - Daj spokój. - Prze yłaś tyle lat i dotąd nie znalazłaś sobie nikogo. Niby dlaczego teraz miałoby ci się udać? - Bo teraz jestem na to gotowa. - Nie czas było przypominać przyjaciółce, e miała kilka romansów, w tym całkiem dobrze się zapowiadający z Greggiem. Z drugiej strony, nie było tajemnicą, e coraz rzadziej spotykała się z mę czyznami, a jej ycie towarzyskie stawało się coraz bardziej bezbarwne. Pochłonięta pracą, ledwie to zauwa ała. A jednak pierwszego dnia roku postanowiła wszystko odmienić, część obowiązków zawodowych zdając na swoją asystentkę, Bonnie Ellis. - Gotowa na to, e mał eństwo dokona przewrotu w twoim yciu, tak? - zapytała Donna nazbyt sceptycznym, w przekonaniu Hallie, głosem. - Myślisz, e to wystarczy? e jesteś gotowa? - No dobrze. Jest ktoś, kto mi się podoba - wyznała w końcu Hallie, mając na myśli, rzecz jasna, Johna Franklina. - Naprawdę? Kto taki? Powinna była wiedzieć, e Donna za ąda detali. - Bankowiec - odpowiedziała z niejakim ociąganiem. - Szef działu kredytów w Keystone Bank. W tym tygodniu przeszedł skądś tam do nowej filii w Seattle. Poznałam go w piątek, jeśli ju wszystko chcesz wiedzieć. Od razu go polubiłam, on mnie te . Bardzo przystojny. Wra liwy... - Przystojny i wra liwy - powtórzyła Donna. - O co ci chodzi? Niełatwo dzisiaj o samotnych, przystojnych facetów - upierała się Hallie, nieco zdziwiona sarkazmem przyjaciółki. - To dlatego, e większość z nich woli chłopców. Hallie zamilkła. John? Czy to mo liwe?

- Znasz Johna Franklina? - Donna prowadziła agencję nieruchomości i znała wielu ludzi z kręgów finansowych. - Powiedzmy, e znam takich jak on. Hallie nabierała coraz większych podejrzeń. - Co masz na myśli? - A to, e John Franklin jest doskonałym dowodem, jak bardzo potrzebujesz usług tej mojej agencji. - Jak to? - Tak to. John jest przystojny, wra liwy i subtelny jak wszyscy diabli. To gej. Bańka prysła. John Franklin homoseksualistą. Hm, widocznie po niektórych mę czyznach widać to od razu... po innych nie. - To co? Zgłosisz się do tej agencji? - chciała wiedzieć Donna. - Dwa tysiące? - Niewiele, zwa ywszy, e podają ci faceta na tacy. - Jeśli Brad Pitt nie wchodzi w rachubę, to za tę forsę powinni oferować ksią ąt krwi. - Jestem pierwsza w kolejce - ostrzegła Donna ze śmiechem. - Zastanowię się, ale nie obiecuję. - Zadzwoń do nich, wyślą ci broszurę. Jak ją przeczytasz, natychmiast daj mi znać. Obiecujesz? - W porządku - mruknęła Hallie, zapisując numer telefonu. Odło yła słuchawkę i pokręciła głową. Kto by pomyślał, e wychodzenie za mą mo e być takie skomplikowane? ROZDZIAŁ 2 TRUDNE ROZSTANIA Steve Marris miał zły dzień. Przesyłka z Bliskiego Wschodu gdzieś zaginęła, sekretarka odeszła bez uprzedzenia, a na dodatek jego była ona znowu zaczęła się z kimś spotykać. Przesyłkę w końcu odnajdzie, zatrudni nową sekretarkę, ale wiadomość o Mary Lynn nie nale ała do najprzyjemniejszych. Nalał sobie kawy z nie mytego od dawna dzbanka, postanawiając, e następnym razem będzie ostro niejszy przy wyborze sekretarki. Ostatnia powiedziała, e robienie kawy nie nale y do jej obowiązków, zresztą i z tego, co do nich nale ało, wywiązywała się nie najlepiej. Zdecydowanie nie nadawała się do pracy w jego firmie. Mo e i dobrze, e odeszła. Upił łyk i skrzywił się. Pewnie Todd Stafford nastawiał ekspres. Jego kierownik produkcji robił najgorszą kawę na świecie. Steve wylał napój, przepłukał kubek i w piętrzących się na biurku papierach zaczął szukać potrzebnej mu faktury. W drzwiach stanął Todd.

- Masz zamiar przesiedzieć tu cały dzień i zamartwiać się odejściem Danielle? Ja myślę, e to dobrze, e w końcu się jej pozbyliśmy. - Todd miał oczywiście na myśli ostatnią sekretarkę. Nalał sobie kawy, po czym rozsiadł się w fotelu, opierając nogi o blat biurka. - A mo e to Mary Lynn jest przyczyną tej ponurej miny? Steve westchnął. Przyjaciel, jak widać, dobrze go znał. - Słyszałem, e znowu się z kimś spotyka. - Kto ci to powiedział? - Kenny - przyznał niechętnie Steve. - Wypytujesz własne dzieci? - Nie rób mi wykładów - obruszył się Steve nie bez wyrzutów sumienia. Nie wypytywał syna, czy Mary Lynn z kimś się spotyka. Kenny opowiadał mu tylko, jak to chce się zapisać do dru yny piłkarskiej i jak prosił matkę, eby z nim poćwiczyła, ale ona odmówiła, bo szykowała się właśnie na randkę. Steve zrobił zaciekawioną minę, a chwilę potem wiedział ju , e Mary Lynn spotyka się z jakimś Kipem. Kip. Có to za imię? Brzmi, jakby nale ało do faceta, który wywija nogami w balecie. - I czego się dowiedziałeś? Steve zignorował pytanie. Z niechęcią myślał o nowym przyjacielu Mary Lynn, a co dopiero gdyby miał o nim mówić. Znów westchnął. Od rozwodu minął ju rok, a on ciągle nie przebolał rozstania. Nagle przyszedł mu do głowy genialny pomysł. - Słuchaj, Todd - zaczął z nagłym o ywieniem. -A mo e Mary Lynn pomogłaby nam, zanim nie znajdę nowej sekretarki? - Czy ja wiem? Wiesz przecie , e nie znosi pracy w biurze - mruknął Todd, popijając kawę. Przyjaciel miał rację, Steve myślał jedynie o tym, jakby tu znowu być blisko ony. Jej przydatność w firmie byłą sprawą zdecydowanie drugorzędną. Ale gdyby się zgodziła, mo e dowiedziałby się czegoś więcej o Kipie? - Nie szkodzi zapytać - odparł, ałując, e zdradził się Toddowi ze swoim pomysłem. - Jesteście rozwiedzeni. - Dzięki za przypomnienie. Musiałem widać zapomnieć. - Steve miał nadzieję, e sarkazm tej uwagi był wystarczająco czytelny. - Mo e spróbowałbyś się jednak trochę wyluzować. Musisz zacząć myśleć o sobie, stary. Tak jak Mary Lynn. Steve poderwał się z krzesła. - A ty mo e zająłbyś się robotą?

- Aha, dotknąłem bolącego miejsca. Nie musisz się od razu tak wściekać. - Z tymi słowami Todd wyszedł. Steve próbował powściągnąć złość, ale na pró no. Do diabła, nadal kochał Mary Lynn. Nie miał pojęcia, e tak bardzo prze yje ten rozwód. Byli mał eństwem dwanaście lat. Szczęśliwym mał eństwem, jak naiwnie sądził. Raptem, ni stąd, ni z owąd, Mary Lynn pewnego dnia zaczęła płakać. Gdy próbował się dowiedzieć, o co chodzi, usłyszał, e czuje się nieszczęśliwa. Za wcześnie się pobrali, nie zdą yła nacieszyć się yciem, a teraz musi zajmować się domem, wychowywać dzieci, i tak dalej... Steve usiłował zrozumieć jej ale, ale wszystko, co mówił, pogarszało tylko sprawę. Do ywego go ubodło, gdy oświadczyła, e chce sypiać osobno. Protestował nawet, ale ona dopięła swego. Posiadanie własnego pokoju okazało się dla niej wa niejsze ni mógł przypuszczać. Wkrótce po tej rozmowie za ądała, by wyniósł się z domu. Był przekonany, e Mary Lynn udaje, ale spakował walizki, chcąc dać jej czas na „odnalezienie się". Opowiadała bowiem, e musi nawiązać kontakt z „wewnętrznym dzieckiem", które w niej tkwi, „poszukać duchowej siły" i tym podobne bzdury. W porządku, mo e nie był najwra liwszym człowiekiem pod słońcem, ale nie był te prymitywnym jaskiniowcem. Kiedy powiedział jej, e za często ogląda przedpołudniowe programy dla kobiet i e czyta za du o kobiecych magazynów, nadąsała się tylko. W miesiąc później nie mieszkali ju razem, a Mary Lynn za ądała rozwodu. Zanim pojął do końca, co się dzieje, obydwoje mieli ju adwokatów. Niedługo potem odbyła się rozprawa. Dla Steve'a był to wyjątkowo trudny okres. Trzeba było roku, by doszedł do siebie. Pozbierał się jakoś, wcią jednak tęsknił straszliwie za domem i za oną. Niech sobie Todd gada, co chce, a on i tak poprosi Mary Lynn, eby zastąpiła Danielle. Oczywiście, dopóki nie znajdzie nowej sekretarki. I dopóki nie przekona ony, e ycie osobno to czyste szaleństwo. Zadowolony z podjętej decyzji, sięgnął po telefon. Mary Lynn odpowiedziała po trzecim sygnale. - Słucham - mruknęła sennie. Nigdy nie lubiła wstawać rano. - Cześć, to ja, Steve. - Na Boga, Steve, która to godzina? - Dziewiąta. - Tak późno?

Słyszał niemal szelest odrzucanej kołdry. Kiedy jeszcze byli mał eństwem, lubił ją budzić, przytulać senną, ciepłą i pachnącą jakimś egzotycznym kwieciem. Najlepiej im się kochało właśnie rano. - Coś się stało? - zapytała z głośnym ziewnięciem. - Nic. Moja sekretarka odeszła. Milczała przez chwilę. - Nie umiem pisać na maszynie, wiesz przecie . Uśmiechnął się pod nosem. Po tylu razem prze ytych latach Mary Lynn potrafiła czytać w jego myślach, co napełniało go jakąś perwersyjną dumą. - Potrzebuję kogoś, póki nie znajdę nowej sekretarki. - Nie mo esz wynająć chwilowej zastępczyni? - Jasne, mogę zadzwonić do agencji i pewnie od razu kogoś mi przyślą, ale wolałbym, ebyś to ty dostała te pieniądze. - Nie mam czasu. Wiesz, e popołudniami studiuję. I bez tego trudno mi pogodzić wszystkie zajęcia. - Wiem, ale bardzo byś mi pomogła, gdybyś zgodziła się na kilkudniowe zastępstwo. Przychodziłabyś tylko rano. O nic więcej nie proszę. - Poniewa sam płacił za te studia, doskonale znał rozkład dnia ony. - Zawsze tak mówisz! - prychnęła. - Co mówię? - Rozmowa zaczęła przeradzać się w sprzeczkę, zupełnie jak w ostatnim okresie przed rozwodem. Najgorsze było to, e Steve nigdy nie wiedział, czym rozzłości Mary. - Powiedziałeś, e wiesz, jak bardzo jestem zajęta, tak? - Powiedziałem. - Skoro wiesz, to nie proś mnie o zastępstwo. Znam cię, Steve. Z dwóch dni zrobią się dwa tygodniei przestanę chodzić na wykłady. Tego właśnie chcesz, chocia pewnie nie zdajesz sobie z tego sprawy. - Rozumiem, e studia są dla ciebie wa ne - odpowiedział cierpliwie. Rzeczywiście rozumiał, nie mógł tylko pojąć, dlaczego wykształcenie i mał eństwo miałyby się wzajemnie wykluczać. Zastanawiał się te , co Mary Lynn pocznie z dyplomem z historii sztuki. Zapewne podejmie pracę w muzeum, jeśli ją znajdzie. Tych myśli nie mógł jednak jej zdradzić. - Czy by? - zapytała sceptycznie. - Tak - odparł tonem pełnym szacunku. - Pomyślałem, e skoro wykłady zaczynają się o pierwszej, to rano mogłabyś przychodzić tutaj, ale jeśli nie, to trudno.

Słysząc jej wahanie, postanowił ponowić natarcie. - Chodzi tylko o kilka godzin rano, ale jak nie, to nie. Nie będę nalegał. - Zdajesz sobie sprawę, ile mam nauki, ile obowiązków? - Masz rację. Nie powinienem był pytać, prawda? - Właśnie - powiedziała z przekąsem. Zapadła cisza, po chwili Steve usłyszał po drugiej stronie cię kie westchnienie. - Mogę przyjść na dwa dni, ale ani chwili dłu ej, jasne? Tylko dwa dni, rozumiesz? - Jasne. - Steve miał ochotę skakać z radości. Telefon do Mary Lynn okazał się jednym z jego lepszych pomysłów. Był pewien, e nie będzie potrzebował wiele czasu, by ona zapomniała o nowym adoratorze. - Ale nie będę musiała zaczynać przed ósmą? Przezornie nie odpowiedział na to pytanie. - Masz na sobie tę ró ową koszulę nocną? - zagadnął w o niebo lepszym ju humorze. - Steve! - Masz? - powtórzył lekko stłumionym głosem. Chyba nigdy nie kochało im się tak dobrze, jak teraz, po rozwodzie. Mary Lynn wyrzuciła go co prawda z domu, ale nadal z nim sypiała. - Tak, mam na sobie twoją ulubioną koszulę - szepnęła uwodzicielsko. Zamknął oczy. - Przyje d am. - Nie, Steve, ja nie mogę. Nie mo emy... - Dlaczego? - Nie powinniśmy. Natychmiast zaczął podejrzewać, e jej opory mają coś wspólnego z nowym znajomym, o którym powiedział mu Kenny. - Ale dlaczego? - powtórzył. - Jesteśmy po rozwodzie, zapomniałeś? - Dotąd nam to nie przeszkadzało. Mogę być u ciebie za kwadrans. Chcesz przecie , ebym przyjechał, inaczej nie powiedziałabyś mi o ró owej koszulce. Mary Lynn zaśmiała się. - Nie, Steve. Naprawdę nie - stwierdziła powa nym ju tonem. - Od roku jesteśmy rozwiedzeni. Nie powinniśmy sypiać ze sobą. Trzeba wreszcie z tym skończyć. Zacisnął ze złości szczęki. - Kiedy podjęłaś tę decyzję? - zapytał po chwili.

- Po naszym ostatnim spotkaniu. Zaczynał tracić cierpliwość. Pamiętał ten dzień. Któregoś przedpołudnia, przed jej wykładami, kiedy dzieci były w szkole, odwiedził ją pod pierwszym lepszym pretekstem. Domyśliła się, co go sprowadza, chciała zresztą tego samego. Po chwili byli ju w łó ku. Co się mogło zmienić od tamtego czasu? To pewnie ten jej cholerny Kip. Steve nie mógł niestety zapytać wprost, zdradzić się, e coś wie. Nie chciał wplątywać dzieci w sprawy dorosłych. Zbyt często widywał takie sytuacje w rozbitych rodzinach. Meagan i Kenny wystarczająco cię ko prze yli rozstanie rodziców. Nie powinni wiedzieć o prywatnym yciu ojca i matki. - No, co wpłynęło na tę nagłą zmianę decyzji? Mary Lynn westchnęła. - Nic. Wszystko. Po prostu musimy z tym skończyć. Nie jesteśmy ju razem, Steve. Nic nie powiedział. Na tyle dobrze znał swoją onę, swoją byłą onę, by nie wdawać się z nią w dyskusje. Znał ją na tyle dobrze, by wiedzieć, jak bardzo lubi seks. - Przyjdziesz więc jutro rano? - upewnił się jeszcze. - Chyba tak, ale pamiętaj, tylko dwa dni. - Przynieś tę ró ową koszulkę. - Steve! - Przepraszam - mruknął i odło ył słuchawkę w znakomitym, pomimo wszystko, nastroju. Reszta dnia minęła stosunkowo gładko. Firma przewozowa odnalazła zagubioną przesyłkę w Albuquerque i obiecała dostarczyć ją w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Zakład Steve'a realizował zamówienia dla wielkiej kompanii budującej samoloty, ale wykonywał te prace tokarskie i ró ne drobne usługi dla innych klientów. Interesy szły dobrze, zakład się rozrastał, liczył sobie ju dwunastu pracowników. W drodze do domu Steve spojrzał na swoje czyste dłonie wsparte na kierownicy. Mary Lynn zawsze złościł smar za paznokciami. Co za ironia losu! Akurat przez ostatnie półtora roku, a więc od czasu, kiedy zaczęło się między nimi psuć, większość czasu spędzał w biurze, z dala od pracy fizycznej, której Mary tak nie lubiła. Kiedy wreszcie jego status się zmienił, ona postanowiła zmienić swoje ycie. A przecie ten warsztat zarabiał na rodzinę. Dzięki niemu kupili dom, Mary Lynn mogła zacząć studia. Có znaczyła ta odrobina smaru za paznokciami? W strugach deszczu zjechał z autostrady w kierunku Kent, gdzie od niedawna mieszkał. Początkowo nie chciał kupować domu w kondominium. Gdyby to od niego zale ało, najchętniej nadal mieszkałby z rodziną i nie przeprowadzałby się tutaj. Tymczasowe

mieszkanie w bloku nie nadawało się jednak dla dzieci, a Meagan i Kenny spędzali z nim prawie ka dy weekend. Właściwie więc tylko ze względu na nich podjął decyzję, by zamieszkać w tym osiedlu, inaczej pomysł byłby pozbawiony sensu. Kondominium stanowiło rozsądny kompromis. Poza tym, pracujący w agencji nieruchomości przyjaciel przekonał go, e to dobra inwestycja. Nie bez znaczenia było te to, e właściciel oferował korzystne warunki. W sumie był zatem zadowolony. Okazało się, e znalazł równie przyjemny dom, jak ten, w którym mieszkali poprzednio z Mary Lynn. Niewielki, ale miły. Dzieci dobrze się tu czuły, z miejsca zaprzyjaźniły się z sąsiadką, a przecie ich samopoczucie było dla niego najwa niejsze. Doje d ając do domu i wyłączając wycieraczki, zatrzymał swoje myśli nieco dłu ej przy owej sąsiadce. Wiedział, e nazywa się Hallie. Nie poznał jej dotąd, ale wiedział co nieco z opowiadań Meagan. Z kuchni widział jej bawialnię, a w niej bie nię mechaniczną i jeszcze jakieś dziwaczne urządzenie. Sprawiała wra enie osoby zwariowanej na punkcie ćwiczeń gimnastycznych. Ilekroć wyglądał przez okno, ćwiczyła. Nie wyglądała przy tym, jakby była jakoś szczególnie zadowolona z ycia. Zjechał do Willow Woods i zatrzymał się koło skrzynek pocztowych. Zobaczył ją dopiero, gdy wysiadł ze swojej cię arówki: stała obok skrzynki i obracała w dłoni du ą kopertę, jakby nie była pewna, co z nią zrobić. - Witam sąsiadkę - zagadnął, wyjmując swoją pocztę. Zaskoczona, podniosła głowę. - A, dzień dobry. - Steve Marris. Wprowadziłem się obok w ostatni weekend. Zamrugała powiekami. - Ojciec Meagan i Kenny'ego? - Zgadza się. - Hallie McCarthy. - Wymienili uścisk dłoni. -Miło cię poznać, Steve. - Cała przyjemność po mojej stronie. - Masz wspaniałe dzieci. - Dzięki - powiedział z uśmiechem. Był dokładnie tego samego zdania. Jakby nie wiedząc, co począć, Hallie raz jeszcze zerknęła nerwowo na kopertę, po czym wsunęła ją do torebki. - No có , muszę zmykać. Do zobaczenia. Otworzyła szybko drzwi do samochodu. Steve zdą ył dojrzeć na kopercie firmowe logo z napisem „Twoja Randka". Sporo słyszał o tej drogiej, ekskluzywnej agencji. Wkrótce po rozwodzie gorliwy przyjaciel próbował go

nawet namówić, by się tam zgłosił, ale zmroziła go perspektywa wyło enia dwóch tysięcy za spotkanie z kobietą, której wcześniej nie widział na oczy. Musiałby być naprawdę zdesperowany, eby się na to zdecydować. Hallie uniosła głowę i napotkała jego wzrok. - Przyjaciółka zmusiła mnie, ebym napisała -bąknęła, piekąc raka. - Ja nigdy... - zamilkła, skuliła ramiona, wreszcie uśmiechnęła się z przymusem. -Nie potrzebuję pomocy w tych sprawach - dokończyła, wysoko podniosła głowę i wsiadła do samochodu z godnością, której mogłaby jej pozazdrości księ na Diana. Niestety, zepsuła cały efekt, odje d ając z piskiem opon. Steve pokręcił głową. Powinien chyba trzymać dzieci z dala od nowej sąsiadki. Wydawała się miła, ale trochę narwana. ROZDZIAŁ 3 JESZCZE DWA KILOGRAMY Po kilku deszczowych tygodniach w Puget Sound zaświeciło wreszcie słońce. Dość mając ćwiczenia w czterech ścianach, Hallie postanowiła wykorzystać dobrą pogodę i ruszyć na świe e powietrze. Zało yła nawet na tę okazję nowy dres, zielony z ró owymi lampasami i geometrycznym wzorem na bluzie. Wiedziała, e dobrze w nim wygląda, co poprawiało jej samopoczucie. Nic dziwnego - zrzuciła ju pięć kilo. Prawda, e nie bez wysiłku. Bała się, czy ju na dobre pozbyła się zbędnych kilogramów. Znała przecie a za dobrze niezliczone historie przyjaciółek i znajomych, które po początkowych triumfach prze ywały gorycz ostatecznej pora ki w postaci chwili słabości, kończącej się zawsze tak samo - zburzeniem dyscypliny i powrotem do starej,znienawidzonej cyfry wyświetlanej w okienku na łazienkowej wadze. Musiała więc uwa ać. Moment nieuwagi i gotowa znowu przytyć. Dzień przerwy w ćwiczeniach, czekoladowy batonik i... Dlatego te stosowała elazny re im. Jeszcze dwa kilogramy, powtarzała sobie, i wróci do swojej właściwej wagi z czasów szkolnych. Właściwa waga. Jak miło brzmiały te słowa. Powinna osiągnąć ją przed Walentynkami. Tak postanowiła jeszcze w styczniu, dając sobie nieco czasu. Rozpowiedziała ju przyjaciółkom, które miały wolnych braci i znajomych, e tego dnia (i w ogóle) jest do wzięcia. Na razie nie otrzymała wprawdzie adnej propozycji, ale nie traciła nadziei. Otworzyła drzwi i wyszła na zalany słońcem podjazd. Szybko zorientowała się, e nie ona jedna cieszy się zmianą pogody.

Przed domem obok jej sąsiad bawił się z synem. Czuła, e dość nieszczęśliwie zaczęła znajomość ze Stevem, i nie bardzo wiedziała, jak mogłaby to naprawić. Co za pech, e zobaczył akurat kopertę z „Twojej Randki". Właściwie powinna była wtedy wstrzymać się od komentarza i nie byłoby kłopotu. Ale nie, to byłoby zbyt łatwe. Musiała wygłosić jakieś idiotyczne usprawiedliwienie, a teraz niedobrze robiło się jej na samo wspomnienie tamtej sytuacji. - Cześć, Hallie. - Podjechała do niej córka Steve'a, zawzięcie pedałując na swoim rowerku. Pozbawiona towarzystwa rówieśników, musiała nudzić się w czasie weekendów spędzanych z ojcem. - Jak się masz? Co porabiasz? - Nic - odparła smętnie. - Ojciec uczy Kenny'ego grać w baseball, a ja nie lubię baseballa. - Ja te nie - przytaknęła Hallie. Owszem, interesowała się sportem, ale nigdy nie rozumiała fanatycznych kibiców. Co mo e być ekscytującego w tym, e kilkudziesięciu dorosłych facetów ugania się po trawie za piłką? Hallie uniosła ręce i wykonała skłon. Nie bardzo wiedziała, dlaczego to zrobiła: mo e widziała, e tak zachowują się biegacze przed biegiem? Ci chyba wiedzą, co robią. Rozgrzewają się, czy coś podobnego. Po miesiącu ćwiczenia na bie ni mechanicznej czuła, e jest w stanie bez problemu przebiec w terenie ze dwa kilometry. Tyle akurat wynosiła odległość do bramy Willow Woods i z powrotem. Powinna pokonać ten dystans spokojnie, nie pocąc się nawet. - Co robisz? - zapytała Megan, obserwując jej skłony. - Przygotowuję się do biegu. - Biegasz? - w głosie małej dało się słyszeć nieukrywany podziw. - Jasne. - Daleko? - Dwa kilometry. - To na początek. Jeśli nie spuchnie, zwiększy później dystans. - Mogę pobiec z tobą? - Jeśli tata się zgodzi. - Hallie wyrzuciła ręce do przodu, potem oparła dłonie o biodra i zaczęła wykonywać skłony głową. Meagan rzuciła rower na trawnik i pobiegła do ojca. Hallie była bardzo zadowolona z siebie. Coś widać dało jej to, e oglądała z Greggiem „Świat sportu" (a mo e był to „Kwiat sportu"?). Usłyszała, jak Meagan pyta ojca o pozwolenie i jak Steve zgadza się po krótkim wahaniu.

- Tata mówi, e mogę! - krzyknęła Meagan, wracając pędem do Hallie. Ledwie ruszyły, Meagan wystrzeliła do przodu. W połowie dystansu Hallie zabrakło tchu. - To nie zawody - wydyszała, ledwo chwytając powietrze. - Och, biegnę za szybko? Przepraszam. - Mała natychmiast zwolniła. Wreszcie, wreszcie w polu widzenia pojawił się wjazd do kondomimum. - Zdaje się... e zało yłam... złe buty - wysapała Hallie. Zatrzymała się i oparła dłonie o kolana, z trudem chwytając powietrze. Doskonale wiedziała, e buty nie mają tu nic do rzeczy. - Dobrze się czujesz? - zapytała Megan z troską. - Tak, świetnie. - Dasz radę pobiec z powrotem? Mo e chcesz, eby tata po ciebie podjechał? Hallie ani myślała pokazywać się Steve'owi w takiej kondycji. Wyprostowała się z uśmiechem, udając, e wszystko w porządku, chocia miała wra enie, e ból za chwilę rozsadzi jej płuca. Na szczęście droga do domu prowadziła z górki. Na nieszczęście był to kolejny kilometr w towarzystwie jedenastoletniej smarkuli, szybkiej i wytrzymałej jak chart. Bo e, skąd ona to ma? W tym wieku? - Tata chętnie podjedzie, on zrozumie... - Nie, nie trzeba. - Jesteś pewna? - Absolutnie. - Nie dość, e pozwoliła dziecku tak się upokorzyć, to teraz cała była oblana potem - miała mokre czoło, wilgotne policzki i sklejone włosy. Przed sąsiadem przebiegła wyrównanym krokiem osoby zaprawionej w joggingu, padła dopiero na stopniach prowadzących do domu. Starała się udawać, e ma się świetnie, w rzeczywistości czuła się niczym kandydatka pod namiot tlenowy. - Powinnaś chyba odpocząć - poradziła Meagan. - Bez przesady. Wezmę tylko prysznic. - Tata mówi, e po biegu trzeba się przespacerować. - Zrobiła, jak radziła mała, stwierdzając z radością, e ta część zaprawy nie nastręcza jej kłopotów. Wietrzyk mile chłodził jej rozgrzane ciało, a po kilku minutach uspokoiło się kołaczące serce. Rozstawszy się z Meagan, Hallie dojrzała przed domem znajomy samochód Donny. Uradowana, pokiwała jej dłonią. Rozmawiały wprawdzie niemal codziennie przez telefon, ale obydwie były zbyt zajęte, by widywać się tak często, jakby sobie tego yczyły.

Donna - szczupła, wysoka, długonoga, o długich kasztanowych włosach - zwracała uwagę swoją urodą. Poznały się przed pięciu laty przez wspólnych znajomych i szybko zaprzyjaźniły. Miały podobne zapatrywania, wyznawały te same wartości. Donna była znacznie bli sza Hallie ni kole anki z pracy. Większość z nich dawno powychodziła za mą , niektóre po raz drugi, podczas gdy Hallie nie znalazła jeszcze pierwszego mę a. Pierwszego i ostatniego. Chciała eby jej mał eństwo było równie trwałe jak mał eństwo jej rodziców. I Donna, i Hallie prowadziły własne firmy. Zgromadziwszy wiele podobnych doświadczeń, przez lata słu yły sobie wsparciem. Jeśli Hallie miała kłopoty z pracownikami lub klientami, zwierzała się Donnie. Jeśli coś trapiło Donnę, dzwoniła do Hallie. Tej nie zdziwiło więc, e obydwie równocześnie postanowiły odmienić swoje ycie. Bardzo często ich myśli zdą ały w tym samym kierunku. Czytały te same ksią ki,oglądały te same filmy, miały wiele wspólnych upodobań. Zdarzało się, e szły oddzielnie na zakupy i wracały do domu z identycznymi sukienkami czy butami. Hallie, osoba towarzyska, od dziecka otoczona przyjaciółmi, nigdy z nikim nie śmiała się tak serdecznie, jak z Donną. Śmiała i płakała, Donna była bowiem jej przyjaciółką od serca. Prawdziwą przyjaciółką. - Dzwoniłaś do nich? - zapytała bez wstępów. - Wiesz, e tak. - Weszły razem do domu i przeszły do kuchni. Brak talentów kulinarnych, czego nawet nie starała się ukrywać, Hallie kompensowała artyzmem i dobrym gustem. Jej przytulna, wesoła kuchnia utrzymana była w bieli i ółci, a całości dopełniał powój wijący się pod sufitem. Donna gestem odmówiła proponowanej wody i usiadła przy kuchennym blacie - I co o tym myślisz? - O ulotce? Nie zamierzam nawet się zgłaszać. - Stawiając sprawę jasno od początku, Hallie miała nadzieję uniknąć zbędnych namów. Donna była wyraźnie zawiedziona. - Nawet z nimi nie rozmawiałaś, prawda? Gdybyś porozmawiała, zrozumiałabyś, e to jedyny sposób znalezienia mę a. Minęły czasy, kiedy wokół pełno było mę czyzn do wzięcia. - Wiem, ale chcę najpierw spróbować sama. Dwa tysiące to suma niebagatelna, więc Hallie postanowiła działać na własną rękę, zanim zdecyduje się wyło yć takie pieniądze. Poza tym, Donna zarabiała więcej od niej i łatwiej jej było pozwolić sobie na „Twoją Randkę".

- Dzwoniłam do Rity - wyznała Hallie. Rita, wspólna znajoma, przez którą się poznały, osoba ciesząca się opinią nieco szalonej romantyczki, lubiła brać na siebie rolę swatki. - Nie powiedziałaś jej chyba, e zapisałam się do „Twojej Randki"? - zapytała Donna z lekkim niepokojem. - Ani słowa. To nasza wyłączna tajemnica. Zwierzyłam się jej tylko, e przejrzałam na oczy i nie chcę być ju sama. - Uśmiechnęła się na wspomnienie reakcji znajomej. - Rita uwa a, e to śmierć ojca tak mnie odmieniła i e mogę się wpędzić w sytuację, której będę ałować. - Hallie wzruszyła ramionami. -Tyle lat swatała mnie z najró niejszymi facetami, a teraz kręci nosem. Myślałam, e ucieszy się na wieść o moich planach. Kiedy jej powiedziałam, e chciałabym mieć rodzinę, poradziła mi poszukać kogoś z dobrymi genami, zajść w cią ę, a potem puścić delikwenta kantem. - Rita? Hallie skinęła głową. - Okropne, prawda? - Lubiła Ritę, utrzymywała z nią kontakt, ale były bardzo ró nymi osobami. Rita, na przykład, szczyciła się tym, e jest weredyczką. - Mo e to jakiś pomysł, jeśli chcesz tylko dziecka - zastanawiała się głośno Donna. - Nie tylko. Chcę te mę a. Patrzę na Julie i zastanawiam się, jak ona sobie daje radę z Ellen. Pomagają jej mama i Jason, a i tak ma ręce pełne roboty. Na szczęście Jason jest troskliwym ojcem. Nie wiem, jak mo na samotnie wychowywać dziecko. Ja bym nie potrafiła. - Ja te - zgodziła się Donna, zaciągając swoim zwyczajem, jak ka dy południowiec. Wyjechała z Georgii, mając trzynaście lat, i nigdy nie pozbyła się charakterystycznego zaśpiewu. Raptem się uśmiechnęła. - Wyobra asz nas sobie w roli matek? - Owszem - odparła Hallie z przekonaniem. Zastanawiała się, czy wiele kobiet w jej wieku ma podobne odczucia - wiedzą, e czas płynie, i z ka dym miesiącem coraz intensywniej zadręczają się niespełnioną tęsknotą za macierzyństwem. Nie był to w ka dym razie temat do rozmów, nawet z najbli szą przyjaciółką. - No, to wyobraź sobie, e zadzwonili do mnie wczoraj z „Twojej Randki" - powiedziała Donna, spuszczając oczy i bawiąc się paskiem od torebki, co było u niej widomą oznaką zdenerwowania. – Mają kogoś dla mnie - dodała i rzuciła Hallie niepewne spojrzenie. - Tak szybko? - Hallie musiała przyznać, e wywarło to na niej wra enie. - Przysłali mi faks, prosili, ebym go przejrzała i zaraz oddzwoniła. Oddzwoniłam. W godzinę później zadzwonił Sanford. Umówiliśmy się na kolację. Dzisiaj.

- Sanford? - No właśnie. Ktoś z takim imieniem powinien być nadętym bubkiem, ale nie. Długo rozmawialiśmy i... - I? - przynagliła Hallie, gdy przyjaciółka zamilkła. - Wydaje się, e to chodzący ideał. - Ideał? - „Twoja Randka" z minuty na minutę zdawała się jej coraz bardziej godna zaufania. - Mam pietra, Hallie. Tak samo się czułam, idąc na pierwszą randkę z Larrym, ale co ja wtedy wiedziałam? Miałam dziewiętnaście lat, zaczynałam dopiero samodzielne ycie. Padłabym w ramiona nawet seryjnemu mordercy. Donna nieczęsto mówiła o swoim byłym mę u. Hallie wiedziała tylko, e po roku mał eństwa zostawił ją dla innej kobiety, a Donna tak to prze yła, e trzeba było dziesięciu lat, by doszła do siebie. Nawet teraz zresztą Hallie nie była pewna, czy rana w sercu przyjaciółki się zabliźniła, i rozumiała doskonale jej obawy. - Tym razem będzie inaczej - zapewniła ją. - Nie jesteś smarkulą, którą rządzą hormony. - Nie, jestem starą babą, którą rządzą hormony. Obydwie parsknęły śmiechem, po czym Donna westchnęła głęboko. - No więc Sanford ma trzydzieści sześć lat i pracuje w firmie ubezpieczeniowej. Czysta kartoteka. - Chcesz powiedzieć, e nie był notowany? - Chcę powiedzieć, e nigdy nie był onaty. Tak to określają w „Twojej Randce". - Ach tak... - A więc to „przedsiębiorstwo" miało własne słownictwo. Interesujące. A mo e nie. - Nie mogliśmy się nagadać - ciągnęła Donna. - Sanford czuje się z tym wszystkim podobnie jak ja. Zgłosiliśmy się oboje w tym samym tygodniu. On te miał opory. Rozmawialiśmy chyba z pół godziny, tak swobodnie, jakbyśmy się znali od lat. Uwielbia teksańsko-meksykańskie jedzenie, jak ja. Mieszka na barce, co zawsze wydawało mi się bardzo romantyczne. Ogląda te wszystkie filmy Emmy Thompson i czyta powieści Steve'a Martina. Mo esz uwierzyć? Wiem, e to powierzchowne informacje, ale oznaczają, e myślimy podobnie. W ka dym razie mamy o czym rozmawiać. - Uśmiechnęła się promiennie. - W ogóle nie mogliśmy się po egnać... - Mieszka na barce? - Hallie ten człowiek równie zaczynał się podobać. Jeśli Donna go nie zechce, mo e pozna ich ze sobą?

- Rozumiesz teraz, dlaczego jestem taka zdenerwowana? Hallie skinęła głową. Ona te by się denerwowała. - To wszystko brzmi zbyt pięknie -jęknęła Donna. - Spotkamy się i czar pryśnie, zobaczysz. - Skąd wiesz? - Hallie starała się, by jej słowa brzmiały pewnie, ale podzielała lęki przyjaciółki. Ten facet musiał mieć jakieś wady. Ludzie nie są tacy, jakimi się z pozoru wydają. Gdzieś zawsze tkwi niewidoczna na pierwszy rzut oka skaza. - Zastanawiałam się, dlaczego ktoś taki dotąd się nie o enił, dopiero jego list, który dostałam z „Twojej Randki", wyjaśnił mi wszystko. Odkładał mał eństwo do chwili, a spłaci kredyt zaciągnięty na opłacenie studiów. Jak widać, przywiązuje znaczenie do spraw finansowych i ja to szanuję. „Twoja Randka" wymaga zresztą od klientów, by przedstawiali wyciągi ze swoich kont bankowych. Hallie pomyślała, e nawet gdyby zgłosiła swoją kandydaturę, odpadłaby natychmiast. Miała ju to powiedzieć, kiedy zadzwonił telefon. Podnosząc słuchawkę, dojrzała przez okno Steve'a, który uczył właśnie Kenny'ego odbijać piłkę. - Słucham. - Powinnaś być zadowolona - oznajmiła Rita bez zbytecznych wstępów. - Z czego? - Znalazłam ci potencjalnego mę a. Chcesz się z nim spotkać? ROZDZIAŁ 4 NAJPIERW PAUL, POTEM GEORGE... Steve ponownie spojrzał na zegarek, chocia nie upłynęło nawet pięć minut od chwili, gdy po raz ostatni sprawdzał czas. Prawdę mówiąc, nie upłynęły nawet trzy. Dochodziła piąta. Skoro Mary Lynn spóźnia się po dzieci w niedzielne popołudnie, mogło to oznaczać tylko jedno. Była z tym pryszczatym aligatorem bez twarzy, z tym jakimś Kipem. Steve wydusił z niej, e się z kimś umawia. Dlatego właśnie nie chciała z nim sypiać, chocia długo go zwodziła, zanim to przyznała. Zmusił ją, by powiedziała wreszcie prawdę, a teraz głowił się, czy rzeczywiście sypia z Kipem. Prawdę mówiąc, wolał nie wiedzieć. Pomysł, by Mary Lynn wzięła zastępstwo, okazał się wbrew przewidywaniom zupełnie chybiony. Była dziesięć razy gorszą sekretarką ni Danielle. Steve wiedział, e jego ona nie zna się na obsłudze komputera, ale nie miał pojęcia, e nie potrafi odebrać telefonu. Jeszcze kilka dni, a mógłby zamykać zakład. Faktury przeznaczone dla klientów wkładała do segregatorów, obraziła jednego z najpowa niejszych odbiorców. Zorientowawszy się, jaki

popełnił błąd, Steve czym prędzej wynajął zawodową sekretarkę, a Mary Lynn wypisał hojny czek i zaprosił ją na lunch. Gdy yczliwie usposobioną odwoził do domu, miał nadzieję, e, jak dawniej, pójdą do łó ka. Ale Mary trzymała się swojego zdania. Dodała te , e z kimś się spotyka. Kiedy wreszcie zmusił ją, by zaczęła mówić, usta nie mogły się jej zamknąć. Spotkała Kipa w księgarni, oznajmiła i uśmiechnęła się błogo na to wspomnienie. Steve dobrze znał swoją byłą onę i wiedział, e nie była nigdy wielbicielką literatury. Nie mógł wyobrazić sobie, e kupuje ksią ki dla czystej przyjemności; kiedyś w jej pojęciu było to wyrzucanie pieniędzy. A więc to tak... Szukała wykształconego adoratora. Steve słyszał nawet, e samotni przenieśli się teraz z barów do księgarń, lecz nie wiedział, e i jego ona uległa tej modzie. Prawdę mówiąc, wiedział coraz mniej na temat jej obecnego trybu ycia. Chocia tak chętnie opowiadała o swojej nowej miłości, nie wspomniała ani słówkiem o tym, jak spędza czas z przyjacielem. Steve skręcał się z ciekawości, przyrzekł sobie jednak, e nie będzie wypytywał dzieci. Zerknął teraz w ich stronę. Siedziały przed telewizorem i oglądały jakiś film Disneya, ani trochę nie przejęte tym, e matka się spóźnia. Wyjrzał przez okno. Sąsiadka odkurzała właśnie tapicerkę w samochodzie. Uśmiechnął się do siebie, wspominając, jak speszyła się, gdy dojrzał w jej dłoni kopertę z nadrukiem „Twojej Randki". A więc Hallie McCarthy szuka mę a. Niech e się jej powiedzie, pomyślał yczliwie. Przy swojej urodzie nie powinna mieć kłopotów ze znalezieniem kandydata. Drobna, o ciemnych, kręcących się włosach i zgrabnej sylwetce, sprawiała wra enie osoby sympatycznej i otwartej. Meagan z miejsca ja polubiła. Nie wiedział, czym Hallie się zajmuje, ale musiała to być praca umysłowa. Spotkał ja kilka razy rano, zawsze była ubrana nienagannie, jak do biura. Oceniał ją na dwadzieścia kilka, najwy ej trzydzieści lat. Nie, raczej dwadzieścia kilka. W sumie dość atrakcyjna kobieta. Gdyby miał jednak ochotę spotykać się z kimś, a nie miał z kim, pomyślałby raczej o jej przyjaciółce. Akurat bawił się z Kennym przed domem, kiedy przyjechała. Na jej widok od razu wypuścił piłkę z rąk. Co za nogi! Ale Mary Lynn te jest przecie ładna, napomniał się szybko i odszedł od okna. - Coś mama się spóźnia - rzucił niby to obojętnym tonem. - Kip zaprosił ją na degustację win - mruknęła Meagan i zrobiła taką minę, jakby powiedziała coś, czego nie powinna była powiedzieć.

- Spokojnie, Meagan - uśmiechnął się do córki. - Nic się nie stało. Mama sama mi mówiła, e spotyka się z Kipem. - Powiedziała ci? - w głosie Meagan dało się słyszeć niedowierzanie. - Mhm. - Usiadł między dziećmi i przytulił je do siebie. - Trochę to niesamowite, e wasza mama umawia się na randki, prawda? - Przekonany, e Kip denerwuje dzieci w takim samym stopniu, jak jego, chciał dać im jakoś do zrozumienia, e zawsze mogą liczyć na niego. - Wcale nie - powiedział Kenny, nie odrywając oczu od ekranu telewizora. - Często się umawiała z ró nymi facetami. To była dla Steve'a nowina. - Najpierw był Paul, potem George... - zaczął mały. Brakuje jeszcze Ringo, pomyślał kwaśno Steve. - aden się długo nie utrzymał - dokończyła Meagan. - A Kip? - Steve po ałował tych słów, ledwie je wypowiedział. - Mama bardzo go lubi - zapewnił Kenny. - A wy? - I tego pytania nie powinien był zadawać, ale nie mógł się powstrzymać. Rozmawiali w końcu o przyjacielu jego ony, byłej ony, i sprawa dotyczyła tak e dzieci. - Kip jest w porządku, tylko e nie zna się na baseballu - powiedział Kenny, wzruszając ramionami. Ta informacja pocieszyła Steve'a. Kip zabrał Mary Lynn na degustację win. Owszem, Steve lubił wino, ale wolał je pić ni przepłukiwać nim usta, bo przecie chyba na tym polega cała ta degustacja. Nigdy, przez dwanaście lat mał eństwa, nie wpadł na pomysł, by zabrać Mary Lynn na podobną imprezę, ale i ona nigdy nie wyraziła na to ochoty. Teraz gotów byłby codziennie przepłukiwać usta winem, gdyby w ten sposób mógł ją odzyskać. Nareszcie usłyszał długo oczekiwane trzaśnięcie drzwiczek samochodu i poderwał się z kanapy. Przez okno zobaczył rozpromienioną Mary Lynn, zmierzającą w stronę drzwi wejściowych. Spochmurniała natychmiast, widząc mę a na progu. Powstrzymał się od kwaśnej uwagi na temat spóźnienia. Mary Lynn wiedziała równie dobrze, jak on, e jest spóźniona, wypominanie jej tego powiększyłoby tylko rozdźwięk między nimi, a on chciał budować mosty, a nie je burzyć. - Miło spędziłaś popołudnie? - zapytał, jakby nic nie wiedział o spotkaniu z Kipem. - Wspaniale, a wy? - Znakomicie. Kenny zapowiada się na świetnego baseballistę.